Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyspa Oz to miejsce równie niebezpieczne, co pociągające. Czeka na twoje przybycie w trzecim tomie serii Wicked Darlings!
Alicja od miesięcy przebywa w świecie ludzi, lecz zamiast ulgi przepełniają ją tęsknota oraz złość. Nie może zapomnieć o dwóch Fae, którzy przetrzymywali ją w niewoli i zawrócili jej w głowie. Nieustannie szuka sposobu, by do nich wrócić. Ostatnia nadzieja spoczywa w księdze „Tama Olc” i Dorocie, pozornie niewinnej sąsiadce, która może znać sposób na rzucenie odpowiedniego zaklęcia.
Kot i Biały Królik pragnęli Alice równie mocno, co potrzebowali o niej zapomnieć. Ich desperackie pragnienia postawiły obu Fae na drodze podstępnego, potężnego Zielonego Czarnoksiężnika. Zamiast spełnić ich życzenia, zmienił je w klątwę.
Gdy Alicja i Dorota trafiają do krainy Fae, robią to z hukiem. Dosłownie. Skrywająca niebezpieczną tajemnicę sąsiadka skupiła na sobie wściekłość Czarnoksiężnika z Zachodu.
Rozpoczyna się kolejna, niebezpieczna rozgrywka! Czy próba zdjęcia klątwy połączy troje bohaterów z Jasperem, przeklętym Strachem na Wróble? W jaki sposób, i czy w ogóle, uda się przetrwać Dorocie?
Ta historia jest naprawdę HOT. Sugerowany wiek: 18+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 462
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Adam Lambert– Ordinary World
Shawn Mendes, Camila Cabello – I Know What You Did Last Summer
Two Feet – Devil
Maisie Peters – Lost the Breakup
Machine Gun Kelly, Halsey– forget me too
Imagine Dragons– Natural
Alex & Sierra– Scarecrow
d4vd– Don’t Forget About Me
Marshmello, Halsey– Be Kind
Ava Max– Sleepwalker
Kat Leon– Fearless
Ellie Goulding– By the End of the Night
Lana Del Rey – Say Yes To Heaven
Hozier – Francesca
Ava Max– Dancing’s Done
David Guetta, Anne-Marie, Coi Leray– Baby Don’t Hurt Me
Sofia Carson– Applause
Meghan Trainor– All the Ways
Judy Garland – Over the Rainbow
OSTRZEŻENIA
sceny seksu, w tym grupowego, pomiędzy partnerami różnych płci, seks z potworami, zabójstwo, drastyczna przemoc, samookaleczenie,
szkodliwa magia, kontrola umysłu,
gwałt, trauma, body horror,
negatywny dialog wewnętrzny, groźby śmierci,
dotykanie bez zgody
1
Rzędy nefrytowych kolumn wznoszą się nieprawdopodobnie wysoko, aż znikają wśród cieni. Nawet jeśli ta sala posiada jakieś sklepienie, nie widzę go.
Przede sobą mam przejrzyste szmaragdowe schody prowadzące na podwyższenie. Nie stoi na nim jednak tron, lecz wąski łuk przesłonięty zasłoną, ołowianoszarą, jak niebo przed burzą.
Zza kotary grzmi donośny głos, który odbija się echem w wielkim, pustym pomieszczeniu.
– Na kolana!
Pospiesznie klękam. Ten akt uległości przynosi mi ulgę. Przebyłem bardzo długą drogę, by tu dotrzeć, i mam dość podążania nią samodzielnie. Pragnę poddać się cudzej woli.
– Czego sobie życzysz? – pyta Głos.
– Czy to ty jesteś Zielonym Czarnoksiężnikiem, zdolnym rzucać nawet najpotężniejsze zaklęcia?
– Owszem.
– Dotarły do mnie opowieści o twojej łasce. – Trzęsie mi się głos, więc przerywam, by zaczerpnąć tchu i przełknąć ślinę. – Spełniasz jedno życzenie każdego, kto przed tobą staje.
– To prawda. I wielu pragnie otrzymać moją pomoc, więc nie marnuj mego czasu. Czego sobie życzysz?
Niepewnie rozglądam się wokół. Nie widziałem żadnych innych petentów. Przeciwnie, miasto wydawało się słabo zaludnione, a po drodze do tej komnaty dostrzegłem zaledwie kilkoro strażników i sług.
Droga tutaj była jednak długa i najeżona przeszkodami. Być może wielu próbuje ją przebyć, ale większość poddaje się, nim osiągnie cel. Jestem tu z czystej rozpaczy. Nie mam do kogo się zwrócić.
– Należę do Unseelie – wyjaśniam. – Ale coś ze mną nie tak. Urodziłem się wybrakowany. Powinienem być silny, a jestem miękki i słaby. Potrzebuję mocy, by pokonać ból i żal, siły, by zapanować nad swoimi żądzami, i pewności siebie, by stawiać czoła temu, co mnie przeraża, zamiast uciekać. Muszę się zmienić. Nabrać odwagi.
– Odwagi – cedzi Głos. – Czymże jest odwaga, jeśli nie zdolnością do pokonania każdej przeszkody, jaka staje ci na drodze?
– Tak, panie.
Wciąż klęczę u stóp podwyższenia, oparty dłońmi o lśniącą podłogę. Wygląda, jakby wycięto ją z jednego olbrzymiego klejnotu. Wbijam w nią wzrok, wpatrując się coraz głębiej w serce szmaragdu, widoczne w nim fasety i lśniące warstwy.
Czarnoksiężnik musi to dla mnie zrobić. Musi dać mi siłę, bym mógł wrócić do Unseelie, stawić czoła Riordanowi, jeśli nadal jest wśród żywych, i rzeczywistości. Moja myszka, moja słodka śmiertelniczka, nie żyje. Potworna królowa, niech będzie przeklęta przez bogów, wydarła jej serce, by je pożreć.
Na samą myśl o Alicji moje ciało się rozpala, mięśnie napinają, a fiut twardnieje z niepohamowanego pragnienia, którego nie jestem w stanie się pozbyć. Ruja, w której byłem, opuszczając Riordana i Alicję, jeszcze się nie skończyła.
U Fae ten stan nie powinien trwać dłużej niż cztery, najwyżej pięć tygodni. Ja męczę się z nim od miesięcy. Nawet żegluga po morzach Faerie na pokładzie statku kupieckiego nie zdołała ugasić płonącej we mnie żądzy. Na kolejnych wyspach, do których przybijaliśmy, próbowałem spółkować z innymi Fae, by zaznać choć trochę ulgi, ale moje ciało odmówiło posłuszeństwa. Niezależnie od tego, do kogo próbowałem się zbliżyć, nie mogłem znieść jego zapachu i dotyku. Pragnę jednej woni, jednego miękkiego, śmiertelnego ciała, jednej pary ciekawskich, szarych oczu. Ale kobieta, do której należały to ciało i zapach, nie żyje.
Tęsknota za Alicją pcha mnie na krawędź otchłani szaleństwa, tak głębokiej, że nigdy nie zdołam się z niej wydobyć. Stałem się słabszy niż pieprzony Seelie, żałosny i płaczliwy jak pierwszy lepszy wątły człowiek. Nie stać mnie już nawet na wybuchy wściekłości, dawniej przynoszące mi ulgę w sytuacjach, w których traciłem nad sobą panowanie.
Potrzeba mi czegoś więcej niż zaklęcie lub eliksir o przemijającym działaniu. Czegoś, co zmieni całą moją istotę.
Głos długo milczy, jakby się nad czymś zastanawiał, a ja boję się nalegać na odpowiedź, by nie usłyszeć odmowy.
Zasłona wisząca w łuku odchyla się na zewnątrz, odrywa od ramy i wznosi srebrzystą falą. Czarny łuk rozpada się w pył, a zasłona zagęszcza się, przyjmując kształt lśniącej, niewyraźnej sylwetki unoszącej się nad podwyższeniem. Gdy na nią patrzę, ogarnia mnie przytłaczający, pełen uwielbienia podziw. Potrzebuję kogoś, czegoś, by…
– Spełnię twoje życzenie – odpowiada Głos. – Dam ci odwagę i siłę, której pragniesz.
– Dziękuję, o Najwspanialszy – mówię, kłaniając się jeszcze niżej. – Czy zmiana będzie trwała?
– Jeśli jej nie odwrócę, to… tak.
Gdy wymawia ostatnie słowo, czuję, jak przez moją pierś przepływa moc. Serce staje się coraz większe i tłucze się jak oszalałe.
Krew krąży coraz szybciej, a w moich kończynach płynie magia.
Zmieniam się, nie tylko od wewnątrz, tak jak się spodziewałem. Przemianie ulega również moje ciało.
– Co się dzieje? – krzyczę, ale mój głos zmienia się w niski, urywany ryk.
Głos za zasłoną wydaje cichy, złośliwy chichot.
– Skąd ten niepokój, kotku? Czy nie tego właśnie chciałeś? Odwagi lwa?
2
Kilka miesięcy po powrocie z Faerie
Jesień to zwykle moja ulubiona pora roku. Ale tym razem mam wrażenie, że wie, jak bardzo potrzebuję błękitnego nieba, świeżego wietrzyku i jaskrawych liści… i umyślnie mi ich odmawia, żeby zrobić mi na złość.
To najbardziej deszczowa jesień od stu lat. Plony gniją na polach, a Tatulo każdego wieczora wraca do domu w jeszcze podlejszym nastroju niż zwykle; to już naprawdę coś mówi. Matula nie może porządnie dosuszyć ubrań, które przyjęła do prania.
Jedyna dobra strona tej paskudnej pory roku to otwarcie nowej szkoły, w której całe moje rodzeństwo poza maluszkiem spędza większą część dnia. Oświadczyłam rodzicom, że wrócę do pracy jako pokojówka u Mistrza Drosselmeyera, jeśli pozwolą moim siostrom i braciom uczęszczać do szkoły co najmniej cztery dni w tygodniu, a oni zgodzili się, bo potrzebują pieniędzy z mojej pensji.
Mistrz Drosselmeyer zapewnił miejsce dla szkoły w odnowionym budynku w swojej posiadłości, sam też pokrywa większość kosztów jej utrzymania, przy wsparciu oddanych mecenasów, którzy wiernie pomagają mu w realizacji wszystkich planów.
Pierwsza połowa dnia upływa dzieciom na nauce podstaw: czytania, pisania, arytmetyki i historii, a po południu odbywają się dodatkowe lekcje nauk ścisłych, biologii i inżynierii. Niekiedy prowadzi je sam fundator placówki.
Zazwyczaj rano odprowadzam pięcioro rodzeństwa do szkoły, a później idę do rezydencji Mistrza Drosselmeyera. Ścieram kurze, zamiatam, wybieram popiół, poleruję srebra i zmieniam pościel, rozmyślając nad tym, czego uczą się moi braciszkowie i siostrzyczki. Sama nigdy nie miałam szansy zdobyć takiej wiedzy.
Czytanie idzie mi coraz lepiej dzięki sztuczkom, które pokazał mi Caer… ale nie, nie mogę o nim myśleć. Gdy przypominam sobie jego przystojną twarz o ostrych rysach, absurdalnie szeroki uśmiech, to, jak wybuchał śmiechem… i jak walczył, by powstrzymać mnie przed złożeniem samej siebie w ofierze… czuję ból, tak dotkliwy, że niemal nie do zniesienia.
Czy Riordan ruszył za nim? Czy go odnalazł? Czy obaj są cali i zdrowi? Czy w ogóle o mnie myślą?
Niby wcale nie dbam o to, czy Biały Królik o mnie myśli… ale jakaś część mnie ma nadzieję, że tak. Chcę, żeby uświadomił sobie, jak wielki błąd popełnił, wysyłając mnie do domu. Mam nadzieję, że jest cholernie nieszczęśliwy.
Wpatruję się w krople deszczu spływające po oknach w jednej z frontowych sypialni i strzepuję prześcieradło tak gwałtownie, że inna pokojówka, Belle, wzdryga się i omal nie upuszcza szklanego klosza, który właśnie odkurzała.
– Na litość, Alicjo! – wykrzykuje i z powrotem przykrywa kloszem porcelanową różę.
– Przepraszam. – Wygładzam prześcieradło na łóżku i wtykam je pod materac, tworząc równe, spiczaste narożniki. – Gdy uporamy się z tym pokojem, wyjdę odprowadzić rodzeństwo do domu. – Przy odrobinie szczęścia któreś z braci i sióstr podzieli się ze mną zdobytą dzisiaj wiedzą.
– Idź. Ja dokończę – proponuje Belle.
– Kochana jesteś. – Wychodzę z pokoju, udając, że nie dostrzegłam jej spojrzenia, pełnego zaciekawienia i politowania zarazem. Większość ludzi patrzy teraz na mnie w ten sposób. Historia o moim rzekomym uprowadzeniu przez zbójców rozniosła się po okolicznych miasteczkach, podobnie jak plotka, że porywacze wykorzystywali mnie na wszelkie możliwe sposoby. To łatwiejsza do przyjęcia wersja prawdy, która w całości brzmi następująco: wskoczyłam przez portal do Faerie, gdzie uwięził mnie i omal nie okaleczył Fae o króliczych uszach, który chciał wykorzystać moje dziewicze ciało do magicznych eksperymentów. Cóż… byłam dziewicą do czasu, gdy ten sam Fae posiadł mnie, by przywrócić mnie do życia, i wlał w moje piersi krew z własnego serca po tym, jak królowa Unseelie wyrwała i pożarła moje…
Lepiej trzymać się wersji z rozbójnikami. Poza mną prawdę zna jedynie Mistrz Drosselmeyer, a nawet jemu nie opowiedziałam o wszystkim, co przeżyłam w Faerie.
Mimo że ukradłam prastarą księgę zaklęć, Tama Olc, po moim powrocie wynalazca zaproponował, że mogę nadal pracować jako pokojówka. Myślę, że czuł się winny z powodu tego, na co mnie naraził, a przy tym nie chciał mnie sprowokować do rozpowiadania wszem wobec o jego magicznych sprawkach. Gdyby okoliczni mieszkańcy dowiedzieli się choć o części rzeczy, którymi zajmował się Drosselmeyer, przyszliby po niego z widłami i pochodniami. Przez tę paskudną pogodę ludzie stają się poirytowani i nerwowi, szukają kogoś, na kogo mogliby zrzucić winę za swój ciężki los, a mój chlebodawca świetnie nadawałby się na kozła ofiarnego. Wiele osób z miasteczka już podejrzliwie przygląda się jego szkole.
Zbiegam tylnymi schodami rezydencji, ale na półpiętrze zderzam się z jednym z lokajów.
Z szybkością błyskawicy wyciąga rękę i opiera dłoń na ścianie obok mnie, zagradzając mi drogę.
– W zeszłym tygodniu tak miło spędziliśmy razem czas – rzuca, wyszczerzając zęby w uśmiechu i osłaniając rzęsami zachłanne oczy. – Nie mogę myśleć o niczym innym. Akurat mam teraz wolną chwilę. Chciałabyś znów się zabawić?
Wiedziałam, że popełniłam błąd, idąc z nim do łóżka. Inni mężczyźni, których wybierałam sobie od czasu powrotu z Faerie, byli łagodni, ale ten ma władczą, arogancką naturę. Zdecydowałam się na niego z powodu rozczarowania pozostałymi. Żaden z nich nie potrafił posługiwać się ustami i językiem w taki sposób jak Biały Królik, ich kutasy okazały się znacznie krótsze i cieńsze, żaden też nie pieprzył mnie z taką brutalną, rozpaczliwą pasją. Śmiertelnicy, z którymi się spotykałam, próbowali mi dogodzić, ale wyczuwałam, że przywykli dbać o własną przyjemność, nie troszcząc się zbytnio o kobietę.
Żaden z nich nie potrafił dać mi tego, czego potrzebuję, czego pragnę, czego brak jest tak dotkliwy, że ból przenika mnie aż do kości. Nawet jeśli podczas zbliżenia wyobrażam sobie Riordana lub Caera, to nie wystarcza. Tęsknię nie tylko za ich ciałami i za rozkoszą, które mi dawały, ale za nimi samymi.
Wybrałam tego lokaja, bo jest najprzystojniejszy ze wszystkich służących Drosselmeyera, poza tym słyszałam, jak przechwalał się swą olbrzymią męskością. Nie kłamał w kwestii rozmiaru… ale nie ma on żadnego znaczenia, jeśli mężczyzna uważa, że kobieta powinna doznać orgazmu natychmiast, gdy się w niej znajdzie. Wbijał się we mnie nierówno i niezdarnie, bez przerwy powtarzając: „To jest to. Tego ci, kurwa, trzeba. Kutasa prawdziwego mężczyzny”.
Mylił się. Potrzeba mi kutasów Fae. Ich oczu, warg, szponów, zębów i języków. Olśniewających uśmiechów i lubieżnych spojrzeń spod długich rzęs. Smukłych ciał i morderczego wdzięku.
Nie zamierzam więcej się spotykać z tym mężczyzną, bo nie ma szans, by zechciał się czegokolwiek nauczyć.
– Nie dziś. – Próbuję go wyminąć, ale przysuwa się do mnie jeszcze bliżej.
– Taka z ciebie podpuszczalska? Kurwa, to nie w porządku.
Na schodach nad nami słychać kroki. Lokaj się odsuwa, a ja korzystam z okazji i zbiegam do kuchni. Boję się, że pójdzie za mną, więc przystaję w sieni tylko na chwilę, by zmienić domowe trzewiczki na ciężkie buty i ściągnąć z haczyka pelerynę. Ma ona olbrzymi kaptur pozwalający osłonić się przed deszczem, co bardzo mnie cieszy, gdy wychodzę na śliski od błota bruk na tylnym dziedzińcu.
Przytrzymuję kaptur na miejscu, osłaniając się od deszczu, i szybko ruszam ścieżką wiodącą wokół domu, a później przez ociekający wodą ogród. Zerkam na olbrzymi krzak róży. Jestem prawie pewna, że pochodzi z Faerie. Teraz nie ma na nim kwiatów, ale wyrosły kolejne kolce, a wilgotne liście zwisają smętnie. Krzew wygląda równie smutno, jak wszystko wokół.
Błoto chlupoce mi pod podeszwami, gdy przechodzę przez bramę ogrodu w biegnącą za nią alejkę. Z mozołem idę wzdłuż niskiego żywopłotu w stronę szkoły. Mistrz Drosselmeyer nie wspominał o tym, do czego służył budynek, nim zaczęły się tam odbywać lekcje. Jest wielkości stodoły, ale poza tym jej nie przypomina. Być może dawniej wynalazca przechowywał tu część swoich tworów.
Deszcz spływa po krawędzi kaptura, a moja wełniana peleryna powoli nasiąka wodą. Czuję się, jakby nigdy więcej nie miało być sucho, jakby wilgoć i zgnilizna miały panować w moim życiu już na zawsze. Mam wrażenie, że ciężkie chmury nigdy się nie rozstąpią, a z nabrzmiałego wodą nieba kolejne krople będą wiecznie ściekać na mroczny, rozedrgany krajobraz.
Czekam pod drzewem przy szkole, aż odzywa się dzwonek i uczniowie gęsiego wychodzą na zewnątrz. Po drodze do domu jeden z moich braci, David, opowiada mi o kilku rzeczach, których się dziś nauczył: o bitwie stoczonej niedaleko stąd cztery wieki temu i o tym, jak rośliny przekształcają światło słoneczne w pokarm.
Gdy wchodzimy na niewielkie wzniesienie, z którego widać naszą farmę, marszczę brwi. Przy bramie stoi przywiązany obcy koń, nisko zwieszający łeb smagany burym deszczem. Nikt nie pomyślał o tym, by zapewnić mu schronienie.
– David, zajmij się nim – polecam, gdy wchodzimy przez bramę. Pozostałe dzieci biegną do stodoły, by odwiedzić zwierzęta przed pójściem do domu, a brat oddaje mi pudełko, w którym przyniósł do szkoły obiad, i chwyta za uzdę.
Koń nie należy do Doroty, dziewczyny, która opiekuje się moim najmłodszym rodzeństwem. Jej rodzina zajmuje się głównie hodowlą świń, a ich niewielka farma leży tak blisko naszej, że niezależnie od pogody dziewczyna zawsze przychodzi pieszo. Czasami przyprowadza ze sobą psa, malutkiego czarnego teriera, którego dzieci uwielbiają. Do czasu, gdy pojawił się u nas pierwszy raz, moi bracia i siostry nigdy nie widzieli zwierzęcia nieprzeznaczonego do pracy ani do zjedzenia. Dorota nie wyjaśniła, skąd się wziął ani dlaczego rodzice pozwolili jej go zatrzymać. Jest jedynaczką, więc może uznali, że przyda jej się towarzystwo.
Docieram do domu, odstawiam pudełko Davida i szoruję podeszwami o wycieraczkę, później ściągam buty i utykam je w stosie innych par piętrzących się przy drzwiach. W sieni czuć wilgoć i zatęchły zapach smażonego boczku pozostały po dzisiejszym śniadaniu. Miarowe uderzenia deszczu o dach budzą we mnie niepokój. Moja sypialnia mieszcząca się na poddaszu i tak jest już zastawiona wiadrami, które mają chwytać przeciekające krople. Jeśli pojawią się kolejne nieszczelności, nie zostanie mi ani skrawek suchego miejsca do spania.
Zaczynam ściągać pelerynę i uświadamiam sobie, że popełniłam błąd.
Zawsze pozbywam się uniformu pokojówki przed opuszczeniem rezydencji Mistrza Drosselmeyera. Niebieska sukienka nie sięga mi nawet do kolan, a dekolt odsłania sporą część biustu. Taki strój, absurdalnie frywolny jak na obyczaje panujące w okolicy, wzbudza zachwyt odwiedzających nas klientów wynalazcy.
Pierwszy raz zapomniałam się przebrać. Przez swój głód wiedzy, a później obawę przed pogonią, nie włożyłam swojej prostej, brązowej sukienki. I napytałam sobie biedy.
Może uda mi się wśliznąć na górę i zmienić ubrania, nim Matula i Tatulo mnie zauważą…
– Alicjo? – Moja matka zagląda do sieni z głównej izby. Jej ściągnięta twarz jest jeszcze bardziej skwaszona niż zwykle. – Co tak się guzdrzesz? Chodźże tu, dziewczyno.
Stara się panować nad swoim tonem, nie obrzuca mnie też wyzwiskami, których zwykle używa. Czyli mamy gościa.
Nie reaguję od razu, więc chwyta mnie za ramię, fukając niecierpliwie, i wciąga do zaniedbanego pomieszczenia, które służy jako salon, warsztat, jadalnia i sypialnia mojego ojca, gdy pijany pada na wyświechtaną kanapę.
W tej chwili Tatulo jest jednak mniej więcej trzeźwy i siedzi na krześle, naprzeciwko przysadzistego mężczyzny o śliskich od tłuszczu włosach i jeszcze bardziej śliskim uśmiechu.
– Oto i ona. – Nasz gość wstaje i przygląda mi się, bawiąc się szczeciniastym zarostem na podbródku. – Zdejmij pelerynę, panienko. Niech no ci się przyjrzę.
– Dziękuję, wolałabym nie – odpowiadam, ale Matula warczy cicho:
– Nie bądź niegrzeczna! – I zrywa ze mnie okrycie.
Gdy Tatulo dostrzega mój uniform, w jego oczach pojawia się przerażenie. Nawet nie ma pojęcia, że nosiłam znacznie bardziej nieskromne ubrania, na przykład skąpy błękitny jedwabny komplet, który Caer dał mi tamtego wspaniałego wieczora, gdy walczyliśmy ze sobą, graliśmy i wspólnie czytaliśmy, a później wtuliliśmy się w siebie w gnieździe, które dla nas uwił.
Tak go pragnę. Tak za nim tęsknię…
Włochaty otłuszczony mężczyzna uśmiecha się coraz szerzej z lubieżnym błyskiem w oczach. Widywałam wcześniej ten wyraz twarzy u Fae, ale u nich robił zupełnie inne wrażenie. Czyżby wtedy mi się podobał, bo moi porywacze byli przystojnymi Fae, a teraz mam przed sobą odpychającego śmiertelnika? Czy jedyne, co różni od siebie ich żądzę, to piękno lub jego brak? Czyżby wygląd miał dla mnie aż tak wielkie znaczenie?
Tatulo odzyskuje głos. Odchrząkuje i wyjaśnia:
– To pan Gulch. Prowadzi oberżę w miasteczku.
– Dzień dobry panu – mówię najbardziej beznamiętnym tonem, na jaki mnie stać. Tatulo zapewne jest winien temu człowiekowi pieniądze. Nie wyobrażam sobie innego powodu, dla którego taki gość mógłby się tu zjawić.
– Mów mi Paul. – Pan Gulch chwyta mnie za rękę i składa na moich knykciach kilka szorstkich, cuchnących piwem pocałunków. Potem, zamiast puścić moją dłoń, przykrywa ją swoimi. – Mojej drogiej żonie niedawno się zmarło i szukam dobrej, pracowitej dziewczyny, która będzie grzać mi łoże i pomagać w interesach.
Matulę aż zatyka na te wulgarne słowa.
– To oświadczyny, Alicjo. On chce cię pojąć za żonę.
– Doprawdy?
Nie ma mowy.
– Pora znaleźć ci porządny dom – dodaje Tatulo. – Powinnaś się ustatkować. Ludzie zaczynają gadać o twojej pracy u pana Drosselmeyera. I słusznie, z tego, co widzę.
– A będą gadać mniej, gdy zostanę żoną oberżysty? – Unoszę brwi.
– Może tak, może nie. Ale za to z takimi cycuszkami będziesz zgarniać fortunę z napiwków – chichoce mój niedoszły narzeczony.
Ojciec blednie lekko, ale stwierdza tylko:
– Doszliśmy już do porozumienia z panem Gulchem.
Do tej chwili wydawało mi się, że mam wybór. Że chwilę pobawię się tym człowiekiem, a potem będę mogła go odrzucić. Gdy z ust ojca pada słowo „porozumienie”, z lęku ściska mnie w dołku.
– Ale przecież potrzebujecie pieniędzy, które zarabiam u Mistrza Drosselmeyera.
Tatulo nie może się zmusić, by spojrzeć mi w oczy, a Matula nadal stoi za mną, więc nie widzę jej twarzy. Gdy na nią patrzę, odwraca wzrok i zaciska wargi.
– Prawda jest taka, że twój ojciec ma u mnie dług – stwierdza Gulch. – Nabił w oberży spory rachunek. Powiedziałem, żeby się tym nie przejmował. Żeby się rozliczyć, ożenię się z jego córką. Wtedy zostaniemy rodziną i wszystko będzie, jak należy. Dług pójdzie w niepamięć, a twój tatko będzie mógł pić za darmo przez rok. W dodatku twoje napiwki z tego czasu trafią do twojej rodziny. Widzisz? Zawsze chętnie wyciągam pomocną dłoń do sąsiadów.
– Czyli zamierzacie mnie przehandlować, jakbym była jakąś krową?
– To hojna oferta, Alicjo – ostro przerywa mi Tatulo. – Darowanie długów, rok darmowego picia i twoje napiwki aż do następnych zbiorów.
– Jesteście pewni, że nie zamierza mnie stręczyć?
Matula robi krok do przodu i uderza mnie w twarz.
– Bacz na słowa.
Kilka miesięcy wcześniej być może poddałabym się woli rodziców. Ale podczas pobytu w Faerie zyskałam pewność siebie, wiedzę i głęboką wiarę we własne siły. Tak to już bywa, gdy poświęci się życie, by ocalić całe królestwo.
– Nie – mówię cicho, ale stanowczo. – Nie wyjdę za tego człowieka. Nie zamierzam spłacać twoich pijackich długów, ojcze, ani dbać o to, byś mógł folgować sobie w przyszłości. Życzę miłego dnia.
Z podniesioną głową wychodzę z pokoju i kieruję się do kuchni.
Matula wychodzi za mną na korytarz i chwyta mnie za nadgarstek. W ukośnych promieniach światła sączącego się z kuchni jej twarz wygląda mizerniej niż kiedykolwiek wcześniej.
– Co ty sobie wyobrażasz, niewdzięczny bachorze? Chcesz już zawsze być dla nas ciężarem? Mamy wiecznie płacić za ubrania, które masz na grzbiecie i jedzenie, którym napełniasz brzuch?
– Nie, ale…
– Musisz wyjść za mąż, a nikt inny cię nie zechce po tym, jak zostałaś zbrukana. Nie masz wyjścia. Kogo niby miałabyś poślubić? Co zamierzasz zrobić ze swoim życiem? Pracować dla jaśnie pana, aż twoja uroda całkiem przeminie?
Wbijam w nią wzrok. Jej pytanie sprawia, że zastygam w bezruchu.
„Co zamierzasz zrobić ze swoim życiem?”
– Nie wiem – szepcę. – Nie wiem, czego chcę.
– W takim razie zechciej zrobić właśnie to – stwierdza matka. – Dla nas, dla swojej rodziny. Plony gniją. Twoje zarobki u Drosselmeyera nie starczą na pokrycie długów ojca, a ta umowa pozwoli nam się ich pozbyć, raz na zawsze. – Z kuchni dobiega gwar dziecięcych głosów i tupot małych stópek. Matula mocniej chwyta mnie za nadgarstek. – Zrób to dla nich. Inaczej będziemy musieli posłać najstarszą trójkę do pracy. Koniec ze szkołą. Czy tego właśnie chcesz?
W moim sercu rozpala się gniew. Matka wie, jak bardzo łaknę wiedzy i jak bardzo zależy mi, by moje rodzeństwo mogło się kształcić. Wykorzystuje moje pragnienia przeciwko mnie.
A jakim prawem miałabym jej odmówić? Jakie niby mam ambitne zamierzenia na resztę życia w tym ponurym miejscu? Snułam plany, by odłożyć nieco pieniędzy i się stąd wynieść, ale sama się oszukiwałam… potrzeby mojej rodziny stale rosną, więc nie ma na to szans.
Łzy płyną mi z oczu. Nie jestem w stanie ich powstrzymać, tak samo jak nasz dziurawy dach nie może powstrzymać deszczu.
W drzwiach do kuchni pojawia się postać, która częściowo zasłania światło. To Dorota, dziewczyna z sąsiedniej farmy.
– Za chwilę idę do domu. Nakarmiłam i przewinęłam maluszka, na kuchni czeka ciepły obiad.
Mały czarny piesek wybiega spod jej stóp i zaczyna zawzięcie obwąchiwać moje.
– Witaj, Fiero. – Przystaję, by go pogłaskać, a przy okazji ukradkiem ocieram kilka łez.
– Trzymaj tego stwora w kuchni, Doroto – warczy moja matka.
– Tak, proszę pani – Dorota przykuca, by podnieść pieska, i patrzy mi w oczy. Jej tęczówki mają różne kolory: jedna jest głęboko brązowa, druga – jaskrawo niebieska. Jej brązowa skóra i ciemnobrązowe włosy boleśnie przypominają mi karnację Riordana.
Uważnie mi się przygląda, jakby starała się odgadnąć mój nastrój.
– Zostanę jeszcze parę minut, aż będziesz gotowa. – Chwyta Fiero i wraca do kuchni.
– Musi dojść do tego ślubu – nalega Matula. – Nie ma innego wyjścia.
Odwraca się i rusza z powrotem do salonu. Nie zamierzam przysłuchiwać się, jak rozmawia z siedzącymi tam mężczyznami. Wbiegam po schodach do swojej sypialni na poddaszu. Dawniej jedno lub więcej dzieci zakradało się do mojego łóżka i wtulało we mnie, jakbym miała strzec ich przed złymi snami. Jednak od czasu powrotu z Faerie nie potrafię odpędzić własnych koszmarów. Nawiedzają mnie tak często i krzyczę przez nie tak głośno, że moje rodzeństwo postanowiło odtąd nocować we własnych łóżkach. Odpowiada mi to, bo mogę w spokoju się dotykać, gdy pragnę odrobiny otuchy i przyjemności.
Nachylam się, by przejść pod belkami stropowymi, klucząc pomiędzy strużkami wody i wiadrami, docieram do łóżka, wsuwam rękę pod poduszkę i wyciągam Tama Olc, starożytną księgę zaklęć Unseelie, którą skradłam Drosselmeyerowi. Przekazałam ją Riordanowi, ale oddał mi ją tuż przed tym, jak odesłał mnie do domu.
Niech będzie za to przeklęty.
Już wcześniej myślałam o powrocie. W zeszłym miesiącu ostrożnie poruszyłam ten temat z Mistrzem Drosselmeyerem, pytając, co by było, gdyby ktoś chciał odwiedzić Faerie. Oświadczył, że on sam nie ma tam już wstępu i zniszczył wszystkie posiadane przedmioty, które umożliwiały podróże pomiędzy krainami.
Ta droga jest dla mnie zamknięta. Nie sądzę, by pomógł mi wrócić, nawet gdybym go o to poprosiła. A to właśnie chciałabym teraz zrobić: paść na kolana, zalać się łzami i błagać.
On nie jest w stanie mi pomóc, ale może poradzę sobie sama.
Po powrocie wiele razy przeczytałam Tama Olc od deski do deski. Większość zaklęć wymaga użycia ohydnych składników lub substancji występujących wyłącznie w Faerie, a część ma z założenia dawać przerażające rezultaty. Inne zawierają słowa, których nie rozumiem, spisane w jakimś starożytnym dialekcie Fae.
Jednak nawet gdybym potrafiła zrozumieć każde zaklęcie i miała dostęp do każdego ze składników, brak mi magicznych mocy. Nie mam ich ani krzty, przynajmniej w łatwo dostępnej formie. Riordan twierdzi, że wszyscy ludzie noszą w sobie magię, ale jest ona martwa i niestabilna, zamknięta w naszych ciałach, które powoli zabija. To właśnie przez nią jesteśmy śmiertelni. Jedynie czarodzieje tacy jak Mistrz Drosselmeyer mogą wykorzystywać swą wrodzoną moc do rzucania zaklęć, dzięki czemu żyją dłużej niż zwykli ludzie. Z kolei magia zawarta w ciałach i duszach Fae jest czynna i łatwo dostępna. Wzmacnia ich i odradza, a jej symbiotyczny przepływ pozwala im szybko się regenerować i żyć setki, a nawet tysiące lat.
Nie dysponuję aktywną mocą, ale może uda mi się znaleźć w Tama Olc coś, co wcześniej mi umknęło, co pomoże mi skłonić rodziców do zmiany zdania lub poprawić swoje widoki na przyszłość.
Coś, co pomoże mi tam wrócić.
Szczerze mówiąc, tego właśnie pragnę. Chcę wrócić tam. Wrócić do nich. Do dwóch Fae, którzy trzymali mnie w niewoli, na przemian mnie terroryzując i oczarowując. Przeżyliśmy razem wiele: kryzys w królestwie, nawiązanie intymnej więzi, ofiarę życia. Jeden z nich uciekł, bo nie mógł patrzeć na moją śmierć, a drugi mnie odrzucił.
Szlag by trafił ich obu. Muszę wrócić, choćby tylko po to, by zdzielić ich po tych pięknych, okrutnych twarzach, obrzucić ich wyzwiskami, a potem posiniaczyć bezlitosnymi pocałunkami.
Z księgą zaklęć w dłoni schodzę z poddasza i przebiegam przez sień, mijając salon, z którego wciąż dochodzą głosy Gulcha i moich rodziców.
W kuchni maleństwo leży w kołysce przy oknie, radośnie bawiąc się drewnianą grzechotką. Pozostałe dzieci siadają do stołu, na którym czekają miski z potrawką. Mała Saylie macha mi pulchną rączką i posyła promienny uśmiech, więc zatrzymuję się przy niej i całuję w czubek głowy. Potem idę do tylnych drzwi. Gdy wkładam jedyną inną parę butów, jaką mam, zniszczone chodaki, które noszę podczas prac gospodarskich, staje przy mnie Dorota.
– Nakarmiłam dzieci, w razie gdybyś potrzebowała pobyć chwilę sama – mówi cicho. Ledwie słyszę jej słowa przez głośną paplaninę swojego rodzeństwa.
– Faktycznie, potrzebuję. Nawet kilka chwil. – Łzy znów napływają mi do oczu.
Mój braciszek Ben podchodzi do nas, niosąc swoją miskę.
– Dorotko, moja potrawka jest za zimna – jęczy. – Możesz ją podgrzać, tak jak wczoraj?
Ben najchętniej jada pokarmy o ściśle określonej temperaturze i konsystencji. To spory problem dla malucha dorastającego na zubożałej farmie.
– Ben, nie zawracaj tym głowy Dorocie – oponuję.
– Ale ona ma na to specjalny sposób.
Zdziwiona, zerkam na dziewczynę.
Na jej brązowych policzkach wykwitają ciemnoczerwone rumieńce. Przygląda się pozostałym dzieciom, całkowicie nieświadomym, o czym rozmawiamy.
– Ben, to miała być nasza tajemnica.
– Ale my nie mamy tajemnic przed Alicją – upiera się chłopiec. Dorota wzdycha.
– No dobrze… podaj mi ją.
Wręcza jej miskę, a ona otacza ją dłońmi i przez kilka sekund marszczy brwi. Z potrawki zaczyna unosić się para. Ben z uśmiechem zabiera miskę.
– Dziękuję!
Biegnie z powrotem do stołu i zaczyna pałaszować. Wbijam wzrok w Dorotę, a ona zerka na mnie ostrożnie, z obawą, jakby czekała na cios.
– Nie jestem czarodziejką – zastrzega.
– Do cholery, mam nadzieję, że jesteś – szepcę i chwytam ją za ramię. – Chodź ze mną.
3
Inni uważają mnie za miłą osobę.
I zwykle taka jestem. Dla tych, którzy na to zasługują. Na przykład dzieci.
Lubię je. Wszystko je zadziwia, łatwo zrobić na nich wrażenie, szybko obdarzają zaufaniem. Mają otwarte umysły i znacznie mniej podejrzeń i ostrożności niż dorośli. Na ich małych, elastycznych mózgach da się odcisnąć dowolne piętno, a im mocniej się to zrobi, tym dłużej się ono utrzymuje. Może nawet stać się ich częścią na zawsze.
Alicja nie jest już dzieckiem, ale i tak czuję do niej sympatię. Ma bystry umysł, ale także dziecięcy entuzjazm, ciekawość i ufność.
Na widok moich czarów nie odebrało jej mowy, nie zaczęła też krzyczeć ani nie kazała Benowi się ode mnie odsunąć. Chwyciła mnie za nadgarstek i z przekleństwem na ustach wyciągnęła mnie na zewnątrz, do starej, walącej się stodoły. Zwierzęta należące do jej rodziny mieszkają w nowszym, większym budynku.
Nie mam pojęcia, skąd wiedziałam, że mogę jej zaufać i wyjawić swój sekret. W takich sprawach działa chyba moja intuicja. Instynkt podpowiada mi, kiedy mogę nieco odsłonić maskę, zrzucić skórę, która krępuje mnie każdego dnia… kamuflaż prostej, uprzejmej wiejskiej dziewczyny. Rzadko zdarza się, bym mogła pokazać chociaż najdrobniejszy skrawek swej prawdziwej tożsamości.
Siedzimy ze skrzyżowanymi nogami w starej stodole, patrząc po sobie znad wilgotnej słomy. Latarnia, którą Alicja przyniosła ze sobą, oświetla nasze twarze. Przegniły dach zapada się do wewnątrz, ale jako tako chroni nas przed deszczem. Fiero obwąchuje wszystko wokół, a Alicja opowiada najdziwniejszą historię, jaką w życiu słyszałam: o magii i Fae, o tym, co naprawdę się działo po jej zniknięciu.
Być może nikt inny by jej nie uwierzył. Ale ja żyję z magią, odkąd pamiętam. I czekałam na chwilę taką jak ta, gdy otworzy się przede mną droga do lepszego życia. Do wiedzy. Widzę prowadzące do niej drzwi. Zaczęły się uchylać, a jedyne, czego pragnę, to je sforsować.
Najlepiej jednak nie okazywać zbyt wielkiego entuzjazmu. Muszę być ostrożna. Nie mogę całkowicie zrzucić maski.
– To ta książka? – wskazuję tomik, który ściska w dłoniach Alicja. – Ta, którą zabrałaś panu Drosselmeyerowi?
– Tak jest. Może z niej korzystać jedynie jej prawowity właściciel, więc jeśli ci ją podaruję, powinnaś móc wykorzystać ją do czynienia magii i rzucić dla mnie zaklęcie.
Mówię cicho, pytająco i z wahaniem.
– Ale ja do tej pory robiłam jedynie coś, co nazywam „poruszaniem”. Potrafię wprawić w ruch drobne cząsteczki w nieożywionych przedmiotach lub zwiększyć ich prędkość.
Alicja przekrzywia głowę i wpatruje się we mnie z olbrzymim zaciekawieniem, więc mówię dalej.
– Wyczuwam maleńkie cząstki, z których składają się substancje takie jak potrawka czy woda. Potrafię wprawić te cząstki w ruch, który wywołuje ciepło lub wibracje. Nie działa to na żywe organizmy, ale jeśli jakieś stworzenie już jest w ruchu, mogę go przyspieszyć, na przykład sprawiając, że koń zrywa się do galopu. Rzadko korzystam z tej mocy, bo… sama wiesz, jak podejrzliwi są mieszkańcy naszej okolicy. Kiedy ryzykuję użycie magii, zdarza się, że coś idzie nie tak, ale inni zwykle uznają moje potknięcia za przejaw niezdarności lub pecha.
– Owszem, wiem, jacy są ludzie tutaj. – Alicja ze współczuciem kiwa głową. – I nie powiem nikomu o twoich zdolnościach. Proszę jedynie, byś przyjęła książkę. Może uda nam się znaleźć zaklęcie, które pozwoli mi wrócić do Faerie.
Przemożne pragnienie oplata moje serce jak wąż, zamykając je w uścisku tak ciasnym, że zapiera mi dech. Wibruje w moich nerwach, śpiewa w mojej krwi, coraz głośniej i głośniej, gdy moje palce skradają się ku wyciągniętej w moją stronę książce.
Poczekaj. Nie okazuj emocji. Nie spiesz się. Bądź ostrożna.
Muszę powiedzieć to, czego się po mnie spodziewa, myślę.
– Do Faerie? – Unoszę brwi. – A co z twoją rodziną? Nie wyobrażam sobie, że mogłabym porzucić bliskich, niezależnie od tego, jak fascynująca wydawałaby mi się tamta kraina. – Udaję, że przeszywa mnie dreszcz. – Sądząc po tym, co mi opowiedziałaś, w Faerie jest okropnie. Dlaczego chcesz tam wrócić?
Na bladych policzkach Alicji wykwitają rumieńce, a w jej oczach lśnią naraz: żądza, lęk, ekscytacja, gniew i determinacja.
– Nigdy nie odczuwałaś ciekawości? – pyta. – Nie pragnęłaś zrozumieć czegoś tak bardzo, że zrobiłabyś wszystko, by to osiągnąć? Nie ogarnęła cię żądza nauki, rozwoju, wiedzy?
Owszem, znam to uczucie, a po tym, jak się do niego przyznała, zaczynam ją lubić jeszcze bardziej. Ale Dorotka, którą udaję, ma proste myśli i proste pragnienia, więc mówię jej głosem:
– Nie czuję niczego takiego. Zwykle staram się jak najszybciej uwinąć z pracą, żeby móc zająć się szyciem. Uwielbiam szyć. A ty chcesz wrócić do Faerie tylko po to… by się uczyć?
– Po to też… ale poza tym muszę się z kimś zobaczyć. – Alicja rumieni się jeszcze mocniej.
– Z Fae, o których mi opowiadałaś. Tymi, którzy trzymali cię w niewoli. – Słyszałam pasję w jej głosie, gdy o nich mówiła. Nie zdradziła mi wszystkiego, ale podejrzewam, że nie jest już dziewicą. To kolejne, co nas łączy.
– Byli… nie do opisania – przyznaje cicho. – A ja… nie mogę wyrzucić ich z głowy. Przez cały czas towarzyszą mi w myślach. Jeden jest jak trujący narkotyk, drugi jak najwspanialsza, rozkoszna męka.
– Rozkoszna męka – powtarzam. Wiem, o czym mówi. Znam ból towarzyszący pierwszej, przepełnionej czułością miłości. Do mojej nie ma już powrotu, więc nic mnie tu nie trzyma.
– Przejrzę z tobą książkę, ale nie mogę nic obiecać – oświadczam. – A jeśli faktycznie uda ci się znaleźć drogę powrotną do Faerie, przed wyruszeniem w nią musisz pożegnać się z rodzeństwem. Dzieci bardzo przeżyły twoje pierwsze zniknięcie.
Nie wspominam o tym, jak Saylie godzinami łkała po nocach. Czasem zakradałam się po ciemku do ich domu, mijałam pijanego ojca i wycieńczoną matkę, a potem sprawdzałam, jak czuje się dziewczynka. Jeśli zastawałam ją płaczącą, przywoływałam piękne, kojące obrazy nad jej wysuwanym łóżeczkiem do chwili, gdy zamykała oczka. Była zbyt mała, by dochować tajemnicy i nazajutrz opisywała swoje wizje, ale wszyscy domownicy sądzili, że opowiada o swoich snach.
– Nie odejdę bez pożegnania – obiecuje Alicja. – Czy twoi rodzice wiedzą, co potrafisz?
– Są świadomi, że posiadam szczególne zdolności, ale nie rozmawiamy o tym. Zdarza mi się używać swojego daru w domu, ale tylko wtedy, gdy mnie nie widzą. Nie lubią, gdy przypomina im się, że jestem inna. W mojej rodzinie unika się niezręcznych tematów i porusza jedynie te przyjemne.
– To lepsze niż nieustanne kłótnie u nas – stwierdza Alicja, uśmiechając się krzywo.
– Na pewno cichsze. – Ostrożnie odwzajemniam uśmiech. Znów czuję przebłysk intuicji, która podpowiada mi, że mogę jej zaufać.
Nie spędziłyśmy razem wiele czasu – gdy tylko docieram do jej domu, ona wychodzi do pracy, a gdy znów się pojawia, ja wracam do rodziców. Jest ode mnie starsza o niecały rok, a choć nie ustępuję jej urodą, zazdroszczę jej pięknych szarych oczu. Każde z moich ma inny kolor. Dumą napawają mnie za to moje gęste brązowe włosy, które zwykle noszę splecione w dwa luźne warkocze, by ukryć zniekształcone uszy.
– Proszę. – Alicja wyciąga książkę. – Przekazuję ci w posiadanie Tama Olc, starożytną księgę zaklęć Fae.
Wyciągam rękę i zaciskam palce na grzbiecie książki.
Moja krew staje w ogniu.
Przeszywa mnie poczucie mocy, w żyłach krążą mi płomienie, w głowie rozlega się krzyk. Nabrzmiałe serce bije nierówno, a w uszach rozbrzmiewa echo głosu wyśpiewującego dziwne słowa. Mimowolnie rozchylam wargi, a głos z mojej głowy rozlega się wewnątrz stodoły. Powietrze wewnątrz niej wiruje, wichrząc włosy mnie i Alicji. Obie wciąż zaciskamy palce na okładce. Nie mogę wypuścić książki z dłoni, ona chyba też nie.
– Co ty wyprawiasz? – krzyczy przez narastający szum wiatru. Nie jestem w stanie odpowiedzieć. Głęboki, dźwięczny, prastary głos przejął kontrolę nad moim ciałem. Moja wolna wola kruszy się, wściekła, że została odsunięta od władzy. Nie mogę jednak mierzyć się z głosem. Jest wewnątrz mnie, w mojej krwi i kościach, przeszłości i przyszłości.
Głos nie przestaje mówić. Pieśń, wysysana z książki przez moje palce, mimowolnie wyrywa mi się z gardła.
Nie planowałam tego. Nie chciałam się spieszyć. Nie rozumiem, co się dzieje, a nie lubię tracić kontroli nad sytuacją. Nie mogę jednak się wyzwolić ani stawić oporu… jakby coś wewnątrz mnie odpowiadało na niesłyszalne wezwanie, sygnał dobiegający z miejsca, do którego nie sięga wzrok.
Pieśń dobiega końca, ale głos przepływa przeze mnie ponownie, przekrzykując gwałtowne tornado, które krąży wokół stodoły.
– Krew przyzywa krew – oświadcza.
Krokwie skrzypią, ściany stodoły drżą. Fiero wskakuje mi na kolana, a Alicja zaczyna krzyczeć.
Magia wylewa się ze mnie niepohamowanym strumieniem, łącząc się z intencją księgi i z nieznaną mi mocą, która przyciąga nas do siebie siłą swojego pragnienia. Przed oczami staje mi twarz. Widzę ją zbyt krótko, bym mogła dokładnie przyjrzeć się jej rysom, ale mam dziwne przeczucie, że rozpoznam ją, jeśli jeszcze kiedyś się z nią zetknę.
Czuję gwałtowne szarpnięcie i słyszę trzask pękającego drewna. Podłoga pod naszymi stopami zaczyna się chwiać, a stodoła podrywa się w górę niesiona wyjącym, wirującym wichrem.
– Przestań! – wrzeszczy Alicja, ale nie potrafię tego zrobić. Jestem jedynie kanałem, przez który przepływa moc. Otwieram usta, by jej to wyjaśnić, ale coś ciężkiego uderza mnie w skroń. Padam na ziemię, a moje słowa rozpływają się w mroku.
4
Dorota, uderzona w głowę oderwanym kawałkiem drewna, nieprzytomna pada na ziemię. Na moje szczęście. Teraz nie będzie mogła cofnąć tego, co narobiła.
Nadal nie daję rady oderwać palców od Tama Olc, co przeraża mnie niemal równie mocno, jak fakt, że znajduję się w stodole, która – do jasnej cholery – właśnie gdzieś frunie… ze mną w środku. Otwarte drzwi trzepocą i trzaskają, ale za nimi widać jedynie rozmazane szare smugi. Maleńki Fiero wtula się w leżące twarzą w dół ciało Doroty. Ona też zaciska dłoń na Tama Olc.
Wyciągam wolną rękę do pieska. Gdy mówię mu, że wszystko będzie dobrze, załamuje mi się głos, ale zwierzak wydaje się zadowolony, że staram się poprawić mu samopoczucie, i nadstawia łebek, by podrapać go za uszami.
Czuję gwałtowne szarpnięcie nasza mała grupka zjeżdża po podłodze w stronę otwartych wrót. W ostatniej chwili udaje mi się zaprzeć piętami o ich krawędź i ocalić nas przed wypadnięciem.
Kolejny wstrząs rzuca nas w przeciwnym kierunku. Latarnia zsuwa się z haka i rozbija na stogu siana. Na szczęście jest ono zbyt mokre, by zająć się ogniem. Płomień migoce i szybko gaśnie.
Potem stodoła zaczyna wirować, coraz szybciej i szybciej, aż zbiera mi się na wymioty. Zaciskam powieki.
– Przetrwam to – syczę przez zaciśnięte zęby. – Tak samo, jak przetrwałam, gdy królowa Unseelie wyrwała mi serce z piersi. Przeżyję.
Po kilku minutach wirowania przyprawiającego o mdłości budynek przestaje się obracać, ale nadal się wznosi. Nie wiem, na jaką wysokość wyniosła nas trąba powietrzna… ale gdy nagle zaczynamy opadać, wyrywa mi się krzyk.
Lecimy na łeb na szyję w niezbadaną otchłań. Czuję potworny ucisk w żołądku i mam wrażenie, że połowa moich wnętrzności została gdzieś wysoko… Na bogów, rozbijemy się w drobny mak, gdy w końcu dotkniemy ziemi…
Czuję przerażające szarpnięcie, stodoła na chwilę zawisa nieruchomo, a później znów zaczyna opadać. Krzyczę, gdy czuję, jak spadamy coraz niżej i niżej… znów się zatrzymujemy… a potem rozbijamy się o twarde podłoże.
Moje palce odrywają się od Tama Olc i książka opada na podłogę. Odsuwam się w bok i wymiotuję na słomę, zwracając smętne resztki lunchu.
– Szlag by to – łkam. Drżę na całym ciele, ale żyję. Nadal żyję. – Doroto? – Podpełzam do dziewczyny. Wciąż jest nieprzytomna, spomiędzy jej ciemnobrązowych włosów sączy się krew. Czerwony strumyczek cieknie jej po skroni i spływa na kość policzkową… ale nadal oddycha.
Ona również wypuściła Tama Olc. Podnoszę książkę i wtykam ją do kieszeni jej sukienki w niebieską kratkę. Sama wciąż mam na sobie błękitny uniform pokojówki i biały fartuszek. Jeden i drugi są okropnie poplamione.
Drzwi stodoły zamknęły się pod wpływem uderzenia, więc nie mogę przyjrzeć się otoczeniu, ale przez szczeliny pomiędzy deskami do środka wpadają jaskrawożółte promienie słońca, którego nie widziałam od wielu dni.
To, co widzę w ich świetle, okazuje się jeszcze bardziej niepokojące niż latająca stodoła. Schodzone robocze buty Doroty zaczynają się rozpływać, potem znikają jej pończochy i przez moment jest bosa, a po chwili na jej stopach pojawia się nowe obuwie: buciki na obcasach lśniące srebrzyście niczym światło gwiazd, usiane maleńkimi rubinami, czerwonymi jak krople krwi Doroty.
To magia, i tym razem nie jest dziełem dziewczyny. Czyli musiałyśmy wylądować w miejscu, gdzie czary są równie oczywiste i naturalne, jak oddychanie.
– Fiero – szepcę. – Mam wrażenie, że nie jesteśmy już w świecie ludzi.
Wstaję na chwiejnych nogach, opierając się o ścianę stodoły, niepewnym krokiem ruszam do drzwi i otwieram je pchnięciem. Do wnętrza wlewa się światło słońca, tak jaskrawe, że muszę na kilka sekund zamknąć oczy.
Rozpaczliwie pragnę się jednak dowiedzieć, gdzie się znalazłyśmy, więc zmuszam się, by choć odrobinę podnieść powieki.
Mój mózg buntuje się przeciwko temu, co widzi. Muszę zamknąć oczy i odetchnąć głęboko.
Podczas poprzedniego pobytu w Faerie widziałam jedynie domostwo Białego Królika i Dwór Zgrozy, ale jeśli wierzyć opowieściom Klary, tamtejszy krajobraz bywa tak oszałamiająco piękny, że ludzki umysł nie zawsze jest w stanie to znieść.
Tak przytłaczające wspaniałością miejsce na pewno znajduje się w Faerie.
Wdech, wydech. A potem kolejny rzut oka.
Trzy razy nabieram powietrza, a następnie powoli je wypuszczam.
Ostrożnie otwieram oczy ponownie.
Widzę mnóstwo wpatrzonych w siebie osób w niebieskich szatach. To Fae, nie śmiertelnicy, ale nie jestem jeszcze w stanie dokładnie im się przyjrzeć. Najpierw mój wzrok musi przyzwyczaić się do otoczenia.
Za tłumem Fae rozciąga się wioska. Widzę domy zbudowane z szarobłękitnego kamienia, z kopulastymi dachami krytymi niebieską strzechą i balkonami pokrytymi połyskliwym błękitnym bluszczem, otoczone wielobarwnymi kwiatami błyszczącymi jak lakierowane drewno.
Tutejsze ulice nie są wybrukowane kocimi łbami, a płytami z lśniącego białego kwarcu. W oddali, za zabudowaniami, dostrzegam fragmenty wysokiego muru.
Gdzieniegdzie pomiędzy domami rosną drzewa o wysokości dziesięciu Fae płci męskiej. Mają gładkie pnie, jasnozielone do trzech czwartych wysokości, a blisko czubka eksplodujące lśniącymi lazurowymi liśćmi, kontrastującymi z bladobłękitnym niebem.
Nigdy wcześniej nie widziałam takich drzew. Żałuję, że nie mogę ich zbadać… ale mam pilniejsze potrzeby. Muszę dowiedzieć się, gdzie jestem i jak duża odległość dzieli mnie od Caera i Riordana.
Mój umysł zaczyna dochodzić do siebie. Okolica wygląda olśniewająco, ale chyba uda mi się uniknąć popadnięcia w obłęd. Być może uodporniłam się nieco podczas poprzedniego pobytu w Faerie, choć nie miałam wtedy zbyt wielu okazji, by podziwiać widoki.
Opuszczam wzrok na otaczających mnie Fae. Niektórzy z nich posiadają skrzydła lub rogi, od wszystkich bije surowe, nadprzyrodzone piękno. Wszyscy zebrani mają na sobie niebieskie szaty z kapturem o tym samym kroju, odpowiednio dopasowane do ich anatomii. Na wielu twarzach, szyjach i dłoniach widnieją tatuaże. Dziwi mnie to, bo nie przypominam sobie, żeby miał je którykolwiek z Fae na Dworze Zgrozy.
– Czy to królestwo Seelie? – pytam.
– Królestwo Seelie? – Jedna z kobiet stawia krok naprzód. Jej skóra koloru ochry kontrastuje z granatową tuniką. Policzki ma usiane jaskraworóżowymi piegami, a za jej plecami widzę parę przejrzystych, różowawych skrzydeł, jak u ważki. Ich wygląd przypomina mi Cukrowego Wróżka. Bardzo chciałabym, żeby byli tu teraz z Klarą i pomogli mi nawiązać przyjazne stosunki z tymi Fae! Tyle dobrego, że mówimy tym samym językiem. Świat ludzi pod wieloma względami przypomina Faerie. Riordan powiedział mi kiedyś, że te krainy są jak dwie strony tego samego medalu.
– Ona myśli, że to królestwo Seelie – powtarza piegowata Fae, zerkając przez ramię na pozostałych. Śmieją się cicho, a ja nie jestem w stanie zorientować się, czy mają przyjazne zamiary.
– Jesteś na wyspie Oz, kochaneczko – wyjaśnia kobieta. – Sądziłam, że o tym wiesz, skoro spadłaś na ziemię akurat w tym miejscu… Nie mogłaś przecież wylądować z taką precyzją przez przypadek. Wiedziałaś, co zamierzasz zniszczyć, prawda?
– Zburzyliśmy czyjś dom? – wykrztuszam, obracając się.
Fiero, który wyszedł za mną na zewnątrz, węszy wzdłuż krawędzi na wpół zawalonej stodoły. Wystają spod niej pod dziwnym kątem nagie szare nogi. W miejscu, w którym znikają pod podłogą, na niebieskiej trawie widnieje plama krwi.
Powoli unoszę dłoń i zasłaniam usta. Odwracam się z powrotem do uskrzydlonej Fae, czując, jak z przerażenia ściska mnie w dołku.
– Zabiłyśmy kogoś. Tak mi przykro…
Kobieta zbliża się jeszcze o krok, staje tuż obok mnie i zaczyna mówić, cicho i pospiesznie.
– Udawaj, że zrobiłaś to celowo, śmiertelniczko, a zwiększysz swoje szanse na przeżycie.
Ogarnia mnie lęk, ale podczas poprzedniego pobytu w Faerie nauczyłam się przystosowywać do sytuacji i ukrywać, jak głęboko szokuje mnie to, co widzę i słyszę.
– Tak mi przykro… że nie zgnietliśmy tej osoby wcześniej – poprawiam się głośno. – Prosiła się o to.
Kobieta mruga do mnie okiem o jaskraworóżowej tęczówce. Sądząc po jej zachowaniu, pełni tu funkcję przywódczą.
– Wszyscy wiemy, że Czarownica ze Wschodu naprawdę się o to prosiła – oświadcza zgromadzonym. – Ta suka zbyt długo terroryzowała naszą wioskę. Dzięki tej wspaniałej śmiertelnej czarodziejce wyrwaliśmy się spod jarzma jej niewoli.
Mój umysł pracuje na pełnych obrotach, chłonąc informacje i oceniając reakcje tłumu. Wiem, kogo nazywa się czarownikami i czarnoksiężnikami w moim świecie, ale tu, w Faerie, gdzie wszyscy są obdarzeni magiczną mocą, te słowa zapewne mają inne znaczenie. Wyjaśnienia będą jednak musiały poczekać, aż zdobędziemy mocniejszą pozycję wśród tych Fae.
Z wnętrza stodoły dobiega szuranie stóp, a gdy w drzwiach pojawia się Dorota, zaczynam mówić, szybko i głośno:
– Chciałabym móc przypisać sobie tę zasługę, ale to nie ja wyzwoliłam was spod władzy Czarownicy. Nie jestem czarodziejką. To ona posiada moc. – Wskazuję Dorotę, która opiera się o framugę. W srebrnych bucikach na obcasach wydaje się wyższa niż zwykle.
– Ma na nogach trzewiczki! – wykrzykuje stojąca obok mnie Fae. – A zatem śmierć Czarownicy ze Wschodu to naprawdę jej zasługa!
Przywódczyni wioski dotyka swego czoła i lekko kłania się Dorocie. Wszyscy zebrani Fae powtarzają ten gest.
Dorota patrzy na mnie z ukosa, potem schyla się i podnosi Fiero. Trzymając go w ramionach i miętosząc jego uszy, przygląda się ciału wystającemu spod stodoły, tłumnie zgromadzonym Fae i naszemu otoczeniu. W przeciwieństwie do mnie nie wydaje się przytłoczona egzotycznym pięknem krajobrazu. W jej wzroku widać zaskoczenie, zachwyt i olbrzymią satysfakcję, nie ma w nim jednak szaleńczego uniesienia czy oszołomienia. Uśmiecha się, cicha i spokojna, choć krew spływa jej po twarzy.
W tym momencie uświadamiam sobie, że moja sąsiadka bynajmniej nie jest tym, kim się wydawała.
5
Dostępne w wersji pełnej
6
Dostępne w wersji pełnej
7
Dostępne w wersji pełnej
8
Dostępne w wersji pełnej
9
Dostępne w wersji pełnej
10
Dostępne w wersji pełnej
11
Dostępne w wersji pełnej
12
Dostępne w wersji pełnej
13
Dostępne w wersji pełnej
14
Dostępne w wersji pełnej
15
Dostępne w wersji pełnej
16
Dostępne w wersji pełnej
17
Dostępne w wersji pełnej
18
Dostępne w wersji pełnej
19
Dostępne w wersji pełnej
20
Dostępne w wersji pełnej
21
Dostępne w wersji pełnej
22
Dostępne w wersji pełnej
23
Dostępne w wersji pełnej
24
Dostępne w wersji pełnej
25
Dostępne w wersji pełnej
26
Dostępne w wersji pełnej
27
Dostępne w wersji pełnej
28
Dostępne w wersji pełnej
29
Dostępne w wersji pełnej
30
Dostępne w wersji pełnej
31
Dostępne w wersji pełnej
32
Dostępne w wersji pełnej
33
Dostępne w wersji pełnej
1
Dostępne w wersji pełnej
2
Dostępne w wersji pełnej
3
Dostępne w wersji pełnej
4
Dostępne w wersji pełnej
5
Dostępne w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:A City of Emeralds and Envy
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska Wydawczyni: Maria Mazurowska Redakcja: Marta Stochmiałek Korekta: Anna Burger Projekt okładki: Łukasz Werpachowski Ilustracje na okładce: © Photocreo Bednarek; © Rudsaphon; © rangizzz; © Tony A; © Perfect PNG / Stock.Adobe.com
Copyright © 2023 by Rebecca F. Kenney
Copyright © 2024 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Marta Komorowska, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-177-5
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska