Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Otoczoną posępnymi bagnami posiadłość Blackwood ożywiają przybycia i odjazdy opętanych i skazujących na opętanie. Wśród nich jest wampir Lestat, pan czasu, na tyle próżny, by uwierzyć, że może zostać świętym, na tyle słaby, by się zakochać bez nadziei na ziszczenie miłości. Wraz z dwojgiem towarzyszy, Quinnem i Moną, rozwiązuje przerażające sekrety rodziny Mayfair i ratuje przed zagładą tajemniczą rasę nieśmiertelnych, ukrywających się na samotnej wyspie.
Przepełniony żarem, przemocą i erotyką "Krwawy kantyk", wieńczący cykl "Kroniki wampirów", jest zdumiewającą opowieścią o rozkoszach i torturach wszechobecnych w cieniach śmierci i nieśmiertelności.
Cykl: Kroniki Wampirów, t. 10
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (2)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 494
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Cykl „Kroniki wampirów" tworzą:
WYWIAD Z WAMPIREMWAMPIR LESTATKRÓLOWA POTĘPIONYCHOPOWIEŚĆ O ZŁODZIEJU CIAŁMEMNOCHWAMPIR ARMANDMERRICKKREW I ZŁOTOPOSIADŁOŚĆ BLACKWOODKRWAWY KANTYK
KRWAWYKANTYK
ANNE RICE
PrzekładPaweł Korombel
REBIS
DOM WYDAWNICZY REBIS
Poznań 2007
Tytuł oryginałuBlood Canticle
Copyright © 2003 by Anne O’Brien RiceAll rights reserved
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,Poznań 2007
RedaktorKatarzyna Raźniewska
Opracowanie graficzne serii i projekt okładkiZbigniew Mielnik
Fotografie na okładce
© Ted Streshinsky/Hearst Castle/CA Park Service/CORBIS© Robert Holmes/CORBIS
Wydanie 1
ISBN 978-83-7510-020-4
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznańtel. 0-61-867-47-08, 0-61-867-81-40; fax 0-61-867-37-74e-mail: [email protected]
Skład
Gdańsk, tel 0-58-347-64-44
Stanowi Rice’owi (1942-2002)
...miłości mojego życia
Ciesz się, młodzieńcze, w młodości swojej,a serce twoje niech się rozwesela za dni młodości twojej.
I chodź drogami serca swego,i za tym, co oczy twe pociąga;lecz wiedz, że z tego wszystkiegobędzie cię sądził Bóg!
Księga Koheleta1
Chcę być świętym. Chcę zbawiać dusze milionami. Chcę czynić dobro jak świat długi i szeroki. Chcę zwalczać zło! Chcę, żeby moje posągi stały w każdym kościele. Mam na myśli figury naturalnej wielkości, metr osiemdziesiąt z hakiem, włosy blond, oczy niebieskie...
Zaraz, zaraz.
Wiesz, z kim masz do czynienia?
Bo może jesteś moim nowym czytelnikiem i nigdy o mnie nie słyszałeś?
No, jeśli tak, to pozwól, że ci się przedstawię, bo co jak co, ale autoprezentacja na początku każdej książki to dla mnie największa frajda.
Jestem Lestat, najpotężniejszy, najurokliwszy wampir, jakiego ziemia nosiła, nadprzyrodzone zjawisko liczące sobie dwieście lat, ale na wieczność utrwalone w postaci dwudziestolatka o takich rysach i takiej figurze, że można skonać - tu i teraz. Jestem nieskończenie zaradny i nieodparcie czarujący. Śmierć, choroby, czas, grawitacja nic dla mnie nie znaczą.
Mam tylko dwóch wrogów: światło słońca, ponieważ trafiony jego promieniami padam bez życia, i sumienie. Innymi słowy, jestem skazany na wieczną noc i wieczną pastwę wyrzutów sumienia, udręczony krwi poszukiwacz.
Czy słysząc takiego ktosia, można się mu oprzeć?
Zanim pobiegniemy w głąb ogrodu mojej wyobraźni, zapewniam cię jeszcze, że:
Cholernie dobrze wiem, jak być w pełni rozwiniętym, postrenesansowym, postdziewiętnastowiecznym, postmodernistycznym, postpopularnym pisarzem. Dekonstruować to nie ze mną, skarbie. Z tego wniosek, że ode mnie dostaniesz powieść jak się patrzy - z początkiem, środkiem i zakończeniem. Sięgając po mój produkt, możesz liczyć na wątek, krwiste (tak!) postaci, napięcie, pełny pakiet.
Ze mną będzie ci jak w raju. Więc wyluzuj i łykaj stronkę za stronką. Nie pożałujesz. Myślisz, że nie pożądam nowych czytelników? No, to się dowiedz, skarbie, że na drugie imię mam „Pożądliwy”. Muszę cię mieć!
Ponieważ jednak robimy sobie krótką przerwę od tego mojego idee fix, jakim jest bycie świętym, dajcie mi powiedzieć parę słów moim zaprzysięgłym zwolennikom. A wy, świeżo przybyli chłopcy i dziewczęta, dołączcie. Na pewno dacie radę. Czemu miałbym wam utrudniać życie? To jakbym strzelał sobie samobójczą bramkę, no nie?
Teraz do tych, którzy mnie wielbią. Wiecie... milionów.
Podobno chcecie się dowiedzieć, co u mnie słychać... Wtykacie herbaciane róże w kraty mojej rezydencji w Nowym Orleanie, zostawiacie liściki w stylu: „Lestacie, odezwij się. Wyczaruj nam nową książkę. Lestacie, uwielbiamy «Kroniki wampirów». Lestacie, czemu nie dajesz znaku życia? Lestacie, błagamy, wróć”.
Ale że was zapytam, wielbiciele ukochani (tylko się nie zatratujcie z odpowiedzią), co się, do jasnej cholery, stało, kiedy dostaliście Memnocha? Hmm? To ta ostatnia część „Kronik wampirów” spisana przeze mnie w pierwszej osobie.
Och, kupiliście ją, nie narzekam, moi czytelnicy ukochani. Więcej, nakład pobił na głowę całą resztę Kronik; szczególik może prostacki, ale wymowny. Czy jednak przyjęliście Memnocha w waszych sercach? Czy go zrozumieliście? Czy sięgnęliście po niego po raz drugi? Czy uwierzyliście w to, co w nim stoi?
Byłem na dworze Boga Wszechmogącego i w niezgłębionych otchłaniach Zatracenia, chłopcy i dziewczęta, i powierzyłem wam moją spowiedź, do ostatniego jęku zagubienia, nędzy i rozpaczy, bo założyłem, że lepiej niż ja zrozumiecie, dlaczego uciekłem przed tą przerażającą możliwością, żeby naprawdę zostać świętym, a wy co na to? Kręciliście nosem!
„Gdzie Lestat, gdzie nasz wampir?!”
Tylko to was interesowało. Gdzie Lestat w jego szykownym fraczku, odsłaniający w uśmiechu igiełki kłów, przemierzający w oficerkach pretensjonalnie wystawny świat podziemia waszych mrocznych i modnie skrojonych metropolii, szczelnie wypakowanych wijącymi się ofiarami, z których większość zasługuje na wampiryczny pocałunek, gdzie ten Lestat? Tylko to wam było w głowie!
Gdzie Lestat, zabójczy złodziej krwi i kat dusz, Lestat mściciel, Lestat przebiegły, Lestat... hm... no, żeby tak nie skłamać... Lestat Wspaniały.
Oooch, to jest jazda, Lestat Wspaniały. To dla mnie odpowiedni tytuł w tej książce. Jestem, jak się dobrze nad tym zastanowicie, wspaniały. I chyba jasne, że ktoś musiał to głośno powiedzieć. Ale wróćmy jeszcze do waszych wydziwiań na temat Memnocha.
„Nie chcemy nędznych popłuczyn po szamanie z Bożej łaski!”, powiedzieliście. Chcemy naszego bohatera. Gdzie jego klasyczny harley? Niech kopnie rozrusznik i z rykiem przemknie przez ulice i zaułki dzielnicy francuskiej. Niech wiatr rozniesie jego śpiew do wtóru muzyki przez minisłuchawki, niech zdejmie fiołkowe okulary, niech rozpuści blond loki.
No, spoko, aha, niczego sobie obrazek. Pewnie. Nie odstawiłem harleya do dilera. I tak, uwielbiam fraczki, wciąż je zamawiam; w tych sprawach nie usłyszycie ode mnie żadnych sprzeciwów. I oficerki na glans, zawsze. Chcecie wiedzieć, co teraz noszę?
Nie powiem!
No, chyba że później.
Ale pogłówkujcie trochę nad tym, co chcę wam przekazać.
Ja podsuwam wam pod nos metafizyczną wizję stworzenia świata i wieczności, całą (mniej więcej) historię chrześcijaństwa i furę medytacji na temat najwznioślejszych chwil kosmosu i co w zamian słyszę? „A co to niby za powieść? Kto ci kazał się pakować do nieba i do piekła?! Masz być kabaretowym czartem!”
Mon Dieu! Żyć się odechciewa! Mówię poważnie i nie zatykajcie sobie uszu. Choćbym nie wiem jak was kochał, choćbym nie wiem jak was potrzebował, choćbym nie wiem jak bardzo nie mógł bez was żyć, to co to za życie!!!
No, śmiało, wywalcie tę książkę. Oplujcie mnie. Obrzućcie błotem. Śmiało. Wyrzućcie z waszej intelektualnej orbity. Wyrzućcie z waszych plecaczków. Ciśnijcie do kosza na lotnisku. Zostawcie mnie na ławce w Central Parku!
Co mnie to obchodzi?
Nie. Nie chcę, żebyście to zrobili. Nie róbcie tego.
NIE RÓBCIE!
Chcę, żebyście przeczytali każdą stroniczkę, którą napisałem. Niech moja proza was otuli. Wypiłbym waszą krew, gdybym mógł, i przypiął was do każdego wspomnienia, które we mnie żyje, każdego uderzenia serca, otoczki skojarzenia, chwilowego triumfu, błahej porażki, mistycznej chwili kapitulacji. I, niech będzie, zaraz się na tę okazję ubiorę. Czy kiedykolwiek nie byłem ubrany stosownie do okazji? Czy ktokolwiek wyglądał lepiej w łachmanach niż ja?
Eeech.
Nienawidzę mojej poetyki!
Co to za draństwo, że choćbym czytał książki wagonami, to i tak płodzę rzygowiny?!
Oczywiście, jak ktoś ma obsesję mojego kalibru i rodzaju, to chce nawiązać kontakt z każdym czytelnikiem i marzy, żeby jego książki były czytane i w barakach, i bibliotekach uniwersyteckich, więc taki efekt być musi. Jasne, nie? Mogę chłonąć kulturę i sztukę wszystkimi porami, ale ulubieńcem elit nigdy nie będę. Nie wpadliście na to?
Kolejne eeech.
Zbyt wiele od siebie wymagam! Motor duszy wibrujący na najwyższym biegu, ot, los myślącego wampira. Powinienem być gdzieś tam, wykańczać jakiegoś marnego typa, zlizywać jego krew jak lody z patyka. A ja nie. Książkę piszę.
To dlatego nie ma takich zasobów bogactwa i władzy, które mogłyby na długo mnie ukoić. Jestem piłeczką tańczącą w fontannie desperacji. Przecież to wszystko może nie mieć znaczenia. Te wykwintne francuskie mebelki z okuciami ze złoconego brązu i skórzanymi wstawkami tak naprawdę mogą się nie liczyć w wielkim planie stworzenia. Desperacja może cię dopaść i w komnatach pałacu, i rotacyjnej kawalerce. O trumnie nie wspominając! Ale daj sobie spokój z trumną, skarbie. Już nie jestem trumiennym wampirem, jak się to mówi. To bzdura. Chociaż nie twierdzę, że nie lubiłem tak sypiać, bynajmniej. Pod pewnymi względami nic nie może się równać z hardcore’owym posłaniem... ale co to ja...?
Ach, tak, już do tego przechodzimy, tylko...
Proszę, zanim poruszymy sprawy istotne, pozwólcie mi się wyżalić, wyliczyć szkody, które konfrontacja z Memnochem wyrządziła mojej psyche.
Teraz skupcie się wszyscy czytelnicy, nowi i starzy.
Zaatakowały mnie boskie siły, widzialne i niewidzialne! Mówi się na to „dar wiary”, a ja wam mówię, że to bardziej przypominało samochodowe bum! Doznałem gwałtu na psychice. Być w pełni dojrzałym wampirem po tym, jak się zobaczyło ulice nieba i piekła, to ciężki kawałek chleba. I wy, chłopaki, powinniście mi dać trochę metafizycznego luzu.
Od czasu do czasu dopada mnie pragnienie, żeby NIE CZYNIĆ WIĘCEJ ZŁA!
Nie odpowiadajcie mi wszyscy naraz: „A my chcemy, żebyś był czarnym charakterem, obiecałeś!”
Kojarzę. Kojarzę. Ale zrozumcie, nacierpiałem się, że głowa mała. Jakaś sprawiedliwość mi się należy.
I oczywiście, nie od dziś wiadomo, że jestem naprawdę niezły w czynieniu zła. Jeśli jeszcze nie umieściłem tego na koszulce, umieszczę. Tak naprawdę to nie chcę pisać niczego, czego nie można by tam umieścić. Tak naprawdę chciałbym pisać tylko na koszulkach. Tak naprawdę to chciałbym pisać całe powieści na koszulkach. Tak, żebyście, chłopaki, mogli mówić: „Ja noszę rozdział ósmy Lestata, to mój ulubiony; ach, widzę, ty nosisz szósty...”
„A ja od czasu do czasu noszę...” Och, przestań!
CZY NIE MA OD TEGO UCIECZKI?
Zawsze musisz szeptać mi do ucha, co?
Wlokę się Pirates’ Alley, męt okryty moralnie niestrzepywalnym kurzem, a ty wyskakujesz mi pod bokiem i mówisz: „Lestacie, obudź się”, a ja okręcam się na pięcie, i wiuuu, jak Superman wpadam do pierwszej lepszej, najzwyklejszej budki telefonicznej i proszę! Jestem, przyodziany od stóp do głów, znowu w aksamitach, i łapię cię za gardło. Jesteśmy w sieni katedry (a niby gdzie miałem cię zawlec? Nie chcesz umrzeć na poświęconej ziemi?) i błagasz mnie o to przez całą drogę; uuups! zagalopowałem się, to miał być łyczek, nie mów, że nie ostrzegałem. Ale że się spytam. Ostrzegałem? Czy nie?!
W porządku, okej, uhm, dajmy temu spokój, i co z tego, nie załamujmy rąk, pewnie, pewnie, dajmy sobie siana, nie ma o czym mówić, odłóżmy to, hę?
Poddaję się. Oczywiście, że będziemy się tu tarzać w czystej nieprawości!
I kim ja jestem, żeby się wypierać swojego powołania? Zaprzeczać temu, że jestem katolickim gadułą par excellence? Chodzi o to, że „Kroniki wampirów” to MÓJ pomysł, i tylko wtedy NIE JESTEM potworem, kiedy się do was zwracam, i zresztą dlatego to piszę, to znaczy, potrzebuję was, nie mogę bez was oddychać. Bez was jestem bezradny...
...I wróciłem!, eeech, brrr, ha-ha-ha, dana-dana i jestem niemal gotowy wziąć w swoje ręce konwencjonalne ramy tej powiastki i skleić je niezawodnym klejem skazanej na sukces narracji. Wszystko będzie się trzymało kupy, przysięgam wam na zjawę mojego nieżyjącego ojca. Technicznie biorąc, w moim świecie nie ma czegoś takiego jak dygresja. Wszystkie drogi prowadzą do mnie.
Cisza.
Pauza.
Zanim przeskoczymy do czasu teraźniejszego, pozwólcie mi na skromny odlot. Bez tego nie dam rady. Nie samym wdziękiem i czarem Lestat żyje, chłopcy i dziewczęta, nie widzicie tego? Nic na to nie poradzę.
A tak w ogóle, jak nie macie siły tego czytać, to od razu hop!, do następnego rozdziału. Śmiało, biegusiem!
Natomiast dla tych, którzy mnie naprawdę kochają, którzy chcą zrozumieć każdy niuans czekającej ich opowieści, mam zaproszenie. Chodźcie ze mną. Proszę, czytajcie:
Chcę być świętym. Chcę zbawiać dusze milionami. Chcę czynić powszechne dobro. Chcę mieć swoje gipsowe posągi w każdym kościele na całym świecie. Oto ja, sto osiemdziesiąt centymetrów wysokości, szklane niebieskie oczy, długa szata z purpurowego aksamitu, głowa pochylona, rozchylam dłonie wyciągnięte ku wiernym, którzy modlą się, dotykając moich stóp.
„Lestacie, ulecz mnie z raka, znajdź mi okulary, pomóż mojemu synowi rzucić narkotyki, spraw, żeby mąż mnie kochał”.
W Meksyku młodzieńcy przychodzą do drzwi seminarium, ściskając w rękach moje posążki, podczas gdy matki łkają przede mną w katedrze: „Lestacie, uratuj moje maleństwo. Lestacie, uwolnij mnie od bólu. Lestacie, ja chodzę! Patrzcie, posąg się rusza, widzę łzy!”
Handlarze narkotyków w Bogocie składają przede mną broń. Mordercy padają na kolana, szepcząc moje imię.
W Moskwie patriarcha trzyma w ramionach kalekiego chłopca i bije pokłony przed moim wizerunkiem. Chłopiec odzyskuje władzę w rękach i nogach. We Francji za moim wstawiennictwem tysiące wracają do Kościoła, ludzie szepczą, stając przede mną: „Lestacie, pogodziłem się z moją siostrą złodziejką. Lestacie, odsunąłem się od grzesznej kochanki. Lestacie, obnażyłem machinacje nieuczciwego banku, pierwszy raz od lat jestem na mszy. Lestacie, idę do zakonu i nic mnie nie powstrzyma”.
W Neapolu po wybuchu Wezuwiusza rusza procesja z moim posągiem i ratuję nadmorskie osady przed zalaniem lawą. W Kansas City tysiące studentów suną rzędem przed moim posągiem i ślubują, że będą uprawiać tylko bezpieczny seks albo wcale. Moje imię jest wzywane w wyjątkowej intencji podczas mszy w Europie i Ameryce.
W Nowym Jorku grupa naukowców ogłasza całemu światu, że dzięki mojemu wstawiennictwu udało się stworzyć bezwonny, bezsmakowy, nieszkodliwy narkotyk, po którym ma się odlot jak po kokainie i heroinie razem wziętych i który będzie ogólnie dostępny i całkiem legalny! Koniec z handlem narkotykami raz na zawsze!
Na te wieści senatorzy i kongresmani łkają i padają sobie w objęcia. Mój posąg natychmiast zostaje wstawiony do narodowej świątyni, waszyngtońskiej katedry Świętych Piotra i Pawła.
Wszędzie powstają hymny na moją cześć. Nabożne wiersze. Opis mojego świątobliwego życia (kilkadziesiąt stron) pełen barwnych ilustracji rozchodzi się w dziesiątkach milionów egzemplarzy. Ludzie tłoczą się przed nowojorską katedrą Świętego Patryka, by składać do koszyków karteczki z prośbami.
Moje posążki stoją na toaletkach, blatach kuchennych, biurkach, stanowiskach pracy na całym świecie. „Nie słyszałaś o nim? Módl się do niego, twój mąż zamieni się w baranka, matka przestanie cię gnębić, dzieci będą cię odwiedzać w każdą niedzielę, a potem prześlij w podzięce datek Kościołowi”.
Gdzie są moje szczątki? Wszędzie. Rozczłonkowano całe moje ciało i relikwie rozproszyły się po świecie, kawalątki wyschłych mięśni i ścięgien, kości i włosów złożono do złotych relikwiarzy, pojemników różnych kształtów, krzyży, monstrancji, niektóre fragmenty do wydrążonych krucyfiksów, inne do medalionów do noszenia na szyi. Czuję je wszystkie. Pogrążony w głębokim śnie, czuję ich moc. „Lestacie, pomóż mi rzucić palenie. Lestacie, czy mój syn pójdzie do piekła? (W żadnym wypadku.) Lestacie, umieram. Lestacie, nic nie przywróci życia mojemu ojcu. Lestacie, ten ból nigdy się nie skończy. Lestacie, czy Bóg naprawdę istnieje?” (Tak!)
Odpowiadam każdemu. Napełniam ludzi pokojem, wzniosłością, nieprzepartą radością wiary. Wszelki ból ustępuje, a to, co pozbawione znaczenia, zostaje strącone w przepaść.
Zajmuję ważne miejsce w ludzkim życiu. Jestem powszechnie i cudownie znany. Nie można o mnie nie wiedzieć! Nurt historii nie może mnie obejść! Informacje o mnie widnieją na stronach „New York Timesa”.
A na razie jestem w niebie z Bogiem. Jestem z Panem Światłości, Stwórcą, Boskim Źródłem całego stworzenia. Mam dostęp do wszystkich tajemnic. Czemu nie? Znam odpowiedzi na wszystkie, ale to wszystkie, pytania.
Bóg powiada: „Winieneś ukazać się ludziom. Taka jest właściwa droga wielkiego świętego. Ludzie oczekują tego od ciebie”.
Tak więc opuszczam Światłość i powoli opadam ku niebieskiej planecie. Bezwiednie tracę pełnię wiedzy, gdy wślizguję się w ziemską atmosferę. Żaden święty nie może zanieść pełni wiedzy ziemskiemu światu, gdyż świat by jej nie pojął.
Odziewam się w moją dawną ludzką postać, tak to nazwijmy, ale że jestem wielkim świętym, szykuję się do objawienia. I gdzie się udaję? Jak myślicie?
W Watykanie, najmniejszym królestwie na Ziemi, panuje cisza jak makiem zasiał.
Jestem w sypialni papieża. Przypomina celę mnicha; prycza, twarde krzesło. Ubóstwo i prostota.
Papież ma osiemdziesiąt dwa lata, ból zbyt głęboko usadowił się w kościach, by starzec mógł spać, drżenie rąk spowodowane chorobą jest zbyt silne, reumatyzm zbyt zaawansowany, słabości wieku są zbyt bezlitosne.
Powoli rozchyla powieki. Pozdrawia mnie po angielsku.
- Święty Lestacie - powiada. - Czemu ty do mnie przyszedłeś? Czemu nie ojciec Pio?
Niezbyt miło mnie wita.
Spokojnie! Nie zamierzał mnie obrazić. Jego pytanie jest zupełnie zrozumiałe. Papież uwielbia ojca Pio. Do tej pory kanonizował setki świętych. Pewnie kocha ich wszystkich. Nikogo jednak nie ukochał tak mocno jak ojca Pio. Co się tyczy mojej świętej osoby, to nie wiem, czy kanonizował mnie z miłością, ponieważ jeszcze nie napisałem tej części opowieści, w której zostaję kanonizowany. Gdy to piszę, mija tydzień od kanonizacji ojca Pio.
(Oglądałem cały ceremoniał w telewizji. Wampiry przepadają za telewizją.)
Wracając do teraźniejszości.
W papieskich komnatach, niesłychanie surowych i ubogich mimo pałacowych rozmiarów, zastygł wszelki ruch. Świece płoną w prywatnej kaplicy. Ojciec święty jęczy z bólu.
Nakładam na niego moje dłonie uzdrowiciela i uwalniam go od męki. Spokój przenika jego członki. Spogląda na mnie jednym okiem, drugie mruży, jak to ma w zwyczaju, i nagle między nami przędzie się nić porozumienia, czy też raczej zaczynam dostrzegać w nim coś, co cały świat dawno powinien ujrzeć:
Jego głęboka bezinteresowność, jego głęboka duchowość nie płyną jedynie z całkowitego oddania Chrystusowi, ale z doświadczeń przeżytych pod brzemieniem komunistycznej władzy. Ludzie zapominają. Tak, komunizm, to koszmarne nadużycia władzy i okrucieństwa, ale również szczytny kodeks moralny2. I zanim tamte wielkie purytańskie formy rządzenia przesłoniły młode lata papieża, żył otoczony gwałtem, przemocą i przerażającymi okrucieństwami drugiej wojny światowej. Tak uczył się poświęcenia i odwagi. Ten człowiek zawsze, ale to zawsze, żył w świecie duchowym. Umartwienia i ubóstwo splotły się w jego biografii jak łańcuchy spirali DNA.
Nic dziwnego, że nie potrafi się pozbyć głęboko zakorzenionej podejrzliwości wobec chaotycznego przesłania, jakie ślą żyjące w dobrobycie państwa kapitalistyczne. Po prostu nie potrafi pojąć, że
dobroczynność może być naturalnym owocem obfitości, że wysublimowany ogrom wizji jest możliwy z punktu obserwacyjnego zbudowanego na fundamencie zdrowego zbytku, a bezinteresowność i wielka potrzeba niesienia pomocy innym rodzi się wtedy, gdy zaspokojono w nadmiarze wszystkie potrzeby.
Czy mogę poruszyć z nim ten temat w tak cichym momencie? Czy też jedynie powinienem go zapewnić, że nie musi się martwić „chciwością” Zachodu?
Przemawiam do niego cicho i łagodnie. Zaczynam mu rozjaśniać te sprawy. (No, wiem, że to papież, a ja wampir piszący tę powieść; ale w tej opowiastce jestem wielkim świętym. Nie mogę się dać spętać ograniczeniom własnego dzieła!)
Przypominam mu, że zasady greckiej filozofii zrodziły się dzięki zamożności ówczesnego społeczeństwa, i po chwili kiwa głową na znak zgody. Jego wiedza filozoficzna jest godna podziwu. (Masa ludzi nie ma bladego pojęcia o gruntownym wykształceniu papieża w tej dziedzinie.) Ale muszę go przekonać do czegoś o wiele poważniejszego.
Widzę to jasno. Widzę wszystko.
Naszym największym i wiecznym błędem, który popełniamy jak świat długi i szeroki, jest postrzeganie każdego kroku naprzód jako kulminacji lub zwieńczenia. Mówimy, że „w końcu”, że „osiągnęliśmy szczyt”. Wrodzony nam fatalizm nieustannie się zmienia i przystosowuje do wiecznozmiennej teraźniejszości. A równocześnie przemożna alarmistyczna postawa sprawia, że nerwowo reagujemy na każdy kolejny etap rozwoju. Od dwóch tysięcy lat „sytuacja wymyka się nam z rąk”.
Oczywiście, ten punkt widzenia jest spowodowany obsesją apokalipsy, zakorzenioną w nas od chwili wniebowstąpienia Chrystusa, traktowaniem teraźniejszości, jakby była końcem czasu. Musimy dać sobie z tym spokój! Musimy dostrzec brzask epoki wysublimowania! Koniec z podbojami. Wróg będzie wchłaniany i przemieniany.
Muszę wszakże podkreślić ważną sprawę: modernizm i materializm - prądy, których Kościół obawiał się przez wiele lat - są dopiero w filozoficznych i praktycznych powijakach! Ich moc łaski dopiero zaczyna się ujawniać!
Nie przejmujcie się tymi infantylnymi bluźnierstwami! Rewolucja elektroniczna zmieniła uprzemysłowiony świat w stopniu wykraczającym poza wszelkie przewidywania dwudziestego wieku. Nadal cierpimy bóle porodowe. Rozwijajmy się dalej! Do roboty! Do zabawy!
Codzienne życie milionów w krajach uprzemysłowionych jest nie tylko wygodne, ale łączy graniczące z cudem wspaniałości. I tak powstają nowe duchowe potrzeby, nieskończenie odważniejsze niż misjonarskie cele z przeszłości.
Musimy przyznać, że polityczny ateizm zakończył się totalnym fiaskiem. Zauważcie. Cały system do kosza. Może Kuba jest wyjątkiem. Ale co takiego udowodnił Castro? I nawet najbardziej świeccy decydenci w Ameryce uważają, że duchowa cnotliwość jest czymś oczywistym. To dlatego mamy skandale w wielkich korporacjach! I to dlatego tak bulwersują ludzi! Nie ma moralności, nie ma skandali. Prawdę powiedziawszy, być może będziemy musieli ponownie zdefiniować wszystkie obszary życia społecznego, które tak pochopnie nazwaliśmy świeckimi. Kto tak naprawdę jest pozbawiony głębokich, niezachwianych i altruistycznych przekonań?
Judeochrześcijaństwo jest religią zsekularyzowanego Zachodu, choćby nie wiem ile milionów twierdziło, że nie przywiązuje do niego żadnego znaczenia. Jego głębokie zasady wchłonęli nawet najbardziej oporni i światli agnostycy. Jego cele i zasady wpływają zarówno na posunięcia na Wall Street, jak i na zwykłe uprzejmości wymieniane czy to na kalifornijskiej plaży, czy na spotkaniu szefów rządów Rosji i Stanów Zjednoczonych.
Niebawem pojawią się techno-święci - jeśli już się nie pojawili - i zlikwidują biedę milionów zalewem odpowiednio rozdzielonych dóbr i usług. Łączność doprowadzi do likwidacji nienawiści i podziałów, kafejki internetowe nadal będą wyrastać jak kwiaty w slumsach Azji i Dalekiego Wschodu. Telewizja kablowa dostarczy nowe niezliczone programy rozległemu światu arabskiemu. Nawet Korea Północna nie oprze się świeżemu trendowi.
Znajomość obsługi komputera pozwoli na pełną i owocną asymilację mniejszości w Europie i Ameryce. Jak już wspomniałem, medycyna doprowadzi do wynalezienia tanich, nieszkodliwych substytutów kokainy i heroiny, w ten sposób eliminując całkowicie handel narkotykami. Wszelka przemoc niebawem ustąpi nieskończenie bardziej wyrafinowanym metodom wyrażania odmiennych opinii - debatom i wymianie wiedzy. Akty terroru będą uznawane za ohydne właśnie z powodu swojej sporadyczności, aż całkowicie ustaną.
Co do seksualności, to rewolucja w tym względzie jest tak szeroka, że nam, dzieciom tej epoki, daleko do uświadomienia sobie choćby zwiastunów zmian, które zachodzą w tej dziedzinie. Minispódniczki, krótkie fryzury, pieszczoty w samochodach, kobiety pracujące ramię w ramię z mężczyznami, prawa homoseksualistów - zawrót głowy już na wejściu. Naukowa wiedza na temat kontroli urodzin daje nam swobodę, o której ani marzyły uprzednie stulecia, a jej bezpośredni wpływ na nasze życie to blady cień w porównaniu z tym, co nas czeka. Musimy szanować niebywałe tajemnice plemnika i jajeczka, sekrety atrakcyjności płci przeciwnej i doboru partnera. Wszystkie Boże dzieci będą korzystały pełnymi garściami z rosnącej wiedzy, ale że się jeszcze raz powtórzę: to tylko początek. Musimy być odważni. Musimy ogarnąć cuda nauki w imię Pana.
Papież słucha. Uśmiecha się.
Kontynuuję.
Wizerunek Boga wcielonego w człowieka, owoc boskiego zafascynowania własnym aktem stworzenia, zatriumfuje w trzecim milenium jako najwyższy symbol boskiego poświęcenia i niezgłębionej miłości.
Twierdzę, że potrzeba tysięcy lat na zrozumienie ukrzyżowania Chrystusa. Na przykład dlaczego zstąpił na ziemię i przeżył tu trzydzieści trzy lata? Czemu nie dwadzieścia? Czemu nie dwadzieścia pięć? Przez wieczność można sobie łamać nad tym głowę. Dlaczego Chrystus musiał zacząć od oseska? Co to za przyjemność być oseskiem? Czy bycie oseskiem to część naszego zbawienia? I czemu wybrano właśnie tamtą epokę? I tamto miejsce?!
Zwietrzała gleba, żwir, piasek, wszędzie kamienie - w życiu nie widziałem tyle kamieni co w Ziemi Świętej - ludzie na bosaka, w sandałach, wielbłądy; wyobraźcie sobie tamte czasy. Nic dziwnego, że kamienowali! Czy to, że Chrystus pojawił się w tamtej epoce, ma jakiś związek z ówczesną prostotą stroju i uczesania? Myślę, że tak. Przelećcie jakąś książkę poświęconą historii ubioru - no, wiecie, naprawdę dobry album, który przeprowadzi was od starożytnego Sumeru do butików Ralpha Laurena: nigdzie nie znajdziecie prostszych ubiorów i zwyklejszego uczesania niż w Galilei pierwszego wieku.
Mówię serio, wyjaśniam ojcu świętemu. Chrystus to rozważył, musiał rozważyć. Jakże inaczej? Musiał wiedzieć, że Jego wizerunki zaleją świat w setkach milionów egzemplarzy.
Co więcej, myślę, że Chrystus wybrał ukrzyżowanie, ponieważ od tamtej chwili miał być oglądany, gdy wyciąga ramiona, gotowy objąć każdego pełnym miłości uściskiem. Kiedy raz się spojrzy na ukrzyżowanie pod tym kątem, cała perspektywa ulega zmianie. Widzimy, że On jest gotów objąć cały świat. Wiedział, że Jego wizerunek musi zachować siłę oddziaływania przez wieki. Wiedział, że musi mieć jednoznaczny wyraz. Wiedział, że musi być na tyle prosty, aby można go było łatwo wytwarzać. To nie przypadek, że możemy sięgnąć po wizerunek tamtej upiornej śmierci i nosić go na szyi. Bóg myśli o wszystkich takich rzeczach, no nie?
Papież nadal się uśmiecha.
- Gdybyś nie był świętym, wyśmiałbym cię - mówi. - A jak już tak rozmawiamy, to kiedy się spodziewasz tych techno-świętych?
Jestem szczęśliwy. Wygląda jak dawny papież, który jeździł na nartach, jeszcze gdy miał siedemdziesiąt trzy lata. Warto było zadać sobie ten trud i odwiedzić Pappę, żeby go oglądać w takim świetnym humorze.
A poza tym, nie każdy może być ojcem Pio albo Matką Teresą. Ja jestem świętym Lestatem.
- Pozdrowię od ciebie ojca Pio - szepczę.
Papież zapadł w drzemkę. Zachichotał i zasnął. To byłoby na tyle z moim mistycznym oddziaływaniem. Gadaniną uśpiłem staruszka. Ale czego się spodziewałem, zwłaszcza po tym papieżu? Pracuje niezwykle ciężko. Cierpi. Medytuje. Tego roku był już w Azji i Europie Wschodniej i wkrótce wybiera się do Toronto, Gwatemali i Meksyku. Nie mam pojęcia, skąd bierze na to siły.
Kładę mu dłoń na czole. Potem wychodzę.
Schodzę schodami do Sykstyny. Oczywiście, jest ciemno i pusto. I zimno. Nie mam się jednak czego obawiać, moje oczy świętego są równie dobre jak oczy wampira i widzę roje wspaniałych fresków.
Samotny - odcięty od całego świata i wszystkich stworzeń - stoję w tym cudownym otoczeniu. Pragnę położyć się na podłodze jak ksiądz w dniu wyświęcenia. Chcę być księdzem. Chcę dokonać konsekracji hostii! Chcę tego tak bardzo, że to aż napawa mnie bólem. NIE CHCĘ WIĘCEJ CZYNIĆ ZŁA.
Tak po prawdzie to daję spokój fantazjom o świętym Lestacie. Wiem, ile są warte, i nie potrafię przejść od marzeń do przekuwania ich w rzeczywistość.
Wiem, że nie jestem świętym, nigdy nim nie byłem i nie będę. Żadna chorągiew z moim obrazem nie rozwinie się na placu Świętego Piotra w promieniach słońca. Żaden wielotysięczny tłum nie będzie wiwatował w dniu mojej kanonizacji. Żaden sznur kardynałów nie będzie towarzyszył takiej ceremonii, bo ona nigdy się nie odbędzie. I nie mam recepty na środek, który zastąpiłby kokainę plus heroinę, więc nie mogę zbawić świata.
Nawet nie stoję w Kaplicy Sykstyńskiej. Jestem daleko od niej, w ciepłym zakątku, chociaż tak samo samotny, jak to sobie tuż przed chwilą wyobrażałem.
Jestem wampirem. Zachwycało mnie to przez dwieście lat i wciąż zachwyca. Jestem tak pełen krwi innych, że niemal tryska mi uszami. Jestem nią skażony. Jestem tak wyklęty jak cierpiąca na krwotok kobieta, zanim dotknęła frędzli płaszcza Chrystusa! Żyję dzięki krwi. Jestem rytualnie nieczysty.
I jestem zdolny tylko do jednego cudu. Nazywamy go mroczną sztuczką i właśnie zamierzam ją wykonać.
Myślicie, że całe to poczucie winy może mnie powstrzymać? Nada, nigdy, mais non, puknijcie się w czółko, dajcie sobie siana, w życiu, byyyłagam, no, co wy, mofffy nie ma.
Mówiłem, że wrócę, no nie?
Jestem niespożyty, nie do powstrzymania, bezwstydny, bezmyślny, beznadziejny, bez serca, hultaj, dzikus, nieprzemakalny na krytykę, niepoprawny, nie do odratowania i nie zasługuję na wybaczenie.
I, skarbie, oto kolejna opowieść.
Słyszę dzwony piekła. Wzywają mnie. Czas w tany!
NO, TO WIUUU! I OTO, GDZIE JESTEŚMY.
Posiadłość Blackwood, na dworze, wieczorem
Oto wiejski cmentarzyk na krawędzi zarosłych cyprysami bagien, kilkanaście starych grobowców, z których czas dawno temu wytarł inskrypcje, jeden z nich czarny od sadzy niedawno wygasłego ogniska, a całość otoczona niskim ogrodzeniem z kutego żelaza i czterema ogromnymi dębami, uginającymi się pod ciężarem konarów, niebo w kolorze lila, żar lata słodko pieści skórę, i...
...no pewnie, że włożyłem fraczek z czarnego aksamitu (z bliska widać wcięcie w talii i mosiężne guziki), buty harleyowca i świeżutką lnianą koszulę wykańczaną koronkami (biada temu żałosnemu brudasowi, który pozwoli sobie na szyderstwo na widok tego stroju!), dziś wieczór nie przyciąłem opadającej na ramiona blond grzywy, co czasem robię dla odmiany, i nie włożyłem fiołkowych przeciwsłonecznych okularów, bo nie ma nikogo, kogo kolor moich oczu mógłby oszołomić, a moja skóra jest niebywale opalona od czasu próby samobójstwa sprzed kilku lat, gdy na pustyni Gobi wystawiłem się na działanie promieni słońca, i myślę sobie, że...
...mroczna sztuczka, tak, czyni cuda, oni cię potrzebują, tam w tym dworze, ciebie, smarkatego księcia, ciebie, szejka między wampirami, przestań rozpaczać i rozpamiętywać, idź do nich, we dworze jest delikatna sytuacja i
PRZYSZEDŁ CZAS OPOWIEDZIEĆ WAM, CO SIĘ WYDARZYŁO, WIĘC OPOWIADAM.
Przechadzałem się, dopiero co opuściwszy moją kryjówkę, i opłakiwałem gorzko pewną krwiopijczynię, która przepadła właśnie na tym cmentarzu, na już wspomnianym sczerniałym grobowcu, w wielkim ognisku i z własnej woli, całkiem niespodziewanie zostawiając nas poprzedniej nocy.
Była to Merrick Mayfair, która przebywała między nami, mniej czy bardziej żywymi zmarłymi, zaledwie trzy lata. Zaprosiłem ją do Blackwood, by pomogła mi przepędzić złego ducha od dzieciństwa prześladującego Quinna Blackwooda. Ten dopiero co dostał zastrzyk mrocznej krwi i przybył do mnie, szukając pomocy. Po transformacji Quinna ze śmiertelnika w wampira ów duch nie tylko nie dał mu spokoju, ale wręcz przeciwnie, stał się silniejszy i jeszcze złośliwszy, a na dodatek przyczynił się do śmierci najdroższej chłopakowi śmiertelniczki - jego ciotecznej babki, liczącej sobie osiemdziesiąt pięć lat cioci Queen: potrącił ją tak, że upadła i wyzionęła ducha na miejscu. Nie mogłem się obejść bez Merrick Mayfair, jeśli chciałem na zawsze przepędzić tego prześladowcę. Miał na imię Goblin.
Jako że Merrick Mayfair w swojej śmiertelnej postaci była zarówno uczoną, jak i czarownicą, uznałem, iż będzie miała dość siły i się go pozbędzie.
No cóż, przybyła i przejrzała Goblina, rozwikławszy zagadkę jego pochodzenia, po czym wzniosła wysoki stos z węgla i drewna i podpaliwszy go, zniszczyła nie tylko złego ducha, ale również sama wstąpiła w płomienie. Duch odszedł na zawsze, na zawsze odeszła też Merrick.
Oczywiście, próbowałem ją wyciągnąć z gorejącego stosu, ale jej dusza uleciała i choćbym wylewał hektolitry własnej krwi na sczerniałe szczątki, nie dałoby się ich przywrócić do życia.
Kiedy chodziłem w kółko, kopiąc z furią cmentarną ziemię, przyszła mi do głowy myśl, że nieśmiertelni, którym wcześniej się wydawało, iż pragną mrocznej krwi, giną dużo prędzej niż ci, którzy nigdy o nią nie prosili. Może to gniew z powodu dokonanego na nas gwałtu daje nam siły przetrwać wieki.
Jak powiedziałem, we dworze się coś działo.
Chodząc, obracałem w głowie jedną myśl: mroczna sztuczka, tak, mroczna sztuczka, trzeba stworzyć kolejnego wampira.
Lecz czemu coś takiego w ogóle nie dawało mi spokoju? Mnie, który potajemnie pragnął zostać świętym? Krew Merrick z pewnością nie krzyczała z ziemi o kolejnego nowo narodzonego, należało z góry skreślić takie przypuszczenie. A przy tym wszystkim była to jedna z tych nocy, gdy każdy wciągany przeze mnie oddech zdawał się punktować kolejną miniaturową metafizyczną katastrofę.
Spojrzałem na dwór, jak nazywano ten dom, rezydencję na szczycie niewielkiego wzniesienia, na wysokie białe kolumny i rzędy rozświetlonych okien, budynek, który przez ostatnie kilka nocy był skarbcem mojego bólu i szczęścia, i próbowałem ustalić, jak należy to rozegrać - z korzyścią dla wszystkich zainteresowanych stron.
Głównie należało wziąć pod uwagę obecność wielu niczego nie podejrzewających, drogich memu sercu mimo krótkiej znajomości śmiertelnych, a mówiąc, że niczego nie podejrzewali, mam na myśli, iż nigdy nie przemknęło im przez głowę, że ich ukochany Quinn Blackwood, młody dziedzic, czy też jego tajemniczy przyjaciel, Lestat, są wampirami. To dlatego Quinn pilnował się ze wszystkich sił, ogarnięty lękiem, aby jakimś nieprzemyślanym uczynkiem nie wyrządzić komuś zła. To był jego dom i nie zamierzał zrywać z nim więzów.
Wśród tych śmiertelników była Jasmine, ciemnoskóra, wszechstronnie utalentowana gospodyni o oszałamiającej urodzie (mam nadzieję, że uda mi się więcej o niej powiedzieć w miarę rozwoju akcji, bo aż mnie język świerzbi) i przez jedną noc kochanka Quinna; ich synek, Jerome, oczywiście poczęty przez Quinna śmiertelnika, mający cztery lata i biegający dla zabawy w górę i w dół kręconych schodów, przebierający dziarsko nóżkami w nieco za dużych białych tenisówkach; Baba Ramona, babka Jasmine, królewskiej postaci Murzynka z siwymi, zaczesanymi w kok włosami, kręcąca głową, mówiąca do nie wiedzieć kogo, i jej wnuk, Ciem, szczupły Murzyn o muskulaturze dzikiego górskiego kota, w czarnym garniturze i krawacie, stojący tuż za progiem wielkich frontowych drzwi i patrzący w górę schodów, szofer niedawno zmarłej pani tego domu, cioci Queen, za którą nadal z bólem rozpaczamy, dręczony, i nie bez powodu, podejrzeniami na temat tego, co się wyprawia w sypialni Quinna.
W głębi, na piętrze, siedział w swoim pokoju stary nauczyciel Quinna, Nash Penfield, razem z trzynastoletnim Tommym Blackwoodem, tak faktycznie wujem Quinna, ale w istocie raczej jego adoptowanym synem - ci dwaj rozmawiali przed zimnym kominkiem, gdy Tommy, niezwykle uroczy młody człowiek, każdy musiał to przyznać, cicho opłakiwał śmierć wielkiej damy, o której dopiero co wspomniałem, a z którą przez trzy lata podróżował po całej Europie, „dorastając męskiego wieku”, jak opisałby to Dickens.
Z tyłu posiadłości przebywali fornale, Allen i Joel, którzy siedząc w otwartym i oświetlonym pomieszczeniu baraku i przeglądając „Weekly World News”, zarykiwali się ze śmiechu, zagłuszając dolatujące z telewizora odgłosy meczu futbolowego. Przed domem stała gigantyczna limuzyna, za - druga.
Pozwólcie, że dwór opiszę szczegółowo. Jestem w nim zakochany. Uważam, że ma idealne proporcje, co nie zawsze można powiedzieć o starych amerykańskich budowlach, ale ten dumny dom o wielkich oknach z obu stron, królujący na wyniesieniu terenu jest więcej niż piękny i trudno się mu oprzeć, jemu i długiej hikorowej alei.
Wnętrze? Jak je nazywają Amerykanie, gigantyczne pokoje. Pyłka kurzu, wszędzie idealny porządek. Mnóstwo kominkowych zegarów, luster, portretów, perskich dywanów i nieuniknione połączenie dziewiętnastowiecznych hebanowych mebli oraz replik klasycznych hepplewhite’ów i ludwików XIV, w sumie styl nazywany tu tradycyjnym lub antycznym. Podoba się? I nigdy nie uciekniesz przed buczeniem ogromnych klimatyzatorów, które nie tylko czarodziejskim sposobem schładzają powietrze, ale kreują twoją własną strefę dźwięku, której nie naruszają żadne hałasy z zewnątrz, co w niezwykły sposób zmienia atmosferę i nastrój starego Południa.
Wiem, wiem. Powinienem opisać scenerię, zanim przystąpiłem do opisu ludzi. Ale co z tego? Nie myślałem logicznie. Zaciekle biłem się z myślami. Nie mogłem się oderwać od historii życia i śmierci Merrick Mayfair.
Oczywiście, Quinn twierdził, że widział, jak Światłość obejmuje zarówno niechcianego przezeń ducha, jak i Merrick, i dla niego scena na cmentarzu była teofanią - dla mnie była czymś zupełnie innym. Ja widziałem tylko, jak Merrick spala się żywcem. Płakałem, wrzeszczałem, kląłem.
Okej, dość o Merrick. Nie zapominajcie o niej jednak, bo z pewnością jeszcze do niej wrócę. Kto wie? Niewykluczone, że za każdym razem, kiedy mi się zachce. Tak w ogóle, to kto rządzi tą książką? Nie, nie bierzcie tego poważnie. Obiecałem wam opowieść i będzie opowieść.
Chodzi, czy raczej chodziło, o to, że z powodu tego, co właśnie wstrząsnęło dworem, nie miałem czasu porządnie się wypłakać. Utraciliśmy Merrick. Utraciliśmy pełną życia, niezapomnianą ciocię Queen. Żałoba spowiła przeszłość i przyszłość. Ale właśnie zaszło zupełnie niespodziewane wydarzenie i mój skarb, Quinn, niezwłocznie mnie potrzebował.
Oczywiście, nikt mnie nie zmuszał, żebym ingerował w to, co działo się w Blackwood! Równie dobrze mogłem się po cichutku wy tasować.
Quinn, wampirze pisklę, wezwał Lestata Wspaniałego (uhm, lubię ten tytulik), żeby załatwił Goblina, i skoro Merrick zabrała ze sobą ducha, niby nie miałem nic więcej do roboty, mogłem dosiąść rumaka i nieśpiesznym kłusem oddalić się w kierunku zachodzącego słońca, żegnany szeptami służby: „A tak w ogóle, to kto to był ten wystrojony przystojniak?”, ale nie miałem serca zostawić Quinna własnemu losowi.
Quinn nielicho się zaplątał w życie tych śmiertelnych. A ja po uszy zakochałem się w Quinnie. Miał dwadzieścia trzy lata, gdy został ochrzczony krwią, miewał niezwykłe wizje i niezwykłe sny - niewymuszenie czarujący i nieskończenie dobry, cierpiący nocny łowca, łasy tylko na krew potępionych i towarzystwo kochających i wspierających na duchu.
(Kochających i wspierających na duchu??? Takich jak ja na przykład??? Więc dzieciak błądził. Poza tym tak się w nim zakochałem, że odstawiłem nielichy teatr na jego użytek. Czyż można mnie potępiać za kochanie tych, którzy przychodzą do mnie z miłością? Czy to takie straszne, chociaż jestem potworem pełną gębą? Wkrótce zrozumiecie, że cały czas mówię o mojej moralnej ewolucji! Ale teraz - wątek opowieści.)
Mogę „zakochać się” w każdym - mężczyźnie, kobiecie, dziecku, wampirze, papieżu. Osoba nie gra roli. Jestem idealnym chrześcijaninem. Widzę dary Boga wszędzie. Prawie każdy byłby jednak gotów pokochać Quinna. Kochanie takich jak Quinn przychodzi łatwo.
Teraz do spraw bieżących, a skoro o nich mowa, to należy wrócić do sypialni Quinna, zajętej w tej delikatnej chwili przez jej właściciela.
Zanim któryś z nas wstał tej nocy - a wcześniej zabrałem ze sobą tego wysokiego, niebieskookiego, kruczowłosego chłopca do jednej z moich kryjówek - śmiertelna dziewczyna przybyła do dworu i przeraziła wszystkich.
To dlatego Clem nie spuszczał z oka schodów, Baba Ramona mruczała, a Jasmine zamartwiała się, chodząc w kółko i załamując ręce. Nawet mały Jerome był podniecony, i to dlatego biegał w górę i w dół po schodach. Nawet Tommy i Nash wcześniej przerwali swoje lamenty, by rzucić okiem na przybyłą i zaproponować pomoc, która ulżyłaby jej zmartwieniu.
Bez kłopotu zajrzałem do ich umysłów i dowiedziałem się, co się w nich kryje, tak że znałem całe tło tego dziwacznego zdarzenia, a jak już mowa o zaglądaniu w te miejsca, to uświadomiłem sobie też, jaki wpływ cała afera wywarła na Quinna.
Przeprowadziłem też rodzaj włamania do głowy śmiertelnej dziewczyny, gdy siedziała na łóżku Quinna, wśród całej masy rozrzuconych kwiatów, doprawdy cudownej plątaniny ciśniętych byle jak kielichów, łodyg i listków, rozmawiając z nim.
Od samego początku otaczała mnie kakofonia myśli, wrażeń i emocji. A cała sprawa wzbudziła w mojej niezwykle odważnej duszy drobną falę paniki. Zrobić mroczną sztuczkę? Dodać do naszej rzeszy jeszcze jedną wampirzycę? Piekło i szatani! Rozpacz i smutek! Na pomoc, morderstwo, policja!
Czy naprawdę to mnie zależy na wykradzeniu z nurtu losów ludzkości kolejnej duszyczki? Mnie, który chce być świętym? I który kiedyś zadawał się z aniołami? Mnie, który twierdził, że widział Boga we własnej postaci? To ja mam wprowadzić kolejną lokatorkę do - uwaga, uwaga! - królestwa żywych umarłych?
Komentarz: cudownie było kochać Quinna, między innymi dlatego że to nie ja stworzyłem go wampirem. Chłopiec trafił mi się gratis. Czułem się tak, jak musiał się czuć Sokrates, kiedy uroczy greccy młodzianie przychodzili do niego po radę, przynajmniej do chwili, w której za nauki poczęstowano go przymusowym drinkiem z cykuty.
Wracamy do teraźniejszości: jeśli w tym świecie miałem jakiegoś rywala do serca Quinna, była nim tamta śmiertelniczka, tamta dziewczyna, z którą siedział na górze, szepcząc gorączkowe obietnice, że przekaże jej naszą krew, że złoży jej pokraczny dar naszej nieśmiertelności. Tak, zgadza się, dokładnie taka właśnie oferta padała z ust Quinna. Dobry Boże, dzieciaku, weź się trochę w garść! - pomyślałem. Ostatniej nocy widziałeś światłość niebios!
Dziewczyna nazywała się Mona Mayfair. Nigdy jednak nie poznała Merrick Mayfair ani nawet nie słyszała o niej. O żadnym pokrewieństwie nie mogło więc być mowy. Merrick była w jednej czwartej Murzynką, Mulatką urodzoną wśród mieszkających w centrum „kolorowych Mayfairów”, Mona natomiast należała do białych Mayfairów z Garden District i pewnie nigdy w życiu nie słyszała słowa o Merrick ani o jej kolorowych bliskich. Z kolei Merrick nigdy nie wykazywała żadnego zainteresowania swoją sławną białą rodziną. Chodziła własnymi ścieżkami.
Jednakże Mona była autentyczną czarownicą - podobnie jak bez wątpienia była czarownicą Merrick. A kim jest czarownica? No cóż, jest to ktoś, kto potrafi czytać w myślach, przyciąga duchy i zjawy i posiada pewne okultystyczne umiejętności. W ostatnich dniach dość się nasłuchałem od Quinna o przesławnym klanie Mayfairów, by zdawać sobie sprawę, że kuzyni Mony, sami czarownicy, jeśli się nie mylę, niewątpliwie tropią teraz z językiem na brodzie Monę, z pewnością przerażeni i wystraszeni losem tego dziecka.
Powiem więcej, wcześniej widziałem przelotnie troje z tego przesławnego plemienia (w tym księdza czarownika, ni mniej, ni więcej, tylko księdza czarownika! Nawet nie chcę o tym myśleć!) na mszy za duszę cioci Queen i teraz zachodziłem w głowę, czemu się tak ociągają z dopadnięciem Mony, chyba że celowo rozgrywają to powolutku, a powód tej zwłoki niebawem stanie się jasny.
My, wampiry, nie lubimy czarownic i czarowników. Wiecie czemu? Każdy szanujący się wampir, nawet jeśli ma trzy tysiące lat, potrafi oszukać śmiertelników, przynajmniej na chwilę. A młodziutkim wampirom, takim jak Quinn, idzie to już wręcz jak z płatka. Jasmine, Nash, Baba Ramona - wszyscy brali Quinna za śmiertelnika. Ekscentryk? Umysłowo chory? Tak, to prawda. Ale człowiek. I Quinn mógł żyć między nimi jeszcze sporo czasu. Jak już wytłumaczyłem, myśleli, że ja też jestem człowiekiem, chociaż zapewne nie mogłem liczyć na to, iż to przekonanie utrzyma się długo.
Natomiast czarownice i czarownicy nie są tak naiwni. Bezbłędnie rozpoznają wszystkie stworzenia, z którymi mają do czynienia. Ich moc, chociaż często działa bezwiednie, nigdy nie spoczywa. Wyczułem to podczas mszy, wystarczyło tylko, że oddychałem tym samym powietrzem co doktor Rowan Mayfair, jej mąż, Michael Curry, a także ksiądz Kevin Mayfair. Na szczęście odbierali jednocześnie tak wiele bodźców, że nie musiałem dawać drapaka.
No, dobra, o czym to ja... Ach, spoko. Mona Mayfair to również wiedźma, a jej umiejętności były najwyższego rzędu. Tak więc, gdy tylko jakiś rok temu Quinn został napojony mroczną krwią, poprzysiągł, iż nigdy więcej nie spotka się z Moną, gdyż nawet na łożu śmierci mogła wyczuć zło, które pozbawiło go życia, a poza tym nie chciał jej skazić.
Jednakże z własnej woli i ku wielkiemu zdumieniu wszystkich...
przybyła tu jakąś godzinę temu, prowadząc rodzinną limuzynę. Porwała ją spod Mayfair Medical Center, w którym gasła od ponad dwóch lat. (Szofer spacerował wokół budynku, nieszczęsny gamoń, paląc papierosa. Kiedy odjeżdżała pełnym gazem, widziała we wstecznym lusterku, jak biegnie za nią.)
Potem odwiedziła wiele kwiaciarni, w których nazwisko Mayfair cenione jest tak samo jak złoto, zabierając gigantyczne wiązanki kwiatów albo luźne bukiety, wszystko, co tylko wpadło jej w ręce, pokonała Twin Span, jak nazywa się tu długi most nad jeziorem, dotarła do dworu Blackwood, wysiadła z samochodu bosa i w szpitalnej koszuli, istna postać z horroru - szkielet na rozdygotanych nogach, z sinymi wybroczynami, obwisłą skórą i strzechą rudych włosów - i rozkazała Jasmine, Clemowi, Allenowi oraz Nashowi zanieść kwiaty do pokoju Quinna, zapewniając ich o jego pozwoleniu i uzgodnieniu, że należy je rozrzucić na wielkim staromodnym łożu z baldachimem. Niech się nie boją.
Byli wystraszeni, ale zrobili, jak im kazała.
Przecież każdy wiedział, że Mona Mayfair była największą miłością Quinna, zanim jeszcze jego ukochana ciocia Queen, podróżniczka, która zwiedziła cały świat, i bohaterka wielu opowieści, zmusiła go, by pojechał z nią do Europy „w ostatnią podróż jej życia”, która jakoś rozciągnęła się na całe trzy lata, a gdy Quinn wrócił do kraju, okazało się, że Mona leży w izolatce w szpitalu Mayfair, i jest nieosiągalna.
Następnie podstępem i gwałtem została mu przekazana mroczna krew i minął kolejny rok, podczas którego Mona przebywała pod szpitalnym kloszem, zbyt słaba, by choćby napisać list czy popatrzeć na kwiaty, codzienny prezent Quinna...
Wróćmy teraz do czeredy poruszonych pomocników, którzy wnieśli kwiaty do pokoju.
Sama wycieńczona dziewczyna, a mówimy tu o dwudziestolatce, to ją nazywam „dziewczyną”, w żadnym wypadku nie potrafiła się wspiąć po kręconych schodach, tak więc dworny Nash Penfield, stary wychowawca Quinna, z łaski Boga ideał dżentelmena (któremu Quinn zawdzięcza wielką część swojego ostatecznego szlifu), zaniósł ją na górę i złożył w „kwietnej altance”, jak ją nazwała - to dziecko zapewniło go, że róże są bez kolców - i spoczęła, splatając szczątki fraz szekspirowskich i swoich, a mianowicie:
„Błagam, złóżcie mnie do tak przystrojonego małżeńskiego łoża, za czym ustąpcie i ze zgonem niech ono przybranie ozdobi wieczne posłanie”.
W tym momencie trzynastoletni Tommy wyrósł w drzwiach sypialni i tak się przejął widokiem Mony, już poruszony niedawną utratą cioci Queen, że zaczął się trząść. Zdumiony Nash zabrał go stamtąd, podczas gdy Baba Ramona pozostała i oświadczyła scenicznym szeptem godnym mistrza ze Stratfordu: „Ta dziewczyna umiera!”
Na co młodziutka rudowłosa Ofelia roześmiała się w głos. Co innego jej pozostało? I poprosiła o puszkę dietetycznej coli.
Jasmine początkowo myślała, że dziecko wyzionie ducha na miejscu, co wcale nie byłoby niczym dziwnym, ale ono rzekło: „Nie, czekam na Quinna”, po czym poprosiło wszystkich, żeby wyszyli, a gdy Jasmine przybiegła z zimną colą w szklance z bąbelkowego szkła ze słomką, pociągnęło z niej ledwo łyczek.
Możesz przeżyć całe życie w Ameryce i nie zobaczysz człowieka w takim stanie.
W osiemnastym wieku, kiedy się urodziłem, takie widoki były jednak całkiem powszechne. W tamtych czasach ludzie umierali na ulicach Paryża. Potykałeś się o zwłoki. Taka sama sytuacja panowała w dziewiętnastowiecznym Nowym Orleanie, kiedy zaczęli przypływać głodujący Irlandczycy. Widywało się masę żebraków, sama skóra i kości. Teraz musisz udać się w „zagraniczną misję” albo zabłąkać do pewnych szpitali, jeśli chcesz ujrzeć ludzi tak cierpiących jak Mona Mayfair.
Baba Ramona wygłosiła kolejne oświadczenie, oznajmiła wszem i wobec, że to jest właśnie łoże, w którym umarła jej córka (Mała Ida), i że nie jest to miejsce dla chorego dziecka. Ale jej wnuczka, Jasmine, powiedziała babce, że ma być cicho, na co Mona dostała takiego ataku śmiechu, że mało nie umarła, bo zaczęła się dusić. Jakoś przetrwała.
Kiedy stałem na cmentarzu, przeglądając te wszystkie odbicia niedawnych wydarzeń, ujrzałem, iż Mona ma nieco ponad sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu, delikatną budowę ciała i niewątpliwie kiedyś była piękna, ale choroba - jej zapalnikiem był traumatyczny poród, którego mimo mojej mocy nie potrafiłem dojrzeć - dokonała w niej tak poważnych spustoszeń, że ważyła mniej niż trzydzieści pięć kilogramów, a gęste rude włosy tylko podkreślały makabryczny wygląd i kompletne wycieńczenie. Była tak blisko śmierci, że trzymała się życia tylko siłą woli.
To właśnie wola i czarodziejskie umiejętności - wrodzona wiedźmom siła przekonywania - pomogły jej zebrać kwiaty i nakłonić tak wielu ludzi w Blackwood, by jej posłuchali.
Teraz zaś, kiedy Quinn się pojawił, kiedy Quinn był u jej boku i to, co kiedyś było tylko śmiałym pomysłem - umrzeć w domu ukochanego - zaczęło przybierać realne kształty, bóle układu trawiennego i stawów stały się nie do zniesienia. Poza tym straszliwie bolała ją cała skóra. Sam dotyk kwiatów, które tak kochała, przyprawiał ją o cierpienie.
Muszę przyznać, że nie byłem specjalnie zdziwiony, iż mój dzielny Quinn odrzucił wszelką odrazę, którą niegdyś żywił wobec uwarunkowań swojego losu, i zaproponował jej mroczną krew, ale całym sercem wołałbym, aby do tego nie doszło.
Oczywiście trudno patrzeć, jak ktoś umiera, kiedy masz w sobie tę złą, paradoksalną moc i wiesz o jej własnościach. A on na dodatek był w niej naturalnie i nienaturalnie zakochany i nie mógł znieść jej cierpień. Zresztą kogo byłoby na to stać?
Jednakże, jak już wyjaśniłem, Quinn dopiero co, zeszłej nocy, przeżył teofanię, widział, jak Merrick i jego własny duch sobowtór wkraczają w Światłość. Czemuż więc, na litość boską, nie zadowolił się jedynie trzymaniem Mony za rękę i udzieleniem jej duchowego wsparcia, podczas gdy przekraczała ostatni próg? Z pewnością miała nie dożyć północy.
Tak po prawdzie, był na to zbyt słaby. Nie potrafił pozwolić jej umrzeć. Oczywiście wcześniej nigdy nie zjawiłby się na jej progu, powinienem dodać, dzielnie walczył sam z sobą, nie wyjawiając swojej tajemnicy, ale oto ona przybyła do niego, właśnie do tego pokoju, błagając o śmierć na jego łóżku. A on był wampirem, mężczyzną w skórze wampira, i to było jego terytorium, jego leże, że tak powiem, i nie miało znaczenia, kim jest, wampirem czy niewampirem, pewne hormony nie dawały mu spokoju, a ona była w jego ramionach i monstrualna chęć posiadania i niesłychanie pociągająca wizja uratowania jej zawróciły mu w głowie.
Jednak równie dobrze jak wiedziałem o tym wszystkim, wiedziałem też, że w tym przypadku nie może być mowy o mrocznej sztuczce. Nigdy wcześniej jej nie robił, a Mona była zbyt krucha. Tylko by ją zabił. A o tym nie mogło być mowy. Więcej, gdyby mała zagłosowała za mroczną krwią, po czym zgasła w trakcie nieudanej próby jej przekazania, wylądowałaby w piekle! Musiałem iść tam, na górę. Wampir Lestat na ratunek!
Wiem, co myślicie. Myślicie: „Lestacie, to jakaś komedia? Nie chcemy komedii”. Nie, to nie komedia!
Chodzi tylko o to, że znikają wszelkie poniżające pozory zakrywające moje prawdziwe „ja”, nie rozumiecie tego? Przestań wybałuszać ślepia na tę olśniewającą otoczkę, która mi towarzyszy, skarbie, zwróć uwagę na tego, który jest w niej w środku! Odrzucamy tylko te elementy, które spłycają naszą rozmowę i budują barierę... sztucznej oryginalności, tak ją nazwijmy.
Okej. Naprzód. Pokonałem dystans ludzkim sposobem, mijając frontowe drzwi, zamek TRZASK, zaskakując Clema, rzuciłem przymilny uśmieszek, „Kumpel Quinna, Lestat, no, zgadza się, hej, i Ciem, przygotuj wózek, potem jedziemy do Nowego Orleanu, okej, chłopie?”, i poszedłem na górę, szeroko uśmiechając się po drodze do małego Jerome’a, przelotnie ściskając stojącą na korytarzu zdenerwowaną Jasmine, a potem samą siłą woli przekręciłem zamek w drzwiach sypialni Quinna i wkroczyłem do środka.
Wkroczyłem? Czemu nie „wszedłem”? Ta sztuczna oryginalność musi zniknąć. Teraz rozumiecie, o co mi chodzi? Tak naprawdę to wpadłem do tamtego pokoju, jeśli już musicie wiedzieć.
A teraz zdradzę wam pewien sekrecik. Nic, co wampir ogląda telepatycznie, nie jest nawet w jednej dziesiątej tak żywe i barwne jak to, co ogląda na własne oczy. Telepatia to świetna sprawa, co do tego nie ma żadnych wątpliwości, ale to, co widzimy bezpośrednio, tego prawie się nie da opisać, takie jest żywe. I to dlatego telepatia nie odgrywa wielkiej roli w tej książce. Zresztą i tak zmysłowe ze mnie zwierzę.
A na widok siedzącej w nogach wielkiego, imponującego łoża Mony pękało serce. Cierpiała większy ból, niż Quinn był sobie w stanie uzmysłowić. Nawet jego uścisk sprawiał jej ból. Wołałbym tego nie wiedzieć, ale machinalnie obliczyłem, że powinna nie żyć od jakichś dwóch godzin. Nerki przestały pracować, serce ledwo kołatało się w piersiach, a ilość powietrza, która wpływała do płuc, była niewystarczająca.
Lecz gdy spojrzała na mnie, wielkie zielone oczy były szeroko otwarte, a przenikliwy, żwawy umysł rozumiał na jakimś zupełnie mistycznym poziomie, całkowicie poza zasięgiem słów, to, co Quinn usiłował jej powiedzieć, mianowicie, że można całkowicie odwrócić proces umierania, że powinna dołączyć do nas, powinna stać się nasza na wieki. Wampiryczny stan, żywy umarły. Nieśmiertelna zabójczyni. Outsiderka po kres czasu.
Powiedziałem jej w duchu: Znam cię, mała wiedźmo. My żyjemy wiecznie. Prawie się uśmiechnęła.
Czy mroczna sztuczka mogła odwrócić szkody, które zostały zadane jej mizernemu ciału? Pewnie.
Dwieście lat temu w sypialni na Wyspie Świętego Ludwika, w centrum Paryża, widziałem, jak wyniszczone ciało mojej matki uwalnia się ze szponów starości i suchot, gdy mroczna krew doszła do głosu i czar zadziałał pełną mocą. A tamtymi nocami byłem jedynie marnym błagalnikiem, którego do czynu popychały wyłącznie miłość i strach, nie siła. To był mój pierwszy raz. Nawet nie wiedziałem, jak się to nazywa.
- Pozwól mi zrobić mroczną sztuczkę, Quinn - powiedziałem bez wstępów.
Widziałem, jak ogarnia go ulga. Był jeszcze zbyt niewinny, zbyt niepewny siebie. Oczywiście, wcale mi się to nie podobało, że był dziesięć centymetrów ode mnie wyższy, ale to nie miało znaczenia. Kiedy mówiłem do niego „młodszy braciszku”, naprawdę tak myślałem. Niemal nie było rzeczy, której bym dla niego nie zrobił. A poza tym przecież chodziło o Monę. Jeszcze dziecko, już wiedźma, piękna, zawzięty duch, prawie sam duch, podczas gdy ciało rozpaczliwie walczyło o przeżycie.
Przytulili się do siebie. Zacisnęła dłoń na jego dłoni. Czy czuła, że dotyka niezwykłej istoty? Jej wzrok spoczywał na mnie.
Przeszedłem przez sypialnię. Wziąłem sprawy w swoje ręce. Z wielką pompą przedstawiłem jej rozwiązanie. Tak, jesteśmy wampirami, ale cudowne maleństwo, jest wybór. Czemu Quinn nie opowiedział ci o Światłości? Widział ją na własne oczy. Poznał niebiańskie wybaczenie w szerszym wymiarze, niż było mi to dane.
- Ale możesz wybrać Światłość kiedy indziej, cherie - dodałem. Wybuchnąłem śmiechem. Nie potrafiłem się powstrzymać. To było zbyt cudowne.
Była chora od tak dawna, cierpiała od tak dawna. A wcześniej przeszła koszmar, urodziła dziecko, które zostało jej zabrane. Zdawałem sobie z tego sprawę, chociaż nie potrafiłem zgłębić wszystkich szczegółów. Mniejsza z tym. Jej wyobrażenie wieczności to było spokojnie przeżyć jedną godzinę, oddychać przez jedną błogosławioną godzinę, nie czując bólu. Jaki miała wybór? Nie, dla tej dziewczyny nie było wyboru. Zobaczyłem długi korytarz, który nieubłaganie wsysał ją od wielu, wielu lat, igły, po których miała siniaki na ramionach, siniaki na całym ciele, lekarstwa, po których trawiły ją mdłości i traciła siły, pogrążone w bólu półsenne noce, gorączkę, płytkie koszmarne sny, utratę błogosławionego skupienia, gdy książki, filmy i listy szły w kąt i nawet ciemność znikała w nie znającym pór roku oślepiającym blasku szpitalnych lamp, brzękach i hałasach, przed którymi nie było ucieczki.
Wyciągnęła ku mnie ręce. Skinęła głową. Wyschnięte popękane wargi. Strąki rudych włosów.
- Tak, chcę tego - powiedziała.
A z ust Quinna padło nieuniknione:
- Ratuj ją.
Ratować ją? To niebiosa jej nie chciały?
- Jadą po ciebie - wyrwało mi się. - Twoi krewni.
Czy rzuciła na mnie jakiś urok, gdy patrzyłem jej w oczy? Ale wyraźnie słyszałem nadjeżdżających pędem Mayfairów. Karetka z wyłączoną syreną gnała hikorową aleją, tuż za nią limuzyna.
- Nie, nie chcę, żeby mnie zabrali! - wykrzyknęła. - Chcę być z wami.
- Pączuszku, to na wieczność - ostrzegłem ją.
- Tak!
Tak, wieczny mrok, tak, klątwa, rozpacz, samotność, tak.
Och, Lestacie, a ciebie korci wciąż to samo, ty diable, chcesz to zrobić, chcesz, chcesz to zobaczyć, ty łapczywa bestyjko, nie potrafisz oddać jej aniołkom, a wiesz, że one czekają! Wiesz, że Bóg, który może uświęcić jej męki, oczyścił ją i przebaczy jej te ostatnie wołania.
Przysunąłem się do niej, łagodnie odpychając Quinna.
- Puść ją, braciszku - poleciłem. Uniosłem rękę, przegryzłem skórę napięstka i podsunąłem jej pod wargi źródło krwi. - Tak właśnie trzeba to zrobić. Ja pierwszy muszę jej dać krew. - Ucałowała krew. Zacisnęła kurczowo powieki. Zadygotała. Przeżyła wstrząs. - Inaczej nie dam rady jej przeprowadzić na drugą stronę. Pij, śliczna. Żegnaj, śliczna, żegnaj, Mona.
Piła ze mnie krew z taką zachłannością, jakby się wdarła do głównego obwodu, dostarczającego mi energii, jakby zamierzała mnie zabić. Wiedźma zniewoliła mnie poprzez krew. Zatchnęło mnie, wyciągnąłem rękę, szukając kolumienki baldachimu. Nie znalazłem jej i niespiesznie opadłem wraz z Moną na kwietne posłanie. Rude włosy zaplątały się w róże. Tak jak jasne włosy.
Runął ze mnie krzyczący strumień i poczułem, jak moje życie wypełnia jej istotę - mroczny wilgotny zamek, Paryż, bulwarowy teatrzyk, porwanie, kamienna wieża, stworzenie przez Magnusa, pożar, samotność, łkająca sierota, skarb; co, wybuchnęła śmiechem? Widziałem jej kły w moim sercu, dokładnie w sercu. Wyrwałem się oszołomiony i przylgnąłem do kolumienki, patrząc na nią.
Mała wiedźma!
Przyglądała mi się szklistymi oczami. Miała krew na wargach, zaledwie smużkę, i wszelki ból ustał, i przyszedł moment wolności - od bólu, walki, strachu.
Po prostu nie mogła w to uwierzyć.
W mrocznej strefie między człowieczeństwem i wampirycznością oddychała głęboko i powoli, głodna hybryda, potępiona hybryda, jej skóra nabierała cudownej sprężystości i słodycz rozlewała się na twarzy, gdy nabrzmiewały policzki i wargi, znikały kurze łapki, piersi pęczniały pod bawełnianą koszulą, ramiona stawały się krągłe, cudownie krągłe, ależ ze mnie szatan, i znów westchnęła, westchnęła, jakby ogarnięta ekstazą, nie mogąc oderwać ode mnie oczu, uhm, zgadza się, jestem boski, wiem, i teraz mogła przetrzymać mroczną sztuczkę. Quinn był oszołomiony. Zbyt zakochany. Zjeżdżaj. Odepchnąłem go. To moje dzieło!
Porwałem ją spośród kwiatów. Naczynie mojej krwi. Opadły płatki. Wersy poezji zaszeleściły na jej ustach.
- I wtedy nieboga, jakby nie znając swego położenia, śpiewała.
Przytuliłem ją do siebie. Chciałem mojej krwi, która w niej krążyła. Chciałem jej.
- Mała wiedźmo - zasyczałem jej do ucha. - Wydaje ci się, że poznałaś wszystkie moje moce! - Niemal miażdżyłem ją w uścisku.
Śmiała się lekko, łagodnie.
- Śmiało, pokaż, co potrafisz! - powiedziała i dodała w myślach skierowane do mnie słowa: „Nie umrę!”
Quinn był wystraszony. Objął ją, dotykając mnie. Starał się objąć nas oboje. Był niesłychanie ciepły. Kochałem go. I co z tego? Posiadłem ją.
Przejechałem kłami po jej szyi.
- Zaraz się do ciebie dobiorę, dziewczynko! - szeptałem. - Zasmakujesz prawdziwej zabawy, dziewczynko!
Serce biło jej jak szalone. Nadal balansowała nad przepaścią. Zanurzyłem kły w ciele i poczułem, jak sztywnieje. Uroczy paraliż. Powoli sączyłem jej krew, jej słoność i moja słoność razem. Odsłaniała się przede mną: piękne dziecko, nimfetka, szkolny urwis, wszystkowidząca, oznaki geniuszu, opiekunka rodziców pijaków, piegi i uśmiechy, wieczna zabawa i zawsze w marzeniach, palce biegające po klawiaturze komputera, nominowana do miliardów Mayfairów, pochówek ojca i matki, dość zawracania sobie nimi głowy, kochanka niezliczonych mężczyzn, ciąża - teraz to ujrzałem! - koszmarny poród, dziecko monstrum. Morrigan, „Spójrz na nie, kobieta niemowlę!” Doiły Jean: „Dorosłe niemowlę”. Co to za ludzie? Co ty mi pokazujesz?! „Myślisz, że jesteś jedynym potworem, jakiego znam?” Morrigan znika na zawsze, dziecko monstrum. Co to za mutant, który jest dojrzałą kobietą w dniu urodzenia, i chce twojej piersi? Taltos! Przepada porwane, jej zdrowie zniszczone na zawsze, jej śmierć się zaczyna, muszę znaleźć Morrigan, szmaragd na szyi Mony, ach, to ten szmaragd...! Mona przywiązuje się do Quinna, zakochuje głęboko w Quinnie, powiedz, Quinn, nie, poezja, Ofelia, dodaje sił jej duszy, jej sercu, łapie oddech, za długo umierała... „Nie zdajesz sobie sprawy, co to jest? Zdaję sobie sprawę, zdaję! Nie przerywaj! Nie odtrącaj mnie! Kto to próbuje mi cię zabrać? Znam tego upiora! Julien!”
Rzucił się na mnie. Rozzłoszczony fantom! W środku mojej wizji! Był wcześniej w sypialni? Ten wysoki, siwy mężczyzna atakuje mnie, próbuje cię wyrwać z moich objęć! Kim jesteś, u diabła? Odpycham go, znika, staje się malejącym punkcikiem. Do diabła z tobą, puść ją!
Spoczywamy w kwietnej altance, objęci ramionami, ona i ja, poza czasem, spójrz na niego, znów wraca, Julien! Byłem ślepy. Wysunąłem się z objęć, znów rozerwałem sobie nadgarstek, przysunąłem go do jej ust, niezdarnie, rozlewając krew, straciłem zdolność widzenia, czułem, jak wzdryga się jej tężejące ciało. „Wuju Julienie, wynoś się!” Piła i piła. Wściekłość na twarzy Juliena. Twarz się rozmywa. Znika.
- Przepadł - szepnąłem. - Julien przepadł! - Czy Quinn to słyszy? - Quinn, przepędź go.
Mdlałem, ukazując jej moje życie, „Widzę je, widzę cale, widzę zniszczony rdzeń, daj spokój żalom, dalej”, jej ciało nabiera sił, dłonie z żelaza, palce wbijają się w ramiona, gdy pije z mojego przegubu, „Dalej, bierz, wbij zęby w moją duszę, zrób to, teraz to ja jestem sparaliżowany, brutalna dziewczynko, dalej, o czym to ja...” Pozwoliłem jej pić w nieskończoność. „Nie mogę”. Przytuliłem twarz do jej szyi, otworzyłem usta, bez sił, aby...
Nasze dusze stapiały się ze sobą, nieunikniona ślepota między twórcą i pisklęciem oznaczająca, że została stworzona. Nigdy więcej nie poznamy już naszych myśli. Wyssij mnie na wiór, piękna, jestem zdany na twoją łaskę i niełaskę.
Zamknąłem oczy. Śniłem. Julien łkał. Ach, to takie smutne, co? Stał w królestwie mroku, ukrywając twarz w dłoniach, i łkał. Co to ma być? Symbol wyrzutów sumienia? Nie rozśmieszajcie mnie.
I tak świat namacalny się rozpływa. Ona pije bez końca.
Samotny śnię, popełniam samobójstwo w wannie, podcięte żyły krwawią, śnię.
Widzę idealnego wampira, duszyczkę niezrównaną, nauczonego odwagi, zawsze patrzącego tylko przed siebie, wolnego od rozpaczy i słabości, wszędzie szukającego cudów nieskażonych złą wolą i opłakiwaniem. Widzę absolwentkę szkoły cierpienia. Widzę ją.
Upiór powraca.
Wysoki, rozzłoszczony. Julienie, czy będziesz moim ogarem niebos? Ramiona skrzyżowane na piersiach. Czego tu chcesz? Czy ty wiesz, z kim się mierzysz? Mój idealny wampir cię nie widzi. Odejdź, senna maro. Odejdź, upiorze. Nie mam dla ciebie czasu. Wybacz, Julienie, ona została stworzona. Przegrałeś.
Wypuściła mnie z objęć. Musiała. Straciłem przytomność.
Kiedy otworzyłem oczy, stała obok Quinna i oboje patrzyli na mnie.
Leżałem wśród kwiatów i nie było kolców na różach. Czas się zatrzymał. Dalekie domowe hałasy nie miały znaczenia.
Była skończonym cudem. Ona, wampir z mojego snu. Ideał. Dawne wierszyki Ofelii się rozpierzchły. Była idealną perłą, cud odebrał jej mowę i wpatrywała się we mnie, dziwiąc się tylko temu, co mi się przydarzyło, jak dawno temu inny mój pisklak - kiedy dokonałem mrocznej sztuczki na samym sobie, równie żarliwie, równie starannie i w równym stopniu narażając się na unicestwienie. Wiedzcie jednak, że Lestatowi grożą tylko przelotne niebezpieczeństwa. Nie ma się czym przejmować, chłopcy i dziewczęta. Spójrzcie na nią.
Więc to jest ta znakomita istota, w której Quinn tak bezpowrotnie się zakochał. Księżniczka Mona z Mayfairów. Mroczna krew przeniknęła ją po korzonki długich rudych włosów i teraz były bujne i błyszczące, twarz miała owalną, pełną, śmiejące się policzki i usta, a jej oczy były wolne od gorączki, te bezdennie głębokie zielone oczy.
Och, oczywiście, była oszołomiona, widząc nieskończenie więcej dzięki krwi, a w jeszcze większym stopniu dzięki wampirycznej mocy, która przeniknęła wszystkie komórki jej ciała.
Ale stała pewna siebie i czujna, wpatrzona we mnie, tak pełna energii, jak niewątpliwie zawsze przed chorobą, jej szpitalna koszula teraz przykrótka i naprężona. Całe ciało stało się takie samo jak niegdyś, soczyste i seksowne.
Otrzepałem się z płatków, które do mnie przylgnęły. Powstałem. Nadal miałem zawroty głowy, ale szybko wracałem do siebie. Widziałem jak przez mgłę, ale widok rozmytych świateł sypialni i ciepło były niemal mile. Poczułem głęboką miłość do Mony i Quinna i uświadomiłem sobie, że długo będziemy razem, tylko my troje. My troje.
W gorączkowym widzeniu świata Quinn wydawał mi się świetlisty i nieugięty. Tym oczarował mnie już na początku naszej znajomości, ten przypisany ziemskiej domenie królewicz, nieskończenie otwarty i pewny swojej wartości. Miłość zawsze była ostatnią ucieczką Quinna. Mimo że utracił ciotkę, nie ugiął się pod brzemieniem losu, wspierany miłością, która przetrwała próbę śmierci. A tego jedynego, którego nienawidził - zabił.
- Mogę jej dać swoją krew? - spytał. Wyciągnął rękę, uścisnął mi ramię, schylił się z wahaniem, po czym mnie pocałował.
Jak zdołał oderwać od niej oczy, nie mam pojęcia.
Uśmiechnąłem się. Odzyskiwałem siły. Julien zniknął z widoku.
- Zniknął - zawtórował mi Quinn.
- Co mówisz? - spytała promienista nowo narodzona.
- Widziałem twojego wuja, Juliena. - Nie powinienem był tego mówić.
Cień nagle okrył jej twarz.
- Wuja Juliena?
- Ale było mu pisane... - rzekł Quinn. - Widziałem go na pogrzebie cioci Queen i miałem wrażenie, że mnie ostrzega. Taki był jego obowiązek, ale teraz jakie to ma znaczenie?
- Nie dawaj jej swojej krwi - poradziłem mu. - Nie zamykajcie przed sobą swoich umysłów. Oczywiście, bez względu na to, ile wyczytacie w swoich myślach, będziecie musieli również porozumiewać się ustnie, ale nie wymieniajcie się krwią. Jej nawałnica zmiecie pomost telepatycznego zrozumienia.
Wyciągnęła ku mnie ręce. Objąłem ją, mocno uściskałem, podziwiając moc, którą już posiadła. Krew raczej napawała mnie pokorą niż dumą, bez względu na to, do jakich wyżyn doprowadziłem proces przemiany. Całując ją, roześmiałem się lekko, z uznaniem, na co odpowiedziała takim samym wybuchem śmiechu.
Jeśli jakaś cecha jej urody zniewoliła mnie bardziej niż inne, to blask jej zielonych oczu. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego stopnia zaćmiła go choroba. Teraz, gdy się odsunąłem, ujrzałem szczyptę piegów rozsianą na jej twarzy i błysk pięknych, odsłoniętych w uśmiechu zębów.
Czary przysporzyły jej zdrowego wyglądu i odzyskała siły, ale w dalszym ciągu była drobniutkim stworzeniem. Budziła we mnie czułość. Niewielu ludziom się to udało.
Nastał wszakże czas położyć kres tej rapsodii. Choćbym nie wiem jak się przed tym bronił, życie, ten praktyczny intruz, domagało się swoich praw.
- Okej, kochana - powiedziałem. - Zaraz poznasz ostatni płomień bólu. Quinn pomoże ci go znieść. Zabierz ją pod prysznic, Quinn. Ale najpierw przygotuj jej jakieś ubranie. Zresztą zostaw to mnie. Powiem Jasmine, że potrzebuje dżinsów i koszuli.
Mona roześmiała się niemal histerycznie.
- Wciąż jesteśmy zmuszeni łączyć magię z codziennością - wyjaśniłem. - Przyzwyczaisz się.
Quinna przepełniały powaga i niepokój. Podszedł do biurka, zadzwonił do kuchni i wydał Babie Ramonie dyspozycje co do ubrań, każąc zostawić je pod drzwiami. Okej, dobrze. Dwór Blackwood funkcjonował jak należy.
Wtem oszołomiona i rozmarzona Mona spytała, czy mogłaby włożyć białą sukienkę, czy w dolnym pokoju cioci Queen nie wisi biała sukienka.
- Biała sukienka - powtórzyła, jakby zaplątana w jakąś poetycką sieć, tak mocną jak jej wizje tonącej Ofelii. - I czy jest koronkowa, Quinn, ale nie nazbyt śmiała, tak żeby nikt nie miał zastrzeżeń, gdybym ją włożyła...
Quinn znów się połączył z kuchnią, wydał polecenia, tak, jedwabie cioci, przygotujcie wszystkie.
- Wszystko w bieli - wytłumaczył Babie Ramonie. Jego ton był łagodny i cierpliwy. - Wiesz, że Jasmine nie będzie nosić bieli. Tak, dla Mony. Jak ich nie zużyjemy i tak skończą w pakach na strychu. Ciocia Queen kochała Monę. Przestań płakać. Wiem. Wiem. Ale Mona nie może chodzić w tej obrzydliwej szpitalnej koszuli. Kiedyś, za pięćdziesiąt lat, Tommy i Jerome rozpakują te wszystkie ciuchy i nie będą mieli pojęcia, co z nimi zrobić... Po prostu przynieś coś na górę.
Odwracając się do nas, zatrzymał wzrok na Monie i zamarł, jakby nie mogąc uwierzyć w to, co widzi, i jego twarz przybrała wyraz okropnego przerażenia, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co się wydarzyło, co zrobiliśmy. Zamruczał coś o białych koronkach. Nie chciałem czytać mu w myślach. Zbliżył się i wziął Monę w ramiona.
- Przeżyjesz śmierć na modłę śmiertelnych, Ofelio, a to nic wielkiego - obiecał. - Wejdę z tobą do strumienia. Będę cię obejmował. Razem będziemy recytować wiersze. A potem ból cię nie dosięgnie. Pragnienie tak. Ale ból nigdy. - Ściskał ją tak, jakby nie miał dosyć jej bliskości.
- I zawsze będę widziała tak jak teraz? - spytała. Słowa o śmierci nie miały dla niej żadnego znaczenia.
- Tak.
- Nie boję się. - Nie kłamała.
Nadal nie potrafiła jednak ogarnąć tego, co się wydarzyło. I w głębi serca, tej części, którą zamknąłem przed Quinnem i do której również ona nie potrafiła zajrzeć, wiedziałem, że tak naprawdę nie przyzwoliła na to. Nie mogła.
Jakie to miało dla mnie znaczenie? Dlaczego robiłem z tego taką sprawę? Bo zamordowałem jej duszę, dlatego.
Przykułem ją do ziemi na taką modłę, na jaką my jesteśmy przykuci, i teraz musiałem zadbać, by stała się takim wampirem, jakiego widziałem w gmatwaninie mojego snu. A kiedy w końcu miała przejrzeć na oczy, mogła oszaleć. Jak to powiedziałem o Merrick? Ci, którzy sami zapragnęli przemiany, wpadali w szaleństwo o wiele częściej niż ci, których zniewolono tak jak mnie.
Ale nie było czasu na takie rozważania.
- Oni są tutaj - powiedziała. - Na dole. Słyszycie ich? - Była poruszona. Jak to zawsze bywa z pisklętami, nie potrafiła kontrolować swoich emocji.
- Nie bój się, piękna - uspokoiłem ją. - Zajmę się nimi.
Mówiliśmy o hałasach we frontowym salonie. Mayfairach w posiadłości. Niespokojnej Jasmine chodzącej od ściany do ściany. Małym Jeromie zjeżdżającym po poręczy. Quinn też to słyszał.
To była Rowan Mayfair i ojciec Kevin Mayfair, kapłan z łaski niebios. Przybyli karetką z pielęgniarką. Mieli zamiar zabrać Monę i odwieźć ją z powrotem do szpitala, a przynajmniej się dowiedzieć, czy żyje.
W tym rzecz. Zrozumiałem. To dlatego się nie spieszyli. Myśleli, że już nie żyje.
I mieli rację. Nie żyła.
Otworzyłem drzwi sypialni. Za nimi stała Baba Ramona, trzymając stos białych ubrań.
Quinn i Mona zniknęli w łazience.
- O to wam chodziło dla tego biednego dziecka? - spytała Baba Ramona. Drobnokoścista siwa kobieta o słodkich rysach, w białym wykrochmalonym fartuchu. (Babka Jasmine.) Była bardzo niespokojna. - Tylko niech nie przymierza tego na łapu-capu, dopiero co wszystko ładnie poskładałam!
Zrobiłem jej przejście, tak że wmaszerowała do pokoju i złożyła stos na zarzuconym kwiatami łożu.
- I staniczek dorzuciłam, i majtki - oznajmiła. Pokręciła głową. Z łazienki dobiegał szum prysznica. Wyszła, mamrocząc po swojemu. - W głowie się nie mieści, że ta dziewczyna wciąż oddycha. To jakiś cud. A ta jej rodzina sprowadziła ojca Kevina ze świętymi olejami. Wiem, że Quinn kocha tę dziewczynę, ale gdzie to stoi w Piśmie Świętym, że masz wpuścić do domu kogoś, kto chce umrzeć w twoich ścianach, nie mówiąc o tym, że matka Quinna jest chora, on ma pojęcie?, uciekła nie wiedzieć gdzie, on sobie wyobraża, Patsy zabrała się i znikła...
(Przebitka na Patsy, matkę Quinna: