Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Fascynująca podróż do Królestwa Słodyczy i Rozkoszy… ze sporą szczyptą pikanterii. Zmysłowy retelling „Dziadka do orzechów”.
Luiza i Klara po śmierci ojca muszą zamieszkać u swojego ojca chrzestnego – Drosselmeyera. Jego tajemnicza postać budzi niepokój, jednak to, co odkryją w jego domu, przekroczy granice ich wyobraźni.
Gdy kropla krwi Luizy przypadkowo spada na Dziadka do Orzechów, okazuje się, że jest on zaklętym w formie zabawki fae o imieniu Lir, władca królestwa słodyczy i rozkoszy. Polujący na wszelkie magiczne stworzenia Drosselmeyer uwięził go i rzucił na niego klątwę. Luiza i Klara muszą zabrać go więc z powrotem do jego królestwa i odnaleźć Bezkresne Jezioro, by przełamać klątwę i przywrócić Lirowi jego prawdziwą postać na zawsze.Wraz z kuzynem Lira, zabawnym i dzikim Finnem, wyruszają na niezapomnianą przygodę.
W królestwie zapanował jednak chaos: dwór został zaatakowany przez Króla Myszy i jego armię. Teraz Luiza, Klara, Finn i Lir będą musieli połączyć siły, złamać klątwę i wspólnie pokonać wroga, by ocalić królestwo. Tymczasem Luiza próbuje oprzeć się rosnącemu przyciąganiu do Lira, a spokojna i nieśmiała Klara ulega czarowi urokliwego Finna, tworząc najbardziej uroczą słodko-pikantną mieszankę.
To opowieść, która wciągnie cię swoim urokiem, humorem i zmysłowością!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
L’Orchestra Cinematique – The Nutcracker (Epic Version)
Lindsey Stirling – Dance of the Sugar Plum Fairy
Charlotte Sands – Dress
Kurt Hugo Schneider, Chase Holfelder – All I Want For Christmas Is You
Taylor Swift, Lana Del Rey – Snow On The Beach
Trevor Morris – Christmas Tide
Xmas Nation – Nutcracker: Waltz of the Flowers
Christmas at the Devil’s House – Waltz of the Flowers
London Festival Orchestra – The Nutcracker Suite: Overture
London Pops Orchestra – Skater’s Waltz
L’Orchestra Cinematique – Deck the Halls (Epic Version)
Walk the Moon – Giants
Thomas Hewitt Jones & The Chamber Orchestra – Winter Wedding Dance
OSTRZEŻENIA
Śmierć w rodzinie
Okrucieństwo, drastyczna przemoc, potwory
Krew
Zagrożenie o charakterze seksualnym
Lekki bondage
Lekkie CNC, primal play
Seks w miejscach publicznych
Dom wznosi się wysoko – strzelisty i ponury, pobrużdżony lukarnami, przekrzywionymi skośnymi daszkami i dziwnymi wieżyczkami przypominającymi spiczaste nosy. Zdaje się spoglądać z dezaprobatą na mnie i Luizę, mimo że obie ubrałyśmy się nienagannie na tę podróż.
– Nadal uważam, że nie potrzebujemy opiekuna – mruczy Luiza.
– Oczywiście, że nie. Obie mamy już ponad dwadzieścia lat. Nie mamy za to pieniędzy, dachu nad głową ani przydatnych umiejętności.
– Twoje obrazy…
– Malarstwo nie zalicza się do przydatnych umiejętności.
Czuję na języku gorycz napomnień często powtarzanych przez Tatusia. Na sztuce nie da się zarobić. Nie w tych stronach. A z powodu niedorzecznych postanowień ojcowskiego testamentu przez najbliższych kilka lat nie będę mogła sobie pozwolić na przeprowadzkę gdzie indziej.
Mamy z Luizą uzyskać dostęp do spadku dopiero po ukończeniu trzydziestu lat – chyba że wcześniej wyjdziemy za mąż. Na razie musimy zamieszkać z człowiekiem, którego Tatuś wiele lat temu wyznaczył na naszego opiekuna – naszym ojcem chrzestnym, wujem Drosselmeyerem.
– Czy koniecznie musimy nazywać go „wujem”? – dopytuje Luiza. – Przecież nim nie jest. To tylko stary przyjaciel Tatusia.
– Myślę, że będziemy się do niego zwracać tak, jak sobie tego zażyczy – odpowiadam wymijająco, zajęta liczeniem naszych toreb i kufrów. Woźnica nie czeka, aż skończę: popuszcza koniom cugli i popędza je, jakby chciał koniecznie opuścić to miejsce przed zmrokiem. Na szczęście cały bagaż dojechał z nami.
– W takim razie chodźmy. Miejmy to już za sobą. – Luiza zarzuca sobie na ramię dwie torby i podnosi walizę.
Być może inni goście czekali, aż ich bagażem zajmie się służba, ale my z siostrą przywykłyśmy robić wszystko samodzielnie. Tatuś nie ufał najemnym pomocnikom, nie zamierzał też im płacić, skoro miał dwie całkiem zdrowe córki, które mogły wypełniać domowe obowiązki.
– Gdybyśmy tylko mogły zarobić dość, by przenieść się wspólnie do Engelburga… Mogłybyśmy nająć się do gotowania albo sprzątania. – Chwytam torbę i szarpię nasz kufer za uchwyt. – Albo do cerowania. Potrafię cerować.
– Nie sądzę, by nasz opiekun pozwolił nam szorować wygódki i podłogi. – Luiza marszczy nos. – Ja tam planuję szybko wydać się za mąż, by dostać swoje pieniądze.
– Nie wiem, czy znajdziesz tu wielu pretendentów do swojej ręki. – Wskakuję na najwyższy z kamiennych stopni, ze zgrzytem wciągam za sobą kufer, odwracam się i przyglądam otaczającemu nas krajobrazowi: ponuremu bezmiarowi brązowych pól, bezlistnych szarych drzew, odległych ciemnych wrzosowisk i czarnych wzgórz widocznych w oddali pod mokrym szarym niebem.
– To rażąca niesprawiedliwość, ot co – jęczy Luiza, obracając się plecami do drzwi i podążając wzrokiem za moim spojrzeniem. – Ani jednego domu na horyzoncie. Albo chociaż stodoły z jakimś rosłym stajennym, albo stada owiec, którego pilnuje krzepki pastuszek.
– Słyszysz, co mówisz? Nie możesz tu wygadywać takich rzeczy. Wuj Drosselmeyer to mężczyzna w sile wieku i zapewne prawdziwy dżentelmen. W przeciwnym razie nie byłby bliskim przyjacielem Tatusia.
– Masz rację. Nie wyobrażam sobie, by Tatuś mógł przyjaźnić się z rozwiązłym hulaką. – Luiza wydyma dolną wargę. – Choć byłoby to bardzo ciekawe! Mogłabym go uwieść i…
– Uwieść, mnie? – odzywa się cichy głos zza naszych pleców. – Wielkie nieba, cóż za wstrząsający pomysł.
Obracam się gwałtownie, czując, jak ściska mnie w dołku.
Podczas gdy przyglądałyśmy się okolicy, jedno ze skrzydeł dużych, podwójnych drzwi za nami otworzyło się bez najcichszego skrzypnięcia, a w progu stanął szczupły mężczyzna w ciemnym garniturze. Jego krój nie przypomina żadnego z tych, które widziałam wcześniej – ma wiele stójkowych kołnierzyków, których rogi są wygięte pod przypadkowymi kątami, a cały frak jest upstrzony kieszeniami i rzędami guzików naszytych w dziwnych miejscach. Szeroko rozchylone mankiety okalają smukłe palce oplecione delikatnymi mosiężnymi pierścieniami, z których część zdobią maleńkie kółka zębate lub kamienie szlachetne.
Wuj Drosselmeyer ma wąską twarz o ostrych, trójkątnych rysach i cienkich, zaciśniętych ustach. Nosi grube okulary w mosiężnych oprawkach i zadbaną brązową brodę. Trudno mi określić jego wiek.
– Bardzo przepraszam – mówię, gwałtownie wciągając powietrze. – Nie przejmuj się Luizą, ona jest…
– Zgoła niespełna rozumu – radośnie stwierdza moja siostra, wyciągając dłoń. – Często plotę, co mi ślina na język przyniesie. Postaraj się mnie nie słuchać.
Drosselmeyer wychodzi na zaśnieżone schody i chwyta drugą rączkę kufra, który przytaszczyłam za sobą.
– Mam w zwyczaju zawsze słuchać uważnie, gdy zwracają się do mnie kobiety. A to właśnie słowa tych niespełna rozumu są najciekawsze i najbardziej przenikliwe.
– Już cię lubię. – Luiza z uśmiechem kiwa do niego palcem. – Myślę, że znajdziemy wspólny język.
Szybko wchodzi do środka ze swoimi bagażami, a Drosselmeyer pomaga mi wnieść moje.
– Dziękujemy, że przyjąłeś nas pod swój dach – mówię. – Zapewne niełatwo jest znaleźć miejsce dla dwóch obcych osób.
– Co prawda nie spotkaliśmy się osobiście, ale czuję się, jakbym was znał – stwierdza. – Wasz ojciec pisał mi o was od waszych najmłodszych lat. Może was zadziwić, ile znam historii z waszego dzieciństwa.
– Ach. – Sama nie wiem, czy po tym wyznaniu czuję się bardziej bezpiecznie, czy niezręcznie.
– Tatuś z pewnością miał wiele do powiedzenia na mój temat! – Luiza zygzakiem biega po przedpokoju, przypatrując się kolejnym portretom ponurych przodków. – Klara nigdy ani trochę się nie buntuje. A powszechnie wiadomo, że to historie buntowników są najciekawsze.
– Miał wiele do powiedzenia na temat was obu. Proszę, połóżcie bagaże na tym podeście i cofnijcie się o krok.
Gdy nasze rzeczy znajdują się już na kwadratowej metalowej platformie, którą nam wskazał, Drosselmeyer otwiera klapę w ścianie i przesuwa dźwignię. Rozlega się szczęk i terkot, a płyta zaczyna się poruszać. Jedzie wzdłuż balustrady w górę schodów, aż na drugie piętro.
– Coś wspaniałego! – Luiza z wrażenia klaszcze w dłonie. – Tatuś mówił, że masz bardzo nowatorskie pomysły!
– Doprawdy?
– Owszem – wtrącam. – Bardzo chciałybyśmy obejrzeć twoją pracownię.
– Nikt nie ma wstępu do mojej pracowni – rzuca szorstko Drosselmeyer, po czym łagodniejszym tonem dodaje: – Ale mogę wam pokazać salę ekspozycyjną. Wystawiam tam moje ukończone wynalazki. A jutro wieczorem wydaję kolację, na której będą obecni członkowie najznamienitszych rodzin w okolicy.
– Coś podobnego! – Luiza zerka na mnie z zachwytem. – Czy możemy również wziąć w niej udział?
– Luizo! – syczę z przyganą, ale ojciec chrzestny odpowiada z uśmiechem:
– Oczywiście! Mieszkacie teraz w tym domu.
– Znakomicie! – Moja siostra znów klaszcze w dłonie. – Już wiem, w co się ubiorę.
Tanecznym krokiem rusza po wyłożonych dywanem schodach, w ślad za platformą, na której wjeżdżają nasze bagaże. Ja wchodzę bardziej statecznie, tuż za ojcem chrzestnym.
– Czy sprzedajesz swoje wyroby? – pytam.
– Czasami. Niektóre z nich wolę zatrzymać dla siebie.
– Rozumiem to. Sama nie umiałabym się rozstać z częścią swoich obrazów.
– Twój ojciec wspominał, że jesteś artystką. Nie wydawał się tym zachwycony. Fritz nie dostrzegał wartości piękna jako takiego. Uważał, że wszystko powinno służyć jakiemuś celowi. Ale czymże jest życie bez odrobiny nieuzasadnionego piękna?
– Otóż to. – Czuję, jak wzbiera we mnie entuzjazm. Być może znalazłam partnera do rozmów o stylach w sztuce i rozmaitych środkach wyrazu, perspektywie i teorii koloru.
Nasze pokoje znajdują się na drugim piętrze i łączy je piękna umywalnia, w której nie brak nawet lśniącej miedzianej wanny. Boazeria na ścianach, podobnie jak meble, są wykonane z ciemnego drewna ale na ciężkich komodach i stolikach stoją śliczne porcelanowe wazony, wypełnione kompozycjami z zimowych roślin.
Drosselmeyer pomaga nam przenieść bagaże z platformy do pokoi. Nim zostawia nas, byśmy się rozpakowały, oznajmia:
– Kolacja zostanie podana o siódmej w jadalni na pierwszym piętrze. Możecie poruszać się swobodnie po całym domu, ale na trzecim piętrze znajdują się moja pracownia, gabinet i apartament. Proszę, byście uszanowały moją prywatność.
Gdy za ojcem chrzestnym zamykają się drzwi, siedząca na moim łóżku Luiza stwierdza:
– Ujął to w taki sposób, że sama myśl o zwiedzaniu trzeciego piętra wydaje się niewłaściwa. Czy nie mógł po prostu zerknąć na nas spode łba i stanowczo tego zabronić? Wtedy poszłabym tam bez skrupułów. Teraz będę miała wyrzuty sumienia, bo grzecznie poprosił – wzdycha i skubie róg dzierganego koca.
– Lu, musisz spojrzeć prawdzie w oczy. Nie jest ani hulaką, którego mogłabyś oczarować, ani potworem, którego mogłabyś znienawidzić. – Posyłam siostrze pełen satysfakcji uśmieszek. – Tym gorzej dla ciebie.
– Owszem. Ale pokładam nadzieje w jutrzejszej kolacji, o ile nie przyjdą na nią sami nadęci starsi dżentelmeni w towarzystwie pomarszczonych dam.
– Wiek nie czyni ludzi mniej interesującymi. Moim zdaniem wręcz przeciwnie.
– Ale czyni ich niezdatnymi do małżeństwa. – Moja siostra zsuwa się z łóżka. – Idę powiesić suknie i sprawdzić, które trzeba odprasować. Zapewne przyjdzie mi to robić samodzielnie, jak zwykle. Widziałaś tu jakichś służących?
– Nie. Może Wuj Drosselmeyer czuje do nich podobną niechęć jak Tatuś.
– Takie już nasze szczęście.
Znika we wspólnej łazience i po chwili słyszę, jak zaczyna się rozpakowywać, podśpiewując i rozrzucając rzeczy wokół siebie.
Ja podchodzę do sprawy efektywniej – po prostu przekładam starannie złożone ubrania do szuflad w szafie, kładę utensylia malarskie na biurku i rozstawiam kosmetyki na toaletce. Lubię makijaż – to przecież rodzaj malarstwa. W obu przypadkach używa się barwników, by ukazać naturalne piękno.
Przystaję na chwilę i przeglądam się w lustrze nad toaletką. Okazuje się całkiem porządne. Wprawdzie na pociemniałych ze starości krawędziach widać plamy, ale przynajmniej nie zniekształca moich rysów.
Moja podróżna suknia nadaje się, by włożyć ją na kolację, więc postanawiam się nie przebierać. Wchodzę w głąb pokoju, gdzie znajduje się wykuszowe okno z półkolistym siedzeniem grubo wyłożonym poduszkami i wbudowanymi pod spodem szufladami. Ramy okien są ozdobnie rzeźbione i zakończone ostrołukami jak w kaplicy. Pierzaste zawijasy szronu na szybach jarzą się słabym pomarańczowym światłem w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Przyciskam dłoń do zimnego szkła, a potem idę po rozum do głowy i ścieram rękawem ślady palców.
Później przechadzam się po pokoju, sprawdzając lampy gazowe. Wszystkie działają prawidłowo – z wyjątkiem jednej, która krztusi się i przygasa, a później rozpala ponownie. Zakręcam ją całkowicie.
Luiza wciąż nuci i hałasuje w swoim pokoju. Bardzo kocham swoją siostrę, ale muszę przyznać, że wodzi prym podczas każdej wyprawy, w jakiej uczestniczy, i w każdym pomieszczeniu, w jakim się znajdzie. Teraz mam szansę pozwiedzać na własną rękę.
Cicho otwieram drzwi sypialni i wymykam się na korytarz.
Oczarowuje mnie piękno tego domu – od kasetonów na ścianach i lśniących drewnianych podłóg po ozdobne sufity i ręcznie rzeźbione listwy. To pełne przepychu dzieło sztuki, skrajnie różne od naszego prostego, prozaicznego domu w Lindgardzie. Ale też Lindgard był miastem pracowitych, prozaicznych ludzi, gromadzących majątek wyłącznie po to, by go posiadać.
Moim zdaniem bogactwo powinno być przejściowe, a pieniądze to tylko środek do prawdziwego celu – piękna.
Zaglądam do kilku pomieszczeń na drugim piętrze – niewielkiej biblioteki, do której przylega salka z mapami, kolejnych pokoi gościnnych i łazienek oraz dużej bieliźniarki – a później schodzę niżej. Główny korytarz prowadzi do saloniku i sali bilardowej, ozdobionej wielkim malowidłem, które przykuwa moją uwagę. To pejzaż, jednak niepodobny do żadnego, jaki dotąd widziałam. Jest pełen drzew o niezwykłych kształtach, opalizujących traw i powykręcanych sylwetek na wpół ukrytych wśród liści. Przyciąga mnie złocona rama – przejeżdżam po niej opuszkami palców, rozkoszując się delikatnymi zawijasami – aż natrafiam na wybrzuszenie, również złocone, ale odróżniające się od reszty wzoru. Zaskoczona, macam dłonią dookoła niego, a następnie je wciskam.
Nieznacznie wsuwa się w ramę, a kiedy naciskam mocniej, płótno wyskakuje i odchyla się do przodu.
Serce zaczyna bić mi szybciej, gdy odsuwam obraz od ściany.
Znajdują się za nim sekretne drzwi.
Powinnam wrócić do Luizy i opowiedzieć jej o swoim znalezisku. Będzie się na mnie boczyć, jeśli pójdę dalej bez niej.
Ale to ona zawsze wszystkiego próbuje i wszystko odkrywa. Ja jestem z natury ostrożniejsza, więc zwykle nim coś przemyślę i podejmę decyzję, Luiza już rusza do działania.
Różnice pomiędzy nami zawsze zbijały z tropu mego ojca. Chyba zdawało mu się, że jako artystyczna dusza nie mam prawa być dobrze zorganizowana i rozważna. Istnieją jednak różne typy artystów – jedni są żywiołowi, głośni i barwni, inni wolą w milczeniu podziwiać piękno i chłonąć je całą duszą. Niektórzy lubią przechowywać wszystkie swe farby i pędzle w idealnym porządku.
A niektórzy chcieliby czasem dokonywać odkryć bez ukochanej, ale nadmiernie entuzjastycznej siostry u boku.
Przekręcam klamkę, a sekretne drzwi otwierają się, nie stawiając oporu. Gdyby nasz ojciec chrzestny nie chciał, żeby ktokolwiek znalazł się w środku, z pewnością by je zamknął.
Ostrożnie wchodzę do ciemnego pomieszczenia i w świetle docierającym z sali bilardowej udaje mi się dostrzec na ścianie przycisk. Kiedy go wciskam, kilka lamp gazowych zapala się jednocześnie.
Znajduję się w długiej, wąskiej galerii pełnej posągów, malowideł i artefaktów.
Gdy przyglądam się bliżej przedmiotom przykrytym szklanymi kloszami, dostrzegam kilka, które z niczym mi się nie kojarzą – czapkę barwioną na rozmaite odcienie zieleni, szpon zdobiony drogimi kamieniami, perłowobiałe zęby, nawleczone na złoty łańcuch, i sztylet, którego część wystająca z pochwy wydaje się jarzyć delikatnym srebrnym blaskiem. Na ścianie wiszą skrzydła ważki, które byłyby o wiele za duże dla każdego owada, jakiego w życiu widziałam, a nad nimi skrzy się bielą para rogów.
Stojąca w kącie szklana gablota mieści wysoką złotą laskę zwieńczoną bursztynową gałką – a wewnątrz tej ostatniej znajduje się oko. Mogłabym przysiąc, że gdy odwracam wzrok, a później znowu patrzę na eksponat, oko jest skierowane w inną stronę.
Nie mniej dziwne są rzeźby. Wyglądają, jakby były wykonane ze steatytu o rozmaitych odcieniach – od jasnorudego brązu, przez jasną jadeitową zieleń i kremową biel, po bladą szarość. Istoty, które przedstawiają, przypominają ludzi, ale o bardziej wydłużonych sylwetkach i nieco innych proporcjach. Niektóre mają uszy jak sarny lub cielęta, inne – smukłe i spiczaste. Zaskakują mnie również ich twarze. Niektóre przypominają ludzkie – są szerokie, wąskie, okrągłe, symetryczne lub koślawe. Inne mają wyraźnie zwierzęce rysy – wilcze paszcze, bydlęce żuchwy, chytre lisie pyski, owadzie szczęki z aparatami gębowymi.
Czy to dzieło wuja Drosselmeyera? Tatuś nigdy nie wspominał, że nasz ojciec chrzestny para się również rzeźbiarstwem.
Z góry nagle dobiega głuchy odgłos uderzenia. Spłoszona biegnę z powrotem do tajemnych drzwi, wymykam się przez nie i wsuwam malowidło na miejsce.
Odwracam się i widzę drewnianą twarz, wyszczerzoną w obrzydliwie radosnym uśmiechu.
Zakrywam usta dłonią, by stłumić krzyk.
Stoi przede mną drewniana lalka w czarnym uniformie pokojówki. Ma sztywną drewnianą spódnicę, drewniane nogi z przegubami i twarz, wyrzeźbioną i wypolerowaną tak, że wygląda jak żywa.
Wpatruję się w nią, a ona zamyka oczy i otwiera je ponownie. Jej namalowane usta są wykrzywione i odsłaniają zęby w niekończącym się uśmiechu. Ma lśniące brązowe rzeźbione włosy ściągnięte w okrągły kok na karku. W ręku trzyma miotełkę do kurzu.
Mija mnie chwiejnym krokiem i przesuwa miotełką po krawędziach zdobionej ramy malowidła. Potem przekrzywia głowę, z niezmiennym uśmiechem niezdarnie rusza w bok i zaczyna odkurzać biblioteczkę.
– Dobry Boże – szepcę i cofam się o krok.
– Nigdy nie widziałaś automatu? – dobiega z progu sali bilardowej. Podskakuję z przestrachem, a ojciec chrzestny chichocze.
– Wybacz. – Przyciskam dłoń do piersi. – Nie, nigdy nie widziałam czegoś takiego. Jak to działa?
– Mechanizm zegarowy – wyjaśnia Drosselmeyer. – Znasz figurki z pozytywek i zegarów z kukułką, które powtarzają określone sekwencje ruchów?
– Tak, ale…
– Po prostu skonstruowałem większą wersję i zoptymalizowałem ją do wykonywania określonych zadań. To nic szczególnego, jeśli ma się oparcie w nauce.
Nie jestem naukowczynią, ale odebrałam staranne wykształcenie – w domu, bo Tatuś nie miał zaufania do szkół. Rozumiem podstawy fizyki i mechaniki, ale nic z tego, co wiem, nie wyjaśnia możliwości funkcjonowania takiego automatu.
Drosselmeyer jest jednak innowatorem. Bada najnowsze zdobycze techniki. Być może odkrył sekret samodzielnie funkcjonujących mechanicznych lalek.
To dziwne, ale nie dostrzegam u pokojówki żadnych mechanizmów, a jedynie drewniane przeguby.
– Zbliża się pora kolacji. Bądź tak dobra i idź po siostrę – prosi nasz opiekun.
Wyraźnie próbuje się mnie pozbyć. Nie chce, bym nadal przebywała w tym pomieszczeniu i zadawała kolejne pytania dotyczące automatu. Czy to dlatego, że nie lubi wyjaśniać zawiłości nauki zwykłym zjadaczom chleba? A może ma ku temu inne powody?
Biegnę na górę, wpadam do pokoju Luizy i zamykam za sobą drzwi.
– Muszę ci coś opowiedzieć.
Opowieść Klary mnie zachwyca. Ukryte pomieszczenia? Lalki pokojówki? W domu nie miewałyśmy takich atrakcji.
Chcę od razu iść do sekretnego pokoju, ale moja siostra upiera się, bym najpierw się rozpakowała, a gdy kończę, musimy już schodzić na kolację. Na moje szczęście podają nam ją dwa drewniane automaty – oba mają kobiece kształty i czarne stroje. Ich ruchy są urywane, ale poza cichym skrzypieniem drewna, które słychać od czasu do czasu, poruszają się praktycznie bezszelestnie.
– Dlaczego korzystasz z nich, zamiast zatrudnić żywych ludzi?
– Są tańsze. I mniej irytujące – wyjaśnia Drosselmeyer.
– Ale z pewnością ludzie są w stanie wykonać więcej rozmaitych zadań – wtrąca Klara.
– Zdziwiłabyś się. Smakuje ci mięso?
– Jest pyszne – przyznaję. – À propos… jak mają się sprawy z „mięsem” w tej okolicy? Przez „mięso” rozumiem oczywiście mężczyzn.
– Luizo! – sapie moja siostra.
– Nie muszą być majętni – ciągnę dalej niezrażona. – Po ślubie ja zyskam majątek.
– Owszem. – Gospodarz odkrawa kawałek rostbefu. – Ale chyba zapomniałaś, że jako wasz opiekun muszę wyrazić zgodę na zaręczyny.
Klara kopie mnie pod stołem, wyraźnie dając mi do zrozumienia, że nie wolno mi wpaść w złość. Nie mogę zbyt otwarcie się buntować ani zbyt głośno sprzeciwiać. Ja, hałaśliwa, nieostrożna Luiza, którą trzeba nieustannie uciszać, za którą trzeba wciąż przepraszać.
Mam serdecznie dość słuchania tego jej wypowiadanego z wyrzutem: „Luizo!”.
Mam serdecznie dość bycia traktowaną jak buntowniczka, którą trzeba poskromić, tylko dlatego, że pragnę samodzielnie podejmować decyzje i cieszyć się życiem na własnych warunkach.
Jednak muszę niechętnie przyznać, że tym razem Klara ma rację. Powinnam sprawiać wrażenie posłusznej i uległej, przynajmniej do czasu, aż rozgryzę charakter naszego nowego opiekuna.
– Oczywiście, wuju – odpowiadam wdzięcznie, z szerokim uśmiechem. – Z przyjemnością zdam się na twój osąd.
Podczas jedzenia uważnie przyglądam się Drosselmeyerowi i dostrzegam, że choć jego strój sprawia wrażenie nieporządnego, on sam jest zadbany. Ma szczupłą sylwetkę, sporo siły, sądząc po tym, jak dźwigał bagaże do naszych pokoi, i idealnie przystrzyżoną brodę.
Klara stwierdziła, że nie uda mi się go uwieść. Pozwalam sobie być odmiennego zdania. Potrafię uwieść każdego. Listonosza, ogrodnika sąsiadów, korepetytora, którego Tatuś niechętnie zatrudnił, by pomagał Klarze w nauce matematyki, syna piekarza, subiekta w księgarni… i wielu innych. Cóż poradzę, że mężczyźni nie potrafią mi się oprzeć? Kobiety zresztą też nie. Sprawdziłam to na córce sąsiadów, którą pocałowałam, gdy miałam trzynaście lat, na hożej córce piekarza i na dziewczynie z wiejskiego chóru, której zrobiłam palcówkę pod szatą podczas występu na festiwalu.
Wolę jednak mężczyzn – jest coś pierwotnego w ich pożądaniu, w śmiałych i wyraźnie widocznych reakcjach ich ciała. Uwielbiam ciche, bezradne męskie jęki. Zastanawiam się, czy udałoby mi się wydobyć taki dźwięk z Drosselmeyera.
Muszę jednak postępować strategicznie. Uwodząc go, raczej nie sprawię, że zaakceptuje wybranego przeze mnie kandydata na męża. To może wymagać innego rodzaju manipulacji. A ona z kolei wymaga sprawdzenia, co też ukrywa na trzecim piętrze.
Po kolacji ojciec chrzestny prowadzi nas długim korytarzem na tyły domu. Pokazuje nam salę balową, drugą jadalnię, pokój muzyczny i przejście do oranżerii. Mijamy kolejny korytarz, prowadzący podobno do kuchni i dawnych pomieszczeń dla służby, ale idziemy dalej, aż do ogromnych podwójnych drzwi, inkrustowanych kawałkami porcelany – a może szkła? Klara jest zachwycona mozaiką.
Drosselmeyer przesuwa dźwignię przy drzwiach i słyszę cichy syk gazu płynącego rurami.
– Witajcie w sali ekspozycyjnej – rzuca i zamaszystym ruchem otwiera drzwi.
Za nimi znajduje się oświetlona złotym światłem lamp gazowych, skryta pod kopułą przestrzeń, wystarczająco wielka, by nas pochłonąć – tak ogromna, że czuję się jak mrówka pod kloszem olbrzyma. Nad naszymi głowami biegną przecinające się żelazne belki, podtrzymujące duże, zakrzywione tafle szkła – oszronioną powłokę oddzielającą nas od czerni nocy. Dla podróżników patrzących na nią z daleka szklana kopuła wygląda zapewne jak bursztynowa latarnia rozświetlająca ponurą okolicę.
Pośrodku rozległej posadzki z kafelków wznosi się ogromna okrągła platforma okolona wielopoziomowymi półkami. Spoczywają na nich różne urządzenia, w większości z mechanizmami zegarowymi. Kolejne drobiazgi kryją się na rzędach półek ustawionych wzdłuż ściany po lewej stronie, dostrzegam też jeszcze więcej przedmiotów zamkniętych w witrynach po prawej.
Klara wydaje się całkowicie pochłonięta blaskiem brązu i błyskiem mosiądzu.
– O mój Boże – szepce, a potem zakrywa usta. – Przepraszam, że tak się wyraziłam, ale… tu jest tak niewiarygodnie pięknie.
Pod przystrzyżoną, spiczastą brodą Drosselmeyera widać, że rozszerza usta w uśmiechu. Podchodzi do korby wystającej ze ściany i wprawia ją w ruch. Okrągła platforma zaczyna powoli się obracać. Gdy nabiera prędkości, ojciec chrzestny wypuszcza korbę z rąk, a platforma porusza się dalej sama.
– To głównie przedmioty do użytku domowego i gospodarczego. Ale mam tu coś, co zapewne spodoba wam się znacznie bardziej.
Prowadzi nas dookoła platformy, na tyły sali – i tym razem zapiera dech w piersiach nam obu.
Całą tylną ścianę zajmuje wbudowany w nią olbrzymi domek dla lalek. Jego pierwsze piętro znajduje się mniej więcej na wysokości naszych kolan. W oknach widać maleńkie lampy gazowe, które oświetlają salony, korytarze, sypialnie, kuchnię, jadalnię, a nawet strych.
– Popatrzcie. – Drosselmeyer otwiera klapę i wciska kilka przycisków. Rozlega się cichy warkot i wewnątrz domu ożywają figurki, które zaczynają się poruszać po wyznaczonych ścieżkach.
Wszystko to jest zarazem dziwne i wspaniałe. Po pierwsze, lalki są nietypowych rozmiarów – mają mniej więcej długość mojego przedramienia, od łokcia do środkowego palca – więc sam domek jest olbrzymi jak na zabawkę. Choć oczywiście nie jest to zabawka, skoro należy do dorosłego mężczyzny, wynalazcy, który z nieznanych przyczyn poświęcił czas, by urządzić domek miniaturowymi mebelkami.
Być może jeśli buduje się praktyczne rzeczy na sprzedaż, trzeba od czasu do czasu realizować inne projekty, oddając się pasji. Jednak rzeźbienie drewnianych lalek lub marionetek i ustawianie ich w umeblowanym domu wydaje się nietypowe dla takiego mężczyzny jak on.
– Czy mogą wyjść przez drzwi lub wyjrzeć przez okno? – pytam.
– Nie. Robią dokładnie to, do czego zostały zaprogramowane, i nic poza tym.
– Hmm. – Przechodzę wzdłuż frontowej ściany domu i zaglądam do środka. Lalki wyglądają nieco dziwnie – mają nietypowe proporcje, dzikość w oczach i wymalowane ponure uśmiechy. U niektórych dostrzegam ostre kły i spiczaste uszy, u innych – maleńkie drewniane szpony.
– Mogę wziąć którąś do rąk? – pyta Klara. Nic dziwnego, że chce przyjrzeć im się z bliska – wszystkie mają szczegółowo wymalowane wspaniałe stroje, a niektóre są okryte maleńkimi pelerynami z prawdziwej satyny.
– To najnowszy okaz w mojej kolekcji. – Drosselmeyer wyciąga rękę do frontowych drzwi domu, przy których stoi lalka płci męskiej, o przystojnych wyrzeźbionych rysach, w czerwonym żołnierskim mundurze. – Nieco eksperymentalny model. To coś więcej niż figurka, widzicie? – Przekręca coś na plecach lalki, a jej usta szeroko się otwierają. – Tu wkłada się orzech, a szczęki zgniatają skorupkę.
– Ojej, chcę spróbować! – wykrzykuję. – Gdzie trzymasz orzechy?
Klara marszczy brwi, ale Drosselmeyer tylko chichocze.
– W kuchni. Znajdziesz je w jednym z podpisanych pojemników.
– Zaraz wracam! – Biegnę do kuchni, pozostawiając Klarze podziwianie kunsztownie wymalowanego munduru.
W kuchni zaskakuje mnie obecność trzech automatów. Ich drewniane głowy obracają się na drewnianych szyjach, szkarłatne usta mają wyszczerzone w uśmiechu, a ich malowane oczy lśnią w przyćmionym świetle. Jeden z nich rozkłada naczynia, dwa po prostu stoją blisko siebie, jakbym przerwała im pogawędkę.
Co za absurdalna myśl, przecież lalki nie potrafią mówić.
Obserwuję je kątem oka i podchodzę do blatu, na którym stoją w rzędzie ceramiczne pojemniki. Biorę garść orzechów laskowych i wracam do sali ekspozycyjnej.
– Widzę, że je znalazłaś. – Ojciec chrzestny patrzy mi w oczy. – Wyglądasz nieco blado, Luizo. Dobrze się czujesz?
– Spotkałam kilka mechanicznych służących, to wszystko. – Rzucam mu orzech, a on łapie go bez trudu. – Są trochę przerażające.
– Może i tak, dopóki człowiek się do nich nie przyzwyczai. – Wsuwa orzech pomiędzy szczęki Dziadka do Orzechów i naciska dźwignię na plecach. Skorupka pęka i wypada na zewnątrz.
Klara łapie ją, wydobywa miąższ orzecha i wrzuca go sobie do ust.
– Pyszności!
– Teraz moja kolej! – Wpycham się obok niej. Drosselmeyer wybucha śmiechem.
– Ze wszystkich moich wynalazków zafascynował was akurat prosty dziadek do orzechów.
– Tatuś nie pozwalał nam ich jeść – wyjaśniam. – Twierdził, że szkodzą na zęby.
– Bzdura – wzdycha nasz opiekun. – Wasz ojciec był dobrym przyjacielem, ale niektóre jego poglądy…
– Wiemy coś o tym.
Naciskam dźwignię przymocowaną do dolnej szczęki Dziadka do Orzechów, który z łatwością rozkrusza kolejną łupinę. Zwalniam dźwignię i przekładam dłoń, by chwycić skorupkę, ale przez pośpiech upuszczam figurkę. Spada na podłogę i uderza w podstawę, na której stoi domek.
Gdy leży na podłodze, z powykrzywianymi nogami i rozrzuconymi rękami, wygląda bardzo ludzko – i bezradnie.
– Przepraszam – gryzę się w język, powstrzymując przekleństwo, prostuję mu nogi i odstawiam na próg.
– Nic się nie stało – zapewnia Drosselmeyer i wraz z Klarą rusza dalej, by obejrzeć kolejną maszynę, która, jak twierdzi ojciec chrzestny, potrafi sama zmywać naczynia.
Jednak gdy ostatni raz zerkam na Dziadka do Orzechów, dostrzegam, że z jednego z jego ramion odłupał się kawałek drewna.
Przeklinając w duchu, przykucam i przyglądam się płytkom na podłodze wokół podstawy domku. Dostrzegam drzazgę długości połowy małego palca.
Oczywiście, musiałam coś popsuć już pierwszego wieczoru. Często uszkadzam różne rzeczy. Tatuś twierdził, że to przez lekkomyślność i roztrzepanie. Staram się uważać, ale zdarza się, że moje kończyny trafiają w nieoczekiwane miejsca – macham rękami bardziej zamaszyście albo stawiam większe kroki, niż zamierzałam. Chyba jestem z natury niezdarą.
Bardzo mi przykro, że zepsułam najnowsze dzieło Drosselmeyera, nim spędziłam pierwszą noc pod jego dachem. Może jeśli uda mi się naprawić szkodę, w ogóle jej nie zauważy.
Na stojącym obok wózku widzę kilka narzędzi i niewielką tubkę kleju. Teraz jednak nie mam czasu wstawić odłupanego kawałka drewna na miejsce. Może uda mi się zrobić to wieczorem – planuję się wtedy wymknąć na zwiedzanie.
Wsuwam drzazgę do kieszeni sukni i dołączam do pozostałych.
***
Gdy wracam do swojego pokoju, na zmianę z Klarą odbywam wieczorną toaletę, a potem wślizguję się do łóżka, ziewając i głośno skarżąc się na zmęczenie. Moja siostra wydaje się zdziwiona, że nie chcę posiedzieć dłużej i porozmawiać o naszym nowym domu. Owszem, chcę – ale to może zaczekać. Na razie myślę tylko o tym, by naprawić Dziadka do Orzechów, a potem zakraść się na trzecie piętro.
Nasi dawni sąsiedzi twierdzili, że jestem lekkomyślna, łatwo się rozpraszam i zbyt szybko zmieniam zainteresowania. To wszystko prawda, ale czasem, gdy za bardzo się na czymś zafiksuję, nie potrafię myśleć o niczym innym, dopóki tego nie skończę.
Czekam, aż wszyscy w domu zasną, i przekładam drzazgę z sukni do kieszeni szlafroka, którym się owijam. Ostrożnie otwieram drzwi sypialni i wychodzę z niej na palcach.
Żałuję, że nie wzięłam świeczki. Lampy gazowe już się nie palą, korytarz jest niemal całkowicie pogrążony w ciemności. Po omacku szukam drogi naprzód, aż trafiam stopą w pustkę. Dotarłam do schodów.
Stopień po stopniu schodzę na dół. Przez niezasłonięte okna w holu wpada strużka księżycowego światła, dzięki któremu udaje mi się znaleźć świeczkę i zapałki na stoliku nieopodal drzwi do salonu. Zapalam świeczkę, a gdy gaszę zapałkę, dostrzegam, że drzwi frontowe są zabezpieczone łańcuchami, przytrzymywanymi na miejscu przez ciężkie kłódki. Również w oknach widzę żelazne zamki. Wydaje mi się to dziwne – ale dom jest pełen jedynych w swoim rodzaju wynalazków i podejrzewam, że Drosselmeyer chroni się w ten sposób przed złodziejami.
Ze świecą w ręku, sunąc koszulą nocną po dywanie, zmierzam długim korytarzem na tyły domu. Na ciemnej boazerii widać niewyraźną złotą plamę – odbicie płomienia. Przesuwam wolną dłonią po drewnianych panelach, licząc je bezmyślnie, aż natrafiam na inny kształt.
Odwracam się…
I widzę twarz, wpatrującą się we mnie z pożądliwym uśmiechem.
Wzdrygam się i odskakuję z wrzaskiem.
Nic się jednak nie dzieje, więc ostrożnie wychylam się do przodu, unosząc świecę, by lepiej widzieć.
Mam przed sobą jeden z automatów Drosselmeyera. Stoi we wnęce, z szerokim uśmiechem, ale bez ruchu.
– Jesteś cholernie przerażający, wiesz? – szepcę. – Ale to chyba nie twoja wina.
Maszyna ani drgnie.
– Jasne. Nie przeszkadzaj sobie. – Salutuję i ruszam dalej.
Docieram do sali ekspozycyjnej, przesuwam dźwignię, by zapalić lampy gazowe, i mocuję się z drzwiami. Są ciężkie, ale udaje mi się mocnym pchnięciem częściowo otworzyć jedno skrzydło i przecisnąć się przez powstałą szparę. Mam pełniejsze kształty niż Klara – głównie dlatego, że podczas malowania zapomina ona o jedzeniu. Gdy pogrąża się w twórczym zapale, zwykle żywi się słodyczami, które akurat ma pod ręką – ciasteczkami, landrynkami, karmelkami i miętowymi pałeczkami. Tata nie pozwalał nam objadać się nimi, ale przemycałam je dzięki uprzejmości naszego młodego listonosza. Ja i moja siostra bardzo się od siebie różnimy, ale obie uwielbiamy słodycze.
Nie mogę spędzić w sali ekspozycyjnej zbyt wiele czasu, gdy jest rozświetlona pod niebiosa. Nie wiem, czy okna sypialni Drosselmeyera wychodzą na tę stronę. Bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że znajdują się od frontu domu. Gospodarz może jednak dostrzec, że sala jarzy się blaskiem, jakby wylądowała tam spadająca gwiazda, więc muszę się pospieszyć.
Odkręcam tubkę kleju znalezioną na wózku, sięgam do kieszeni po drzazgę – i kaleczę się w palec jej ostrym brzegiem.
– Szlag by to! – Przyglądam się skaleczeniu. Jest niewielkie, ale mocno i uciążliwie krwawi. Wspaniale.
Rzucam kolejnymi przekleństwami, nakładając klej na kawałek drewna. Jasna masa zabarwia się na różowo od mojej krwi, ale nie powinna stracić przez to swoich właściwości.
Podnoszę Dziadka do Orzechów i wpasowuję drzazgę w szczelinę w jego ramieniu. Przyciskam mocno przez kilka sekund, czekając, aż klej wyschnie. Krew z palca cieknie na ramię figurki. Przed wyjściem będę musiała ją wytrzeć.
Dziadek do Orzechów nagle zaczyna drgać w moich dłoniach. Omal go nie upuszczam.
– Psiakrew! – syczę. – Co się dzieje, do cholery?
Mój niewyparzony język to zasługa korepetytora, który miał uczyć Klarę matematyki. Mnie zaś uczył rozmaitych brzydkich słów, które mogłam wykrzykiwać, szczytując na jego fiucie. Z żalem się z nim pożegnałam, gdy zakończył lekcje z moją siostrą. Był hojnie obdarzony przez naturę.
Dziadek do Orzechów nie porusza się ponownie, więc uznaję, że drgania tylko mi się przywidziały. Znów mocno dociskam drzazgę. Jeszcze chwila i będę mogła wyjść i udać się na trzecie piętro.
Figurkę przebiega dreszcz. Energia przepływa od niej do moich dłoni – a może odwrotnie?
Wpatruję się w rumieńce wymalowane na jego policzkach, ostre kąty jego brwi, mocno zarysowaną, wysuniętą szczękę i ledwie widoczne słoje drewna prześwitujące spod lśniącej farby na jego twarzy.
Drosselmeyer twierdzi, że większość swoich automatów tworzy z myślą o konkretnych ruchach i zadaniach. Być może nie wspomniał o tym, że ten również się porusza.
Lalka ponownie zaczyna drgać mi w dłoniach – i mogłabym przysiąc, że staje się nieco większa.
– Coś jest z tobą bardzo nie tak – szepcę. – Naprawa chyba skończona. Możesz dalej strzec domku dla lalek.
Już chcę go postawić z powrotem na progu, ale zaczyna machać rękami i nogami, ruchomymi dzięki przegubom, a potem z oszałamiającą prędkością rośnie pięcio… sześcio… Nie – dziesięciokrotnie. Upuszczam go, ląduje na płytkach, klęcząc na jednym kolanie, a przez jego drewniane ciało przepływają fale zielonego światła. Wzdrygam się, a figurka drga, przez chwilę rozjarza się blaskiem i nieruchomieje.
Wygląda teraz inaczej. Nadal jest sztywny i ma przeguby w stawach jak lalka, ale osiągnął wielkość człowieka i wydaje się mniej… drewniany. Zniknęła też dźwignia na jego plecach.
Wbija wzrok w podłogę. Jego czarny kapelusz mocno się trzyma na swoim miejscu, a jedna ręka, zaciśnięta w pięść, opiera się na podłodze.
Nagle podrywa głowę i wbija we mnie wzrok.
Jest żywy.
W niezrozumiały, ale niezaprzeczalny sposób – żywy.
Jego czerwone wargi drgają, jakby trudno było mu nimi poruszać, a policzki wyglądają na zupełnie sztywne. Gdy otwiera usta, kąciki prawie wyskakują z zawiasów. Wzdrygam się na ten widok.
– Śmiertelna dziewczyno – odzywa się chrapliwym głosem. – Musisz mi pomóc.
– Wypraszam sobie. Jestem śmiertelną kobietą – odpowiadam, choć z trudem łapię oddech.
– Podnieś mnie.
Jego zachowanie mnie irytuje. A poza tym, do cholery, naprawdę nie mam ochoty dotykać figurki, która nagle ożyła.
Może to sen? Uderzam się w policzek, by to sprawdzić. Piecze – a więc wszystko dzieje się na jawie.
Dziadek do Orzechów wbija we mnie wzrok.
– Co to? Istoty ludzkie witają się w ten sposób?
– Owszem. To było powitanie. – Sarkazm poprawia mi samopoczucie i pomaga ochłonąć. – Dlaczego mówisz „śmiertelna” i „ludzkie”? Czym jesteś?
Opiera palce na podstawie domku dla lalek i podnosi się, skrzypiąc i stękając z wysiłku.
– Byłem… jestem księciem Faerie.
Wytrzeszczam oczy.
– Jasne. A ja jestem królową tej krainy.
– Doprawdy? – Mierzy mnie wzrokiem z powątpiewaniem. – Nie wyglądasz na władczynię. Myślałem, że po prostu gościsz pod dachem tego potwornego łowcy.
– Łowcy?
– Człowieka, który przyprowadził cię tu, byś mogła się na mnie… na nas gapić. Drosselmeyera.
Tajemnice kryjące się za jego słowami rozpalają moją ciekawość, ale nie możemy rozmawiać o nich tutaj, przy zapalonym świetle.
– Dasz radę iść? – pytam.
Zgina jedną nogę i niezdarnie wysuwa ją do przodu. Kiedy próbuje zrobić kolejny krok, chyboce się i niewiele brakuje, by runął na podłogę. Łapię go i z trudem tłumię krzyk. Jego ciało jest dziwne w dotyku – jak ożywione drewno. Ugina się nieco, niczym młode drzewko, ale ma twardą, wygładzoną powierzchnię.
– Wszystko mi wyjaśnisz, ale najpierw zabiorę cię w bezpieczne miejsce i przyprowadzę tam siostrę.
– Nie jestem przedmiotem, który można gdzieś odłożyć – burczy, gdy chwiejnym krokiem przecinamy salę ekspozycyjną. – Jestem…
– Wiem, wiem, księciem Faerie. Dojdziemy do tego. Na razie bądź łaskaw się zamknąć.
– Wiesz, śmiertelniczko, chyba niezbyt cię lubię – rzuca nonszalancko.
– Ja ciebie też coraz mniej.
Dzięki niebiosom, nie odzywa się więcej, dopóki nie dotrzemy do ukrytej galerii, o której mówiła mi Klara. Na moje szczęście siostra mówi mi o wszystkim z najdrobniejszymi szczegółami, więc zdradziła też, jak odsłonić obraz, za którym kryją się drzwi. Bóg mi świadkiem, że bardzo się różnimy – ale zawsze mówimy sobie o wszystkim. Tylko dzięki temu udało nam się przetrwać surowe wychowanie.
– Nie ruszaj się stąd – nakazuję Dziadkowi do Orzechów. Wydaje mi się, że rumieńce na jego policzkach ciemnieją.
– Ludzka zuchwałość jest nie do zniesienia.
– Będziesz musiał ją znosić, bo wygląda na to, że jesteś w tarapatach i tylko ja mogę ci pomóc. Oprzyj się o coś, bo jeszcze się przewrócisz.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:A Court of Sugar And Spice
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska Wydawczyni: Maria Mazurowska Redakcja: Marta Stochmiałek Korekta: Anna Burger Projekt okładki: Łukasz Werpachowski Zdjęcia na okładce: © Rudsaphon, © Maxim Stepanov, © monechith / Stock.Adobe.com
Copyright © 2022 by Rebecca F. Kenney
Copyright © 2023 for the Polish edition by Niegrzeczne Książki an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Marta Komorowska, 2023
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2023
ISBN 978-83-8321-878-6
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska