Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Walcząca Warszawa doświadcza niewyobrażalnych okrucieństw i zniszczenia podczas Powstania Warszawskiego. Karny batalion Wehrmachtu zostaje przerzucony z frontu wschodniego do stolicy Polski, w której szaleje demoniczny Oskar Dirlewanger, Oberführer SS, znany ze swego sadyzmu i bezwzględności. Naziści, zdając sobie sprawę, że wojna jest już przegrana, nie mają nic do stracenia i pogrążają się w szaleństwie zabijania.
Sven Hassel był Duńczykiem, w czasie II wojny światowej walczył w armii niemieckiej. Służył jako kierowca czołgu w liniowej jednostce pancernej. Podjął nieudaną próbę dezercji, za co został przeniesiony do karnej jednostki frontowej Wehrmachtu. Walczył na wszystkich frontach oprócz afrykańskiego, dosłużył się stopnia porucznika, a po wojnie trafił do niewoli radzieckiej. Napisał czternaście powieści, które zostały przetłumaczone na 25 języków i wydane w nakładzie przeszło 50 milionów egzemplarzy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 338
Dlaczego Wisła opada i podnosi się jak pierś herosa, Ostatni oddech bierze nad brzegiem morza dzikiego?
Dlaczego fale płaczą, z ciemnej otchłani rozpaczy, Brzmiąc jak tchnienie umierającego?
Z głębin zimnej rzeki, jak smutny sen o śmierci, Wydobywa się pieśń.
Ze smaganych deszczem pól, gdzie wierzby płaczą, W chórze smutku.
Młode dziewczyny w Polsce zapomniały, jak się uśmiechać.
Niemcy są bez wątpienia doskonałymi żołnierzami.
Te słowa 21 maja 1940 roku zapisał w swoim notatniku przyszły marszałek polny lord Alan Brooke. Książka ta jest dedykowana nieznanym żołnierzom i wszystkim ofiarom II wojny światowej, w nadziei,, że już nigdy żaden polityk nie popchnie świata, w obłęd wojny totalnej.
Wszystko, czego potrzebujemy, to władza. Mamy ją i zostanie ona przez nas utrzymana. Nikt jej nam nie wyrwie.
Fragment z przemówienia Hitlera, 30 listopada 1932 roku.
Nikt z 5. kompanii nie chciał zostać strażnikiem w Sennelager. Ale jakie znaczenie ma to, czego żołnierz chce lub nie? Żołnierz jest jak maszyna. Jego podstawowym zadaniem jest wykonywanie rozkazów. Pozwól mu się tylko lekko wyślizgnąć z ram regulaminu, a wkrótce znajdzie się w niesławnym batalionie karnym numer 999, głównym wysypisku śmieci wszelkich grzeszników.
Przykładów jest cała masa. Na przykład dowódca czołgu, który odmówił wykonania rozkazu spalenia wioski razem z jej mieszkańcami: sąd wojenny, degradacja, Germersheim, 999… Procedura jest szybka i nieunikniona.
Albo jeszcze inaczej – Obersturmführer SS, który nie zgodził się przejść do tajnych służb: sąd wojenny, degradacja, Torgau, 999…
Wszystkie przypadki cechują się ponurą monotonią. Wzór został raz na zawsze ustalony, nie trzeba nad nim czuwać, chociaż po pewnym czasie coraz więcej wykroczeń i przestępstw było karanych skierowaniem do karnych batalionów. Zaczęli do nich trafiać zwykli kryminaliści, tak samo jak żołnierze łamiący regulamin.
W paragrafie 1, ustęp 1, regulaminu niemieckiej armii napisane jest: „Służba w armii jest sprawą honorową…”.
A w paragrafie 13: „Każdy, kto otrzyma wyrok więzienia większy niż pięć miesięcy, nie może być uznany za zdolnego do służby wojskowej i od tego momentu nie może być powoływany do formacji zbrojnych na lądzie, morzu i w powietrzu…”.
Ale paragraf 36 mówi: „W wyjątkowych sytuacjach paragraf 13 może być pominięty i obywatele, którzy otrzymali wyrok więzienia dłuższy niż pięć miesięcy, mogą pozostać w składzie armii, z zastrzeżeniem, że muszą być odesłani do karnych pododdziałów. Szczególnie ciężkie przypadki należy skierować do grup rozminowywania lub grabarzy. Takie jednostki nie mogą być wyposażone w broń. Po sześciu miesiącach wzorowej służby żołnierz z karnego pododdziału może zostać przeniesiony do 999. Batalionu w Sennelager, razem ze wszystkimi żołnierzami oskarżonymi o przestępstwa na polu walki. W warunkach wojny podoficer musi spędzić w tym batalionie przynajmniej dwanaście miesięcy na linii frontu; w czasie pokoju ma służyć w nim dziesięć lat. Wszyscy oficerowie i podoficerowie, którzy wykażą się nadmierną wyrozumiałością dla podwładnych, mają być surowo napominani. Każdy rekrut, który przetrzyma warunki zaostrzonej dyscypliny bez skarg i uwag i okaże się zdolny do dalszej służby wojskowej, może zostać przeniesiony do normalnej jednostki wojskowej, z możliwością awansu w trybie regulaminowym, jednak przed takim przeniesieniem, jeśli ma być zaaprobowane, żołnierz musi wykazać się przynajmniej czterema akcjami, które zasługują normalnie na Krzyż Żelazny”.
Numer 999 (zwany potocznie trzy dziewiątki) był oczywistym żartem. W każdym razie wydawał się nim być. Trzeba przyznać, że Naczelne Dowództwo w ogóle nie dostrzegało początkowo komizmu sytuacji, bo numer zaczynający się na dziewięć był zwykle zarezerwowany dla oddziałów szturmowych. Potem ktoś jeszcze próbował delikatnie przypomnieć, że potrójna dziewiątka była numerem wywoławczym Scotland Yardu w Londynie. A co mogło być jeszcze subtelniejsze albo zabawniejsze, niż nadanie tego samego numeru batalionowi kryminalistów? Naczelne Dowództwo pozwoliło sobie potem na delikatny uśmiech biurokraty i pokiwało głową z aprobatą. Niech będzie numer 999, dlaczego jednak dla dalszej zabawy nie poprzedzić go literą V, przekreśloną czerwoną kreską? Czyli podpisano, anulowano. Skasowano. Wymazano… Co mogłoby być powiązane albo ze Scotland Yardem, albo z samym batalionem. Ale na tym polegał żart. Można było z tego powodu zrywać boki ze śmiechu. Potraktujmy ten problem poważnie – świni, która służyła w 999. Batalionie, nikt nie potrzebował. Złodzieje, podrzynacze gardeł, pedofile, zdrajcy, tchórze i fanatycy religijni, czyli najgorsze szumowiny zasługujące tylko na śmierć.
My, którzy zostawiliśmy na polu walki wiadra potu, patrzyliśmy na to zupełnie inaczej. Książęta śmieciarzy, święci krętacze – obchodziło nas tylko to, czy gość sprawdzi się w skrajnych sytuacjach. Do diabła z tym, co facet robił poprzednio, ważne było, co robi tu i teraz, to nas właśnie interesowało. Sam z siebie nie przetrwasz w armii. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – to jest prawo koleżeństwa, najważniejsze ze wszystkich.
OBÓZ W SENNELAGER
Antyczna lokomotywa wtoczyła się z sapaniem na stację, ciągnąc za sobą wąż zdezelowanych wagonów towarowych.
Pasażerowie stojący na peronie ze zdziwieniem przyglądali się hamującemu pociągowi. W jednym z wagonów jechała uzbrojona straż. Broń, którą byli obwieszeni jej członkowie, wystarczyłaby na uzbrojenie pułku piechoty.
Siedzieliśmy na tym samym peronie i graliśmy w oczko z Francuzami i Brytyjczykami, którzy byli jeńcami wojennymi. Porta i szkocki sierżant ograli nas niemal do czysta, ale Mały i Gregor grali jeszcze przez pół godziny dzięki wątpliwemu kredytowi. Sierżant miał już cztery odznaki bojowe piechoty.
Byliśmy w trakcie rozgrywki, gdy porucznik Löwe, dowódca naszej kompanii, nagle przerwał nam szorstko grę.
– No dobra, chłopaki. Chodźcie, wyglądacie na żywych. Czas ruszyć tyłki.
Porta rzucił kartami zdegustowany.
– Cholerne cuda – powiedział gorzko. – Czy to nie cud? Gdy tylko usiądziemy sobie do porządnej gry w karty, pojawia się jakiś głupek i rozpala wojnę na nowo. Już dosyć rzygaliśmy ogniem.
Porucznik wskazał palcem na Portę, jak lufą pistoletu.
– Ostrzegam cię – powiedział. – Jeśli coś jeszcze wyjdzie z twoich ust…
– Panie poruczniku! – Porta stanął błyskawicznie na baczność i zasalutował.
Nigdy nie mógł odmówić sobie przyjemności wypowiedzenia ostatniego słowa w rozmowie. Gadałby nawet wtedy, gdyby Hitler kazał mu milczeć.
– Panie poruczniku – mówił z przekonaniem. – Chciałbym, aby pan wiedział, że jeśli moja gadanina jest w jakikolwiek sposób kłopotliwa, to będę bardzo szczęśliwy, jeżeli w przyszłości nikt nie będzie mnie prowokował do gadania.
Löwe nerwowo cmoknął językiem i bardzo mądrze odszedł bez dalszego gadania. Stary wstał z niechęcią i kopnął ze złością odwrócone do góry dnem wiadro, na którym siedział do tej pory. Wsadził czapkę na głowę, zapiął pasek pod brodą i poprawił kaburę służbowego pistoletu.
– Sekcja druga! Przygotować się do wymarszu!
Niechętnie zaczęliśmy szurać butami i patrzyliśmy z niesmakiem na lokomotywę i skrzypiący rząd wagonów. Dlaczego nasi wrogowie nie mogli zniszczyć bombami tego paskudnego składu kolejowego? Jeńcy wojenni, rozprostowując z ulgą kości, wysypywali się na peron.
– Twój kraj cię potrzebuje, żołnierzu! – powiedział Szkot i wyciągnął z ust kciukiem i palcem wskazującym na wpół wypalone cygaro, po czym dodał obiecująco: – Nie zapomnę o was.
Pomachał na pożegnanie odznaką piechoty, która przedtem należała do Małego.
– Będę się cieszyć, gdy wreszcie wrócicie.
– Wiesz co? – powiedział Mały bez specjalnej złości. – Powinniśmy wypolerować wam tyłki raz a porządnie pod Dunkierką w 1940 roku.
Sierżant potrząsnął przyjacielsko ramieniem.
– Nie martw się, towarzyszu. Będzie jeszcze wiele okazji… Zarezerwuję ci miejsce, jak dostanę się do raju. Skończymy grę, którą właśnie zaczęliśmy.
– Nie dotrzemy do raju – powiedział Mały. – Nie ma szans.
Pokazał kciukiem na ziemię.
– Tam pójdziemy jako papka. Ty możesz pójść, gdzie chcesz, ale nie zabierzesz mnie na spotkanie ze świętym Piotrem i bandą jego cholernych aniołów.
Sierżant uśmiechnął się i wsunął odznakę piechoty do kieszeni. Wyjął z niej za to Krzyż Żelazny, który też wygrał od Małego, i delikatnie zaczął go czyścić połą kurtki mundurowej.
– Człowieku, poczekaj, przyjadą tu Jankesi. Wtedy dopiero będzie zabawa…
Patrzył z podziwem na odznaczenie, z radością przewidując, ile pieniędzy za nie dostanie. Amerykanie byli cholernie łasi na takie pamiątki. Robili mnóstwo hałasu, zdejmując przepocone strzępy mundurów i przesiąknięte krwią bandaże. Porta już miał dużą skrzynię takich ponurych pamiątek. Czekał tylko na okazję, kiedy handel będzie najbardziej korzystny. Trochę przerażający interes, ale przynajmniej wskazywał na początek końca piekła, jakim była wojna.
Lokomotywa westchnęła kilka razy, a rząd otwartych wagonów zahamował ze zgrzytem. Potoczyliśmy się w deszczu ponuro i niechętnie w kierunku składu. Padało już przez cztery dni i byliśmy bliscy załamania. Z podniesionymi kołnierzami, rękami w kieszeniach, zgarbieni wpatrywaliśmy się z groźnym milczeniem w wagony. Ostatnio wydano nam nowe mundury, które paskudnie śmierdziały naftaliną. W słoneczny dzień cuchnęły na kilometr, a w zamkniętym pomieszczeniu smród mógł wywołać wymioty. Na szczęście wszy tak samo reagowały na ten odór, dezerterowały więc masowo i przenosiły się na jeńców wojennych. Nareszcie pozbyliśmy się choć jednego kłopotu – nie musieliśmy trzymać rąk poza kieszeniami i drapać się po niedostępnych częściach ciała.
Przednie wagony, pomalowane po bokach dziwnymi barwami, miały wypisane dawno już zapomniane stacje docelowe: Bergen i Trondheim w Norwegii. Służyły do przewożenia silnych, kudłatych kuców, których używano do transportu w górach. Zatrzymaliśmy się na chwilę i patrzyliśmy na zwierzęta. Wyglądały absurdalnie z ciemną linią sierści na grzbiecie i miękkimi, czarnymi pyskami. Jeden z kuców miał dużo uciechy z Małym, bo zaczął go lizać jak pies, po czym nasz kompan był zdecydowany go adoptować, bo zawsze gotów był pomóc każdemu zwierzęciu lub dziecku, które okazało mu ludzkie uczucia. Natychmiast zadecydował, że konik będzie odtąd jego własnością i że wszędzie będzie go ze sobą zabierał. Próbował oddzielić kucyka od stada i wyprowadzić z wagonu, gdy przybyła grupa strażników. Wymachiwali pistoletami i piali zdenerwowani jak koguty. Chwilę potem krzyki wartowników, przekleństwa Małego i cudaczne koniki przyciągnęły do nas zagniewanego porucznika Löwe.
– Co się tu, do diabła, dzieje?
Odepchnął strażników ze swojej drogi, idąc prosto w sam środek kotłowaniny razem z Danzem – szefem straży w Sennelager, najpaskudniejszym brutalem na świecie, trzymając go dla dodania sobie powagi za łokieć. Porucznik zatrzymał się zaskoczony, gdy zobaczył Małego z kucykiem.
– Co, do jasnej cholery, chcesz zrobić z tym zwierzakiem?
– Zabieram go – powiedział Mały. – Jest moją maskotką.
Konik lizał go w podnieceniu cały czas, a Mały obejmował go czule za szyję.
– Nie będzie z nim żadnych kłopotów. Może jeździć ze mną z miejsca na miejsce. Szybko przywyknie do życia w armii.
– Tak myślisz? – spytał Löwe z rozszerzonymi z wściekłości nozdrzami. – Zostaw go tam, gdzie powinien być! Mamy walczyć na wojnie, a nie urządzać objazdowy cyrk!
Odwrócił się i ruszył z powrotem jak burza, a za nim dreptał Danz. Mały patrzył za odchodzącymi jak wilk.
– Walić ich – powiedział na pocieszenie Porta.
Wyjął rękę z kieszeni i pomachał groźnie plecom porucznika.
– Nie martw się, koleś, będą śpiewać inaczej, gdy cała sprawa się skończy… Zostaną ukarani i to solidnie… Chrzanić tych sukinsynów, za wysoko podskakują i myślą, że są nieomylni.
Odwrócił się i puścił oko do Juliusa Heidego, który był jednym z najbardziej fanatycznych oficerów w niemieckiej armii.
– Nie sądzisz podobnie? – spytał.
Julius posłał mu lodowate spojrzenie. Nienawidził takich sytuacji. Zawsze potrafiły zachwiać jego sztywnym nazistowskim kręgosłupem.
– Kaprale bardziej dostaną za swoje – powiedział, patrząc na paski podoficerskie Porty. – Głowy kaprali jeszcze łatwiej spadają.
– Tak myślisz? – szydził Porta. – A kto wszystkiego pilnuje? Wcale nie cholerni oficerowie! Coś ci powiem. Jak sądzisz, ilu nas, kaprali, jest w tej armii? Za dużo, aby ktoś nam podskoczył. I to ci powinno wystarczyć!
Potem stuknął palcem w pierś Juliusa.
– Chcesz trochę faktów? – dopytywał się zadziornie Porta. – Otwórz oczy i rozejrzyj się dookoła. Garnki już stoją na piecu, już się w nich gotuje i to my decydujemy, co się w nich znajdzie, nie ty i twoi oficerowie ze szczurzymi pyskami.
Heide wyprężył klatkę piersiową.
– No, dawaj dalej – powiedział stalowym głosem. – Powieś się. Sporządzę z tego notatkę.
Niby przypadkowo za naszymi plecami Mały kopnął w pozostawioną puszkę z olejem, która poleciała pięknym lukiem w kierunku przechodzącego obok żandarma. Pojemnik wylądował na jego ramieniu, obryzgując tłustą cieczą jego mundur. Mały natychmiast odwrócił się i potrząsnął głową w stronę Heidego. Żandarm zaszarżował jak podniecony słoń. Jeszcze kilka lat temu prawdopodobnie przez osiem godzin kierował ruchem ulicznym na skrzyżowaniu lub wystawiał mandaty przestępcom parkowym bądź beztroskim pederastom. A teraz wojna dała mu szansę, aby przeżył chwilę chwały. Zanim Heide się zorientował, Porta już rechotał jak kretyn, a Mały skrzeczał z tyłu jak nieznośna papuga:
– Widziałem na własne oczy. Widziałem go! Widziałem go!
Porucznik Löwe zażegnał całą aferę paroma krótkimi ostrymi słowami, a potem ze zdenerwowania zaczął machać rękami.
– Chcesz powiedzieć, że ten człowiek cię zaatakował? – krzyczał do żandarma. – Nie wierzę w ani jedno twoje słowo. Nigdy jeszcze nie słyszałem takiego kłamstwa. Sierżant Heide to znakomity żołnierz. Gdyby cię zaatakował, to zapewniam cię, że nie zdążyłbyś o tym komukolwiek opowiedzieć… Znikaj mi z oczu, bo stracę cierpliwość. Znajdź sobie coś lepszego do roboty i nie trać mojego czasu!
Zmiął kartkę z meldunkiem, rzucił pogardliwie na tory kolejowe i spojrzał na Starego.
– Szczerze, mam już dzisiaj dosyć całej twojej sekcji, sierżancie Beier. Chciałbym ci przypomnieć, że jesteśmy pułkiem pancernym, a nie kłótliwą bandą półinteligentów. Jeśli nie potrafisz nad nimi zapanować, mogę cię gdzieś przenieść. Czy wyrażam się jasno?
Oficer dowodzący konwojem właśnie zbliżał się do porucznika. Nonszalancko zasalutował dwoma palcami podniesionymi do daszka czapki. Wyciągnął stertę papierów. Wyglądał na zapracowanego. Miał dostarczyć pięciuset trzydziestu więźniów przeznaczonych do 999. Batalionu w Sennelager – i był zdenerwowany, bo chciał jak najszybciej opróżnić wagony i ruszyć w drogę. Już był spóźniony, a na następnym przystanku – Dachau – miał wysadzić kolejną grupę więźniów. Löwe przejął dokumenty i przerzucał je.
– Jakieś ofiary w trakcie transportu?
Oficer tylko lekko się przygarbił.
– Nie odpowiem, dopóki nie wyprowadzimy ich na zewnątrz i nie przeliczymy… Jesteśmy w drodze od niemal dwóch tygodni, więc nie byłbym zaskoczony.
Löwe podniósł podejrzliwie brew.
– Skąd jedziecie?
– Z wielu miejsc: Fuhlsbuttel, Struthof, Torgau, Germersheim. Ostatnich zabieraliśmy z Buchen waldu i Borge Moor. Jeśli pan podpisze tę listę, będę mógł ruszyć dalej.
– Przykro mi – powiedział Löwe – ale to wykluczone.
Potem uśmiechnął się smutno.
– Mam w zwyczaju nigdy nie podpisywać niczego, dopóki nie sprawdzę stanu faktycznego. Wyładujcie więźniów i ustawcie w szeregu na peronie. Potem przeliczymy głowy. Przedstawi pan rzeczywisty stan i będzie pan miał swój raport. Tylko proszę zapamiętać: nie liczymy umarłych.
Oficer wyglądał na podirytowanego.
– Żywi czy umarli, co za różnica? Przecież nie możecie być zbyt rozkapryszeni po pięciu latach wojny, poruczniku. Chce pan się dowiedzieć, jak robimy dostawę do Waffen SS? Szybko i żwawo. Nie ma żadnych kłopotów. Mała ładna kulka w kark i tyle. Oni się nie patyczkują. Załatwiają wszystko bardzo szybko.
Bardzo możliwe – powiedział nasz porucznik, wykrzywiając górną wargę w obrzydzeniu. – Ale my nie jesteśmy z Waffen SS. To jest pułk pancerny i potrzebujemy pięciuset trzydziestu ochotników na front. Dlatego niepotrzebni są nam umarli. Dostanie pan potwierdzenie odbioru tylko żywych rekrutów, bo nie jesteśmy mordercami. Potrzebujemy żywych. Sporządzi pan spis żywych i dostarczy go mojemu sierżantowi. A jeśli ma pan jakieś obiekcje, to proszę się skierować od razu do komendanta obozu, hrabiego von Gernsteina. Czy jest to dla pana zrozumiałe?
Oficer zacisnął usta i nic nie powiedział. Gernstein nie był człowiekiem, z którym można było dyskutować w sprawie jego kompetencji. Plotka głosiła, że był każdej nocy w kontakcie z szatanem, pomiędzy dwunastą i czwartą rano. Poza tym miał reputację figlarnego sadysty i groźnego faceta, który potrafił wzbudzić strach w sercach podwładnych nawet po pięciu latach tej okrutnej wojny.
Wagony zostały otwarte i wypadły z nich setki wymęczonych ludzi. Strażnicy z psami stali z boku i tylko czekali, aby przyłożyć któremuś z tych biedaków, jeśli się potknie lub przewróci. Jeden nie był na tyle silny, aby utrzymać się na nogach, więc znikł pod strumieniem przechodzących po nim. Gdy przerażony tłum już się po nim przewalił, ukazała się krwawa masa ludzka z gardłem rozerwanym przez warczące psy.
Staliśmy i obserwowaliśmy, jak sterroryzowani więźniowie ustawiali się w trzy kolumny. Widzieliśmy, jak martwe ciała były z powrotem wrzucane do wagonów. Dowodzący konwojem oficer przeszedł dumnie wzdłuż nich i krótko zasalutował Löwemu.
– Wszyscy obecni i wszystko w porządku, poruczniku. Mam nadzieję, że uzna pan teraz, że szkoda czasu na dalszą czczą gadaninę.
Löwe nie raczył odpowiedzieć. Przechadzał się wzdłuż szeregu obdartych i wygłodzonych więźniów, których wyciągnięto z najgorszych piekieł na ziemi i wciśnięto na czternaście dni do wagonów na dalszą wspólną mękę. Czekali, aż zacznie się odliczanie. Było trzystu sześćdziesięciu pięciu żywych. Tylu zostało z pięciuset trzydziestu, którzy wyruszyli w podróż.
Porucznik Löwe stał przez chwilę z pochyloną głową, po czym w końcu zwrócił się do dowódcy transportu.
– Podpiszę odbiór trzystu sześćdziesięciu pięciu – powiedział.
Potem zaległa cisza, a my czuliśmy, jak wzrasta napięcie.
– Proszę o wybaczenie – powiedział oficer przez zaciśnięte zęby – ale dostarczyłem całą wymaganą liczbę. Stan przewożonego towaru mnie nie interesuje. Ważna jest tylko liczba.
Löwe podniósł wysoko brwi.
– Co, może handlujemy ludzkim mięsem? – spytał. – Co jest twoim towarem? Ludzie czy mięso?
Znowu zaległa cisza. Trwała tak długo, aż nie przybył adiutant komendanta obozu, kapitan von Pehl. Jego samochód zahamował zawadiacko kilka metrów przed nami. Oficer wyskoczył dziarsko z wozu i uśmiechnął się łaskawie do nas wszystkich. Wsadził monokl w oczodół i pochylił się w stronę dwóch dyskutujących oficerów. Zadzwoniły ostrogi, a w oczy błysnęły nam złote naramienniki. Stuknął obcasami, potem zaczął delikatnie uderzać w cholewki butów szpicrutą.
– Co nowego, moi panowie? Wojna już skończona? Czy może tylko kolejna bomba walnęła w bunkier naszego ukochanego wodza?
Grobowym głosem Löwe wyjaśnił całą sytuację. Kapitan podniósł szpicrutę do twarzy i zaczął nią w zamyśleniu pocierać dokładnie ogolony policzek.
– Delikatna kwestia z tą liczbą – mruknął. – Ktoś się spodziewa batalionu, a otrzymuje trzy kompanie. A ktoś inny próbuje zrozumieć te rozbieżności.
Po czym zwrócił się uprzejmie do dowódcy konwoju.
– Jak, jeśli to pytanie nie jest zbyt impertynenckie, może nam pan wyjaśnić tak duże straty?
Ruszył statecznym krokiem w stronę wagonu ze zmarłymi. Spoglądał przez chwilę na górę zwłok, po czym szpicrutą dotknął jednych z nich. Kilku strażników podeszło do zwłok i wyciągnęło je z platformy wagonu. Na stercie trocin ułożyli ciało pozbawione głowy. Kapitan ponownie podniósł monokl. Energicznie, z chusteczką przyłożoną do ust, pochylił się nad ciałem i oglądał je. Potem wyprostował się i pochylił w stronę oficera.
– Mam nadzieję, że będzie pan tak miły, aby wyjaśnić nam, gdzie jest otwór wlotowy pocisku, prawda, mój drogi?
Obrażony oficer zaczął się czerwienić. Cały ten absurdalny bałagan związany z jednym więźniem, który dostał kulkę w głowę, coraz bardziej go de nerwowa!. Czy oni żyją w raju dla wariatów, w tym Sennelager?
– Otwór wlotowy – delikatnie nalegał kapitan von Pehl. – Dokładnie ta kwestia mnie interesuje, zapewniam pana.
Za kapitanem stał jego oficer łącznikowy, porucznik Althaus, z półautomatycznym karabinkiem, a za nim następny porucznik z żandarmerii polowej. Stał nieruchomo jak skała. Oczywiście, że byli szaleni. Wszyscy tutaj byli szaleni. Nikt przecież nie miał prawa urządzać takiego cyrku wokół jednego zabitego więźnia. Jeden zabity, stu zabitych, co to, do diabła, za różnica? Tam, skąd przyjechał pociąg, trupów było znacznie więcej.
– Był bunt – oficer nerwowo pukał w policzek, wykazując ponurą odwagę. – Rewolta, strażnicy musieli strzelać.
Von Pehl rozprostował ręce, po czym pomachał nimi delikatnie.
– A raport?
– Nie miałem jeszcze czasu, aby go napisać.
Von Pehl przygryzł lekko zębami szpicrutę.
– To powiedz mi, mój drogi, gdzie dokładnie ten bunt miał miejsce?
– Zaraz za Eisenach.
Eisenach.
Trzeba przyznać z czystym sumieniem, że było to dosyć daleko. Może teraz ten facet przestanie pchać swój pruski nos w cudze sprawy i pozwoli ruszyć konwojowi dalej, w stronę Dachau, gdzie miała dotrzeć kolejna grupa uwięzionych biedaków.
– Wiesz przecież, mój drogi panie – mruczał von Pehl – że regulamin całkiem jasno precyzuje, w jaki sposób mają być sporządzane raporty z tego typu zdarzeń. Spisywane natychmiast po zajściu! Bez wyjątków!, – To co się stało? Poruczniku, niech pan będzie tak miły i zadzwoni do zawiadowcy stacji w Eisenach.
Staliśmy cierpliwie na deszczu i czekaliśmy na ciąg dalszy, podczas gdy kapitan z uśmiechem na ustach przechadzał się mechanicznie jak manekin wzdłuż peronu. Rytmicznie stukał ostrogami o betonowe podłoże, czemu wtórowały rytmiczne uderzenia szpicruty o cholewkę buta. Dowódca konwoju ze zdenerwowania wsadził palec prawej dłoni za kołnierz i próbował rozluźnić jego ucisk. Dyskretnie, ale systematycznie, jego ludzie oddalali się od niego. Jeden ze strażników, który przypadkowo znalazł się obok mnie, plunął na ziemię i zaczął mi szeptać do ucha.
– Zawsze mówiłem, że kiedyś przeszarżuje. Mówiłem, że tak się skończy. Zawsze traktował więźniów jak bydło. Bez jakiejkolwiek litości. Zawsze mówiłem, że tak to się kiedyś skończy.
Porucznik Althaus powrócił w towarzystwie zawiadowcy naszej stacji, małym skurczonym człowieczkiem, który wyglądał strasznie głupio w przy dużym hełmie. Wyciągnął na powitanie małą, pulchną dłoń, którą kapitan von Pehl zlekceważył, ale w taki sposób, by nie wywołać obrazy u kolejarza. Z głębi gardła dowódcy konwoju zaczął rozlegać się charkot.
– Ufam, że pułkownik von Gernstein ma się dobrze – powiedział oberstrażnik.
Jedyną odpowiedzią była grobowa cisza. Zawiadowca stacji opuścił ręce wzdłuż szwów spodni. Porucznik Althaus pukał delikatnie palcami w karabinek przewieszony przez ramię. Dowódca konwoju zrobił niewielki krok do tyłu. Powinien jednak pozostać tam, gdzie zaczął służbę, w Budapeszcie, w węgierskiej armii. Prowadził teraz niebezpieczną grę z nazistowskimi Niemcami. Grę o sławę, fortunę i życie.
Von Pehl przechylił się niby przypadkowo w stronę adiutanta.
No, jak tam, poruczniku? Jakie wieści z Eisenach?
W Eisenach, co było dla wszystkich jasne, nikt nie słyszał o rzekomym buncie – ba, nikt nie słyszał nawet o tym konwoju. W pruskich oczkach von Pehla pokazały się lodowe iskry. Skłonił się w stronę Danza, którego kłamstwo stało się dla wszystkich oczywiste. Węgier został natychmiast aresztowany pod zarzutem morderstwa, składania fałszywych raportów i sabotowania konwoju. Został szybko załadowany do czekającego samochodu i odwieziony prosto do obozu w Sennelager. Porucznik Lӧwe posłusznie pokwitował odebranie trzystu sześćdziesięciu pięciu ochotników, a strażnicy, zdenerwowani i zdezorientowani aresztowaniem ich oficera, wycofali się bezładnie. Von Pehl wyjął monokl z oka, skłonił się grzecznie zgromadzonym żołnierzom, uderzył jeszcze raz szpicrutą po butach i litościwie się ulotnił.
Od razu wszyscy odetchnęli z ulgą. Napięta atmosfera gdzieś uleciała, zapalano papierosy, a ludzie oddychali z ulgą. Niektórzy żandarmi posunęli się nawet tak daleko, że podawali sobie z ręki do ręki butelkę z alkoholem pochodzącą z Francji. Zniewalający wpływ trunku powodował, że żołnierze zaczęli się bratać i ramię w ramię ruszyli do dworcowej knajpy, aby napić się za zdrowie towarzyszy.
Więźniom zezwolono usiąść i rozdano im trochę jedzenia. Był to co prawda tylko suchy chleb, ale nawet on wydawał się luksusem ludziom, którzy spędzili sporo czasu na wodnej diecie w Torgau lub Glatz, nie mówiąc o Germersheim, gdzie łatwo było wejść, a niezmiernie trudno wyjść o własnych siłach.
Germersheim… Sama nazwa wywołuje dreszcz strachu. Miejscowość nawet nie jest zaznaczona na mapie, ale łatwo znaleźć do niej drogę. Wystarczy zjechać z szosy niedaleko Bruchsal, pomiędzy Mannheim i Karlsruhe i jechać prosto w kierunku Renu. Każdy napotkany człowiek powie, jak dalej jechać. Trzeba tylko przedostać się przez wioskę pełną ślicznych, obrośniętych różami domków i wejść do ciemnego i zimnego lasu. A w nim na wielkiej tablicy wypisane jest ogromnymi literami zaproszenie do Germersheim: WSTĘP WZBRONIONY – STREFA WOJSKOWA. Dalej trzeba jechać kilometr wąską dróżką, niemalże ścieżką. Potem musisz się zatrzymać i masz wielkie szczęście, jeśli jesteś tylko zwiedzającym. Stąd można zobaczyć więzienie w pełnej krasie. Wielki szary gmach sterczy pośród drzew jak kolos. Wojskowe Centrum Karne, tak to się właśnie nazywa. Gdy pojedziesz dalej wąską drogą i ujdziesz uwadze uzbrojonych strażników z psami, przebędziesz pole minowe, bez wątpienia zostaniesz powitany z otwartymi rękami w Germersheim i będzie to miejsce twojego wiecznego spoczynku. W latach 1933–1945 dotarło tu ponad sto trzydzieści trzy tysiące kuracjuszy i większości z nich już nikt więcej nie zobaczył.
Podczas gdy więźniowieochotnicy oblizywali spierzchnięte usta i zabierali się do gryzienia twardego jak kość chleba, nasza grupa rozłożyła się niemal beztrosko wokół nich. Zaczęliśmy palić papierosy i popijać alkohol. Porucznik Lӧwe został uraczony przez zawiadowcę stacji pieczonym zającem. Ale nawet taki rarytas nie przywrócił mu dobrego humoru. Kazał wymaszerować nam ze stacji dwójkami i nawet Porta, któremu ten rozkaz przerwał przyjemne pociąganie trunku, nie śmiał wykonać żadnych obscenicznych gestów i tylko mruczał coś pod nosem.
Aresztowanie dowódcy konwoju prawdopodobnie sprowadzi kłopoty na naszego porucznika. Byłoby naprawdę dużo prościej, gdyby oficer zaakceptował przekazanie tylko trzystu sześćdziesięciu pięciu rekrutów i pojechał dalej. A tak koła machiny wojskowej zostały poruszone i nie można już było ich zatrzymać. Pułkownika von Gernsteina na razie nie było w obozie, bo polował gdzieś w górach. Wszystkim było wiadomo, że gdy wracał z takiej eskapady, był w bardziej satanistycznym humorze niż zwykle. Niech Bóg ma w opiece oficera, który będzie miał śmiałość kłopotać dowódcę takimi sprawami jak to zajście na stacji. A było niemal pewne, że Lӧwe będzie musiał zdać relację z tego, co zaszło. Mógł co prawda próbować zrzucić odpowiedzialność na kogoś innego, ale było to mało prawdopodobne, bo cała awantura dotyczyła jego bezpośrednio. Nikt w obozie też mu nie pomoże. Zastępca von Gernsteina, który stracił rękę w początkowych latach wojny i nie lubił przebywać w obozie, wykorzystywał każdą okazję, aby wyrwać się na zewnątrz. Następny oficer w łańcuchu dowodzenia oczywiście wykorzystał nieobecność szefa i wymknął się na kilka dni. Mimo wszystko wydaje się, że byłoby mniej kłopotów, gdyby Lӧwe zastosował normalną w Germersheim procedurę i zastrzelił węgierskiego oficera na miejscu.
Maszerowaliśmy w ciszy, zarażeni złym humorem naszego porucznika. Czasami tylko rozlegały się chrapliwe krzyki podoficerów. Pruscy sierżanci spędzali całe życie – od kołyski po grób – wśród krzyków i myśleli, że im więcej krzyczą, tym szybciej ich rozkazy będą wykonane. Jednak ludzie, którzy przyzwyczaili się do wrzasków, nie zwracali już na nie uwagi. Krzyki podoficerów były więc chyba w nich podświadomie zakodowane. Potykający się i łażący bezładnie rekruci też sobie z nich nic nie robili.
Jakieś osiem kilometrów od obozu niektórzy więźniowie zaczęli padać ze zmęczenia. Lӧwe krzyczał, aby szli w szyku, ale oni padali jak muchy lub siadali grupkami na skraju drogi. Nawet szaleńcze ciosy strażników nie były ich w stanie podnieść na nogi. Porucznik był zmuszony wydać rozkaz do zatrzymania się i zarządził krótki odpoczynek. Stanął przed ludźmi w deszczu i walnął im pełną animuszu mowę, która nawet mnie zafascynowała.
Przecież wszyscy jesteście ochotnikami! Nikt was nie zmuszał, abyście przyszli tutaj, ale gdy już tu dotarliście, to, na Boga, będziecie traktowani jak żołnierze!
Ale ochotnicy – poprzednio bici, głodzeni i poniżani – siedzieli teraz w strzępach więziennych drelichów, z głowami wtulonymi w ramiona i patrzyli w ziemię. Byłem ciekaw, czy porucznik Lӧwe był naprawdę tak naiwny i wierzył w to, co mówi. A może w swoim sumieniu próbował przekonać sam siebie? I jaka była jego definicja ochotnika? Gdy do wyboru pozostaje ci egzekucja lub służba w 999. Batalionie, to co wybierasz?
Kolumna została ponownie sformowana. Maszerowaliśmy całkiem porządnie po asfaltowej jezdni. Na czele szedł Lӧwe, a obok niego porucznik Komm. Ten ostatni stracił rękę na froncie. Teraz wsadził kciuk protezy dłoni za pasek i wyglądał bardzo zawadiacko. Zupełnie jak armia niemiecka – inwalida, który udaje bohatera. Gdy przeszliśmy kolejny kilometr, więźniowie ponownie zaczęli się słaniać na nogach. Smagani po plecach przez strażników i pobudzani wrzaskami Danza, które nawet umrzyka zmusiłyby do tańca, ledwo się ruszali. Wewnątrz kolumny Mały latał wokół swojej sekcji jak pies pasterski w stadzie ogłupiałych owiec i starał się utrzymać kolumnę marszową. Nie chciał pozwolić im upaść, dopóki nie dotrą do Sennelager. Zobaczyłem, jak nagle się zatrzymał, wydał radosny okrzyk i trzepnął jednego z więźniów po przyjacielsku w pierś. W pierwszej chwili myślałem, że rozpoznał swojego starego towarzysza. Brzydki facet był niemal tego samego wzrostu co Mały i nie widać po nim było, aby się znali. Zmrużył tylko małe, wąskie oczka i patrzył zadziwiony.
– Kapral?
– Pamiętasz mnie? – krzyknął Mały, waląc go ponownie w środek piersi. Facet lekko się zachwiał.
– Lutz! Mój stary kumpel Lutz!
– To jakaś pomyłka – mruknął nerwowo. – Mu siałeś mnie z kimś pomylić.
– Paryż! – ryknął Mały. – Paryż, to tam było, pamiętasz? Gay Paree i ta cała reszta, przez jakiś czas wyciągałeś co noc jakiegoś nowego ptaszka. Zawsze musiał być to ktoś nowy do przesłuchania i potem już do niego nie wracaliście… Szybki skok na cipkę jakiejś ładnej Żydóweczki, nim posłaliście ją na śmierć! Tak zwykle robiliście, co, Lutz? To były dni, co? Już nie wrócą, prawda, Lutz? Kiedy byłeś w gestapo, reszta z nas musiała się wam kłaniać i całować wasze tyłki!
– Kapralu, popełniacie straszny błąd – powiedział facet, a na jego czole zaczęły pokazywać się krople potu. – Nigdy nie byłem w Paryżu, nigdy w całym moim życiu, przysięgam!
– Następnym razem będziesz gadał, że nigdy nie spałeś z kobietą! – kpił Mały.
Błyskawicznie wyciągnął nóż z cholewki, objął jednym ramieniem szyję Lutza, niemal go dusząc, a drugą ręką przystawił mu nóż do gardła.
– Mam zamiar zrobić z ciebie żołnierza, Lutz! Od teraz jesteś pod moją opieką. Chcę zobaczyć, jak zostaniesz najlepszym żołnierzem w tej cholernej armii. I nie zaznam spokoju, dopóki nie zobaczę, jak walczysz na froncie i doznajesz naprawdę wielu ran… Rozumiesz mnie? Rozumiesz, co mówię?
Przestraszony facet zaczął tak potakiwać, że niemal nie poprzecinał sobie gardła ostrzem noża Małego. Ten zaś zwolnił powoli uścisk i schował nóż za cholewkę.
– No dobrze, a teraz powiedz mi, Lutz – jego głos znowu brzmiał przyjacielsko – ile obecnie ważysz?
Więzień tak napęczniał, że wydawało mi się, iż jabłko Adama wystrzeli mu z gardła jak korek pod ciśnieniem wody.
– Jakieś sto dwadzieścia pięć kilogramów, kapralu.
– Aż tyle – Mały udawał przerażonego. – Chryste Wszechmocny, to masz szczęście, że żyjesz! Nieźle cię żywili, co?
Chwycił ramię mężczyzny z przejęciem.
– Nie martw się, towarzyszu, wkrótce to zmienimy. Solidna dieta z chleba i wody, dużo zdrowych ćwiczeń, biegi wokół podwórza… Szybko nabierzesz formy, koleś. Szybko zejdziesz do trzydziestu kilogramów. Sylf – z Sennelager, tak będziemy cię nazywali, dopóki nie skończymy z tobą!
Jakiś kilometr przed obozem porucznik Lӧwe zarządził jeszcze jeden postój. Więźniowie usiedli na nasiąkniętej wodą ziemi. My, strażnicy, siadaliśmy obok nich lub szukaliśmy ochrony przed deszczem z boku drogi. Za chwilę będziemy widoczni z okien obozu, dlatego musimy zacząć maszerować we wzorowym porządku. Ustawiliśmy się w kolumnę i jeszcze raz sprawdziliśmy szyk.
– Śpiew! – rozkazał porucznik i grzecznie zaczęliśmy śpiewać.
Wkroczyliśmy do obozu jak regularny pruski regiment, a nie jak banda włóczęgów i obdartusów, którą faktycznie byliśmy. Zawsze istniała ta nieprzyjemna możliwość, że pułkownik von Gernstein wrócił kilkanaście godzin wcześniej i zaraz zacznie wsadzać nos we wszystkie sprawy. Wiedzieliśmy, że lubi śledzić z daleka przez szkła lornetki swoich podwładnych i więźniów. Robił to już wcześniej i nauczyliśmy się na własnej skórze, że ma sokoli wzrok i wychwyci każde uchybienie dyscyplinarne.
Zatrzymaliśmy się przed blokiem 1. kompanii, gdzie nowi rekruci stali jeszcze dwie godziny w przejmującym zimnie i strumieniach deszczu. Wtedy to sierżant sztabowy Hofmann zdecydował się wyjść do nich i obejrzeć nowych żołnierzy.
Hofmann nosił czarny mundur jednostek pancernych, chociaż – jak było nam wiadomo – nigdy nie był w czołgu. Jego Biblią był podręcznik sierżanta i nosił go ze sobą wszędzie. Tak był do niego przywiązany, że mogła ich rozdzielić dopiero kula w sercu Hofmanna. Teraz ruszył powoli w kierunku rozwleczonej kolumny ochotników i dokładnie przyglądał się każdemu z nich z osobna. Gdy obszedł ostatnią linię rekrutów, ze smutkiem pokiwał głową i nabrał powietrza jak człowiek, który jednym oddechem może zbawić świat.
– Małpy! – powiedział z rezygnacją. – Przysłali gadające małpy i myślą, że zrobię z nich ludzi!
Stawiał ciężko nogi, by wejść po schodkach i stanąć na szczycie podestu. Rozstawił szeroko nogi, a obok niego stanęło dwóch pachołków. Spojrzał władczo na zgromadzoną grupę biedaków.
– No dobra – powiedział. – Jestem tu z wami i to jest mój pech. Jesteście jak kocie rzygi, ale się nie skarżę i wy też nie będziecie się skarżyć, jeśli zrozumiecie, co jest dla was dobre. Otwórzcie tylko zbyt szeroko gęby, a zaraz zaczną pojawiać się kłopoty. Poważne kłopoty.
Pochylił się delikatnie do przodu, aby spróbować kołysać się na stopach jak zawodowy oficer. Widział, jak robi to pułkownik, ale nie było to takie proste, jak z daleka wyglądało. Odchylił się sztywno do tyłu, chcąc zachować równowagę.
– Od tej chwili – ryknął – macie tylko jednego anioła stróża i to ja nim jestem. Wasze życie jest w moich rękach i nigdy o tym nie zapominajcie. Jeśli zdecyduję, że nie warto marnować powietrza dla waszych oddechów, tak właśnie będzie! Taki jest wasz los! Czy to jasne?
Położył ręce na biodrach.
– Jesteście ze mną?
Tłumek jego lizusów wydał pomruk radości, do którego dołączyli się ogłupiali rekruci. Co oni, biedne owce, mogli zrobić? Wielu z nich było już przedtem żołnierzami, nawet generałami, ale nawet w najskrytszych snach nie wyobrażali sobie, że znajdą się w takiej sytuacji jak ta. Ten batalion, o numerze 999, był bardzo znany. Nikt jednak nie przypuszczał, że sam się w nim znajdzie. W tej chwili wydawało im się, że to jakaś farsa, los gorszy od śmierci.
Hofmann kontynuował mowę powitalną.
– Od dzisiaj 15. kompania zostaje włączona do 7. pułku pancernego i mogę tylko dodać, że życzę wam, aby Bóg miał was w swej opiece. Rzygać mi się chce i dostaję skrętu kiszek, gdy pomyślę, że nasza NIEMIECKA ARMIA zostanie zanieczyszczona takimi mętami jak wy!
Zrobił krok do przodu i popatrzył na zgromadzonych z pogardą.
– Nie skarżę się, chcę tylko, abyście wiedzieli, co czuję. Dzięki temu unikniemy w przyszłości nieporozumień.
Szczęśliwie rozległy się pomruki podziękowania za jego wielkoduszność.
– Tutaj, w Sennelager – Hofmann wyraźnie się rozkręcał – nie ma znaczenia, co robiliście w przeszłości i kim byliście, cholernymi generałami czy też zamiataczami ulic. Od dzisiaj jesteście sobie równi. Wszyscy jesteście motłochem. Brodzicie w błocie i musicie zdać sobie sprawę, że tylko dzięki miękkiemu sercu naszego Fiihrera dostaliście kolejną szansę. Nasz wódz jest łaskawszy niż ja, bo gdyby to ode mnie zależało, poszlibyście od razu do piachu.
Spojrzał na kartkę papieru, którą miał przed oczami.
– Widzę między wami dwóch generałów, jednego pułkownika i paru kapitanów. Pięknie, naprawdę pięknie. Lubię trochę wyższej klasy. Podnosi poziom towarzystwa i rozmowy. Lubię patrzeć, jak generał na czworakach czyści latryny. Sprawia mi to ogromną satysfakcję i daje poczucie równości. To…
Hofmann przerwał dalsze tokowanie, bo kącikami oczu zauważył sierżanta Wolfa, który opierał się o słup latarni i słuchał tej próżnej przemowy. Obok Wolfa przyczaiły się jego dwa ulubione wilczury. Wydawało się, że nawet psy śmieją się z Hofmanna, którego policzki zaczęły drgać nerwowo. To Wolf najczęściej nabijał się z napuszonego mówcy. Hofmann nie wiedział, kogo bardziej nienawidził: Porty czy Wolfa. Chyba jednak Porty, lecz teraz jego zainteresowanie wzbudził uśmiechnięty Wolf. I do niego zwrócił się z irytacją.
– Z czego się śmiejesz? Nie masz nic lepszego do roboty?
Śmiech Wolfa zamienił się w uśmiech całą gębą. Jeden z psów zaczął nerwowo uderzać ogonem o ziemię.
– Po prostu cieszę się – powiedział Wolf – bo zawsze lubiłem dobre komedie.
Oderwał się od słupa latarni.
– Kto ci pisze scenariusze – dopytywał się. – Za takie przedstawienie w cywilu zapłacą ci niezłe pieniądze. Będą tonęli ze śmiechu w kałużach łez.
Hofmann napuszył się jak indor i wydawało się, że zaraz pęknie. Poniżać pruskiego sierżanta w obecności skruszonych kryminalistów! Co ta wojna zrobiła ze świata?
– Sierżancie Wolf – powiedział dostojnie, jakby był w trakcie musztry. – Zaznaczam, że będę musiał zameldować o tym zajściu. Przekroczył pan wszelkie granice i obraził pan niemieckiego oficera!
– Honor? – ryczał ze śmiechu Wolf. – Jaki honor?
Potem zatoczył się radośnie.
– Zapomnij o nim, chłopie! Jeszcze do niego nie dorosłeś! Pamiętasz, co powiedział Ludendorff? Pojęcie honoru dotyczy wojskowych od stopnia porucznika w górę, więc wsadź sobie swoje pieprzenie w dupę i skończ ten cyrk!
Odwrócił się i ruszył, trzęsąc się ze śmiechu. Wierne psy szły za nim z nosami przy jego butach. Hofmann odwrócił się nerwowo w stronę swego orszaku. Przyglądał się wszystkim podejrzliwie, szukając na twarzach choćby śladu śmiechu lub kpiny. Zobaczył jednak tylko nieruchome lub zimne twarze. Był ich aniołem stróżem. Ich życie było w jego rękach. Tu nie było miejsca na uśmieszki.
Dobra – powiedział Hofmann. – Wszystko w porządku. Przejdźmy do następnego punktu. Zobaczycie na tablicy w moim biurze listę przepisów i zarządzeń. Co wolno, a czego nie wolno. Weźcie to sobie do serca. Od tego zależy wasze życie. Mam oczy z tyłu głowy, a nawet w tyłku. Nic tu się nie dzieje bez mojej wiedzy! Jeśli ktoś choć na krok przekroczy przepisy, już jest trupem! Czy wyrażam się jasno?
Cały chór pochlebców zapewniał go, że to było świetne przemówienie i że wszystko jest jasne. Hofmann wydawał się usatysfakcjonowany, bo wszyscy podporządkowali się jego woli. Obojętnym ruchem dał spocznij. Zmordowani ludzie weszli do baraku i opadłi na beton jak bezwładna masa pozbawiona kości. Rekruci pozostali w tym miejscu aż do rana, pozbawieni żywności i wody, w mokrych ubraniach.
Życie w Sennelager, jeśli to w ogóle można było nazwać życiem, zaczynało się o czwartej rano od walenia obcasów w podłogi korytarzy. Przeszywające duszę gwizdki i ochrypłe okrzyki dopełniały ceremonii pobudki i podrywały na nogi każdego, kogo jeszcze nie obudziło kopanie w drzwi. Niemiecki podoficer nigdy nie podchodzi do drzwi w normalny sposób. Nigdy nie otwiera ich, używając klamki. Drzwi stanowią dla niego złośliwe wyzwanie, atakuje je i niszczy z nienawiścią na twarzy. Przecież po to są drzwi, prawda? Największą ambicją podoficera, niemalże sensem jego istnienia, jest takie kopnięcie drzwi, aby za jednym razem wyrwać je z zawiasów. Czyli, jak to Porta zwykł mówić: „W oczach Boga i pruskiej armii nic nie jest niemożliwe”.
O czwartej rano w Sennelager zaczynało się gwałtowne walenie i bębnienie, niemalże szturm. Nawet Porta nie był w stanie wytrzymać tego dudnienia i wstawał z łóżka. Potem żołnierze byli wyrzucani z łóżek i mieli pięć minut na idealne ich posłanie. Tak zaczynała się lekcja dyscypliny.
W kwaterach oficerów każdego poranka widać było pułkownika, jak wykonuje ćwiczenia gimnastyczne w rytm wojskowej muzyki. Miał cały zestaw pobudzających ćwiczeń, które wykonywał z pruską precyzją. Gimnastykę zawsze kończył jazdą na mechanicznym koniu w rytm marszu 18. pułku huzarów.
Dla nas, zwykłych szarych żołnierzy, walka o przetrwanie w przepełnionych barakach była zupełnie czymś innym. Powykręcane w stawach stopy przyczepione do kościstych nóg szukały każdego centymetra kwadratowego wolnej powierzchni pod prysznicem. Gołe paluchy były miażdżone, a ludzie klęli i rozpychali się, gdy podoficerowie w ciężkich buciorach przechadzali się między nimi.
Wszędzie panowało zamieszanie. Zbyt wielu ludzi musiało być w zbyt wielu miejscach w tym samym czasie. Wszystko trzeba było robić po dwa razy. Rzadko można było zobaczyć w Sennelager kogoś, kto spacerował. Obowiązywał trucht albo bieg. Po pewnym czasie wchodziło to w krew. Był to ciągły bieg o przetrwanie, a najwolniejsi wędrowali pod ścianę.
Ruszać się! Podnoście wyżej te kopyta! Myślisz, że co to jest, Niedziela Palmowa?!
I tak przez cały czas. Zmieniłem się w człowieka, który przywoływał sam siebie do porządku, jakby to była moja własna sprawa.
Jednym z najgorszych podoficerów w Sennelager był Helmuth, kucharz z 5. kompanii. Był to urodzony tchórz, donosiciel i liżydupa. Z takiej hołoty gestapo rekrutowało swoje gołąbki pokoju. To właśnie Helmuth zupełnie bezinteresownie wylał dzbanek wrzącej kawy na Fischera, jednego z najspokojniejszych i najłagodniejszych ludzi w 999. Batalionie. I chyba właśnie łagodność sprowokowała tego sadystę. Zauważyłem, że ludzie pokroju Helmutha nie znoszą łagodności i pokory, do nich przemawia tylko bat. Biedny Fischer był chyba pastorem, nim trafił do piekła w Sennelager. Wyobrażał sobie, że będąc sługą Boga, ma jego specjalną protekcję, i gdy stał przed mównicą i denuncjował zbrodnie Hitlera i nazistów przed swym zgromadzeniem, ludzie dyskretnie opuszczali zbór. Tej samej nocy widma w skórzanych płaszczach przyszły do jego domu i został aresztowany. Pastora Fischera poddano serii doświadczeń, o jakich nie mógł przeczytać w swojej Biblii. Zaczęło się to w Bielefeld, potem w Dachau, w specjalnym skrzydle tortur przeznaczonym dla sług bożych. Jednak najgorsze z tego wszystkiego było to, że aresztowano również jego żonę i trójkę dzieci. Dachau było niczym w porównaniu z troską o los rodziny.
Teraz wysłali go do Sennelager, gdzie spotkał ludzi pokroju Helmutha, który oblał go gorącą kawą tylko po to, aby radować się krzykiem męczonego człowieka. Fischer w nienaturalny sposób zaczął machać rękami, zrzucając cynowy kubek na ziemię. Strumień cieczy spadł prosto na świecące buty sierżanta Helmutha. Gdyby były pastor miał więcej doświadczenia, stałby nieruchomo i pozwolił poparzyć sobie ręce do kości. Byłoby warto, bo uzyskałby kilka dni spokoju, leżąc w izbie chorych. Ale Fischer był zielony i nie nauczył się jeszcze, jak kontrolować własne odruchy. Zachował się dokładnie tak, jak życzył sobie Helmuth. W przejmującej ciszy, jaka zaległa, sierżant podniósł do góry dzbanek po kawie i uderzył nim w twarz rekruta. Staliśmy i patrzyliśmy na to, ale nikt nie powiedział nawet jednego słowa. Było to typowe zachowanie w Sennelager. Trzymaj język za zębami cały czas. Nic nie zyskasz gadaniną. Mogliśmy nienawidzić Helmutha, ale kim był dla nas pastor Fischer? Ledwie jednym z trzystu nowo przybyłych rekrutów. Nikt z nas nie zamierzał ryzykować śmiertelnego starcia dla nieznanego pastora.
Helmuth rzucił dzbanek na ziemię. Wyszedł zza stołu i pokazał na swoje poplamione buty.
Chodź tu, klecho. Na kolana i módl się. Wyliż mi buty, abyśmy dla odmiany mieli lekcję pokory…
Fischer powoli opadł na kolana, trudno mi było sobie wyobrazić, jak on potem podniesie się z podłogi. Był już stary, miał ponad sześćdziesiąt lat, złamany traktowaniem w Bielefeld i Dachau, ale jego wola życia musiała być naprawdę wielka, skoro udało mu się dotrzeć aż tutaj. Wyciągnął chudą szyję do przodu. Wyglądała jak zniszczona pończocha. Powoli jego język zbliżył się do prawego buta Helmutha. To był spektakl, który oglądaliśmy wielokrotnie, więc nie traktowaliśmy go nawet jako upokorzenie. Przechodziliśmy wszyscy przez podobne doświadczenia tu lub gdziekolwiek indziej. Szybko się przyzwyczajasz, jak połknąć własne obrzydzenie. Musisz się tego nauczyć, jeśli chcesz przetrwać. Ale pierwszy raz jest naprawdę trudny. Dla mnie też nie było to łatwe, gdy byłem w 7. Pułku Ułanów i kazano nam lizać końskie kopyta przez siedem dni w tygodniu. Nie było więc dziwne, że Fischer wykonywał polecenie z ciężkim sercem. Nie pomogło mu w tym oczywiście kopnięcie butem w twarz. Przewrócił się na plecy i wypluł resztki zębów. Gdy to robił, Hel muth podniósł dzbanek z podłogi i ponownie uderzył pastora w głowę. To był już koniec porannej zabawy. Sierżant miał inne obowiązki, a nowa ofiara została dyskretnie zawleczona do izby chorych, aby doktor stwierdził, czy przeżyje. Prawdopodobnie jednak umrze. Taki stary człowiek był nikomu niepotrzebny. „Spadł ze schodów z powodu niedożywienia w poprzednim miejscu zatrzymania”… W tym czasie raport trafiał do poprzedniego więzienia, gdzie zaprzeczano tym oskarżeniom, następnie dokumenty stemplowano, kopiowano i odsyłano do jakiegoś daleko położonego gabinetu, gdzie ginęły w stosie opisów podobnych przypadków. Facet przecież nie żył, był spisany na straty już dawno temu i kto będzie sobie zawracał głowę, co stało się naprawdę i jak on wyglądał.
Po tej musicalowej farsie w wykonaniu Helmu tha i Fischera zaczęto tak zwaną poranną sesję sportów. Nazwa była niewinna, lecz nie było dnia, aby jakiś biedak, który nie mógł wytrzymać tempa, nie został zakopany na śmierć. Sesja sportowa w Sennelager była prawdziwym testem na przetrwanie, któremu mogliby nie sprostać nawet wy trenowani olimpijczycy. Ale gdy jedyną alternatywą jest śmierć, niesamowite jest, czego potrafią dokonać na wpół zagłodzeni ludzie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki