Królestwo piekieł. Powstanie Warszawskie - Sven Hassel - ebook

Królestwo piekieł. Powstanie Warszawskie ebook

Hassel Sven

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Walcząca Warszawa doświadcza niewyobrażalnych okrucieństw i zniszczenia podczas Powstania Warszawskiego. Karny batalion Wehrmachtu zostaje przerzucony z frontu wschodniego do stolicy Polski, w której szaleje demoniczny Oskar Dirlewanger, Oberführer SS, znany ze swego sadyzmu i bezwzględności. Naziści, zdając sobie sprawę, że wojna jest już przegrana, nie mają nic do stracenia i pogrążają się w szaleństwie zabijania.

Sven Hassel był Duńczykiem, w czasie II wojny światowej walczył w armii niemieckiej. Służył jako kierowca czołgu w liniowej jednostce pancernej. Podjął nieudaną próbę dezercji, za co został przeniesiony do karnej jednostki frontowej Wehrmachtu. Walczył na wszystkich frontach oprócz afrykańskiego, dosłużył się stopnia porucznika, a po wojnie trafił do niewoli radzieckiej. Napisał czternaście powieści, które zostały przetłumaczone na 25 języków i wydane w nakładzie przeszło 50 milionów egzemplarzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 338

Oceny
3,9 (21 ocen)
10
4
3
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PawelPKrk

Całkiem niezła

not bad
00
edyta19701970

Dobrze spędzony czas

Walcząca Warszawa, w wyniki decyzji Himmlera o wymazaniu miasta z mapy świata, doświadcza niewyobrażalnych okrucieństw i zniszczenia. Karny batalion Wehrmachtu zostaje przerzucony z frontu wschodniego do okupowanej stolicy Polski, w której szaleje demoniczny Oskar Dirlewanger, Oberführer SS, znany ze swego sadyzmu i bezwzględności. Naziści, zdając sobie sprawę, że wojna jest już przegrana, nie mają nic do stracenia i pogrążają się w szaleństwie zabijania.
00
Zolnierek

Z braku laku…

szkoda czasu na czytanie tej książki.
00

Popularność




Wprowadzenie

Dla­czego Wisła opada i pod­nosi się jak pierś herosa, Ostatni oddech bie­rze nad brze­giem morza dzi­kiego?

Dla­czego fale pła­czą, z ciem­nej otchłani roz­pa­czy, Brzmiąc jak tchnie­nie umie­ra­ją­cego?

Z głę­bin zim­nej rzeki, jak smutny sen o śmierci, Wydo­bywa się pieśń.

Ze sma­ga­nych desz­czem pól, gdzie wierzby pła­czą, W chó­rze smutku.

Młode dziew­czyny w Pol­sce zapo­mniały, jak się uśmie­chać.

Niemcy są bez wąt­pie­nia dosko­na­łymi żoł­nie­rzami.

Te słowa 21 maja 1940 roku zapi­sał w swoim notat­niku przy­szły mar­sza­łek polny lord Alan Bro­oke. Książka ta jest dedy­ko­wana nie­zna­nym żoł­nie­rzom i wszyst­kim ofia­rom II wojny świa­to­wej, w nadziei,, że już ni­gdy żaden poli­tyk nie popchnie świata, w obłęd wojny total­nej.

Motto

Wszystko, czego potrze­bu­jemy, to wła­dza. Mamy ją i zosta­nie ona przez nas utrzy­mana. Nikt jej nam nie wyrwie.

Frag­ment z prze­mó­wie­nia Hitlera, 30 listo­pada 1932 roku.

Nikt z 5. kom­pa­nii nie chciał zostać straż­ni­kiem w Sen­ne­la­ger. Ale jakie zna­cze­nie ma to, czego żoł­nierz chce lub nie? Żoł­nierz jest jak maszyna. Jego pod­sta­wo­wym zada­niem jest wyko­ny­wa­nie roz­ka­zów. Pozwól mu się tylko lekko wyśli­zgnąć z ram regu­la­minu, a wkrótce znaj­dzie się w nie­sław­nym bata­lio­nie kar­nym numer 999, głów­nym wysy­pi­sku śmieci wszel­kich grzesz­ni­ków.

Przy­kła­dów jest cała masa. Na przy­kład dowódca czołgu, który odmó­wił wyko­na­nia roz­kazu spa­le­nia wio­ski razem z jej miesz­kań­cami: sąd wojenny, degra­da­cja, Ger­mer­sheim, 999… Pro­ce­dura jest szybka i nie­unik­niona.

Albo jesz­cze ina­czej – Obersturmführer SS, który nie zgo­dził się przejść do taj­nych służb: sąd wojenny, degra­da­cja, Tor­gau, 999…

Wszyst­kie przy­padki cechują się ponurą mono­to­nią. Wzór został raz na zawsze usta­lony, nie trzeba nad nim czu­wać, cho­ciaż po pew­nym cza­sie coraz wię­cej wykro­czeń i prze­stępstw było kara­nych skie­ro­wa­niem do kar­nych bata­lio­nów. Zaczęli do nich tra­fiać zwy­kli kry­mi­na­li­ści, tak samo jak żoł­nie­rze łamiący regu­la­min.

W para­gra­fie 1, ustęp 1, regu­la­minu nie­miec­kiej armii napi­sane jest: „Służba w armii jest sprawą hono­rową…”.

A w para­gra­fie 13: „Każdy, kto otrzyma wyrok wię­zie­nia więk­szy niż pięć mie­sięcy, nie może być uznany za zdol­nego do służby woj­sko­wej i od tego momentu nie może być powo­ły­wany do for­ma­cji zbroj­nych na lądzie, morzu i w powie­trzu…”.

Ale para­graf 36 mówi: „W wyjąt­ko­wych sytu­acjach para­graf 13 może być pomi­nięty i oby­wa­tele, któ­rzy otrzy­mali wyrok wię­zie­nia dłuż­szy niż pięć mie­sięcy, mogą pozo­stać w skła­dzie armii, z zastrze­że­niem, że muszą być ode­słani do kar­nych pod­od­dzia­łów. Szcze­gól­nie cięż­kie przy­padki należy skie­ro­wać do grup roz­mi­no­wy­wa­nia lub gra­ba­rzy. Takie jed­nostki nie mogą być wypo­sa­żone w broń. Po sze­ściu mie­sią­cach wzo­ro­wej służby żoł­nierz z kar­nego pod­od­działu może zostać prze­nie­siony do 999. Bata­lionu w Sen­ne­la­ger, razem ze wszyst­kimi żoł­nierzami oskar­żo­nymi o prze­stęp­stwa na polu walki. W warun­kach wojny pod­ofi­cer musi spę­dzić w tym bata­lio­nie przy­naj­mniej dwa­na­ście mie­sięcy na linii frontu; w cza­sie pokoju ma słu­żyć w nim dzie­sięć lat. Wszy­scy ofi­ce­ro­wie i pod­ofi­cerowie, któ­rzy wykażą się nad­mierną wyro­zu­mia­ło­ścią dla pod­wład­nych, mają być surowo napo­mi­nani. Każdy rekrut, który prze­trzyma warunki zaostrzo­nej dys­cy­pliny bez skarg i uwag i okaże się zdolny do dal­szej służby woj­sko­wej, może zostać prze­nie­siony do nor­mal­nej jed­nostki woj­sko­wej, z moż­li­wo­ścią awansu w try­bie regu­la­mi­no­wym, jed­nak przed takim prze­nie­sie­niem, jeśli ma być zaapro­bo­wane, żoł­nierz musi wyka­zać się przy­naj­mniej czte­rema akcjami, które zasłu­gują nor­mal­nie na Krzyż Żela­zny”.

Numer 999 (zwany potocz­nie trzy dzie­wiątki) był oczy­wi­stym żar­tem. W każ­dym razie wyda­wał się nim być. Trzeba przy­znać, że Naczelne Dowódz­two w ogóle nie dostrze­gało począt­kowo komi­zmu sytu­acji, bo numer zaczy­na­jący się na dzie­więć był zwy­kle zare­zer­wo­wany dla oddzia­łów sztur­mo­wych. Potem ktoś jesz­cze pró­bo­wał deli­kat­nie przy­po­mnieć, że potrójna dzie­wiątka była nume­rem wywo­ław­czym Sco­tland Yardu w Lon­dy­nie. A co mogło być jesz­cze sub­tel­niej­sze albo zabaw­niej­sze, niż nada­nie tego samego numeru bata­lio­nowi kry­mi­na­li­stów? Naczelne Dowódz­two pozwo­liło sobie potem na deli­katny uśmiech biu­ro­kraty i poki­wało głową z apro­batą. Niech będzie numer 999, dla­czego jed­nak dla dal­szej zabawy nie poprze­dzić go literą V, prze­kre­śloną czer­woną kre­ską? Czyli pod­pi­sano, anu­lo­wano. Ska­so­wano. Wyma­zano… Co mogłoby być powią­zane albo ze Sco­tland Yar­dem, albo z samym bata­lio­nem. Ale na tym pole­gał żart. Można było z tego powodu zry­wać boki ze śmie­chu. Potrak­tujmy ten pro­blem poważ­nie – świni, która słu­żyła w 999. Bata­lio­nie, nikt nie potrze­bo­wał. Zło­dzieje, pod­rzy­na­cze gar­deł, pedo­file, zdrajcy, tchó­rze i fana­tycy reli­gijni, czyli naj­gor­sze szu­mo­winy zasłu­gu­jące tylko na śmierć.

My, któ­rzy zosta­wi­li­śmy na polu walki wia­dra potu, patrzy­li­śmy na to zupeł­nie ina­czej. Ksią­żęta śmie­cia­rzy, święci krę­ta­cze – obcho­dziło nas tylko to, czy gość spraw­dzi się w skraj­nych sytu­acjach. Do dia­bła z tym, co facet robił poprzed­nio, ważne było, co robi tu i teraz, to nas wła­śnie inte­re­so­wało. Sam z sie­bie nie prze­trwasz w armii. Jeden za wszyst­kich, wszy­scy za jed­nego – to jest prawo kole­żeń­stwa, naj­waż­niej­sze ze wszyst­kich.

Rozdział 1

OBÓZ W SEN­NE­LA­GER

Antyczna loko­mo­tywa wto­czyła się z sapa­niem na sta­cję, cią­gnąc za sobą wąż zde­ze­lo­wa­nych wago­nów towa­ro­wych.

Pasa­że­ro­wie sto­jący na pero­nie ze zdzi­wie­niem przy­glą­dali się hamu­ją­cemu pocią­gowi. W jed­nym z wago­nów jechała uzbro­jona straż. Broń, którą byli obwie­szeni jej człon­ko­wie, wystar­czy­łaby na uzbro­je­nie pułku pie­choty.

Sie­dzie­li­śmy na tym samym pero­nie i gra­li­śmy w oczko z Fran­cu­zami i Bry­tyj­czy­kami, któ­rzy byli jeń­cami wojen­nymi. Porta i szkocki sier­żant ograli nas nie­mal do czy­sta, ale Mały i Gre­gor grali jesz­cze przez pół godziny dzięki wąt­pli­wemu kre­dy­towi. Sier­żant miał już cztery odznaki bojowe pie­choty.

Byli­śmy w trak­cie roz­grywki, gdy porucz­nik Löwe, dowódca naszej kom­pa­nii, nagle prze­rwał nam szorstko grę.

– No dobra, chło­paki. Chodź­cie, wyglą­da­cie na żywych. Czas ruszyć tyłki.

Porta rzu­cił kar­tami zde­gu­sto­wany.

– Cho­lerne cuda – powie­dział gorzko. – Czy to nie cud? Gdy tylko usią­dziemy sobie do porząd­nej gry w karty, poja­wia się jakiś głu­pek i roz­pala wojnę na nowo. Już dosyć rzy­ga­li­śmy ogniem.

Porucz­nik wska­zał pal­cem na Portę, jak lufą pisto­letu.

– Ostrze­gam cię – powie­dział. – Jeśli coś jesz­cze wyj­dzie z two­ich ust…

– Panie porucz­niku! – Porta sta­nął bły­ska­wicz­nie na bacz­ność i zasa­lu­to­wał.

Ni­gdy nie mógł odmó­wić sobie przy­jem­no­ści wypo­wie­dze­nia ostat­niego słowa w roz­mo­wie. Gadałby nawet wtedy, gdyby Hitler kazał mu mil­czeć.

– Panie porucz­niku – mówił z prze­ko­na­niem. – Chciał­bym, aby pan wie­dział, że jeśli moja gada­nina jest w jaki­kol­wiek spo­sób kło­po­tliwa, to będę bar­dzo szczę­śliwy, jeżeli w przy­szło­ści nikt nie będzie mnie pro­wo­ko­wał do gada­nia.

Löwe ner­wowo cmok­nął języ­kiem i bar­dzo mądrze odszedł bez dal­szego gada­nia. Stary wstał z nie­chę­cią i kop­nął ze zło­ścią odwró­cone do góry dnem wia­dro, na któ­rym sie­dział do tej pory. Wsa­dził czapkę na głowę, zapiął pasek pod brodą i popra­wił kaburę służ­bo­wego pisto­letu.

– Sek­cja druga! Przy­go­to­wać się do wymar­szu!

Nie­chęt­nie zaczę­li­śmy szu­rać butami i patrzy­li­śmy z nie­sma­kiem na loko­mo­tywę i skrzy­piący rząd wago­nów. Dla­czego nasi wro­go­wie nie mogli znisz­czyć bom­bami tego paskud­nego składu kole­jo­wego? Jeńcy wojenni, roz­pro­sto­wu­jąc z ulgą kości, wysy­py­wali się na peron.

– Twój kraj cię potrze­buje, żoł­nie­rzu! – powie­dział Szkot i wycią­gnął z ust kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym na wpół wypa­lone cygaro, po czym dodał obie­cu­jąco: – Nie zapo­mnę o was.

Poma­chał na poże­gna­nie odznaką pie­choty, która przed­tem nale­żała do Małego.

– Będę się cie­szyć, gdy wresz­cie wró­ci­cie.

– Wiesz co? – powie­dział Mały bez spe­cjal­nej zło­ści. – Powin­ni­śmy wypo­le­ro­wać wam tyłki raz a porząd­nie pod Dun­kierką w 1940 roku.

Sier­żant potrzą­snął przy­ja­ciel­sko ramie­niem.

– Nie martw się, towa­rzy­szu. Będzie jesz­cze wiele oka­zji… Zare­zer­wuję ci miej­sce, jak dostanę się do raju. Skoń­czymy grę, którą wła­śnie zaczę­li­śmy.

– Nie dotrzemy do raju – powie­dział Mały. – Nie ma szans.

Poka­zał kciu­kiem na zie­mię.

– Tam pój­dziemy jako papka. Ty możesz pójść, gdzie chcesz, ale nie zabie­rzesz mnie na spo­tka­nie ze świę­tym Pio­trem i bandą jego cho­ler­nych anio­łów.

Sier­żant uśmiech­nął się i wsu­nął odznakę pie­choty do kie­szeni. Wyjął z niej za to Krzyż Żela­zny, który też wygrał od Małego, i deli­kat­nie zaczął go czy­ścić połą kurtki mun­du­ro­wej.

– Czło­wieku, pocze­kaj, przy­jadą tu Jan­kesi. Wtedy dopiero będzie zabawa…

Patrzył z podzi­wem na odzna­cze­nie, z rado­ścią prze­wi­du­jąc, ile pie­nię­dzy za nie dosta­nie. Ame­ry­ka­nie byli cho­ler­nie łasi na takie pamiątki. Robili mnó­stwo hałasu, zdej­mu­jąc prze­po­cone strzępy mun­du­rów i prze­siąk­nięte krwią ban­daże. Porta już miał dużą skrzy­nię takich ponu­rych pamią­tek. Cze­kał tylko na oka­zję, kiedy han­del będzie naj­bar­dziej korzystny. Tro­chę prze­ra­ża­jący inte­res, ale przy­naj­mniej wska­zy­wał na począ­tek końca pie­kła, jakim była wojna.

Loko­mo­tywa wes­tchnęła kilka razy, a rząd otwar­tych wago­nów zaha­mo­wał ze zgrzy­tem. Poto­czy­li­śmy się w desz­czu ponuro i nie­chęt­nie w kie­runku składu. Padało już przez cztery dni i byli­śmy bli­scy zała­ma­nia. Z pod­nie­sio­nymi koł­nie­rzami, rękami w kie­sze­niach, zgar­bieni wpa­try­wa­li­śmy się z groź­nym mil­cze­niem w wagony. Ostat­nio wydano nam nowe mun­dury, które paskud­nie śmier­działy naf­ta­liną. W sło­neczny dzień cuch­nęły na kilo­metr, a w zamknię­tym pomiesz­cze­niu smród mógł wywo­łać wymioty. Na szczę­ście wszy tak samo reago­wały na ten odór, dezer­te­ro­wały więc masowo i prze­no­siły się na jeń­ców wojen­nych. Naresz­cie pozbyli­śmy się choć jed­nego kło­potu – nie musie­li­śmy trzy­mać rąk poza kie­sze­niami i dra­pać się po nie­do­stęp­nych czę­ściach ciała.

Przed­nie wagony, poma­lo­wane po bokach dziw­nymi bar­wami, miały wypi­sane dawno już zapo­mniane sta­cje doce­lowe: Ber­gen i Tron­dheim w Nor­we­gii. Słu­żyły do prze­wo­że­nia sil­nych, kudła­tych kuców, któ­rych uży­wano do trans­portu w górach. Zatrzy­ma­li­śmy się na chwilę i patrzy­li­śmy na zwie­rzęta. Wyglą­dały absur­dal­nie z ciemną linią sier­ści na grzbie­cie i mięk­kimi, czar­nymi pyskami. Jeden z kuców miał dużo ucie­chy z Małym, bo zaczął go lizać jak pies, po czym nasz kom­pan był zde­cy­do­wany go adop­to­wać, bo zawsze gotów był pomóc każ­demu zwie­rzę­ciu lub dziecku, które oka­zało mu ludz­kie uczu­cia. Natych­miast zade­cy­do­wał, że konik będzie odtąd jego wła­sno­ścią i że wszę­dzie będzie go ze sobą zabie­rał. Pró­bo­wał oddzie­lić kucyka od stada i wypro­wa­dzić z wagonu, gdy przy­była grupa straż­ni­ków. Wyma­chi­wali pisto­le­tami i piali zde­ner­wo­wani jak koguty. Chwilę potem krzyki war­tow­ni­ków, prze­kleń­stwa Małego i cudaczne koniki przy­cią­gnęły do nas zagnie­wa­nego porucz­nika Löwe.

– Co się tu, do dia­bła, dzieje?

Ode­pchnął straż­ni­ków ze swo­jej drogi, idąc pro­sto w sam śro­dek kotło­wa­niny razem z Dan­zem – sze­fem straży w Sen­ne­la­ger, naj­pa­skud­niej­szym bru­ta­lem na świe­cie, trzy­ma­jąc go dla doda­nia sobie powagi za łokieć. Porucz­nik zatrzy­mał się zasko­czony, gdy zoba­czył Małego z kucy­kiem.

– Co, do jasnej cho­lery, chcesz zro­bić z tym zwie­rza­kiem?

– Zabie­ram go – powie­dział Mały. – Jest moją maskotką.

Konik lizał go w pod­nie­ce­niu cały czas, a Mały obej­mo­wał go czule za szyję.

– Nie będzie z nim żad­nych kło­po­tów. Może jeź­dzić ze mną z miej­sca na miej­sce. Szybko przy­wyk­nie do życia w armii.

– Tak myślisz? – spy­tał Löwe z roz­sze­rzo­nymi z wście­kło­ści noz­drzami. – Zostaw go tam, gdzie powi­nien być! Mamy wal­czyć na woj­nie, a nie urzą­dzać objaz­dowy cyrk!

Odwró­cił się i ruszył z powro­tem jak burza, a za nim drep­tał Danz. Mały patrzył za odcho­dzą­cymi jak wilk.

– Walić ich – powie­dział na pocie­sze­nie Porta.

Wyjął rękę z kie­szeni i poma­chał groź­nie ple­com porucz­nika.

– Nie martw się, koleś, będą śpie­wać ina­czej, gdy cała sprawa się skoń­czy… Zostaną uka­rani i to solid­nie… Chrza­nić tych sukin­sy­nów, za wysoko pod­ska­kują i myślą, że są nie­omylni.

Odwró­cił się i puścił oko do Juliusa Heidego, który był jed­nym z naj­bar­dziej fana­tycz­nych ofi­ce­rów w nie­miec­kiej armii.

– Nie sądzisz podob­nie? – spy­tał.

Julius posłał mu lodo­wate spoj­rze­nie. Nie­na­wi­dził takich sytu­acji. Zawsze potra­fiły zachwiać jego sztyw­nym nazi­stow­skim krę­go­słu­pem.

– Kaprale bar­dziej dostaną za swoje – powie­dział, patrząc na paski pod­ofi­cer­skie Porty. – Głowy kaprali jesz­cze łatwiej spa­dają.

– Tak myślisz? – szy­dził Porta. – A kto wszyst­kiego pil­nuje? Wcale nie cho­lerni ofi­ce­ro­wie! Coś ci powiem. Jak sądzisz, ilu nas, kaprali, jest w tej armii? Za dużo, aby ktoś nam pod­sko­czył. I to ci powinno wystar­czyć!

Potem stuk­nął pal­cem w pierś Juliusa.

– Chcesz tro­chę fak­tów? – dopy­ty­wał się zadzior­nie Porta. – Otwórz oczy i rozej­rzyj się dookoła. Garnki już stoją na piecu, już się w nich gotuje i to my decy­du­jemy, co się w nich znaj­dzie, nie ty i twoi ofi­ce­ro­wie ze szczu­rzymi pyskami.

Heide wyprę­żył klatkę pier­siową.

– No, dawaj dalej – powie­dział sta­lo­wym gło­sem. – Powieś się. Spo­rzą­dzę z tego notatkę.

Niby przy­pad­kowo za naszymi ple­cami Mały kop­nął w pozo­sta­wioną puszkę z ole­jem, która pole­ciała pięk­nym lukiem w kie­runku prze­cho­dzą­cego obok żan­darma. Pojem­nik wylą­do­wał na jego ramie­niu, obry­zgu­jąc tłu­stą cie­czą jego mun­dur. Mały natych­miast odwró­cił się i potrzą­snął głową w stronę Heidego. Żan­darm zaszar­żo­wał jak pod­nie­cony słoń. Jesz­cze kilka lat temu praw­do­po­dob­nie przez osiem godzin kie­ro­wał ruchem ulicz­nym na skrzy­żo­wa­niu lub wysta­wiał man­daty prze­stęp­com par­ko­wym bądź bez­tro­skim pede­ra­stom. A teraz wojna dała mu szansę, aby prze­żył chwilę chwały. Zanim Heide się zorien­to­wał, Porta już recho­tał jak kre­tyn, a Mały skrze­czał z tyłu jak nie­zno­śna papuga:

– Widzia­łem na wła­sne oczy. Widzia­łem go! Widzia­łem go!

Porucz­nik Löwe zaże­gnał całą aferę paroma krót­kimi ostrymi sło­wami, a potem ze zde­ner­wo­wa­nia zaczął machać rękami.

– Chcesz powie­dzieć, że ten czło­wiek cię zaata­ko­wał? – krzy­czał do żan­darma. – Nie wie­rzę w ani jedno twoje słowo. Ni­gdy jesz­cze nie sły­sza­łem takiego kłam­stwa. Sier­żant Heide to zna­ko­mity żoł­nierz. Gdyby cię zaata­ko­wał, to zapew­niam cię, że nie zdą­żył­byś o tym komu­kol­wiek opowie­dzieć… Zni­kaj mi z oczu, bo stracę cier­pli­wość. Znajdź sobie coś lep­szego do roboty i nie trać mojego czasu!

Zmiął kartkę z mel­dun­kiem, rzu­cił pogar­dli­wie na tory kole­jowe i spoj­rzał na Sta­rego.

– Szcze­rze, mam już dzi­siaj dosyć całej two­jej sek­cji, sier­żan­cie Beier. Chciał­bym ci przy­po­mnieć, że jeste­śmy puł­kiem pan­cer­nym, a nie kłó­tliwą bandą pół­in­te­li­gen­tów. Jeśli nie potra­fisz nad nimi zapa­no­wać, mogę cię gdzieś prze­nieść. Czy wyra­żam się jasno?

Ofi­cer dowo­dzący kon­wo­jem wła­śnie zbli­żał się do porucz­nika. Non­sza­lancko zasa­lu­to­wał dwoma pal­cami pod­nie­sio­nymi do daszka czapki. Wycią­gnął stertę papie­rów. Wyglą­dał na zapra­co­wa­nego. Miał dostar­czyć pię­ciu­set trzy­dzie­stu więź­niów prze­zna­czo­nych do 999. Bata­lionu w Sen­ne­la­ger – i był zde­ner­wo­wany, bo chciał jak naj­szyb­ciej opróż­nić wagony i ruszyć w drogę. Już był spóź­niony, a na następ­nym przy­stanku – Dachau – miał wysa­dzić kolejną grupę więź­niów. Löwe prze­jął doku­menty i prze­rzu­cał je.

– Jakieś ofiary w trak­cie trans­portu?

Ofi­cer tylko lekko się przy­gar­bił.

– Nie odpo­wiem, dopóki nie wypro­wa­dzimy ich na zewnątrz i nie prze­li­czymy… Jeste­śmy w dro­dze od nie­mal dwóch tygo­dni, więc nie był­bym zasko­czony.

Löwe pod­niósł podejrz­li­wie brew.

– Skąd jedzie­cie?

– Z wielu miejsc: Fuhls­but­tel, Stru­thof, Tor­gau, Ger­mer­sheim. Ostat­nich zabie­ra­li­śmy z Buchen waldu i Borge Moor. Jeśli pan pod­pi­sze tę listę, będę mógł ruszyć dalej.

– Przy­kro mi – powie­dział Löwe – ale to wyklu­czone.

Potem uśmiech­nął się smutno.

– Mam w zwy­czaju ni­gdy nie pod­pi­sy­wać niczego, dopóki nie spraw­dzę stanu fak­tycz­nego. Wyła­duj­cie więź­niów i ustaw­cie w sze­regu na pero­nie. Potem prze­li­czymy głowy. Przed­stawi pan rze­czy­wi­sty stan i będzie pan miał swój raport. Tylko pro­szę zapa­mię­tać: nie liczymy umar­łych.

Ofi­cer wyglą­dał na podi­ry­to­wa­nego.

– Żywi czy umarli, co za róż­nica? Prze­cież nie może­cie być zbyt roz­ka­pry­szeni po pię­ciu latach wojny, porucz­niku. Chce pan się dowie­dzieć, jak robimy dostawę do Waf­fen SS? Szybko i żwawo. Nie ma żad­nych kło­po­tów. Mała ładna kulka w kark i tyle. Oni się nie patycz­kują. Zała­twiają wszystko bar­dzo szybko.

Bar­dzo moż­liwe – powie­dział nasz porucz­nik, wykrzy­wia­jąc górną wargę w obrzy­dze­niu. – Ale my nie jeste­śmy z Waf­fen SS. To jest pułk pan­cerny i potrze­bu­jemy pię­ciu­set trzy­dzie­stu ochot­ni­ków na front. Dla­tego nie­po­trzebni są nam umarli. Dosta­nie pan potwier­dze­nie odbioru tylko żywych rekru­tów, bo nie jeste­śmy mor­der­cami. Potrze­bu­jemy żywych. Spo­rzą­dzi pan spis żywych i dostar­czy go mojemu sier­żan­towi. A jeśli ma pan jakieś obiek­cje, to pro­szę się skie­ro­wać od razu do komen­danta obozu, hra­biego von Gern­ste­ina. Czy jest to dla pana zro­zu­miałe?

Ofi­cer zaci­snął usta i nic nie powie­dział. Gern­stein nie był czło­wie­kiem, z któ­rym można było dys­ku­to­wać w spra­wie jego kom­pe­ten­cji. Plotka gło­siła, że był każ­dej nocy w kon­tak­cie z sza­ta­nem, pomię­dzy dwu­na­stą i czwartą rano. Poza tym miał repu­ta­cję figlar­nego sady­sty i groź­nego faceta, który potra­fił wzbu­dzić strach w ser­cach pod­wład­nych nawet po pię­ciu latach tej okrut­nej wojny.

Wagony zostały otwarte i wypa­dły z nich setki wymę­czo­nych ludzi. Straż­nicy z psami stali z boku i tylko cze­kali, aby przy­ło­żyć któ­re­muś z tych bie­da­ków, jeśli się potknie lub prze­wróci. Jeden nie był na tyle silny, aby utrzy­mać się na nogach, więc znikł pod stru­mie­niem prze­cho­dzą­cych po nim. Gdy prze­ra­żony tłum już się po nim prze­wa­lił, uka­zała się krwawa masa ludzka z gar­dłem roze­rwa­nym przez war­czące psy.

Sta­li­śmy i obser­wo­wa­li­śmy, jak ster­ro­ry­zo­wani więź­nio­wie usta­wiali się w trzy kolumny. Widzie­li­śmy, jak mar­twe ciała były z powro­tem wrzu­cane do wago­nów. Dowo­dzący kon­wo­jem ofi­cer prze­szedł dum­nie wzdłuż nich i krótko zasa­lu­to­wał Löwemu.

– Wszy­scy obecni i wszystko w porządku, porucz­niku. Mam nadzieję, że uzna pan teraz, że szkoda czasu na dal­szą czczą gada­ninę.

Löwe nie raczył odpo­wie­dzieć. Prze­cha­dzał się wzdłuż sze­regu obdar­tych i wygło­dzo­nych więź­niów, któ­rych wycią­gnięto z naj­gor­szych pie­kieł na ziemi i wci­śnięto na czter­na­ście dni do wago­nów na dal­szą wspólną mękę. Cze­kali, aż zacznie się odli­cza­nie. Było trzy­stu sześć­dzie­się­ciu pię­ciu żywych. Tylu zostało z pię­ciuset trzy­dzie­stu, któ­rzy wyru­szyli w podróż.

Porucz­nik Löwe stał przez chwilę z pochy­loną głową, po czym w końcu zwró­cił się do dowódcy trans­portu.

– Pod­pi­szę odbiór trzy­stu sześć­dzie­się­ciu pię­ciu – powie­dział.

Potem zale­gła cisza, a my czu­li­śmy, jak wzra­sta napię­cie.

– Pro­szę o wyba­cze­nie – powie­dział ofi­cer przez zaci­śnięte zęby – ale dostar­czy­łem całą wyma­ganą liczbę. Stan prze­wo­żo­nego towaru mnie nie inte­re­suje. Ważna jest tylko liczba.

Löwe pod­niósł wysoko brwi.

– Co, może han­dlu­jemy ludz­kim mię­sem? – spy­tał. – Co jest twoim towa­rem? Ludzie czy mięso?

Znowu zale­gła cisza. Trwała tak długo, aż nie przy­był adiu­tant komen­danta obozu, kapi­tan von Pehl. Jego samo­chód zaha­mo­wał zawa­diacko kilka metrów przed nami. Ofi­cer wysko­czył dziar­sko z wozu i uśmiech­nął się łaska­wie do nas wszyst­kich. Wsa­dził monokl w oczo­dół i pochy­lił się w stronę dwóch dys­ku­tu­ją­cych ofi­ce­rów. Zadzwo­niły ostrogi, a w oczy bły­snęły nam złote nara­mien­niki. Stuk­nął obca­sami, potem zaczął deli­kat­nie ude­rzać w cho­lewki butów szpi­crutą.

– Co nowego, moi pano­wie? Wojna już skoń­czona? Czy może tylko kolejna bomba wal­nęła w bun­kier naszego uko­cha­nego wodza?

Gro­bo­wym gło­sem Löwe wyja­śnił całą sytu­ację. Kapi­tan pod­niósł szpi­crutę do twa­rzy i zaczął nią w zamy­śle­niu pocie­rać dokład­nie ogo­lony poli­czek.

– Deli­katna kwe­stia z tą liczbą – mruk­nął. – Ktoś się spo­dziewa bata­lionu, a otrzy­muje trzy kom­pa­nie. A ktoś inny pró­buje zro­zu­mieć te roz­bież­no­ści.

Po czym zwró­cił się uprzej­mie do dowódcy kon­woju.

– Jak, jeśli to pyta­nie nie jest zbyt imper­ty­nenc­kie, może nam pan wyja­śnić tak duże straty?

Ruszył sta­tecz­nym kro­kiem w stronę wagonu ze zmar­łymi. Spo­glą­dał przez chwilę na górę zwłok, po czym szpi­crutą dotknął jed­nych z nich. Kilku straż­ni­ków pode­szło do zwłok i wycią­gnęło je z plat­formy wagonu. Na ster­cie tro­cin uło­żyli ciało pozba­wione głowy. Kapi­tan ponow­nie pod­niósł monokl. Ener­gicz­nie, z chu­s­teczką przy­ło­żoną do ust, pochy­lił się nad cia­łem i oglą­dał je. Potem wypro­sto­wał się i pochy­lił w stronę ofi­cera.

– Mam nadzieję, że będzie pan tak miły, aby wyja­śnić nam, gdzie jest otwór wlo­towy poci­sku, prawda, mój drogi?

Obra­żony ofi­cer zaczął się czer­wie­nić. Cały ten absur­dalny bała­gan zwią­zany z jed­nym więź­niem, który dostał kulkę w głowę, coraz bar­dziej go de ner­wowa!. Czy oni żyją w raju dla waria­tów, w tym Sen­ne­la­ger?

– Otwór wlo­towy – deli­kat­nie nale­gał kapi­tan von Pehl. – Dokład­nie ta kwe­stia mnie inte­re­suje, zapew­niam pana.

Za kapi­ta­nem stał jego ofi­cer łącz­ni­kowy, porucz­nik Althaus, z pół­au­to­ma­tycz­nym kara­bin­kiem, a za nim następny porucz­nik z żan­dar­me­rii polo­wej. Stał nie­ru­chomo jak skała. Oczy­wi­ście, że byli sza­leni. Wszy­scy tutaj byli sza­leni. Nikt prze­cież nie miał prawa urzą­dzać takiego cyrku wokół jed­nego zabi­tego więź­nia. Jeden zabity, stu zabi­tych, co to, do dia­bła, za róż­nica? Tam, skąd przy­je­chał pociąg, tru­pów było znacz­nie wię­cej.

– Był bunt – ofi­cer ner­wowo pukał w poli­czek, wyka­zu­jąc ponurą odwagę. – Rewolta, straż­nicy musieli strze­lać.

Von Pehl roz­pro­sto­wał ręce, po czym poma­chał nimi deli­kat­nie.

– A raport?

– Nie mia­łem jesz­cze czasu, aby go napi­sać.

Von Pehl przy­gryzł lekko zębami szpi­crutę.

– To powiedz mi, mój drogi, gdzie dokład­nie ten bunt miał miej­sce?

– Zaraz za Eise­nach.

Eise­nach.

Trzeba przy­znać z czy­stym sumie­niem, że było to dosyć daleko. Może teraz ten facet prze­sta­nie pchać swój pru­ski nos w cudze sprawy i pozwoli ruszyć kon­wo­jowi dalej, w stronę Dachau, gdzie miała dotrzeć kolejna grupa uwię­zio­nych bie­da­ków.

– Wiesz prze­cież, mój drogi panie – mru­czał von Pehl – że regu­la­min cał­kiem jasno pre­cy­zuje, w jaki spo­sób mają być spo­rzą­dzane raporty z tego typu zda­rzeń. Spi­sy­wane natych­miast po zaj­ściu! Bez wyjąt­ków!, – To co się stało? Porucz­niku, niech pan będzie tak miły i zadzwoni do zawia­dowcy sta­cji w Eise­nach.

Sta­li­śmy cier­pli­wie na desz­czu i cze­ka­li­śmy na ciąg dal­szy, pod­czas gdy kapi­tan z uśmie­chem na ustach prze­cha­dzał się mecha­nicz­nie jak mane­kin wzdłuż peronu. Ryt­micz­nie stu­kał ostro­gami o beto­nowe pod­łoże, czemu wtó­ro­wały ryt­miczne ude­rze­nia szpi­cruty o cho­lewkę buta. Dowódca kon­woju ze zde­ner­wo­wa­nia wsa­dził palec pra­wej dłoni za koł­nierz i pró­bo­wał roz­luź­nić jego ucisk. Dys­kret­nie, ale sys­te­ma­tycz­nie, jego ludzie odda­lali się od niego. Jeden ze straż­ni­ków, który przy­pad­kowo zna­lazł się obok mnie, plu­nął na zie­mię i zaczął mi szep­tać do ucha.

– Zawsze mówi­łem, że kie­dyś prze­szar­żuje. Mówi­łem, że tak się skoń­czy. Zawsze trak­to­wał więź­niów jak bydło. Bez jakiej­kol­wiek lito­ści. Zawsze mówi­łem, że tak to się kie­dyś skoń­czy.

Porucz­nik Althaus powró­cił w towa­rzy­stwie zawia­dowcy naszej sta­cji, małym skur­czo­nym czło­wiecz­kiem, który wyglą­dał strasz­nie głu­pio w przy dużym heł­mie. Wycią­gnął na powi­ta­nie małą, pulchną dłoń, którą kapi­tan von Pehl zlek­ce­wa­żył, ale w taki spo­sób, by nie wywo­łać obrazy u kole­ja­rza. Z głębi gar­dła dowódcy kon­woju zaczął roz­le­gać się char­kot.

– Ufam, że puł­kow­nik von Gern­stein ma się dobrze – powie­dział obe­rstraż­nik.

Jedyną odpo­wie­dzią była gro­bowa cisza. Zawia­dowca sta­cji opu­ścił ręce wzdłuż szwów spodni. Porucz­nik Althaus pukał deli­kat­nie pal­cami w kara­bi­nek prze­wie­szony przez ramię. Dowódca kon­woju zro­bił nie­wielki krok do tyłu. Powi­nien jed­nak pozo­stać tam, gdzie zaczął służbę, w Buda­pesz­cie, w węgier­skiej armii. Pro­wa­dził teraz nie­bez­pieczną grę z nazi­stow­skimi Niem­cami. Grę o sławę, for­tunę i życie.

Von Pehl prze­chy­lił się niby przy­pad­kowo w stronę adiu­tanta.

No, jak tam, porucz­niku? Jakie wie­ści z Eise­nach?

W Eise­nach, co było dla wszyst­kich jasne, nikt nie sły­szał o rze­ko­mym bun­cie – ba, nikt nie sły­szał nawet o tym kon­woju. W pru­skich oczkach von Pehla poka­zały się lodowe iskry. Skło­nił się w stronę Danza, któ­rego kłam­stwo stało się dla wszyst­kich oczy­wi­ste. Węgier został natych­miast aresz­to­wany pod zarzu­tem mor­der­stwa, skła­da­nia fał­szy­wych rapor­tów i sabo­to­wa­nia kon­woju. Został szybko zała­do­wany do cze­ka­ją­cego samo­chodu i odwie­ziony pro­sto do obozu w Sen­ne­la­ger. Porucz­nik Lӧwe posłusz­nie pokwi­to­wał ode­bra­nie trzy­stu sześć­dzie­się­ciu pię­ciu ochot­ni­ków, a straż­nicy, zde­ner­wo­wani i zdez­o­rien­to­wani aresz­to­wa­niem ich ofi­cera, wyco­fali się bez­ład­nie. Von Pehl wyjął monokl z oka, skło­nił się grzecz­nie zgro­ma­dzo­nym żoł­nie­rzom, ude­rzył jesz­cze raz szpi­crutą po butach i lito­ści­wie się ulot­nił.

Od razu wszy­scy ode­tchnęli z ulgą. Napięta atmos­fera gdzieś ule­ciała, zapa­lano papie­rosy, a ludzie oddy­chali z ulgą. Nie­któ­rzy żan­darmi posu­nęli się nawet tak daleko, że poda­wali sobie z ręki do ręki butelkę z alko­ho­lem pocho­dzącą z Fran­cji. Znie­wa­la­jący wpływ trunku powo­do­wał, że żoł­nie­rze zaczęli się bra­tać i ramię w ramię ruszyli do dwor­co­wej knajpy, aby napić się za zdro­wie towa­rzy­szy.

Więź­niom zezwo­lono usiąść i roz­dano im tro­chę jedze­nia. Był to co prawda tylko suchy chleb, ale nawet on wyda­wał się luk­su­sem ludziom, któ­rzy spę­dzili sporo czasu na wod­nej die­cie w Tor­gau lub Glatz, nie mówiąc o Ger­mer­sheim, gdzie łatwo było wejść, a nie­zmier­nie trudno wyjść o wła­snych siłach.

Ger­mer­sheim… Sama nazwa wywo­łuje dreszcz stra­chu. Miej­sco­wość nawet nie jest zazna­czona na mapie, ale łatwo zna­leźć do niej drogę. Wystar­czy zje­chać z szosy nie­da­leko Bruch­sal, pomię­dzy Man­n­heim i Karls­ruhe i jechać pro­sto w kie­runku Renu. Każdy napo­tkany czło­wiek powie, jak dalej jechać. Trzeba tylko prze­do­stać się przez wio­skę pełną ślicz­nych, obro­śnię­tych różami dom­ków i wejść do ciem­nego i zim­nego lasu. A w nim na wiel­kiej tablicy wypi­sane jest ogrom­nymi lite­rami zapro­sze­nie do Ger­mer­sheim: WSTĘP WZBRO­NIONY – STREFA WOJ­SKOWA. Dalej trzeba jechać kilo­metr wąską dróżką, nie­malże ścieżką. Potem musisz się zatrzy­mać i masz wiel­kie szczę­ście, jeśli jesteś tylko zwie­dza­ją­cym. Stąd można zoba­czyć wię­zie­nie w peł­nej kra­sie. Wielki szary gmach ster­czy pośród drzew jak kolos. Woj­skowe Cen­trum Karne, tak to się wła­śnie nazywa. Gdy poje­dziesz dalej wąską drogą i ujdziesz uwa­dze uzbro­jo­nych straż­ni­ków z psami, prze­bę­dziesz pole minowe, bez wąt­pie­nia zosta­niesz powi­tany z otwar­tymi rękami w Ger­mer­sheim i będzie to miej­sce two­jego wiecz­nego spo­czynku. W latach 1933–1945 dotarło tu ponad sto trzy­dzie­ści trzy tysiące kura­cju­szy i więk­szo­ści z nich już nikt wię­cej nie zoba­czył.

Pod­czas gdy więź­nio­wie­ochot­nicy obli­zy­wali spierzch­nięte usta i zabie­rali się do gry­zie­nia twar­dego jak kość chleba, nasza grupa roz­ło­żyła się nie­mal bez­tro­sko wokół nich. Zaczę­li­śmy palić papie­rosy i popi­jać alko­hol. Porucz­nik Lӧwe został ura­czony przez zawia­dowcę sta­cji pie­czo­nym zają­cem. Ale nawet taki rary­tas nie przy­wró­cił mu dobrego humoru. Kazał wyma­sze­ro­wać nam ze sta­cji dwój­kami i nawet Porta, któ­remu ten roz­kaz prze­rwał przy­jemne pocią­ga­nie trunku, nie śmiał wyko­nać żad­nych obsce­nicz­nych gestów i tylko mru­czał coś pod nosem.

Aresz­to­wa­nie dowódcy kon­woju praw­do­po­dob­nie spro­wa­dzi kło­poty na naszego porucz­nika. Byłoby naprawdę dużo pro­ściej, gdyby ofi­cer zaak­cep­to­wał prze­ka­za­nie tylko trzy­stu sześć­dzie­się­ciu pię­ciu rekru­tów i poje­chał dalej. A tak koła machiny woj­sko­wej zostały poru­szone i nie można już było ich zatrzy­mać. Puł­kow­nika von Gern­ste­ina na razie nie było w obo­zie, bo polo­wał gdzieś w górach. Wszyst­kim było wia­domo, że gdy wra­cał z takiej eska­pady, był w bar­dziej sata­ni­stycz­nym humo­rze niż zwy­kle. Niech Bóg ma w opiece ofi­cera, który będzie miał śmia­łość kło­po­tać dowódcę takimi spra­wami jak to zaj­ście na sta­cji. A było nie­mal pewne, że Lӧwe będzie musiał zdać rela­cję z tego, co zaszło. Mógł co prawda pró­bo­wać zrzu­cić odpo­wie­dzial­ność na kogoś innego, ale było to mało praw­do­po­dobne, bo cała awan­tura doty­czyła jego bez­po­śred­nio. Nikt w obo­zie też mu nie pomoże. Zastępca von Gern­ste­ina, który stra­cił rękę w począt­ko­wych latach wojny i nie lubił prze­by­wać w obo­zie, wyko­rzy­sty­wał każdą oka­zję, aby wyrwać się na zewnątrz. Następny ofi­cer w łań­cu­chu dowo­dze­nia oczy­wi­ście wyko­rzy­stał nie­obec­ność szefa i wymknął się na kilka dni. Mimo wszystko wydaje się, że byłoby mniej kło­po­tów, gdyby Lӧwe zasto­so­wał nor­malną w Ger­mer­sheim pro­ce­durę i zastrze­lił węgier­skiego ofi­cera na miej­scu.

Masze­ro­wa­li­śmy w ciszy, zara­żeni złym humo­rem naszego porucz­nika. Cza­sami tylko roz­le­gały się chra­pliwe krzyki pod­ofi­ce­rów. Pru­scy sier­żanci spę­dzali całe życie – od koły­ski po grób – wśród krzy­ków i myśleli, że im wię­cej krzy­czą, tym szyb­ciej ich roz­kazy będą wyko­nane. Jed­nak ludzie, któ­rzy przy­zwy­cza­ili się do wrza­sków, nie zwra­cali już na nie uwagi. Krzyki pod­ofi­ce­rów były więc chyba w nich pod­świa­do­mie zako­do­wane. Poty­ka­jący się i łażący bez­ład­nie rekruci też sobie z nich nic nie robili.

Jakieś osiem kilo­me­trów od obozu nie­któ­rzy więź­nio­wie zaczęli padać ze zmę­cze­nia. Lӧwe krzy­czał, aby szli w szyku, ale oni padali jak muchy lub sia­dali grup­kami na skraju drogi. Nawet sza­leń­cze ciosy straż­ni­ków nie były ich w sta­nie pod­nieść na nogi. Porucz­nik był zmu­szony wydać roz­kaz do zatrzy­ma­nia się i zarzą­dził krótki odpo­czy­nek. Sta­nął przed ludźmi w desz­czu i wal­nął im pełną ani­mu­szu mowę, która nawet mnie zafa­scy­no­wała.

Prze­cież wszy­scy jeste­ście ochot­ni­kami! Nikt was nie zmu­szał, aby­ście przy­szli tutaj, ale gdy już tu dotar­li­ście, to, na Boga, będzie­cie trak­to­wani jak żoł­nie­rze!

Ale ochot­nicy – poprzed­nio bici, gło­dzeni i poni­żani – sie­dzieli teraz w strzę­pach wię­zien­nych dre­li­chów, z gło­wami wtu­lo­nymi w ramiona i patrzyli w zie­mię. Byłem cie­kaw, czy porucz­nik Lӧwe był naprawdę tak naiwny i wie­rzył w to, co mówi. A może w swoim sumie­niu pró­bo­wał prze­ko­nać sam sie­bie? I jaka była jego defi­ni­cja ochot­nika? Gdy do wyboru pozo­staje ci egze­ku­cja lub służba w 999. Bata­lio­nie, to co wybie­rasz?

Kolumna została ponow­nie sfor­mo­wana. Masze­ro­wa­li­śmy cał­kiem porząd­nie po asfal­to­wej jezdni. Na czele szedł Lӧwe, a obok niego porucz­nik Komm. Ten ostatni stra­cił rękę na fron­cie. Teraz wsa­dził kciuk pro­tezy dłoni za pasek i wyglą­dał bar­dzo zawa­diacko. Zupeł­nie jak armia nie­miecka – inwa­lida, który udaje boha­tera. Gdy prze­szli­śmy kolejny kilo­metr, więź­nio­wie ponow­nie zaczęli się sła­niać na nogach. Sma­gani po ple­cach przez straż­ni­ków i pobu­dzani wrza­skami Danza, które nawet umrzyka zmu­si­łyby do tańca, ledwo się ruszali. Wewnątrz kolumny Mały latał wokół swo­jej sek­cji jak pies paster­ski w sta­dzie ogłu­pia­łych owiec i sta­rał się utrzy­mać kolumnę mar­szową. Nie chciał pozwo­lić im upaść, dopóki nie dotrą do Sen­ne­la­ger. Zoba­czy­łem, jak nagle się zatrzy­mał, wydał rado­sny okrzyk i trzep­nął jed­nego z więź­niów po przy­ja­ciel­sku w pierś. W pierw­szej chwili myśla­łem, że roz­po­znał swo­jego sta­rego towa­rzy­sza. Brzydki facet był nie­mal tego samego wzro­stu co Mały i nie widać po nim było, aby się znali. Zmru­żył tylko małe, wąskie oczka i patrzył zadzi­wiony.

– Kapral?

– Pamię­tasz mnie? – krzyk­nął Mały, waląc go ponow­nie w śro­dek piersi. Facet lekko się zachwiał.

– Lutz! Mój stary kum­pel Lutz!

– To jakaś pomyłka – mruk­nął ner­wowo. – Mu sia­łeś mnie z kimś pomy­lić.

– Paryż! – ryk­nął Mały. – Paryż, to tam było, pamię­tasz? Gay Paree i ta cała reszta, przez jakiś czas wycią­ga­łeś co noc jakie­goś nowego ptaszka. Zawsze musiał być to ktoś nowy do prze­słu­cha­nia i potem już do niego nie wra­ca­li­ście… Szybki skok na cipkę jakiejś ład­nej Żydó­weczki, nim posła­li­ście ją na śmierć! Tak zwy­kle robi­li­ście, co, Lutz? To były dni, co? Już nie wrócą, prawda, Lutz? Kiedy byłeś w gestapo, reszta z nas musiała się wam kła­niać i cało­wać wasze tyłki!

– Kapralu, popeł­nia­cie straszny błąd – powie­dział facet, a na jego czole zaczęły poka­zy­wać się kro­ple potu. – Ni­gdy nie byłem w Paryżu, ni­gdy w całym moim życiu, przy­się­gam!

– Następ­nym razem będziesz gadał, że ni­gdy nie spa­łeś z kobietą! – kpił Mały.

Bły­ska­wicz­nie wycią­gnął nóż z cho­lewki, objął jed­nym ramie­niem szyję Lutza, nie­mal go dusząc, a drugą ręką przy­sta­wił mu nóż do gar­dła.

– Mam zamiar zro­bić z cie­bie żoł­nie­rza, Lutz! Od teraz jesteś pod moją opieką. Chcę zoba­czyć, jak zosta­niesz naj­lep­szym żoł­nie­rzem w tej cho­ler­nej armii. I nie zaznam spo­koju, dopóki nie zoba­czę, jak wal­czysz na fron­cie i dozna­jesz naprawdę wielu ran… Rozu­miesz mnie? Rozu­miesz, co mówię?

Prze­stra­szony facet zaczął tak pota­ki­wać, że nie­mal nie poprze­ci­nał sobie gar­dła ostrzem noża Małego. Ten zaś zwol­nił powoli uścisk i scho­wał nóż za cho­lewkę.

– No dobrze, a teraz powiedz mi, Lutz – jego głos znowu brzmiał przy­ja­ciel­sko – ile obec­nie ważysz?

Wię­zień tak napęcz­niał, że wyda­wało mi się, iż jabłko Adama wystrzeli mu z gar­dła jak korek pod ciśnie­niem wody.

– Jakieś sto dwa­dzie­ścia pięć kilo­gra­mów, kapralu.

– Aż tyle – Mały uda­wał prze­ra­żo­nego. – Chry­ste Wszech­mocny, to masz szczę­ście, że żyjesz! Nie­źle cię żywili, co?

Chwy­cił ramię męż­czy­zny z prze­ję­ciem.

– Nie martw się, towa­rzy­szu, wkrótce to zmie­nimy. Solidna dieta z chleba i wody, dużo zdro­wych ćwi­czeń, biegi wokół podwó­rza… Szybko nabie­rzesz formy, koleś. Szybko zej­dziesz do trzy­dzie­stu kilo­gra­mów. Sylf – z Sen­ne­la­ger, tak będziemy cię nazy­wali, dopóki nie skoń­czymy z tobą!

Jakiś kilo­metr przed obo­zem porucz­nik Lӧwe zarzą­dził jesz­cze jeden postój. Więź­nio­wie usie­dli na nasiąk­nię­tej wodą ziemi. My, straż­nicy, sia­da­li­śmy obok nich lub szu­ka­li­śmy ochrony przed desz­czem z boku drogi. Za chwilę będziemy widoczni z okien obozu, dla­tego musimy zacząć masze­ro­wać we wzo­ro­wym porządku. Usta­wi­li­śmy się w kolumnę i jesz­cze raz spraw­dzi­li­śmy szyk.

– Śpiew! – roz­ka­zał porucz­nik i grzecz­nie zaczę­li­śmy śpie­wać.

Wkro­czy­li­śmy do obozu jak regu­larny pru­ski regi­ment, a nie jak banda włó­czę­gów i obdar­tu­sów, którą fak­tycz­nie byli­śmy. Zawsze ist­niała ta nie­przy­jemna moż­li­wość, że puł­kow­nik von Gern­stein wró­cił kil­ka­na­ście godzin wcze­śniej i zaraz zacznie wsa­dzać nos we wszyst­kie sprawy. Wie­dzie­li­śmy, że lubi śle­dzić z daleka przez szkła lor­netki swo­ich pod­wład­nych i więź­niów. Robił to już wcze­śniej i nauczy­li­śmy się na wła­snej skó­rze, że ma sokoli wzrok i wychwyci każde uchy­bie­nie dys­cy­pli­narne.

Zatrzy­ma­li­śmy się przed blo­kiem 1. kom­pa­nii, gdzie nowi rekruci stali jesz­cze dwie godziny w przej­mu­ją­cym zim­nie i stru­mie­niach desz­czu. Wtedy to sier­żant szta­bowy Hof­mann zde­cy­do­wał się wyjść do nich i obej­rzeć nowych żoł­nie­rzy.

Hof­mann nosił czarny mun­dur jed­no­stek pan­cer­nych, cho­ciaż – jak było nam wia­domo – ni­gdy nie był w czołgu. Jego Biblią był pod­ręcz­nik sier­żanta i nosił go ze sobą wszę­dzie. Tak był do niego przy­wią­zany, że mogła ich roz­dzie­lić dopiero kula w sercu Hof­manna. Teraz ruszył powoli w kie­runku roz­wle­czo­nej kolumny ochot­ni­ków i dokład­nie przy­glą­dał się każ­demu z nich z osobna. Gdy obszedł ostat­nią linię rekru­tów, ze smut­kiem poki­wał głową i nabrał powie­trza jak czło­wiek, który jed­nym odde­chem może zba­wić świat.

– Małpy! – powie­dział z rezy­gna­cją. – Przy­słali gada­jące małpy i myślą, że zro­bię z nich ludzi!

Sta­wiał ciężko nogi, by wejść po schod­kach i sta­nąć na szczy­cie pode­stu. Roz­sta­wił sze­roko nogi, a obok niego sta­nęło dwóch pachoł­ków. Spoj­rzał wład­czo na zgro­ma­dzoną grupę bie­da­ków.

– No dobra – powie­dział. – Jestem tu z wami i to jest mój pech. Jeste­ście jak kocie rzygi, ale się nie skarżę i wy też nie będzie­cie się skar­żyć, jeśli zro­zu­mie­cie, co jest dla was dobre. Otwórz­cie tylko zbyt sze­roko gęby, a zaraz zaczną poja­wiać się kło­poty. Poważne kło­poty.

Pochy­lił się deli­kat­nie do przodu, aby spró­bo­wać koły­sać się na sto­pach jak zawo­dowy ofi­cer. Widział, jak robi to puł­kow­nik, ale nie było to takie pro­ste, jak z daleka wyglą­dało. Odchy­lił się sztywno do tyłu, chcąc zacho­wać rów­no­wagę.

– Od tej chwili – ryk­nął – macie tylko jed­nego anioła stróża i to ja nim jestem. Wasze życie jest w moich rękach i ni­gdy o tym nie zapo­mi­naj­cie. Jeśli zde­cy­duję, że nie warto mar­no­wać powie­trza dla waszych odde­chów, tak wła­śnie będzie! Taki jest wasz los! Czy to jasne?

Poło­żył ręce na bio­drach.

– Jeste­ście ze mną?

Tłu­mek jego lizu­sów wydał pomruk rado­ści, do któ­rego dołą­czyli się ogłu­piali rekruci. Co oni, biedne owce, mogli zro­bić? Wielu z nich było już przed­tem żoł­nie­rzami, nawet gene­ra­łami, ale nawet w naj­skryt­szych snach nie wyobra­żali sobie, że znajdą się w takiej sytu­acji jak ta. Ten bata­lion, o nume­rze 999, był bar­dzo znany. Nikt jed­nak nie przy­pusz­czał, że sam się w nim znaj­dzie. W tej chwili wyda­wało im się, że to jakaś farsa, los gor­szy od śmierci.

Hof­mann kon­ty­nu­ował mowę powi­talną.

– Od dzi­siaj 15. kom­pa­nia zostaje włą­czona do 7. pułku pan­cer­nego i mogę tylko dodać, że życzę wam, aby Bóg miał was w swej opiece. Rzy­gać mi się chce i dostaję skrętu kiszek, gdy pomy­ślę, że nasza NIE­MIECKA ARMIA zosta­nie zanie­czysz­czona takimi mętami jak wy!

Zro­bił krok do przodu i popa­trzył na zgro­ma­dzo­nych z pogardą.

– Nie skarżę się, chcę tylko, aby­ście wie­dzieli, co czuję. Dzięki temu unik­niemy w przy­szło­ści nie­po­ro­zu­mień.

Szczę­śli­wie roz­le­gły się pomruki podzię­ko­wa­nia za jego wiel­ko­dusz­ność.

– Tutaj, w Sen­ne­la­ger – Hof­mann wyraź­nie się roz­krę­cał – nie ma zna­cze­nia, co robi­li­ście w prze­szło­ści i kim byli­ście, cho­ler­nymi gene­ra­łami czy też zamia­ta­czami ulic. Od dzi­siaj jeste­ście sobie równi. Wszy­scy jeste­ście motło­chem. Bro­dzi­cie w bło­cie i musi­cie zdać sobie sprawę, że tylko dzięki mięk­kiemu sercu naszego Fiih­rera dosta­li­ście kolejną szansę. Nasz wódz jest łaskaw­szy niż ja, bo gdyby to ode mnie zale­żało, poszli­by­ście od razu do pia­chu.

Spoj­rzał na kartkę papieru, którą miał przed oczami.

– Widzę mię­dzy wami dwóch gene­ra­łów, jed­nego puł­kow­nika i paru kapi­ta­nów. Pięk­nie, naprawdę pięk­nie. Lubię tro­chę wyż­szej klasy. Pod­nosi poziom towa­rzy­stwa i roz­mowy. Lubię patrzeć, jak gene­rał na czwo­ra­kach czy­ści latryny. Spra­wia mi to ogromną satys­fak­cję i daje poczu­cie rów­no­ści. To…

Hof­mann prze­rwał dal­sze toko­wa­nie, bo kąci­kami oczu zauwa­żył sier­żanta Wolfa, który opie­rał się o słup latarni i słu­chał tej próż­nej prze­mowy. Obok Wolfa przy­cza­iły się jego dwa ulu­bione wil­czury. Wyda­wało się, że nawet psy śmieją się z Hof­manna, któ­rego policzki zaczęły drgać ner­wowo. To Wolf naj­czę­ściej nabi­jał się z napu­szo­nego mówcy. Hof­mann nie wie­dział, kogo bar­dziej nie­na­wi­dził: Porty czy Wolfa. Chyba jed­nak Porty, lecz teraz jego zain­te­re­so­wa­nie wzbu­dził uśmiech­nięty Wolf. I do niego zwró­cił się z iry­ta­cją.

– Z czego się śmie­jesz? Nie masz nic lep­szego do roboty?

Śmiech Wolfa zamie­nił się w uśmiech całą gębą. Jeden z psów zaczął ner­wowo ude­rzać ogo­nem o zie­mię.

– Po pro­stu cie­szę się – powie­dział Wolf – bo zawsze lubi­łem dobre kome­die.

Ode­rwał się od słupa latarni.

– Kto ci pisze sce­na­riu­sze – dopy­ty­wał się. – Za takie przed­sta­wie­nie w cywilu zapłacą ci nie­złe pie­nią­dze. Będą tonęli ze śmie­chu w kału­żach łez.

Hof­mann napu­szył się jak indor i wyda­wało się, że zaraz pęk­nie. Poni­żać pru­skiego sier­żanta w obec­no­ści skru­szo­nych kry­mi­na­li­stów! Co ta wojna zro­biła ze świata?

– Sier­żan­cie Wolf – powie­dział dostoj­nie, jakby był w trak­cie musz­try. – Zazna­czam, że będę musiał zamel­do­wać o tym zaj­ściu. Prze­kro­czył pan wszel­kie gra­nice i obra­ził pan nie­miec­kiego ofi­cera!

– Honor? – ryczał ze śmie­chu Wolf. – Jaki honor?

Potem zato­czył się rado­śnie.

– Zapo­mnij o nim, chło­pie! Jesz­cze do niego nie doro­słeś! Pamię­tasz, co powie­dział Luden­dorff? Poję­cie honoru doty­czy woj­sko­wych od stop­nia porucz­nika w górę, więc wsadź sobie swoje pie­prze­nie w dupę i skończ ten cyrk!

Odwró­cił się i ruszył, trzę­sąc się ze śmie­chu. Wierne psy szły za nim z nosami przy jego butach. Hof­mann odwró­cił się ner­wowo w stronę swego orszaku. Przy­glą­dał się wszyst­kim podejrz­li­wie, szu­ka­jąc na twa­rzach choćby śladu śmie­chu lub kpiny. Zoba­czył jed­nak tylko nie­ru­chome lub zimne twa­rze. Był ich anio­łem stró­żem. Ich życie było w jego rękach. Tu nie było miej­sca na uśmieszki.

Dobra – powie­dział Hof­mann. – Wszystko w porządku. Przejdźmy do następ­nego punktu. Zoba­czy­cie na tablicy w moim biu­rze listę prze­pi­sów i zarzą­dzeń. Co wolno, a czego nie wolno. Weź­cie to sobie do serca. Od tego zależy wasze życie. Mam oczy z tyłu głowy, a nawet w tyłku. Nic tu się nie dzieje bez mojej wie­dzy! Jeśli ktoś choć na krok prze­kro­czy prze­pisy, już jest tru­pem! Czy wyra­żam się jasno?

Cały chór pochleb­ców zapew­niał go, że to było świetne prze­mó­wie­nie i że wszystko jest jasne. Hof­mann wyda­wał się usa­tys­fak­cjo­no­wany, bo wszy­scy pod­po­rząd­ko­wali się jego woli. Obo­jęt­nym ruchem dał spo­cznij. Zmor­do­wani ludzie weszli do baraku i opa­dłi na beton jak bez­władna masa pozba­wiona kości. Rekruci pozo­stali w tym miej­scu aż do rana, pozba­wieni żyw­no­ści i wody, w mokrych ubra­niach.

Życie w Sen­ne­la­ger, jeśli to w ogóle można było nazwać życiem, zaczy­nało się o czwar­tej rano od wale­nia obca­sów w pod­łogi kory­ta­rzy. Prze­szy­wa­jące duszę gwizdki i ochry­płe okrzyki dopeł­niały cere­mo­nii pobudki i pod­ry­wały na nogi każ­dego, kogo jesz­cze nie obu­dziło kopa­nie w drzwi. Nie­miecki pod­ofi­cer ni­gdy nie pod­cho­dzi do drzwi w nor­malny spo­sób. Ni­gdy nie otwiera ich, uży­wa­jąc klamki. Drzwi sta­no­wią dla niego zło­śliwe wyzwa­nie, ata­kuje je i nisz­czy z nie­na­wi­ścią na twa­rzy. Prze­cież po to są drzwi, prawda? Naj­więk­szą ambi­cją pod­ofi­cera, nie­malże sen­sem jego ist­nie­nia, jest takie kop­nię­cie drzwi, aby za jed­nym razem wyrwać je z zawia­sów. Czyli, jak to Porta zwykł mówić: „W oczach Boga i pru­skiej armii nic nie jest nie­moż­liwe”.

O czwar­tej rano w Sen­ne­la­ger zaczy­nało się gwał­towne wale­nie i bęb­nie­nie, nie­malże szturm. Nawet Porta nie był w sta­nie wytrzy­mać tego dud­nie­nia i wsta­wał z łóżka. Potem żoł­nie­rze byli wyrzu­cani z łóżek i mieli pięć minut na ide­alne ich posła­nie. Tak zaczy­nała się lek­cja dys­cy­pliny.

W kwa­te­rach ofi­ce­rów każ­dego poranka widać było puł­kow­nika, jak wyko­nuje ćwi­cze­nia gim­na­styczne w rytm woj­sko­wej muzyki. Miał cały zestaw pobu­dza­ją­cych ćwi­czeń, które wyko­ny­wał z pru­ską pre­cy­zją. Gim­na­stykę zawsze koń­czył jazdą na mecha­nicz­nym koniu w rytm mar­szu 18. pułku huza­rów.

Dla nas, zwy­kłych sza­rych żoł­nie­rzy, walka o prze­trwa­nie w prze­peł­nio­nych bara­kach była zupeł­nie czymś innym. Powy­krę­cane w sta­wach stopy przy­cze­pione do kości­stych nóg szu­kały każ­dego cen­ty­me­tra kwa­dra­to­wego wol­nej powierzchni pod prysz­ni­cem. Gołe palu­chy były miaż­dżone, a ludzie klęli i roz­py­chali się, gdy pod­ofi­ce­ro­wie w cięż­kich bucio­rach prze­cha­dzali się mię­dzy nimi.

Wszę­dzie pano­wało zamie­sza­nie. Zbyt wielu ludzi musiało być w zbyt wielu miej­scach w tym samym cza­sie. Wszystko trzeba było robić po dwa razy. Rzadko można było zoba­czyć w Sen­ne­la­ger kogoś, kto spa­ce­ro­wał. Obo­wią­zy­wał trucht albo bieg. Po pew­nym cza­sie wcho­dziło to w krew. Był to cią­gły bieg o prze­trwa­nie, a naj­wol­niejsi wędro­wali pod ścianę.

Ruszać się! Pod­no­ście wyżej te kopyta! Myślisz, że co to jest, Nie­dziela Pal­mowa?!

I tak przez cały czas. Zmie­ni­łem się w czło­wieka, który przy­wo­ły­wał sam sie­bie do porządku, jakby to była moja wła­sna sprawa.

Jed­nym z naj­gor­szych pod­ofi­ce­rów w Sen­ne­la­ger był Hel­muth, kucharz z 5. kom­pa­nii. Był to uro­dzony tchórz, dono­si­ciel i liży­dupa. Z takiej hołoty gestapo rekru­to­wało swoje gołąbki pokoju. To wła­śnie Hel­muth zupeł­nie bez­in­te­re­sow­nie wylał dzba­nek wrzą­cej kawy na Fischera, jed­nego z naj­spo­koj­niej­szych i naj­ła­god­niej­szych ludzi w 999. Bata­lio­nie. I chyba wła­śnie łagod­ność spro­wo­ko­wała tego sady­stę. Zauwa­ży­łem, że ludzie pokroju Hel­mutha nie zno­szą łagod­no­ści i pokory, do nich prze­ma­wia tylko bat. Biedny Fischer był chyba pasto­rem, nim tra­fił do pie­kła w Sen­ne­la­ger. Wyobra­żał sobie, że będąc sługą Boga, ma jego spe­cjalną pro­tek­cję, i gdy stał przed mów­nicą i denun­cjo­wał zbrod­nie Hitlera i nazi­stów przed swym zgro­ma­dze­niem, ludzie dys­kret­nie opusz­czali zbór. Tej samej nocy widma w skó­rza­nych płasz­czach przy­szły do jego domu i został aresz­to­wany. Pastora Fischera pod­dano serii doświad­czeń, o jakich nie mógł prze­czy­tać w swo­jej Biblii. Zaczęło się to w Bie­le­feld, potem w Dachau, w spe­cjal­nym skrzy­dle tor­tur prze­zna­czo­nym dla sług bożych. Jed­nak naj­gor­sze z tego wszyst­kiego było to, że aresz­to­wano rów­nież jego żonę i trójkę dzieci. Dachau było niczym w porów­na­niu z tro­ską o los rodziny.

Teraz wysłali go do Sen­ne­la­ger, gdzie spo­tkał ludzi pokroju Hel­mu­tha, który oblał go gorącą kawą tylko po to, aby rado­wać się krzy­kiem męczo­nego czło­wieka. Fischer w nie­na­tu­ralny spo­sób zaczął machać rękami, zrzu­ca­jąc cynowy kubek na zie­mię. Stru­mień cie­czy spadł pro­sto na świe­cące buty sier­żanta Hel­mu­tha. Gdyby były pastor miał wię­cej doświad­cze­nia, stałby nie­ru­chomo i pozwo­lił popa­rzyć sobie ręce do kości. Byłoby warto, bo uzy­skałby kilka dni spo­koju, leżąc w izbie cho­rych. Ale Fischer był zie­lony i nie nauczył się jesz­cze, jak kon­tro­lo­wać wła­sne odru­chy. Zacho­wał się dokład­nie tak, jak życzył sobie Hel­muth. W przej­mu­ją­cej ciszy, jaka zale­gła, sier­żant pod­niósł do góry dzba­nek po kawie i ude­rzył nim w twarz rekruta. Sta­li­śmy i patrzy­li­śmy na to, ale nikt nie powie­dział nawet jed­nego słowa. Było to typowe zacho­wa­nie w Sen­ne­la­ger. Trzy­maj język za zębami cały czas. Nic nie zyskasz gada­niną. Mogli­śmy nie­na­wi­dzić Hel­mu­tha, ale kim był dla nas pastor Fischer? Led­wie jed­nym z trzy­stu nowo przy­by­łych rekru­tów. Nikt z nas nie zamie­rzał ryzy­ko­wać śmier­tel­nego star­cia dla nie­zna­nego pastora.

Hel­muth rzu­cił dzba­nek na zie­mię. Wyszedł zza stołu i poka­zał na swoje popla­mione buty.

Chodź tu, kle­cho. Na kolana i módl się. Wyliż mi buty, aby­śmy dla odmiany mieli lek­cję pokory…

Fischer powoli opadł na kolana, trudno mi było sobie wyobra­zić, jak on potem pod­nie­sie się z pod­łogi. Był już stary, miał ponad sześć­dzie­siąt lat, zła­many trak­to­wa­niem w Bie­le­feld i Dachau, ale jego wola życia musiała być naprawdę wielka, skoro udało mu się dotrzeć aż tutaj. Wycią­gnął chudą szyję do przodu. Wyglą­dała jak znisz­czona poń­czo­cha. Powoli jego język zbli­żył się do pra­wego buta Hel­mu­tha. To był spek­takl, który oglą­da­li­śmy wie­lo­krot­nie, więc nie trak­to­wa­li­śmy go nawet jako upo­ko­rze­nie. Prze­cho­dzi­li­śmy wszy­scy przez podobne doświad­cze­nia tu lub gdzie­kol­wiek indziej. Szybko się przy­zwy­cza­jasz, jak połknąć wła­sne obrzy­dze­nie. Musisz się tego nauczyć, jeśli chcesz prze­trwać. Ale pierw­szy raz jest naprawdę trudny. Dla mnie też nie było to łatwe, gdy byłem w 7. Pułku Uła­nów i kazano nam lizać koń­skie kopyta przez sie­dem dni w tygo­dniu. Nie było więc dziwne, że Fischer wyko­ny­wał pole­ce­nie z cięż­kim ser­cem. Nie pomo­gło mu w tym oczy­wi­ście kop­nię­cie butem w twarz. Prze­wró­cił się na plecy i wypluł resztki zębów. Gdy to robił, Hel muth pod­niósł dzba­nek z pod­łogi i ponow­nie ude­rzył pastora w głowę. To był już koniec poran­nej zabawy. Sier­żant miał inne obo­wiązki, a nowa ofiara została dys­kret­nie zawle­czona do izby cho­rych, aby dok­tor stwier­dził, czy prze­żyje. Praw­do­po­dob­nie jed­nak umrze. Taki stary czło­wiek był nikomu nie­po­trzebny. „Spadł ze scho­dów z powodu nie­do­ży­wie­nia w poprzed­nim miej­scu zatrzy­ma­nia”… W tym cza­sie raport tra­fiał do poprzed­niego wię­zie­nia, gdzie zaprze­czano tym oskar­że­niom, następ­nie doku­menty stem­plo­wano, kopio­wano i odsy­łano do jakie­goś daleko poło­żo­nego gabi­netu, gdzie ginęły w sto­sie opi­sów podob­nych przy­pad­ków. Facet prze­cież nie żył, był spi­sany na straty już dawno temu i kto będzie sobie zawra­cał głowę, co stało się naprawdę i jak on wyglą­dał.

Po tej musi­ca­lo­wej far­sie w wyko­na­niu Helmu tha i Fischera zaczęto tak zwaną poranną sesję spor­tów. Nazwa była nie­winna, lecz nie było dnia, aby jakiś bie­dak, który nie mógł wytrzy­mać tempa, nie został zako­pany na śmierć. Sesja spor­towa w Sen­ne­la­ger była praw­dzi­wym testem na prze­trwa­nie, któ­remu mogliby nie spro­stać nawet wy tre­no­wani olim­pij­czycy. Ale gdy jedyną alter­na­tywą jest śmierć, nie­sa­mo­wite jest, czego potra­fią doko­nać na wpół zagło­dzeni ludzie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki