Kroniki Wampirów. Tom 1. Wywiad z wampirem - Anne Rice - ebook

Kroniki Wampirów. Tom 1. Wywiad z wampirem ebook

Anne Rice

0,0

Opis

 

Louis de Pointe du Lac, arystokrata z Luizjany, opowiada dziennikarzowi o swojej podróży przez życie i nieśmiertelność. Zmieniony w wampira przez ponurego Lestata, wiedzie egzystencję, której nie rozumie i do końca nie akceptuje. Jedyną jego towarzyszką jest Claudia - ukochana kobieta zaklęta w ciele dziecka. Łączy ich chęć poznania podobnych sobie istot i zajadła nienawiść do własnego stwórcy - Lestata. Nasyciwszy się zemstą, Louis i Claudia wyruszają na wyprawę do Europy, by znaleźć swoje miejsce i odpowiedzi na nurtujące ich pytania. Spotkany w Paryżu Armand wprowadza ich w społeczność wampirów. 

 
Wydana w 1976 roku pierwsza część "Kronik wampirów" to bestsellerowy debiut Anne Rice, który legł u podstaw jej kariery. 

 

Cykl: Kroniki Wampirów, t. 1 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 

Gminna Biblioteka Publiczna im. Czesława Chruszczewskiego w Mieścisku 

Publiczna Biblioteka w Zatorze

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 566

Rok wydania: 2005

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

WYWIAD

Z

WAMPIREM

 

Już w sprzedaży tej autorki

 

WAMPIR LESTAT

 

WYWIAD

z

WAMPIREM

 

ANNE RICE

 

Przekład

Tomasz Olszewski

 

DOM WYDAWNICZY REBIS

Poznań 2006

 

Tytuł oryginału

Interview with the Vampire

 

Copyright © 1976 by Anne O’Brien Rice

All rights reserved

 

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2005

 

Projekt okładki

Zbigniew Mielnik

 

Fotografia na okładce

Zbigniew Mielnik

 

Wydanie III poprawione (dodruk)

 

ISBN 83—7301—686—4

 

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60—171 Poznań

tel. 0—61—867—47—08, 0—61—867—81—40; fax 0—61—867—37—74

e—mail: [email protected]

 

 

Gdańsk, tel. 0—58—347—64—44

 

Druk i oprawa

WZDZ — Drukarnia „Lega”, ul. Małopolska 18, 45—301 Opole

 

Dla Stana Rice’a, Carole Malkin

i Alice O’Brien Borchardt

CZĘŚĆ I

– Rozumiem — powiedział wampir z namysłem i powoli podszedł do okna. Przez dłuższy czas stał tam na tle przyćmionego blasku Divisadero Street i snopów świateł przejeżdżających samochodów. Teraz chłopak mógł lepiej dostrzec umeblowanie pokoju, okrągły dębowy stół, krzesła, pod ścianą umywalkę z lustrem. Postawił swoją aktówkę na stole i czekał.
– Ile właściwie masz ze sobą taśmy? — zapytał wampir, obracając się tak, że chłopak widział teraz jego profil. — Wystarczy, aby nagrać historię życia?
– Jasne, jeśli to interesujące życie. Czasami, jeśli mam szczęście, w ciągu jednej nocy przeprowadzam wywiad z trzema lub czterema osobami. Ale to musi być ciekawa historia. Tylko wtedy ma to sens, prawda?
– Najzupełniej — odpowiedział wampir. — Chciałbym zatem opowiedzieć historię mojego życia. Zależy mi na tym.
– Wspaniale — powiedział chłopak i wyciągnął niewielki magnetofon z aktówki. Szybko sprawdził kasetę i baterie. — Ciekaw jestem, dlaczego w to wierzysz, dlaczego uważasz...
– Nie — przerwał nagle wampir. — Tak nie możemy zaczynać. Sprzęt gotowy?
– Tak — odrzekł chłopak.
– To siadaj. Zaraz włączę światło u góry.
– Sądziłem, że wampiry nie lubią światła — powiedział chłopak. — Jeśli myślisz, że ciemność dodaje atmosfery... — Umilkł.

Wampir patrzył na niego, obrócony plecami do okna. Chłopak nie mógł dostrzec jego twarzy, a coś w tej nieruchomej postaci go zaniepokoiło. Chciał znowu się odezwać, ale nie zdołał. Odetchnął z ulgą, gdy wampir ruszył w kierunku stołu i sięgnął po zwisający nad nim włącznik lampy.

Natychmiast pokój zalało ostre, żółte światło. Chłopak, ujrzawszy wampira, nie mógł się powstrzymać od gwałtownego wdechu. Jego palce automatycznie przesunęły się po blacie i zacisnęły na krawędzi stołu.

– Wielki Boże! — wyszeptał, a potem oniemiały przypatrywał się wampirowi.

Wampir był zupełnie biały i gładki, jakby wyrzeźbiony z kości, a jego twarz pozostawała nieruchoma, posągowa, z wyjątkiem błyszczących zielonych oczu, które bacznie spoglądały w dół na siedzącego młodego człowieka, podobne do dwóch płomieni umieszczonych w czaszce. Ale potem wampir uśmiechnął się niemal tęsknie, a gładka biała powłoka twarzy drgnęła elastycznie, choć nieznacznie, jak u postaci z kreskówki.

– Widzisz? — zapytał cicho.

Chłopak wzdrygnął się, podnosząc rękę, jakby w geście obronnym przed silnym światłem. Jego wzrok przesunął się wolno po eleganckiej, szytej na miarę czarnej marynarce, którą widział tylko przelotnie w barze, po długich fałdach peleryny, czarnym jedwabnym krawacie zawiązanym pod szyją i błyszczącym białym kołnierzyku, białym jak skóra wampira. Spojrzał na gęste czarne włosy, fale zaczesane za uszy, loki niemal dotykające śnieżnobiałego kołnierzyka.

– A więc nadal chcesz tego wywiadu? — zapytał wampir.

Chłopak rozdziawił usta, ale nie wydobył z nich głosu. Pokiwał

głową. Wreszcie wydusił.

– Tak.

Wampir niespiesznie usiadł naprzeciwko chłopaka i pochylając się do przodu, rzekł cicho, niemal konfidencjonalnie:

– Nie bój się. Włącz tylko magnetofon.

I nagle nad stołem wyciągnął do niego rękę. Chłopak odsunął się odruchowo, pot wystąpił mu na czoło. Wampir położył dłoń na ramieniu chłopaka i powiedział:

– Uwierz mi, nie zrobię ci krzywdy. Chcę wykorzystać tę okazję. To dla mnie ważniejsze, niż możesz sobie wyobrazić. Chcę, żebyś zaczął. — Cofnął rękę. Siedział spokojnie i czekał.

Dopiero po chwili chłopak przetarł czoło i wargi chusteczką, wyjąkał, że mikrofon wbudowany jest w magnetofon, wcisnął klawisz nagrywania i oznajmił, że urządzenie ruszyło.

– Nie zawsze byłeś wampirem, prawda? — zaczął.
– Nie — odpowiedział wampir. — Stałem się nim, gdy miałem dwadzieścia pięć lat, a było to w roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym pierwszym.

Chłopak był zaskoczony dokładnością tej daty i powtórzył ją raz jeszcze, zanim zadał drugie pytanie:

– Jak do tego doszło?
– To proste, ale nie chcę udzielać prostych odpowiedzi — rzekł wampir. — Chcę raczej opowiedzieć prawdziwą historię...
– Tak — rzucił szybko chłopak. Cały czas zwijał i rozwijał W zdenerwowaniu chusteczkę. Znowu przetarł nią usta.
– Wydarzyła się tragedia... — zaczął wampir. — Mój młodszy brat... umarł.

Przerwał. Chłopak odchrząknął i raz jeszcze wytarł twarz, nim nerwowo wepchnął chusteczkę do kieszeni.

– To nie jest bolesne, co? — zapytał bojaźliwie.
– Czy tak to wygląda? — powiedział wampir. — Nie. — Potrząsnął głową. — Po prostu wcześniej opowiedziałem tę historię tylko jednej osobie. I było to tak dawno temu. Nie, to nie jest bolesne...

Mieszkaliśmy wtedy w Luizjanie — podjął. — Mieliśmy kawałek ziemi i założyliśmy dwie plantacje indygowców nad Missisipi, bardzo blisko Nowego Orleanu...

– A, stąd ten akcent... — wtrącił cicho chłopak.

Przez moment wampir patrzył bez wyrazu w przestrzeń.

– Mówię z akcentem? — Zaczął się śmiać.

Spłoszony chłopak dodał szybko:

– Zwróciłem na to uwagę w barze, gdy zapytałem, jak zarabiasz na życie. Taka lekka ostrość spółgłosek, to wszystko. Nigdy nie domyśliłbym się jednak, że to wpływ francuskiego.
– W porządku — zapewnił go wampir. — Nie jestem wcale taki zdziwiony, jak się wydaje. Tylko od czasu do czasu o tym zapominam. Ale wróćmy do rzeczy...
– Proszę... — powiedział chłopak.
– Mówiłem o plantacjach. Tak naprawdę miały one wiele wspólnego z moim przeistoczeniem się w wampira. Ale dojdziemy do tego. Wiedliśmy tam życie i luksusowe, i prymitywne. Sami jednak uważaliśmy je za nadzwyczaj atrakcyjne. Widzisz, mieliśmy tam o wiele lepiej, niż moglibyśmy kiedykolwiek mieć we Francji. Może dzikość Luizjany sprawiała, że tak to widzieliśmy, a może rzeczywiście tak było. Pamiętam przywiezione z Europy meble, które stały w bezładzie w naszym domu. — Wampir uśmiechnął się. — I klawesyn, ten był śliczny. Grała na nim moja siostra. W letnie wieczory siadała przy klawiaturze, zwrócona plecami do otwartych drzwi balkonowych. Nadal pamiętam tę delikatną, szybką muzykę i obraz grzęzawisk rozciągających się za nią, omszone cyprysy, odcinające się na tle nieba. Do tego dobiegające z bagien odgłosy, chór owadów, krzyk ptaków. Myślę, że to kochaliśmy. W tej atmosferze nasze meble z palisandru wydawały się cenniejsze, muzyka zdawała się jeszcze delikatniejsza i bardziej potrzebna. Nawet gdy gałęzie wistarii wyrwały okiennice na poddaszu i wcisnęły się pędami w bielone cegły po niecałym roku... Tak, kochaliśmy to. Wszyscy oprócz mojego brata. Nie pamiętam, by kiedykolwiek się skarżył, ale wiem, jak się czuł. Mój ojciec wtedy już nie żył i ja byłem głową rodziny, i to właśnie ja musiałem bronić go ciągle przed matką i siostrą. Na początku zabierały go z sobą na wizyty u znajomych i przyjęcia do Nowego Orleanu, ale on tego nienawidził. Chyba przestał na nie w ogóle chodzić, zanim skończył dwanaście lat. Dla niego liczyła się tylko modlitwa i oprawione w skórę żywoty świętych.

W końcu zbudowałem dla niego kaplicę z dala od domu i tam właśnie zaczął spędzać większość każdego dnia, a często i wieczory. To było naprawdę paradoksalne. Tak różnił się od nas, od wszystkich, a ja byłem takim zwyczajnym człowiekiem. Nikt nie zauważyłby we mnie niczego niezwykłego. — Wampir ponownie się uśmiechnął. — Czasami wieczorami wychodziłem do niego i zastawałem go w ogrodzie obok kaplicy, siedzącego spokojnie na kamiennej ławce. Opowiadałem mu o problemach, które miałem z niewolnikami, o tym, że nie dowierzam nadzorcy, o kłopotach z pogodą, o pośrednikach... o wszystkich tych sprawach, które wypełniały moje życie. Słuchał mnie, od czasu do czasu robiąc jakąś uwagę, zawsze życzliwie odnosząc się do moich problemów, tak że gdy go opuszczałem, miałem wrażenie, że wszystkie je dla mnie rozwiązał. Nie sądziłem, bym mógł mu czegokolwiek odmówić, i przyrzekłem sobie, że w stosownym czasie będzie mógł wstąpić do stanu duchownego, nawet jeśli rozłąka z nim miałaby złamać mi serce. Oczywiście myliłem się. — Wampir umilkł.

Przez chwilę chłopak wpatrywał się tylko w niego, a potem drgnął, jakby ocknął się z głębokiego namysłu, i zaczął się jąkać, jakby nie potrafił dobrać odpowiednich słów.

– Ach... nie chciał zostać duchownym? — zapytał.

Wampir przyglądał mu się, jakby próbował odgadnąć znaczenie tego zdania. Wreszcie odrzekł:

– Miałem na myśli to, że myliłem się co do siebie, co do mojej zgody na wszystko. — Przeniósł wzrok na ścianę po drugiej stronie pokoju, na szybę w oknie. — Zaczął mieć wizje.
– Prawdziwe wizje? — zapytał chłopak, ale znowu z wahaniem, jakby myślał o czymś innym.

— Nie sądzę — odpowiedział wampir. — Zdarzyło się to, gdy miał piętnaście lat. Był wtedy bardzo przystojny. Miał wyjątkowo gładką skórę i ogromne niebieskie oczy. Był zdrowy i silny, nie chudy, tak jak ja teraz czy wtedy... ale jego oczy... gdy patrzyłem w jego oczy, czułem się tak, jakbym stał samotnie na skraju świata... nad smaganym przez wiatr brzegiem oceanu. Nic poza łagodnym hukiem fal. No cóż — rzekł wampir, nadal wbijając wzrok w szybę — zaczął mieć wizje. Na początku tylko mi o tym napomknął i przestał przyjmować posiłki. Zamieszkał w kaplicy. Za każdym razem gdy go odwiedzałem, w dzień czy w nocy, klęczał na kamiennej posadzce przed ołtarzem. Sama kaplica była zaniedbana. Przestał się troszczyć o świece, zmieniać obrusy na ołtarzu, a nawet wymiatać liście. Któregoś wieczoru naprawdę się przestraszyłem. Obserwowałem go z różanej altany przez dobrą godzinę, podczas której ani razu nie powstał z klęczek ani nie opuścił ramion rozciągniętych jak do ukrzyżowania. Wszyscy niewolnicy już dawno uważali go za szaleńca. — Wampir uniósł brwi w zdziwieniu. — Ja byłem przekonany, że jest tylko... nadgorliwy. Że w swej miłości do Boga zaszedł być może za daleko. Potem opowiedział mi o swoich wizjach. I święty Dominik, i Najświętsza Maria Panna przychodzili do niego do kaplicy. Powiedzieli mu, że ma sprzedać całą naszą posiadłość w Luizjanie, wszystko, co mamy, a pieniądze przeznaczyć na dzieło boże we Francji. Mój brat miał zostać wielkim przywódcą religijnym, przywrócić krajowi dawną żarliwość, walczyć z ateizmem i rewolucją. Oczywiście nie posiadał żadnych pieniędzy. Ja miałem sprzedać plantacje i nasze domy w Nowym Orleanie, a pieniądze przekazać jemu.

Wampir ponownie umilkł. Zaskoczony chłopak siedział bez ruchu i patrzył na niego.

– Ach... przepraszam — wyszeptał. — I co powiedziałeś? Sprzedałeś plantacje?
– Nie — odpowiedział wampir ze spokojną twarzą, nieporuszoną od początku rozmowy. — Wyśmiałem go. A on... wpadł w szał.

Utrzymywał, że polecenie pochodzi od samej Maryi. Kimże więc jestem, aby je lekceważyć? Kimże, doprawdy? — zapytał cicho, jak gdyby zastanawiał się nad tym raz jeszcze. — Kimże? Im usilniej próbował mnie przekonywać, tym bardziej go wyśmiewałem. To bzdura, powiedziałem mu, wytwór niedojrzałej, a nawet chorobliwej wyobraźni. Wreszcie oznajmiłem, że kaplica była błędem, i każę ją natychmiast zburzyć. On pójdzie do szkoły w Nowym Orleanie i zapomni o tych niedorzecznych pomysłach. Nie pamiętam teraz wszystkiego, co mu powiedziałem. Ale pamiętam emocje. Za całą tą pogardliwą odprawą z mojej strony krył się ogromny gniew i rozczarowanie. Byłem gorzko rozczarowany. W ogóle mu nie wierzyłem.

– Ale to zrozumiałe — wtrącił szybko chłopak, gdy wampir przerwał. Z jego twarzy znikał już wyraz zaskoczenia. — To znaczy, czy ktokolwiek by mu uwierzył?
– Zrozumiałe, doprawdy? — Wampir spojrzał na chłopaka. — Możliwe, że to był złośliwy egotyzm. Niech ci to wytłumaczę. Kochałem mojego brata, jak już ci powiedziałem, i czasami wierzyłem, że jest żyjącym świętym. Zachęcałem go do modlitwy i medytacji i gotów byłem go stracić, gdyby zdecydował się na stan duchowny. I gdyby ktoś opowiedział mi o jakimś świętym z Arles czy z Lourdes, którzy mieli wizje, uwierzyłbym mu. Byłem katolikiem. Wierzyłem w świętych. Zapalałem cienkie świeczki przed ich posągami w kościołach. Znałem ich obrazy, symbole, imiona. Ale nie wierzyłem, nie mogłem uwierzyć mojemu bratu. Nie tylko nie wierzyłem, że ma wizje, ale nawet nie brałem pod uwagę tej możliwości. Dlaczego? Ponieważ był moim bratem. Mógł być osobą, świętą, na pewno wyjątkową, ale nie mógł być Franciszkiem z Asyżu. Nie mój brat. Moj brat nie mógł taki być. To właśnie egotyzm. Rozumiesz?

Chłopak zastanowił się nad odpowiedzią, po czym skinął głową i rzekł, że tak, chyba rozumie.

– Być może naprawdę miał wizje — stwierdził wampir.
– A więc... nie wiesz... teraz... czy miał czy nie?
– Nie, ale wiem, że ani trochę w to nie wątpił. Wiem to teraz i wiedziałem wtedy, tamtej nocy, kiedy wyszedł z mojego pokoju rozwścieczony i zrozpaczony. Ani przez chwilę nie wątpił. I parę minut później już nie żył.
– Jak to? — zapytał chłopak.
– Po prostu wyszedł przez drzwi balkonowe na galerię, przystanął na szczycie ceglanych schodów, a potem upadł. Nie żył, kiedy dotarłem do pierwszego schodka, skręcił kark. — Wampir potrząsnął głową w zamyśleniu, ale jego twarz była nadal nieporuszona.
– Widziałeś, jak spadł? — zapytał chłopak. — Stracił równowagę?
– Nie, nie widziałem, ale dwóch służących to widziało. Powiedzieli, że spojrzał do góry, jakby dostrzegł coś w powietrzu. Potem jego ciało poruszyło się do przodu, jak gdyby popchnięte wiatrem. Jeden z nich utrzymywał, że mój brat chciał właśnie coś powiedzieć, kiedy spadł. Ja też myślałem, że chce coś powiedzieć, ale akurat odwróciłem się od okna. Byłem odwrócony plecami, kiedy usłyszałem łoskot. — Wampir zerknął na magnetofon. — Nie mogłem sobie tego wybaczyć. Czułem się odpowiedzialny za jego śmierć. I wszyscy inni zdawali się uważać, że jestem za to odpowiedzialny.
– Jak mogli? Powiedziałeś przecież, że widzieli, jak spadł.
– To nie było bezpośrednie oskarżenie. Po prostu wiedzieli, że coś niedobrego zaszło między nami, że się kłóciliśmy parę minut przed jego upadkiem. Słyszała nas służba, słyszała nas moja matka. Nie przestawała mnie później wypytywać, co między nami zaszło i dlaczego mój brat, który zawsze był taki spokojny, wtedy krzyczał. Później dołączyła się siostra, a ja oczywiście odmawiałem odpowiedzi. Byłem tak wstrząśnięty i nieszczęśliwy, że nie miałem cierpliwości dla nikogo. Postanowiłem jednak, że nie dowiedzą się o jego „wizjach”. Nie dowiedzą się, że w końcu stał się nie świętym, lecz jedynie... fanatykiem. Moja siostra wolała położyć się do łóżka, niż wytrzymać katusze pogrzebu, a matka powiedziała wszystkim w parafii, że coś straszliwego wydarzyło się w moim pokoju, czego ja nie chcę ujawnić. Na życzenie mojej własnej matki przesłuchała mnie nawet policja. W końcu zjawił się u mnie ksiądz i zażądał, bym wyjawił, co między nami zaszło. Nikomu nic nie powiedziałem. To była tylko zwykła dyskusja, oświadczyłem. Nie było mnie na galerii, kiedy spadł, protestowałem, a oni wszyscy patrzyli na mnie tak, jakbym go zabił. I wydawało mi się, że rzeczywiście go zabiłem. Siedziałem w salonie obok jego trumny przez dwa dni i powtarzałem sobie w myślach, że go zabiłem. Wpatrywałem się w jego twarz, aż zaczęły mi latać plamy przed oczami i niemal zemdlałem. Roztrzaskał potylicę na bruku i jego głowa na poduszce miała dziwny kształt. Zmuszałem się, by patrzeć na nią, by się jej przyglądać, bo ledwo mogłem wytrzymać ból i zapach rozkładu. Cały czas odczuwałem nieodparte pragnienie, żeby otworzyć mu oczy. Wszystko to były szalone myśli, szalone impulsy. Główny wątek był taki: Śmiałem się z niego, nie wierzyłem mu, nie byłem dla niego dobry. Przeze mnie spadł ze schodów.
– To rzeczywiście się wydarzyło, tak? — wyszeptał chłopak. — Opowiadasz mi coś... co jest prawdą.
– Tak — odpowiedział wampir, spoglądając na niego bez wyrazu zdziwienia na twarzy. — Chcę opowiadać dalej.

Ominął wzrokiem chłopaka i ponownie spojrzał na okno. Nie interesował się zbytnio młodzieńcem, który wydawał się pogrążony w jakiejś rozterce.

– Ale powiedziałeś, że nic nie wiesz o tych wizjach, że ty, wampir... nie wiesz na pewno, czy...
– Chcę opowiedzieć wszystko pokolei — odrzekł wampir. — Tak jak to się wydarzyło. Nie, nadal nic nie wiem o tych wizjach. Do dzisiaj.

I ponownie czekał, a chłopak w końcu powiedział:

– Dobrze, proszę mów dalej.

— No cóż, chciałem sprzedać plantacje. Nie chciałem już nigdy oglądać tego domu ani kaplicy. W końcu wydzierżawiłem plantacje agencji, która uprawiała je dla mnie i administrowała nimi, tak że nie musiałem już tam jeździć, i razem z matką i siostrą przeprowadziłem się do jednego z naszych domów w Nowym Orleanie. Oczywiście ani na chwilę nie mogłem uciec od brata. O niczym innym nie mogłem wtedy myśleć, tylko o jego ciele gnijącym w ziemi. Został pochowany na cmentarzu Świętego Ludwika w Nowym Orleanie. Robiłem wszystko, aby unikać przechodzenia tych bram, ale nieustannie myślałem tylko o nim. Pijany czy trzeźwy, ciągle miałem przed oczyma jego gnijące ciało w trumnie. To było nie do zniesienia. Bez przerwy wyobrażałem sobie, że stoi u góry schodów, a ja trzymam go za ramię, mówię do niego łagodnie, namawiam, by wrócił do pokoju, przekonuję go, że mu uwierzyłem, że musi się modlić za moją wiarę. W tym czasie niewolnicy z Pointe du Lac, z mojej plantacji, zaczęli opowiadać o duchu pojawiającym się na galerii, a nadzorca nie potrafił nad nimi zapanować. Ludzie z towarzystwa zadawali mojej siostrze napastliwe pytania na temat wypadku, aż wpadła w histerię. Tak naprawdę nie była histeryczką. Po prostu uważała, że tak właśnie powinna reagować, więc histeryzowała. Cały czas piłem, a w domu przebywałem jak najrzadziej. Żyłem jak człowiek, który chce umrzeć, ale nie ma dość odwagi, by skończyć z sobą. Przemierzałem samotnie ciemne uliczki i alejki, pojawiałem się w kabaretach. Wycofałem się z dwóch pojedynków, bardziej z apatii niż z tchórzostwa, bo tak naprawdę pragnąłem śmierci. I wtedy zostałem zaatakowany. Mógł to być ktokolwiek — przecież przyciągałem uwagę marynarzy, złodziei, maniaków, wszystkich. Ale zaatakował mnie wampir. Dopadł mnie pewnej nocy zaledwie parę kroków od drzwi mojego domu i zostawiły żebym umarł, albo tak przynajmniej myślałem.

– To znaczy... wyssał ci krew? — zapytał chłopak.
– Tak. — Wampir zaśmiał się. — Wyssał mi krew. Tak to się właśnie robi.
– Ale przeżyłeś — rzekł młodzieniec. — Powiedziałeś, że zostawił cię, żebyś umarł.
– No cóż, wyssał moją krew prawie do granicy śmierci i to mu wystarczyło. Położono mnie do łóżka, jak tylko mnie znaleziono, oszołomionego i nieświadomego, co mi się właściwie przydarzyło. Myślałem, że to alkohol spowodował udar. Spodziewałem się, że umrę, i nie wykazywałem żadnego zainteresowania jedzeniem, piciem ani rozmową z lekarzem. Matka wezwała księdza. Miałem wtedy wysoką gorączkę i opowiedziałem mu wszystko o wizjach brata i o tym, co zrobiłem. Pamiętam, że przywarłem do jego ramienia, raz po raz zmuszając go do przysięgi, że nikomu tego nie powtórzy. „Wiem, że go nie zabiłem”, powiedziałem w końcu. „Po prostu nie potrafię żyć, gdy on jest martwy. Nie po tym, jak go potraktowałem”. „To śmieszne”, odpowiedział mi. „Oczywiście, że możesz żyć. Twoim jedynym błędem jest brak umiaru. Matka potrzebuje ciebie, że nie wspomnę o siostrze. A co do tego twojego brata, to opętał go diabeł”.

Byłem tak zaszokowany jego słowami, że nie potrafiłem nawet zaprotestować. „To diabeł podsunął te wizje”, tłumaczył dalej ksiądz. Diabeł szerzył zło. Cała Francja była pod jego wpływem, a rewolucja była jego największym sukcesem. Nic nie uratowałoby brata, jedynie egzorcyzmy, modlitwy i post, kapłani, którzy trzymaliby go, gdy diabeł szalał w jego ciele i usiłował je posiąść.

„Diabeł zrzucił go ze schodów, to zupełnie oczywiste”, oznajmił ksiądz. „To nie z bratem rozmawiałeś w pokoju, ale z diabłem”.

To mnie naprawdę rozwścieczyło. Przedtem myślałem, że zostałem doprowadzony do ostateczności, ale to nie była prawda. Ksiądz opowiadał dalej o diable, kulcie wudu wśród niewolników i przypadkach opętania w innych częściach świata. Wpadłem w furię. Zdemolowałem pokój, kiedy próbowałem go zabić.

– Ale byłeś osłabiony... ten wampir...? — wyjąkał chłopak.
– Straciłem rozum — wyjaśnił wampir. — Zdobyłem się na rzeczy, których nie dokonałbym w dobrym zdrowiu. Teraz to zdarzenie jest dla mnie niejasne, odległe, nierealne. Ale dobrze pamiętam, że wyciągnąłem go przez tylne drzwi domu na podwórko i zawlokłem pod ceglaną ścianę kuchni. Tłukłem jego głową o ścianę i o mało co go nie zabiłem. Kiedy wreszcie się uspokoiłem, niemal śmiertelnie wyczerpany, upuścili mi krwi. Głupcy. Ale chciałem powiedzieć coś innego. To właśnie wtedy zdałem sobie sprawę ze swego egotyzmu. Być może dostrzegłem to w tym księdzu. Jego pogardliwy stosunek do mojego brata odzwierciedlał także mój stosunek, jego bezrefleksyjne i płytkie gadanie o diable, jego niechęć do choćby wzięcia pod uwagę możliwości kontaktu ze świętością.
– Ale on naprawdę wierzył w opętanie przez diabła.
– To już bardziej prozaiczna sprawa — powiedział szybko wampir. — Ludzie, którzy przestają wierzyć w Boga lub boskość, nadal jednak wierzą w diabła. Nie wiem dlaczego. Nie, naprawdę nie wiem dlaczego. Zło jest zawsze możliwe. A boskość jest zawsze trudna do pojęcia. Musisz jednak zrozumieć, że opętanie jest tak naprawdę innym określeniem popadnięcia w szaleństwo. Czułem, że ksiądz to właśnie ma na myśli. Jestem pewien, że dostrzegł tylko szaleństwo i nazwał je opętaniem. Nie trzeba widzieć szatana podczas egzorcyzmów. Ale stać przed obliczem świętego... Uwierzyć, że ten święty ma prawdziwe wizje. Nie, to egotyzm, odrzucanie wiary w to, że coś takiego może się wśród nas zdarzyć.
– Nigdy nie myślałem o tym w taki sposób — powiedział chłopak. — Ale co stało się dalej? Powiedziałeś, że upuścili ci krwi, żeby cię wyleczyć, ale to musiałoby chyba doprowadzić do pewnej śmierci.

Wampir roześmiał się.

– Tak. Z pewnością tak by się to skończyło. Ale wampir wrócił do mnie tej nocy. Widzisz, chciał mieć moją plantację, Pointe du Lac.

Było już bardzo późno, moja siostra dawno już zasnęła. Pamiętam, jakby to było wczoraj. Wszedł od podwórka, bezgłośnie otwierając drzwi balkonowe. Wysoki mężczyzna o jasnej karnacji, gęstych blond włosach i płynnych, niemal kocich ruchach. Delikatnie nasunął siostrze szal na oczy i przykrócił knot lampy. Drzemała nad miską i ręcznikiem, którym omywała mi czoło. Nie poruszyła się pod tym szalem aż do rana. Ale do tego czasu bardzo się zmieniłem.

– Na czym polegała ta zmiana?

Wampir westchnął. Odchylił się do tyłu na krześle i spojrzał na ściany.

– Na początku myślałem, że to jeszcze jeden lekarz lub ktoś inny wezwany przez rodzinę, by przemówić mi do rozsądku. Ale to podejrzenie natychmiast się rozwiało. Podszedł blisko łóżka i pochylił się nade mną. Jego twarz pojawiła się w świetle lampy i zobaczyłem wtedy, że wcale nie jest zwyczajnym człowiekiem. Jego szare oczy płonęły, a długie białe ręce z pewnością nie były rękami śmiertelnika. Myślę, że pojąłem wszystko w tej jednej chwili, a to, co mi powiedział, było tylko logiczną konsekwencją. To znaczy, kiedy go ujrzałem, kiedy poczułem jego nadzwyczajną aurę i zrozumiałem, że jest istotą niepodobną do innych, stałem się nikim. To ego, które nie potrafiło zaakceptować obecności niezwykłej osoby na tym świecie, legło w gruzach. Wszystkie moje myśli, nawet poczucie winy i pragnienie śmierci, wydały się całkowicie nieistotne. Zupełnie zapomniałem o sobie! — powiedział wampir, dotykając pięścią piersi. — Na dobre zapomniałem o sobie. I w tej samej chwili zdałem sobie sprawę ze znaczenia tej okazji. Od tej pory odczuwałem już tylko wzrastające zdumienie. Gdy odezwał się do mnie i powiedział, kim mógłbym zostać, jakie wiedzie życie i co go jeszcze czeka, cała moja przeszłość przygasła. Widziałem swoje życie tak, jakbym obserwował z boku, próżność, wyrachowanie, nieustanne unikanie jakichkolwiek niedogodności, powierzchowną wiarę w Boga, Maryję Dziewicę i zastępy świętych, których imiona wypełniały mój modlitewnik, a z których żaden nie wywarł najmniejszego wpływu na moją ograniczoną, materialistyczną i samolubną egzystencję. Dostrzegłem moich prawdziwych bogów... bogów większości ludzi. Jedzenie, picie i bezpieczeństwo w konformizmie. Popiół.

Na twarz chłopaka malowało się zmieszanie połączone ze zdumieniem.

– I zdecydowałeś się zostać wampirem? — spytał.

Przez chwilę wampir milczał.

– Zdecydowałem. To chyba nie jest właściwe słowo. Choć nie mogę powiedzieć, że było to nieuniknione, od kiedy on wkroczył do pokoju. Nie, rzeczywiście, to nie było nieuniknione. Jednak nie mogę powiedzieć, bym tak zdecydował. Powiedzmy, że kiedy on skończył mówić, żadna inna decyzja nie wchodziła w rachubę, więc podążyłem właśnie tą ścieżką, nie oglądając się do tyłu. Poza jedną rzeczą.
– Poza jedną rzeczą? Jaką rzeczą?
– Moim ostatnim wschodem słońca — odpowiedział wampir. — Tego ranka nie byłem jeszcze wampirem. I zobaczyłem po raz ostatni wschód słońca.

Pamiętam to doskonale, choć nie sądzę, bym pamiętał którykolwiek z poprzednich świtów. Pamiętam, że światło pojawiło się najpierw u góry drzwi balkonowych, jako poświata za koronkowymi zasłonami, a później coraz jaśniejszy blask między liśćmi drzew. W końcu słońce przedarło się przez same okna i cień koronek padł na podłogę i na postać mojej śpiącej siostry, na szal rozpostarty na jej ramionach i głowie. Ciepło ogrzało ją. Odrzuciła szal, nie budząc się, lecz wtedy słońce zaczęło świecić jej prosto w oczy. Zacisnęła powieki. Światło tańczyło po stole, gdzie złożyła głowę, po wodzie w stojącym obok dzbanie. Czułem je na rękach złożonych na kołdrze, a wreszcie i na twarzy. Leżałem w łóżku, myśląc o tym wszystkim, co usłyszałem od niego, i właśnie wtedy powiedziałem do widzenia słońcu i zdecydowałem się zostać wampirem. To był mój... ostatni wschód słońca.

Wampir zapatrzył się w okno. Gdy przestał mówić, w pokoju zapadła tak przejmująca cisza, że chłopakowi zdawało się, iż niemal ją słyszy. Dopiero po chwili dotarły do niego odgłosy ulicy. Przejeżdżająca ciężarówka wprawiła lampę w drżenie i pojechała dalej.

– Czy tęsknisz za nimi? — zapytał cicho po chwili.
– Tak naprawdę, to nie — padła krótka odpowiedź. — Jest tyle innych rzeczy. Ale o czym to mówiliśmy? Chcesz wiedzieć, jak to się stało... jak zostałem wampirem?
– Tak — odpowiedział chłopak. — Jak się właściwie dokonała ta przemiana?
– Nie potrafię tego opowiedzieć dokładnie. Mogę to ująć w słowa, opisać, ale przecież to nie będzie to samo. To tak, jak opowiadać o seksie komuś, kto go sam jeszcze nie przeżył.

Wydawało się, że chłopak chce zadać następne pytanie, ale zanim otworzył usta, wampir podjął wątek:

– Jak ci już mówiłem, ten wampir, Lestat, chciał mojej plantacji. Całkiem prozaiczny powód, nie powiem, by ofiarować mi życie, które będzie trwało aż do końca świata. Nie był jednak szczególnie wybredny. Nie traktował tej małej grupy wampirów, plątającej się po świecie jako klubu dla wybranych. Zresztą on sam miał całkiem ludzkie problemy — ślepego ojca, który w dodatku nie wiedział i pod żadnym pozorem nie mógł się dowiedzieć, że jego syn jest wampirem. Życie w Nowym Orleanie stało się dla niego zbyt trudne, zważywszy na jego potrzeby i konieczność stałej opieki nad ojcem. Postanowił więc objąć w posiadanie Pointe du Lac.

Tego samego wieczoru udaliśmy się na plantację. Lestat ulokował ojca w głównej sypialni, a ja rozpocząłem przygotowania do przemiany. Nie było to takie proste. Pierwszym krokiem na tej drodze bez powrotu miała być śmierć mojego dotychczasowego nadzorcy. Lestat rzucił się na niego, gdy ten spał. Ja miałem się przyglądać i to zaakceptować; bycie świadkiem odebrania życia człowiekowi służyło za dowód mojego zaangażowania w sprawę i zgody na udział w niej. To właśnie okazało się dla mnie najtrudniejsze. Mówiłem ci już, że nie obawiałem się swojej śmierci, obrzydliwa była mi jedynie myśl o odebraniu sobie życia. A przy tym miałem wielki szacunek dla życia innych i od śmierci brata panicznie się bałem, że mógłbym kogoś skrzywdzić. Nadzorca obudził się nagle i próbował odepchnąć Lestata obiema rękami, a gdy mu się to nie udało, szarpał się i wyrywał, ale jego opór słabł coraz bardziej, aż w końcu opadł bezwładnie, pozbawiony ostatniej kropli krwi. A ja musiałem się temu przyglądać. Nie umarł od razu. Prawie godzinę czekaliśmy w jego małym pokoju, aż to się stanie. Jak wspomniałem, była to pierwsza część mojej przemiany. Inaczej Lestat nigdy nie zostałby tutaj. Potem musieliśmy pozbyć się ciała. Jeszcze osłabiony i w gorączce, miałem zbyt mało sił, by zajmować się ciałem nadzorcy. Zbierało mi się na wymioty. Lestat śmiał się, mówił, że gdy tylko stanę się wampirem, będę się czuł zupełnie inaczej i też będę się śmiał. Mylił się jednak. Śmierć nigdy nie wywoływała u mnie rozbawienia, bez względu na to, jak często bywałem jej przyczyną.

Ale pozwól, że opowiem wszystko po kolei. Musieliśmy pojechać drogą w górę rzeki, aż dotarliśmy na otwarte pola. Dopiero tam mogliśmy zostawić ciało nadzorcy. Porwaliśmy na strzępy jego ubranie, zabraliśmy pieniądze, a przy okazji poczuliśmy od niego wyraźny zapach alkoholu. Znałem jego żonę, która mieszkała w Nowym Orleanie. Domyślałem się, w jakim będzie stanie i jak będzie cierpieć, gdy ciało zostanie odnalezione. Ale bardziej niż współczucie zawładnął mną ból na myśl o tym, że nigdy nie dowie się, co się właściwie stało z jej mężem. Że to wcale nie bandyci znaleźli go pijanego na drodze. Kiedy masakrowaliśmy ciało, byłem coraz bardziej podniecony. Oczywiście, musisz zdawać sobie sprawę, że przez cały ten czas wampir Lestat wydawał mi się kimś niezwykłym, że było w nim równie mało cech ludzkich jak w biblijnym aniele.

To zauroczenie jego osobą było nieco wymuszone. Już wtedy moją przemianę w wampira postrzegałem na dwa sposoby. Z jednej strony byłem po prostu zauroczony: Lestat całkowicie mną zawładnął. Z drugiej strony jednak pragnienie samozniszczenia pozostawało. Chciałem być potępiony i właśnie dlatego Lestat przyszedł do mnie przy pierwszej i drugiej okazji. Teraz jednak nie niszczyłem siebie, lecz innych. Nadzorca, jego żona, jego rodzina... Poczułem wewnętrzny sprzeciw. Wtedy jeszcze mógłbym uciec od Lestata, gdyby nie to, że niezawodny instynkt podpowiedział mu, co się dzieje. Niezawodny instynkt... — Wampir zadumał się. — Wiedz, że wampiry obdarzone są niezwykle silnym instynktem odgadywania nawet najdrobniejszych zmian w ludzkiej twarzy. Lestat również miał to nadnaturalne wyczucie. Wepchnął mnie szybko do powozu i zaciął konie batem. „Chcę umrzeć — zacząłem bełkotać — to ponad moje siły. Chcę umrzeć. Możesz mnie zabić. Pozwól mi umrzeć”. Nie chciałem patrzeć na niego, aby na powrót nie znaleźć się pod urokiem jego nadzwyczajnego piękna. On tymczasem śmiejąc się, wymawiał łagodnie moje imię. Jak powiedziałem, był zdecydowany przejąć moją plantację.

– Czy byłeś pewien, że nie zostawi cię w spokoju? — zapytał chłopak.
– Nie wiem. Znając go tak, jak znam go teraz, powiedziałbym, że raczej zabiłby mnie, niż pozwolił odejść. Ale, rozumiesz, tego właśnie pragnąłem, więc to nie miało znaczenia. Gdy tylko dojechaliśmy do domu, zeskoczyłem z powozu i podszedłem, żywy trup, do schodów, o które roztrzaskał głowę mój brat. Dom był niezamieszkany od paru miesięcy, nadzorca miał własną chatkę. Skwar i wilgoć panujące w Luizjanie sprawiły, że schody zaczęły się już rozsypywać. W szczelinach między cegłami pojawiła się trawa, a nawet, gdzieniegdzie, małe polne kwiaty. Pamiętam, że gdy usiadłem na najniższym stopniu, poczułem chłód wilgotnych cegieł. Położyłem na nich głowę i poczułem w dłoniach cienkie woskowe łodyżki kwiatów. Szarpnąłem pęk, który z łatwością wyrwałem z miękkiej ziemi. „Chcę umrzeć. Zabij mnie — odezwałem się do wampira. — Teraz jestem winny morderstwa. Nie mogę z tym żyć”. Uśmiechnął się szyderczo z niecierpliwością człowieka, który słucha oczywistych kłamstw. I wtedy w mgnieniu oka doskoczył do mnie i objął tak, jak to zrobił z nadzorcą. Z wściekłością próbowałem go od siebie odepchnąć. Kopnąłem go z całej siły i w tym momencie poczułem, że jego zęby wbijają się w moje gardło, że gorączka rozsadza mi skronie. Jednym skokiem, o wiele za szybkim, abym mógł to zauważyć, znalazł się nagle u podnóża schodów. Spoglądając na mnie pogardliwie, szydził. „Myślałem, że chcesz umrzeć, Louis”.

Chłopak krzyknął cicho, gdy wampir wypowiedział swoje imię.

– Tak, tak właśnie mam na imię.

Po chwili kontynuował:

– Leżałem bezbronny na ziemi, zmagając się z własnym tchórzostwem i głupotą. Być może, gdybym miał więcej czasu, zebrałbym się na odwagę i pozbawił życia, a nie skamlał i błagał, by ktoś inny zrobił to za mnie. Ujrzałem siebie w codziennych cierpieniach, mającego nadzieję, że śmierć odnajdzie mnie nieoczekiwanie, przynosząc wiekuiste odpuszczenie.

Zobaczyłem także, niby w wizji, jak stoję na szczycie schodów, dokładnie tam, gdzie stał mój brat, a potem spadam z łoskotem. Nie było wtedy jednak czasu na odwagę, czy może powinienem powiedzieć, że nie było w planie Lestata miejsca na nic innego, niż on sam przewidział.

– Posłuchaj dobrze, co ci powiem, Louis — odezwał się i położył obok mnie na schodach, gestem tak wdzięcznym i pełnym uroku, że zdał mi się niemal kochankiem. Wzdrygnąłem się, ale on objął mnie ramieniem i przyciągnął do siebie. Nigdy wcześniej nie byłem tak blisko niego, i teraz, w przyćmionym świetle, widziałem wspaniały blask jego oczu i niezwykłą jasność skóry. Gdy tylko poruszyłem się, położył dłoń na moich ustach i powiedział: — Nie ruszaj się. Teraz będę pił twą krew, lecz nie pozwolę ci umrzeć. Chcę, żebyś był spokojny, tak spokojny, byś mógł usłyszeć, jak twoja krew przepływa do moich żył. Tylko wysiłkiem woli i świadomością chwili możesz utrzymać się przy życiu.

Chciałem jeszcze walczyć, ale przyciskał mnie tak mocno, że całkowicie panował nad moim wyprężonym jak struna ciałem. Gdy tylko zaniechałem oporu, zatopił zęby w mojej szyi.

Oczy chłopaka rozszerzyły się. W trakcie opowieści odsuwał się coraz bardziej i bardziej. Twarz mu stężała, przymrużył powieki, jak gdyby przygotowywał się do odparcia ciosu.

– Czy straciłeś kiedykolwiek dużo krwi? — zapytał wampir. — Czy znasz to uczucie?

Usta chłopaka ułożyły się jak do „nie”, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Przełknął ślinę.

– Nie! — powiedział w końcu.
– Świece paliły się w salonie na górze, tam gdzie zaplanowaliśmy śmierć zarządcy. Na galerii kołysała się na wietrze lampa naftowa. Światło świec i lampy zlało się i zaczęło migotać złotym blaskiem, zawisło nade mną, nad schodami, delikatnie jak dym oplotło balustradę.
– Słuchaj, miej oczy otwarte — wyszeptał Lestat. Czułem jego oddech na szyi. Pamiętam, że gdy mówił, podniosły się wszystkie włosy na moim ciele przeszywanym drżeniem. Przypominało to dreszcz namiętności...

Wampir zadumał się. Podłożył prawą dłoń pod podbródek i gładził go delikatnie.

– No cóż, rezultat był taki, że w ciągu kilku minut osłabłem tak, że prawie nie mogłem się ruszyć. Ogarnięty paniką zdałem sobie sprawę z tego, że nawet gdybym bardzo chciał, nie jestem w stanie nic zrobić. Lestat oczywiście nadal przytrzymywał mnie, a jego ramię zdawało się ważyć tonę.” Potem wyszarpnął zęby z mojej szyi tak gwałtownie, że dwie zostawione przez ugryzienie rany wydawały mi się ogromne i pulsowały bólem. Teraz pochylił się nad moją bezwładną głową i zdjąwszy ze mnie prawą rękę, ugryzł własny nadgarstek.

Krew trysnęła na moją koszulę i marynarkę. Przyglądał się temu przymrużonymi, błyszczącymi oczyma. Wydawało mi się, że stał tak całą wieczność i patrzył, a światło migotało teraz za jego głową jak tło. Myślę, że już wtedy wiedziałem, co zamierza zrobić, i czekałem, zdawałoby się latami, całkowicie zdany na jego łaskę.

Przycisnął krwawiący nadgarstek do moich ust i powiedział stanowczo, z lekkim zniecierpliwieniem:

– Louis, pij!

Zacząłem pić jego krew.

„Spokojnie, Louis” i „Szybciej” — szeptał do mnie i szeptał. Piłem, wysysając jego krew z rany w nadgarstku. Po raz pierwszy od czasów niemowlęctwa doświadczałem tej szczególnej przyjemności ssania pokarmu, całym ciałem, skupiając się na tym jedynym źródle życia. I wtedy wydarzyło się coś szczególnego.

Wampir oparł się na krześle, jego brwi uniosły się lekko.

– Jak trudno opisać rzeczy, których tak naprawdę nie da się opisać — powiedział po chwili cicho, ledwie szeptem.

Chłopak siedział bez ruchu.

– Gdy piłem jego krew, nie widziałem nic prócz tego światła. A potem... potem pojawił się ten... dźwięk. Głuchy huk na początku, a następnie łomotanie, narastające dudnienie, jak gdyby jakiś olbrzym przedzierał się powoli przez ciemny, tajemniczy las, waląc w wielki bęben. Po chwili usłyszałem drugi taki odgłos, jakby za pierwszym olbrzymem szedł jeszcze jeden i uderzał w bęben we własnym rytmie. Hałas narastał, zbliżał się, aż wydawało się, że wypełnia już nie tylko mój zmysł słuchu, ale i wszystkie pozostałe. Zdawał się tętnić w wargach i palcach, w skroniach i żyłach. Przede wszystkim w żyłach. Najpierw jeden odgłos dudnienia, potem ten drugi. Aż wreszcie Lestat oderwał rękę od moich ust. Otworzyłem oczy i zapragnąłem znów sięgnąć po jego rękę, chwycić ją i siłą przycisnąć do ust. Powstrzymałem się jednak. Powstrzymałem się, bo zdałem sobie sprawę, że te odgłosy były biciem mego serca i jego serca — wampir westchnął. — Czy to rozumiesz?

Chłopak zacząć coś mówić i potrząsnął głową.

– Nie... to jest tak — powiedział. — To jest... to jest...
– Oczywiście — odrzekł wampir, odwracając wzrok.
– Chwileczkę, chwileczkę — powiedział chłopak — taśma prawie się kończy, muszę ją odwrócić.

Wampir spokojnie się przyglądał, jak chłopak zmienia taśmę.

– Co działo się potem? — spytał chłopak, włączywszy magnetofon. Szybko wytarł chusteczką spoconą twarz.
– Zmienił się mój sposób widzenia — odpowiedział wampir, tonem niemal nieobecnym, jakby jego myśli odbiegły gdzieś dalej. Zaraz jednak podjął na nowo wątek: — Lestat znów stał u stóp schodów i teraz dostrzegałem to, czego nie widziałem wcześniej. Przedtem jego skóra wydawała mi się biała, tak uderzająco biała, że w nocy prawie świeciła; teraz widziałem go, jakby był kimś takim jak ja. Jego twarz promieniała, nie świeciła. Zobaczyłem też, że nie tylko Lestat się zmienił, lecz i wszystko, co mnie otaczało.

To było tak, jakbym dopiero teraz po raz pierwszy zaczął widzieć kolory i prawdziwy kształt rzeczy. Widok guzików na czarnym surducie Lestata tak przykuł moją uwagę, że wpatrywałem się w nie przez dłuższą chwilę, aż on zaczął się ze mnie śmiać. A i śmiech ten słyszałem teraz tak, jak nigdy wcześniej. Nadal też słyszałem jego serce niczym odgłos bębna. Miałem zamęt w głowie, bo każdy nowy dźwięk nakładał się na poprzedni, tworząc nieodróżnialną mieszaninę, aż do chwili, gdy nauczyłem się je oddzielać, a wtedy, choć wciąż nakładały się na siebie, każdy z nich był cichy, ale wyraźny, narastający, lecz nie ciągły, jak salwy śmiechu — wampir uśmiechnął się z rozkoszą — jak dźwięk dzwonów.

– Przestań patrzeć na moje guziki — odezwał się Lestat. — Wstań i idź popatrzeć na drzewa. Wybierz się na spacer i pozbądź się resztek zbytecznego człowieczeństwa ze swojego ciała. Tylko nie zakochaj się przypadkiem do szaleństwa w tej nocy, bo zgubisz drogę.

To rzeczywiście była mądra rada. Kiedy bowiem ujrzałem światło księżyca na kamiennych płytach, wpadłem w takie oczarowanie, że musiałem tam spędzić chyba z godzinę. Minąłem bez większego zainteresowania kaplicę w ogrodzie i stojąc pomiędzy zagajnikami bawełny i dębami, wsłuchiwałem się w noc, jak gdyby była chórem kobiet, szeptem przywołujących mnie do swych piersi. Co do mojego ciała, nie było jeszcze całkowicie przemienione i gdy tylko zacząłem jako tako odróżniać dźwięki i obrazy, poczułem fizyczny ból. Coś wyciskało ze mnie wszelkie soki człowieczeństwa. Umierałem jako człowiek, a przecież byłem najzupełniej żyw jako wampir. Posługując się obudzonymi zmysłami, musiałem nadzorować śmierć własnego ludzkiego ciała, choć nie bez pewnego niepokoju, a wkrótce nawet strachu. Wbiegłem z powrotem na schody i wpadłem do salonu na górze, gdzie Lestat przeglądał właśnie papiery dotyczące plantacji, porównując wydatki i zyski za ostatni rok.

– Jesteś bogatym człowiekiem — odezwał się do mnie, gdy wszedłem.
– Coś się ze mną dzieje! — krzyknąłem.
– Po prostu umierasz, to wszystko. Nie bądź głupcem. Czy nie masz tutaj żadnych dobrych lamp? Tyle pieniędzy i nie możesz sobie nawet pozwolić na porządne olejowe lampy w pokojach. Ta lampa wisząca na zewnątrz... przynieś mi ją.
– Umieram! — krzyknąłem. — Umieram!
– Każdemu się to przytrafia — stwierdził, odmawiając mi pomocy. Nawet teraz pogardzam nim za to. Nie dlatego, że się bałem, ale dlatego, że mógł mi powiedzieć o tych wszystkich zmianach, jakie przechodziłem, z większym szacunkiem. Mógł mnie uspokoić i powiedzieć, że mogę się przyglądać własnej śmierci z taką samą fascynacją, z jaką obserwowałem i czułem tamtą noc. Nie zrobił tego jednak. Lestat nigdy nie był takim wampirem jak ja. Wcale nie. — Wampir nie powiedział tego tonem przechwałki. Powiedział to tak, jakby chciał, by naprawdę było odwrotnie. — Alors — westchnął — umierałem szybko, co oznaczało, że równie szybko malała moja zdolność odczuwania bólu. Teraz żałuję, że nie zwróciłem na to większej uwagi. Lestat tymczasem odgrywał idiotę.
— O do diabła! — zaczął krzyczeć. — Że też nie przygotowałem nic dla ciebie! Co za głupiec ze mnie! „No właśnie”, miałem ochotę powiedzieć, ale nie zrobiłem tego. — Czy zdajesz sobie sprawę, co to oznacza? — podjął Lestat. — Będziesz musiał położyć się ze mną tego ranka. Nie przygotowałem dlii ciebie osobnej trumny.

Wampir zaśmiał się.

— Trumna wywołała u mnie taką panikę, że pochłonęła chyba całą resztę moich ludzkich odruchów. Potem doszło do mnie i to, że będę musiał dzielić ją z Lestatem. On tymczasem był już w sypialni ojca, życzył mu dobrej nocy, mówił, że przyjdzie do niego nad ranem.
— Ale dokąd ty idziesz, dlaczego musisz żyć w taki sposób — utyskiwał starzec, aż Lestat stracił cierpliwość. Przedtem był dla niego bardzo łaskawy, niemal nadskakujący, teraz jednak zaczął się zachowywać despotycznie.
— Czyż nie opiekuję się tobą? Czy nie zapewniłem ci lepszego dachu nad głową niż ty kiedykolwiek mi? Jeśli chcę spać cały dzień, a pić całą noc, tobie nic do tego, do diabła!

Staruszek zaczął jęczeć i pochlipywać. Jedynie moim szczególnym stanem i nadzwyczajnym wyczerpaniem mogę wytłumaczyć, że nie ująłem się za nim. Przyglądałem się tej scenie przez otwarte drzwi, zauroczony kolorami kołdry na łóżku starca i gamą barw występujących na jego twarzy. Jego niebieskie żyły pulsowały na tle różowoszarego ciała. Nawet żółć jego zębów robiła na mnie wrażenie. Stałem tam zahipnotyzowany drżeniem jego warg.

— Co za syn, co za syn — mamrotał, nie podejrzewając nawet, kim naprawdę jest jego syn. — No, dobrze, idź zatem. Wiem, że masz gdzieś jakąś kobietę i odwiedzasz ją, jak tylko jej mąż wychodzi. Podaj mi różaniec. Co się stało z moim różańcem?

Lestat powiedział coś bluźnierczego i podał mu różaniec...

— Ale... — wtrącił chłopak.
— Tak? Wydaje mi się, że nie pozwoliłem ci na zadawanie pytań.
— Chciałem tylko zapytać... przecież w różańcu jest krzyż?
— Ach, te pogłoski o krzyżach — zaśmiał się wampir. — Masz na myśli nasz strach przed krzyżem?
— Strach przed patrzeniem na niego — dodał chłopak.
— Nonsens, przyjacielu, czysty nonsens. Mogę patrzeć na wszystko, na co tylko mam ochotę, i nawet szczególnie lubię patrzeć na krucyfiksy.
— A co z tymi pogłoskami o dziurkach od klucza, że wampiry potrafią... stać się parą i przechodzić przez nie?
— Chciałbym, aby tak było — zaśmiał się wampir. — Jak by to było wspaniale przechodzić przez nie i wyczuwać ich charakterystyczny kształt, poddawać się ich łaskotaniu. Nie — pokręcił głową — to jest absolutna, jak wy to dzisiaj nazywacie... bzdura.

Chłopak zaśmiał się wbrew sobie, zaraz jednak spoważniał.

— Nie możesz być taki nieśmiały w rozmowie ze mną — zauważył wampir. — Co znowu?
— Ta historia o kołkach wbijanych w serce — wykrztusił chłopak, rumieniąc się.
— To samo — odpowiedział wampir. — Bzdura. — Wyraźnie wymówił obie sylaby, tak że młody człowiek uśmiechnął się pod nosem. — Żadnej siły magicznej, żadnej. Ale dlaczego nie palisz? Widzę, że masz papierosy w kieszeni koszuli.
— O, dziękuję — odpowiedział chłopak, jakby sugestia ta była czymś niezwykle wspaniałomyślnym. Gdy jednak przytknął papierosa do ust, jego dłonie zaczęły tak drżeć, że rozdarł delikatny kartonik z zapałkami.
— Pozwolisz? — Wampir odebrał mu pudełko i zręcznie podsunął zapaloną zapałkę. Chłopak zaciągnął się z oczyma wlepionymi w palce wampira. Ten usiadł z powrotem na miejsce, lekko szeleszcząc ubraniem. — Popielniczka jest na umywalce — dodał, a chłopak ruszył nerwowo w jej stronę.

Przez moment przyglądał się zmiętym niedopałkom w popielniczce, a zobaczywszy niewielki kosz na śmieci pod umywalką, opróżnił ją i szybko położył na stole. Po chwili odłożył papierosa, na którym widać było wyraźne wilgotne plamy od palców.

— Czy to twój pokój? — zapytał.
— Nie — odparł wampir. — Po prostu pokój.
— Co było potem? — powrócił do rozmowy chłopak.

Wampir zdawał się przyglądać kłębom dymu unoszącym się

nad stołem.

— A, prawda, co koń wyskoczy wróciliśmy do Nowego Orleanu — odrzekł. — Lestat miał tam swoją trumnę w nędznym pokoiku niedaleko wałów na skraju miasta.
— Czy wszedłeś do tej trumny?
— Nie miałem wyboru. Błagałem Lestata, by pozwolił mi się ukryć w skrytce na ubrania, ale on roześmiał się zaskoczony.
— Czyżbyś nie wiedział, kim teraz jesteś? — zapytał.
— Ale czy trumna ma jakąś siłę magiczną? Czy to musi mieć taki kształt? — przekonywałem. W odpowiedzi znów usłyszałem jego śmiech. Cały ten pomysł zupełnie mi się nie podobał, ale gdy się tak spieraliśmy, zdałem sobie nagle sprawę, że to nie strach przed wejściem do trumny mnie paraliżuje, lecz właśnie brak strachu. W ciągu całego mojego życia odczuwałem lęk przed zamkniętymi pomieszczeniami. Urodziłem się i wychowałem w domach francuskich, z wysokimi sufitami, o oknach na całą szerokość ściany, nie byłem więc przyzwyczajony do małych pomieszczeń i myśl o zamknięciu w trumnie powinna przyprawiać mnie o drżenie. Do tej pory nawet w konfesjonale w kościele czułem się nieprzyjemnie. To było zupełnie zrozumiałe. Teraz, gdy się tak wzbraniałem przed wykonaniem polecenia Lestata, zdałem sobie sprawę, że już nie czuję tego lęku. Zaledwie tylko go sobie przypominałem, wyłącznie z przyzwyczajenia, z niemożności uświadomienia sobie w pełni swojej nowej sytuacji.
— Źle robisz — stwierdził w końcu Lestat. — Już prawie brzask. Powinienem pozwolić ci umrzeć. Wiesz, że umrzesz. Słońce wypali krew, którą ci dałem, w każdej tkance, w każdej żyle. Nie powinieneś już odczuwać takiego lęku. Myślę, że przypominasz człowieka, który stracił nogę lub rękę, ale ciągle jeszcze twierdzi, że czuje w niej ból.

No cóż, była to z pewnością najinteligentniejsza i najbardziej pożyteczna uwaga, jaką kiedykolwiek wypowiedział w mojej obecności, i to właśnie mnie przekonało.

— Ja w każdym razie kładę się do trumny — powiedział wreszcie tonem tak pogardliwym, na jaki tylko on mógłby się zdobyć. — I kładź się lepiej na mnie, jeśli ci życie miłe.

Zrobiłem, jak kazał. Po chwili leżałem na nim twarzą w dół, zupełnie zmieszany tym, że nie czuję lęku, i przepełniony niesmakiem, że jestem tak blisko niego, jakkolwiek był przystojny i intrygujący. Zamknął wieko trumny. Zapytałem go, czy już zupełnie umarłem jako człowiek, całe bowiem ciało swędziało mnie i odczuwałem nieznośne mrowienie.

— Nie — odparł — jeszcze niezupełnie. Kiedy tak się stanie,

będziesz słyszał i widział, jak wszystko wokół ciebie się zmienia, ale nie będziesz nic czuł. Poczekaj do jutra. Śpij już.

— Czy miał rację? Czy rzeczywiście byłeś... martwy po przebudzeniu?
— Tak, powiedziałbym raczej zmieniony, bo przecież wciąż żyję. To moje ciało umarło. Minęło trochę czasu, zanim uwolniło się całkowicie od soków i materii, których już nie potrzebowało. Gdy zdałem sobie wreszcie z tego sprawę, przyszła pora na następną fazę — pozbywanie się ludzkich uczuć. Pierwszą rzeczą, która stała się dla mnie oczywista, gdy ładowaliśmy z Lestatem trumnę do karawanu, a potem kradliśmy drugą z kostnicy, było to, że Lestat zupełnie nie przypadł mi do gustu. Dużo mi jeszcze brakowało, by być mu równym, ale nie tak dużo jak przed fizyczną śmiercią mego ciała. Nie potrafię tego teraz wytłumaczyć z oczywistych powodów. Jesteś tym, kim byłem i ja przed przemianą. Nie możesz tego zrozumieć. Ale zanim umarłem, spotkanie z Lestatem było dla mnie doświadczeniem tak absolutnie dojmującym, jak jeszcze nic w moim życiu. Twój papieros się już wypalił.

Chłopak szybko zgasił papierosa w popielniczce.

— Czy chcesz przez to powiedzieć, że gdy zniknęła różnica między wami, on stracił cały swój... urok? — zapytał z oczyma utkwionymi w wampira, wyciągając ponownie papierosa i zapałki, już bez zdenerwowania.
— Tak, zgadza się — odpowiedział wampir z oczywistą przyjemnością. — Podróż do Pointe du Lac była fascynująca, ale ciągłe ględzenie Lestata było wręcz nudne i mocno przygnębiające. Daleko mi było jeszcze do tego, aby osiągnąć jego formę. Wciąż miałem obumarłe ręce i nogi, którymi odtąd musiałem walczyć o życie — używając jego wyrażenia. Przekonałem się o tym tej nocy, kiedy przyszło mi zabić po raz pierwszy.

Wampir przechylił się ponad stołem i delikatnie strącił popiół z klapy marynarki młodego mężczyzny, który przypatrywał się temu z trwogą.

— Przepraszam — powiedział wampir. — Nie chciałem cię przestraszyć.
— Nie, to ja przepraszam — odparł chłopak. — Odniosłem nagle wrażenie, że twoja ręka jest... nadzwyczajnie długa. Dosięgnąłeś mnie z tak daleka, wcale się przecież nie ruszając!
— Nie — odparł wampir, składając ponownie dłonie na kolanach. — Po prostu przesunąłem się do przodu tak szybko, że nie zdążyłeś tego zauważyć. To było złudzenie.
— Przesunąłeś się do przodu? Ale przecież wcale nie! Siedziałeś tam, na swoim miejscu, dokładnie tak jak w tej chwili.
— Nie — powtórzył stanowczo wampir. — Przesunąłem się do przodu, tak jak powiedziałem. Proszę, zrobię to raz jeszcze.

Powtórzył sztuczkę, ponownie wprowadzając chłopaka w osłupienie zmieszane z przestrachem.

— Znów tego nie widziałeś, a przecież gdybyś spojrzał na moje wyciągnięte ramię, to wcale nie wydałoby ci się nadzwyczajnie długie. — Podniósł dłoń z palcem wskazującym wyciągniętym do góry, jak gdyby był aniołem, który ma za chwilę oznajmić Słowo Boże. — Miałeś właśnie okazję doświadczyć różnicy w dostrzeganiu rzeczy, jaka istnieje między tobą a mną. Dla mnie mój ruch był wolny i nieco ociężały, a odgłos strzepywania popiołu z twojej marynarki — dobrze słyszalny. Nie chciałem cię przestraszyć, wybacz, ale teraz być może rozumiesz, jaką ucztą dla zmysłów był dla mnie powrót do Pointe du Lac.
— Tak — odrzekł chłopak, choć nadal był wyraźnie wstrząśnięty.

Wampir przyglądał mu się przez chwilę.

— O czym to mówiliśmy... — podjął na nowo.
— O pierwszym zabójstwie — przypomniał chłopak.
— Tak, ale na początku powinienem jeszcze powiedzieć, że na plantacji panowało istne pandemonium. Ciało nadzorcy zostało znalezione, odkryto także ślepego starca w głównej sypialni i nikt nie potrafił wytłumaczyć jego obecności. Jednocześnie nikt nie mógł mnie odszukać w Nowym Orleanie. Siostra skontaktowała się z policją i gdy przybyliśmy do Pointe du Lac, kilku policjantów było już na miejscu. Oczywiście ściemniło się już zupełnie. Lestat szybko objaśnił mi, że nie mogę pozwolić na to, by policjanci zobaczyli mnie w minimalnym choćby świetle, zwłaszcza teraz, gdy moje ciało znajdowało się jeszcze w szczególnym stanie transformacji. Rozmawiałem więc z nimi w dębowej alei przed domem, ignorując zupełnie wyrażone przez nich życzenie, abyśmy weszli do środka. Wytłumaczyłem im, że byłem poprzedniej nocy w Pointe du Lac i że ślepy staruszek jest moim gościem. Co do nadzorcy, nie widziałem go wczoraj, ponieważ, o ile wiem, udał się w interesach do Nowego Orleanu. Kiedy odjechali i cały zamęt nieco ucichł, powoli doszedłem do siebie.

W tym czasie zaczął wykształcać się we mnie obojętny stosunek do życia i niedbałe traktowanie rzeczywistości, cecha tak charakterystyczna dla wszystkich wampirów. Dostrzegłem jednakże pewne kłopoty, jakie wiązały się z plantacją. Niewolnicy byli całkowicie zdezorientowani i przez cały dzień nie wzięli się do pracy. Mieliśmy wtedy wielkie uprawy indygowca i zarządzanie plantacją było sprawą niezwykłej wagi. Na szczęście miałem kilku nadzwyczaj inteligentnych niewolników, którzy z powodzeniem mogli przejąć obowiązki nadzorcy, gdybym tylko uznał ich zdolności i nie obawiał się ich powierzchowności i zachowania. Przyjrzałem się im dokładnie i przekazałem zarządzanie plantacją najlepszym, obiecując w nagrodę dom nadzorcy. Dwie młode kobiety sprowadziłem do domu, aby zajmowały się ojcem Lestata. Oznajmiłem im, że życzę sobie jak największej prywatności i nie chcę nikogo widywać. Obiecałem im także pieniądze, nie tylko za opiekę nad starym i służbę, ale i za to, by zostawiły mnie i Lestata w całkowitym spokoju. W tym czasie nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że ci właśnie niewolnicy będą pierwszymi, choć prawdopodobnie jedynymi, którzy zaczną podejrzewać, że Lestat i ja nie jesteśmy zwyczajnymi ludźmi. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że ich doświadczenia z tym, co nadprzyrodzone, są o wiele bogatsze niż białych. W swojej ignorancji uważałem ich za dzikusów, nieco tylko oswojonych za sprawą niewolnictwa. To był wielki błąd. Ale po kolei. Miałem mówić o mojej pierwszej ofierze. Lestat spartaczył wszystko właściwym sobie brakiem poczucia zdrowego rozsądku.

— Spartaczył? — wtrącił chłopak.
— Nie powinienem był rozpoczynać od razu od istot ludzkich. No, ale tego to już musiałem nauczyć się sam. Lestat zawyrokował, byśmy wyruszyli na poszukiwania na bagna, zaraz po tym, jak odprawiłem policjantów i niewolników. Było już późno i w chatach panowały całkowite ciemności. Wkrótce straciliśmy z oczu światła Pointe du Lac. Byłem bardzo podniecony. Znów odczuwałem to samo — strach pomieszany z zakłopotaniem. Lestat, gdyby miał trochę wrodzonej inteligencji, cierpliwie wytłumaczyłby mi wszystko, co się wiązało z moją nową postacią — że nie muszę się bać bagien, że żaden owad ani wąż nie jest w stanie wyrządzić mi najmniejszej krzywdy oraz że powinienem koncentrować moje nowe zdolności, aby widzieć w absolutnych ciemnościach. Zamiast tego ciągle mnie czymś dręczył. Interesowały go wyłącznie nasze ofiary i dokończenie mojej inicjacji.

Kiedy w końcu dotarliśmy do naszych zdobyczy, przynaglił mnie do działania. Była to mała grupa niewolników, uciekinierów z plantacji. Nocowali na moczarach. Lestat był tam już wcześniej i porwał paru z nich. Obserwował ich z ciemności, czekając, aż któryś oddali się od ognia, lub wysysał z nich krew, gdy spali. Nie zdawali sobie sprawy z obecności wampira. Przyglądaliśmy się im dobrą godzinę, zanim któryś z mężczyzn — grupa składała się z samych mężczyzn — odłączył się od reszty i podszedł całkiem blisko nas, ukrytych w rosnących nieopodal drzewach. Rozpiął spodnie i zajął się całkiem prozaiczną czynnością. Kiedy zbierał się już do odejścia, Lestat potrząsnął mną i powiedział: „Bierz go!”

Wampir uśmiechnął się na widok ogromniejących oczu chłopaka.

— Sądzę, że byłem wtedy równie przerażony, jak ty byłbyś na moim miejscu — powiedział. — Nie wiedziałem jeszcze, że zamiast ludzi mogę zabijać zwierzęta. Powiedziałem szybko, że nie mogę tego zrobić. Niewolnik usłyszał mój szept. Obrócił się plecami do odległego ogniska i wpatrywał w ciemność. Po chwili szybko i bezgłośnie wyciągnął długi nóż zza pasa. Miał na sobie tylko spodnie i pas. Był wysokim, muskularnym, młodym człowiekiem o gładkiej skórze. Powiedział coś w gwarze francuskiej i wysunął się nieco do przodu. Zdałem sobie sprawę, że chociaż ja widzę go w ciemności doskonale, on nas nie widzi. Lestat zaszedł go od tyłu z szybkością, która i mnie zaskoczyła. Chwycił go za szyję, jednocześnie blokując rękę, w której trzymał nóż. Niewolnik wydał dziki okrzyk i próbował zrzucić z siebie napastnika. Lestat zatopił zęby w jego szyi, aż nieszczęśnik wyprężył się jak struna, jakby po ugryzieniu przez węża. Osunął się na kolana. Lestat szybko i chciwie pił jego krew, ponieważ pozostali mężczyźni biegli już na ratunek.

— Przyprawiasz mnie o mdłości — powiedział, gdy wrócił do mnie.

Byliśmy jak dwa wielkie, czarne owady, całkowicie bezpieczne w ciemności. Przyglądaliśmy się niewolnikom, zupełnie nieświadomym naszej obecności, jak znaleźli swojego rannego kompana, odciągnęli go do tyłu i rozeszli się wachlarzem w poszukiwaniu napastnika.

— Idziemy, musimy znaleźć kogoś innego, zanim wrócą do obozowiska — powiedział Lestat.

Szybko poszliśmy za jednym z nich, który odłączył się od reszty. Wciąż byłem strasznie podekscytowany, ale też nie mogłem sobie wyobrazić siebie w roli napastnika ani nie miałem ochoty wystąpić w tej roli. Wiele było takich rzeczy, jak wspominałem, o których Lestat powinien był mi powiedzieć i które powinien był zrobić. Mógł moje pierwsze doświadczenia uczynić bogatymi na tak wiele sposobów. Nie zrobił tego jednak.

— Co właściwie powinien był zrobić? — zapytał chłopak. — Co masz na myśli?
— Zabijanie to nie jest zwyczajna rzecz — odpowiedział wampir. — Nie jest to wyłącznie nasycenie się krwią. — Potrząsnął głową. — To przeżycie towarzyszące zetknięciu się z innym życiem. Często również doświadczenie pozbawiania kogoś tego życia, gdy powoli wysysa się jego krew. To wciąż powtarzające się doświadczenie utraty własnego życia, którego zaznałem, ssąc krew z nadgarstka Lestata i czując, jak bicie jego serca zlewa się z moim. To celebrowanie wciąż na nowo tego doświadczenia, ponieważ dla wampirów to jest właśnie ostateczne i podstawowe przeżycie — powiedział niezwykle poważnie, jak gdyby wyłuszczał swoją rację komuś, kto ma inne niż on poglądy. — Nie sądzę, by Lestat kiedykolwiek to doceniał, choć zupełnie nie wiem, jak mógł tego nie zauważyć. Powiedzmy, że nie był na to zupełnie nieczuły, lecz myślę, że tylko w niewielkim stopniu był tego świadomy. W każdym razie nie zadał sobie trudu, by teraz przypomnieć mi o tym. Nie zadał sobie też trudu, by wybrać odpowiednie miejsce, gdzie mógłbym właściwie doświadczyć mojego pierwszego zabójstwa z odpowiednim spokojem i godnością. Rzucił się bezmyślnie na pierwszego niewolnika, jakiego napotkaliśmy, jak gdyby morderstwo miało być tylko czymś do odrobienia. Kiedy już miał ofiarę w uścisku, zatkał jej usta, unieruchomił i odsłonił szyję.

— Zrób to — powiedział. — Nie masz wyboru.

Przepełniony odrazą i osłabiony rozgoryczeniem posłuchałem rozkazu. Przyklęknąłem obok wygiętego, szamoczącego się jeszcze mężczyzny i zacisnąwszy obie dłonie na jego ramionach, wpiłem się w obnażoną szyję. Moje zęby dopiero co zaczęły się zmieniać, nie potrafiłem więc przebić ciała, a musiałem się w nie wgryźć. Gdy jednak rana została wreszcie zadana, krew popłynęła strumieniem. Kiedy już to się stało, kiedy zacząłem pić jego krew, zapomniałem o wszystkim, pochłonięty tym bez reszty.

Lestat, moczary, odgłosy wrzawy dochodzące z obozowiska nic już dla mnie nie znaczyły. Lestat mógłby równie dobrze stać się teraz owadem, bzyczącym, pojawiającym się w świetle i ponownie znikającym w ciemności. Ssanie zahipnotyzowało mnie. Gorączkową szamotaninę mężczyzny, jeszcze walczącego, tłumił mój silny uścisk. I wtedy znowu pojawił się odgłos bębna — uderzenia jego serca, tym razem jednak w doskonałej zgodności z moim. Oba odbijały się w każdym włóknie mojego ciała, aż zaczęły słabnąć, przechodząc w miękkie, nie kończące się dudnienie. Zapadłem w otępienie, drzemkę jakąś, jakby w stan nieważkości. Lestat odepchnął mnie siłą.

— Idioto, on już nie żyje! — krzyknął z właściwym sobie taktem i urokiem. — Nie pije się krwi, kiedy już nie żyją! Rozumiesz?!

Przez moment szamotałem się w amoku, tracąc panowanie nad sobą. Upierając się, że serce jego jeszcze bije, usiłowałem ponownie przywrzeć do trupa, uchwycić przeguby jego rąk. Wgryzłbym się w nie, gdyby nie Lestat, który odepchnął mnie brutalnie i wymierzył siarczysty policzek. To podziałało na mnie jak kubeł zimnej wody. Nie był to ból w zwyczajnym tego słowa znaczeniu. To był raczej szok i uczucie zupełnie innego rodzaju, zawirowanie zmysłów. Byłem kompletnie oszołomiony. Stałem bezradnie, gapiąc się w przestrzeń, oparty o pień cyprysa, a noc pulsowała odgłosami cykad w mojej głowie.

— Umrzesz, jeśli będziesz tak robił — Lestat mówił do mnie. — On pociągnie cię za sobą, jeśli będziesz się go tak kurczowo trzymał po śmierci. I tak wypiłeś za dużo. Będziesz chory.

Jego głos drażnił mnie. Miałem nieodparte pragnienie, by rzucić się na niego, ale przecież czułem, że ma rację. Poczułem rozdzierający ból w żołądku, jak gdyby jakiś wir wciągał wszystkie moje wnętrzności. To ta krew przenikała zbyt szybko do mojej krwi, ale o tym jeszcze wtedy nie wiedziałem. Lestat poruszał się w ciemności niczym kot, a ja szedłem za nim z pulsującą głową i bólem żołądka, który nic a nic nie zelżał. Wreszcie dotarliśmy do Pointe du Lac.

Kiedy siedzieliśmy już w salonie, Lestat spokojnie układał pasjansa na stoliku, usiadłem obok i przyglądałem mu się z pogardą. Mamrotał pod nosem brednie: że przyzwyczaję się do zabijania, że już wkrótce nie będzie to dla mnie nic znaczyć, że nie mogę reagować tak, jakbym nie pozbył się jeszcze ludzkiej moralności. Powiedział, że przyzwyczaję się do tego wszystkiego szybciej, niż mi się wydaje.

— Naprawdę tak myślisz? — zapytałem, choć właściwie nie zależało mi na odpowiedzi. Zrozumiałem teraz różnicę między nami. Dla mnie doświadczenie zabijania było katastrofalne. Niemal tak jak wypicie krwi z nadgarstków Lestata. Przeżycia te były dla mnie tak przytłaczające i tak zmieniały mój stosunek do wszystkiego — od obrazu mego brata na ścianie w salonie do widoku samotnej gwiazdy na niebie za szybą drzwi balkonowych — że nie mogłem uwierzyć, aby dla każdego wampira były po prostu zwyczajne. Przemiana ostatecznie dokonała się we mnie. Wiedziałem o tym. Ale nadal tym, co odczuwałem w środku najsilniej, przysłuchując się właśnie odgłosom układanych na lśniącym blacie stolika długich rzędów kart, był szacunek. Lestat czuł coś zupełnie innego. Albo w ogóle nic. Był tak gruboskórny, że nie poruszało go żadne wznioślejsze uczucie. Był nudny jak najzwyklejszy śmiertelnik, był też równie pospolity i nieszczęśliwy. Mamrotał coś nad pasjansem, umniejszając moje przeżycia, całkowicie pochłonięty sobą. Nim nadszedł ranek, zdałem sobie sprawę, że przewyższam go w sposób niedościgły, że los zakpił sobie ze mnie, dając mi go za nauczyciela. Przecież to on musi poprowadzić mnie przez kolejne stopnie wtajemniczenia, jeżeli one rzeczywiście istnieją. Uświadomiłem sobie, że muszę tolerować ciasnotę jego umysłu, bluźnierczego wobec życia jako takiego. Nie żywiłem do niego żadnych cieplejszych uczuć. Przeciwnie. Moja obecna uprzywilejowana sytuacja nie przepełniała mnie, tak jak jego, pogardą dla życia, a tylko głodem nowych doznań. Było to piękne, ale zarazem niszczące, jak zabójstwo, którego się dopuściłem. Zrozumiałem też, że jeśli pragnę osiągać całą głębię wszystkich swych przeżyć i doświadczeń, to bez wątpienia muszę sam pokierować moją nauką. Tu Lestat był zupełnie bezużyteczny.

Było już dobrze po północy, kiedy wreszcie wstałem z krzesła i wyszedłem na galerię. Wielki księżyc wznosił się nad cyprysami, a światło świec migotało w otwartych drzwiach balkonowych. Grube, tynkowane kolumny i ściany domu lśniły świeżą bielą, a noc po letnim deszczu była czysta i nasycona wilgocią. Przystanąłem pod jedną z kolumn na galerii. Dotknąłem czołem miękkich wąsów jaśminu, pnącego się tutaj w ciągłej walce z glicynią, i zastanawiałem się nad tym, co mnie jeszcze czeka na tym świecie. Postanowiłem podejść do nowego życia ostrożnie i z szacunkiem, ucząc się go z najcenniejszych doznań. Nie bardzo jeszcze wiedziałem, co to ma oznaczać. Rozumiesz, co mam na myśli, mówiąc, że nie chciałem poznawać nowego życia łapczywie i powierzchownie, że to, co czułem jako wampir, było zbyt silne, by mogło zostać, ot, tak zmarnowane?

— Tak — potwierdził chłopak skwapliwie. — To tak, jak być zakochanym.

Oczy wampira zamigotały.

— Zgadza się. To jak miłość. — Uśmiechnął się. — Powiedziałem ci, w jakim byłem stanie ducha tamtej nocy, właśnie po to, abyś się zorientował, jak olbrzymie różnice mogą być między wampirami i jak doszło do tego, że mój stosunek do życia był absolutnie inny niż Lestata. Musisz zrozumieć, że winiłem go za to, że nie potrafił doceniać wartości swoich przeżyć. Po prostu nie byłem w stanie zrozumieć, jak może je tak zwyczajnie marnować. Wtedy też Lestat uczynił coś, co pokazało mi drogę, którą powinienem pójść w mojej edukacji.

Co nieco orientował się w bogactwie Pointe du Lac. Bardzo podobała mu się porcelana, na której podawano kolację jego ojcu. Podobało mu się uczucie, jakiego doznawał, dotykając aksamitnych zasłon w pokoju. Delikatnie i z lubością wodził stopą po wzorach puszystego dywanu. Wyciągnął zza szyby w kredensie kryształowy kieliszek:

— Naprawdę, tęskniłem za kieliszkami — powiedział to z figlarnym błyskiem w oku. Teraz wreszcie zacząłem mu się przypatrywać surowo. Czułem do niego głęboką awersję.
— Chcę ci pokazać małą sztuczkę — rzekł po chwili. — Jeśli oczywiście odpowiadają ci kieliszki.

Postawił kieliszek na stoliku do kart i wyszedł do mnie na galerię. Znowu zaczął się zachowywać inaczej: niczym drapieżne zwierzę wietrzące ofiarę przebijał wzrokiem ciemność nocy, spoglądał badawczo w dół, między gałęzie dębów. Nagle przesadził balustradę i zeskoczył w mrok. Wyciągnął obie ręce, aby uchwycić coś, co ukrywało się przed naszym wzrokiem. Gdy po chwili znów stanął obok mnie, ze zdumieniem spostrzegłem, że trzyma szczura.

— Nie bądź takim cholernym idiotą — warknął. — Nigdy nie widziałeś szczura?

Był to duży szczur polny, który wił się jak szalony. Lestat trzymał go mocno za głowę, więc nie był w stanie go ugryźć.

— Szczury mogą być całkiem dobre — powiedział, podchodząc do stolika. Tam rozpłatał mu gardło i szybko napełnił duży kieliszek do wina obficie broczącą krwią. Szczur wyrwał się i jak szalony uciekł po balustradzie, a Lestat uniósł napełniony kieliszek w triumfalnym geście.
— Równie dobrze możesz od czasu do czasu żywić się krwią szczura, więc przestań się tak kretyńsko gapić na mnie — powiedział. — Szczura, kurcząt, bydła... podróżując statkiem, o wiele lepiej pożywiać się szczurami, niż wywoływać panikę na pokładzie, a w konsekwencji poszukiwania twojej trumny. Lepiej jest oczyścić statek ze szczurów! — To mówiąc, pociągnął krew z kieliszka z taką lubością, jakby to był przedni burgund. Zrobił niewinną minę. — Tak szybko robi się teraz zimno.
— Chcesz powiedzieć, że możemy się odżywiać krwią zwierząt? — zapytałem.
— Tak. — Dopił krew i niedbałym ruchem wrzucił kieliszek do ognia na kominku. Zerknąłem na potłuczone resztki. — Nie masz nic przeciwko, co? — Wskazał ruchem głowy na kominek z sarkastycznym uśmiechem. — Wierzę mocno, że nie, bo i tak nic na to nie poradzisz, nawet gdyby ci się to nie podobało.
— Mogę ciebie i twego ojca po prostu wyrzucić z Pointe du Lac, jeśli zechcę. — Straciłem cierpliwość i po raz pierwszy okazałem mu tak wyraźną niechęć.
— Dlaczego miałbyś to robić? — zapytał kpiąco z udanym przestrachem. — Nie wiesz przecież jeszcze wszystkiego... prawda? — Zarechotał i wolno ruszył przez pokój. Podszedł do szpinetu. Dotknął delikatnie instrumentu. — Grasz? — zapytał.

Odpowiedziałem coś w rodzaju: „Nie dotykaj tego”. A on znowu zaśmiał się tylko.

— Dotknę, jeśli będę chciał — odparł. — Nie znasz jeszcze, na przykład, wszystkich niebezpieczeństw, jakie czyhają na ciebie w nowym życiu. A umrzeć teraz... to byłoby dopiero nieszczęście.
— Musi być ktoś jeszcze, kto mógłby nauczyć mnie tych rzeczy — odpowiedziałem. — Z całą pewnością nie jesteś jedynym wampirem na świecie! Twój ojciec ma może siedemdziesiąt lat, nie więcej. Nie jesteś więc zbyt długo wampirem. Ciebie też ktoś musiał w to wprowadzić...
— A czy ty myślisz, że tak łatwo odszukać innych? Oni zobaczą, że się do nich zbliżasz, mój przyjacielu, ale ty ich nie będziesz widział. Nie, obawiam się, że nie masz wielkiego wyboru w tej chwili, przyjacielu. Ja jestem twoim nauczycielem i potrzebujesz mnie, nic na to nie poradzisz. Obaj też mamy kim się opiekować. Mój ojciec potrzebuje lekarza, no i jest jeszcze sprawa twojej matki i siostry. Nie próbuj tylko dawać im podstaw do jakichkolwiek podejrzeń. Po prostu opiekuj się nimi i moim ojcem, co oznacza, że jutrzejszej nocy postarasz się bardziej niż dziś i że będziesz dbał o swoją plantację. No, dosyć tego, idziemy spać. Obaj będziemy spali w tym samym pokoju, to znacznie zmniejszy ryzyko.
— Nie, zatrzymaj sobie sypialnię — powiedziałem. — Nie mam zamiaru zostawać z tobą w jednym pokoju.

Wtedy się wściekł.

— Louis, nie rób głupstw! — krzyczał. — Ostrzegam cię. Jak tylko wzejdzie słońce, staniesz się zupełnie bezbronny. Nic cię nie uchroni, absolutnie nic. Oddzielne pokoje oznaczają podwójną ostrożność i podwójne ryzyko odkrycia naszej tajemnicy.

Powiedział jeszcze mnóstwo innych rzeczy, by mnie przestraszyć i zmusić do posłuszeństwa, ale równie dobrze mógłby mówić do ściany. Przyglądałem mu się uważnie, lecz nie słuchałem go. Wydawał mi się teraz słaby i głupi.

— Będę spał sam — powiedziałem i zacząłem gasić świece.
— Już prawie ranek — nalegał.
— Więc zostań tutaj — odrzekłem. Podniosłem moją trumnę i zacząłem schodzić po schodach. Słyszałem, jak z wściekłością zatrzaskuje zamki i zasłania kotarami okna.

Wyszedłem na zewnątrz. Niebo było już blade, choć nadal upstrzone migocącymi gwiazdami. Zaczęło padać i podwórko błyszczało od deszczu. Dotarłem do kaplicy brata. Otworzyłem drzwi, odgarniając róże i ciernie, które prawie je opieczętowały. Ustawiłem trumnę na kamiennej posadzce przed klęcznikiem. W coraz to jaśniejszym świetle dostrzegałem wizerunki świętych na ścianach.

— Paulu — powiedziałem cicho, zwracając się do brata — po raz pierwszy w życiu nic do ciebie nie czuję, twoja śmierć nic mnie nie obchodzi, a jednocześnie po raz pierwszy odczuwam cię pełniej, odczuwam żal, że cię straciłem, jakbym wcześniej nie był do tego zdolny.
— Widzisz... — wampir zwrócił się do chłopaka — po raz pierwszy, w tamtej właśnie chwili, stałem się w pełni i całkowicie wampirem. Zamknąłem drewniane okiennice na małych okratowanych oknach i zaryglowałem drzwi. Położyłem się w wykładanej atłasem trumnie, dostrzegając już błysk sukna w ciemności, i zamknąłem się od środka... Tak oto stałem się wampirem.

 

— A byłeś tam — dodał chłopak po chwili — z innym wampirem, którego nienawidziłeś.