Kruche nici mocy - V.E. Schwab - ebook + książka

Kruche nici mocy ebook

V.E. Schwab

0,0
64,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ekskluzywne wydanie z barwionymi brzegami. Pierwszy tom nowego cyklu autorki bestsellerowej trylogii Odcienie magii

Kiedyś istniały cztery światy emanujące magiczną mocą i połączone jednym miastem – Londynem. Jednak siedem lat temu drzwi między światami zostały zapieczętowane i tylko nieliczni antari – najpotężniejsi magowie – mogli je otwierać.

Czerwonym Londynem rządzi teraz Rhy Maresh, jednak magia jego imperium słabnie, a w mieście wrze od spisków i intryg. Na tronie Białego Londynu zasiada Kosika, młoda antari fanatycznie oddana pamięci Hollanda Vosijka, której religijny zapał może doprowadzić miasto do katastrofy.

Tymczasem Tes, dziewczyna obdarzona talentem naprawiania zepsutych mechanizmów, wchodzi w posiadanie urządzenia, które może odmienić los wszystkich czterech światów.

Kruche nici mocy – to kontynuacja historii bohaterów, znanych z poprzedniego cyklu, w której czekają na nich nowi wrogowie i sprzymierzeńcy, misterne spiski i niebezpieczne przygody.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 732

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



V.E. Schwab Kruche nici mocy Tytuł oryginału The Fragile Threads of Power ISBN Copyright © 2023 by Victoria Schwab Copyright © for the Polish translation by Anna Reszka, 2024 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2024All rights reserved Redakcja Michał Trusewicz Korekta Joanna Fortuna Projekt typograficzny i łamanie Barbara i Przemysław Kida Ilustracja na okładce Maxime Desmettre Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Tym, którzy nadal wierzą w magię

 

Magia jest rzeką, która wszystko nawadnia.

Daje życie, w chwili śmierci je odbiera.

Woda na zmianę podnosi się i opada,

lecz jej strumień ani kropli nie traci.

Tieren Serense,

dziewiąty Aven Essen

Londyńskiego Sanktuarium

Biały Londyn

Siedem lat wcześniej

Bycie małym daje pewne korzyści.

Ludzie mówią o rośnięciu jako wielkim wyczynie, ale to właśnie drobne ciała mogą prześlizgiwać się przez wąskie szczeliny, ukrywać się w ciasnych kątach, wciskać się w miejsca, w których większe by się nie zmieściły.

Na przykład w kominy.

Kosika zsunęła się niecałe ostatnie dwa metry i wpadła do paleniska, aż uniósł się kłąb sadzy. Wstrzymała oddech, żeby nie wciągnąć popiołu w płuca i jednocześnie upewnić się, że nikogo nie ma w domu. Lark powiedział jej, że jest pusty, że nikt do niego nie wchodził ani z niego nie wychodził od ponad tygodnia, ale Kosika uznała, że lepiej być cicho niż potem żałować, więc przez chwilę kucała w kominku, czekając i nasłuchując.

Po jakimś czasie usiadła na brzegu paleniska, zdjęła buty i przewiesiła je na sznurowadłach przez szyję. Potem lekko zeskoczyła bosymi stopami na drewnianą podłogę i zaczęła myszkować.

To był ładny dom. Równe deski, proste ściany i tyle okien, że ta odrobina światła, która sączyła się przez szczeliny w zamkniętych okiennicach, wystarczała do rozejrzenia się. Kosika nie miała nic przeciwko okradaniu ładnych domów, zwłaszcza kiedy ludzie zostawiali je bez opieki.

Najpierw poszła do spiżarni. Zawsze tak robiła. Mieszkańcy ładnych domów nie uważają rzeczy, takich jak dżem, ser i suszone mięso, za cenne i nie martwią się ich brakiem, bo nie znają głodu.

Kosika zawsze była głodna.

Niestety półki w spiżarni okazały się prawie puste. Worek mąki. Torebka soli. Słój kompotu ze skórek pomarańczy, których nie znosiła. Ale w głębi, za puszką herbaty, znalazła woskowaną papierową torbę z kostkami cukru. Było ich więcej niż dwanaście, małych, brązowych i lśniących jak kryształy. Zawsze lubiła słodycze. Na sam widok do ust napłynęła jej ślinka. Wiedziała, że powinna wziąć tylko jedną albo dwie, a resztę zostawić, ale złamała własne zasady i schowała do kieszeni całą torebkę. Ssąc cukier, ruszyła na poszukiwanie innych skarbów.

Sztuczka polega na tym, żeby nie zabrać za dużo. Ludzie, którzy mają wszystkiego pod dostatkiem, nie zauważają, kiedy ginie parę rzeczy. Uznają, że odłożyli je w niewłaściwe miejsce i zapomnieli gdzie.

Może mieszkańcy tego domu nie żyli. Albo po prostu wybrali się w podróż. Może byli tak bogaci, że mieli drugą posiadłość na wsi lub naprawdę duży statek.

Kosika próbowała ich sobie wyobrazić, kiedy skradała się na palcach przez ciemne pokoje i otwierała kredensy i szuflady, szukając błysku monet, metalu albo magii.

Raptem coś mignęło na skraju jej pola widzenia. Drgnęła i natychmiast przykucnęła, zanim sobie uświadomiła, że to tylko lustro. Duże, posrebrzane, ustawione na stole, za duże, żeby je ukraść. Mimo to ruszyła w jego stronę. Musiała wspiąć się na palce, żeby zobaczyć odbicie swojej twarzy. Nie wiedziała, ile ma lat. Sześć albo siedem. Chyba bliżej siedmiu, bo dni dopiero zaczynały robić się krótsze, a ona urodziła się dokładnie wtedy, gdy lato przechodziło w jesień. Matka mówiła, że właśnie dlatego Kosika wygląda, jakby utknęła gdzieś pomiędzy, nie była ani tutaj, ani tam. Jej włosy nie były ani blond, ani brązowe. Oczy ani zielone, ani szare, ani niebieskie.

(Kosika nie rozumiała, dlaczego wygląd w ogóle ma znaczenie. To nie moneta, którą można wydać.)

Opuściła wzrok i zobaczyła, że pod lustrem jest szuflada. Nie miała gałki ani uchwytu, ale Kosika dostrzegła rowek, a kiedy nacisnęła drewno, zwolnił się ukryty haczyk. Szuflada się wysunęła. Na płytkiej tacy leżały dwa amulety ze szkła albo z jasnego kamienia, jeden oprawiony w skórę, drugi w cienkie paski miedzi.

Wzmacniacze.

Kosika nie potrafiła odczytać symboli wyrytych na brzegach, ale wiedziała, co one znaczą. To były talizmany do chwytania mocy i jej wiązania.

Większość ludzi nie mogła sobie pozwolić na magiczne łapacze i po prostu wycinała czary bezpośrednio na swoim ciele. Ale ślady z czasem blakły, skóra zaczynała obwisać, zaklęcia psuły się jak owoce, za to taką biżuterię można było zdjąć, wymienić, napełnić na nowo.

Kosika wzięła do ręki jeden amulet i przez chwilę się zastanawiała, czy teraz, kiedy świat się budził, wzmacniacze są warte więcej czy mniej. Ludzie nazywali to zmianą. Jakby magia spała przez wszystkie te lata, a najnowszy król Holland w jakiś sposób ją obudził.

Kosika jeszcze nie zobaczyła go na własne oczy, ale widziała poprzednich władców, blade bliźnięta, kiedy jechali ulicami, a ich usta były ciemne od krwi innych ludzi. Poczuła ulgę, gdy usłyszała, że nie żyją, a jeśli miała być uczciwa, z początku nie podobał się jej również nowy król. Okazało się jednak, że Holland jest inny. Od razu po objęciu przez niego tronu rzeka zaczęła odmarzać, mgła rzednąć, a wszystko w mieście stało się trochę jaśniejsze, trochę cieplejsze. I momentalnie zaczęła na nowo płynąć magia. Prawda, że niewiele, ale w ogóle się pojawiła, a ludzie nie musieli nawet wiązać jej do siebie bliznami albo czarami.

Jej najlepszy przyjaciel Lark obudził się pewnego ranka ze swędzącymi dłońmi, jak wtedy gdy zdrętwieją i trzeba je rozmasować. Kilka dni później dostał gorączki. Pot lśnił na jego twarzy, a Kosika się przeraziła, kiedy zobaczyła, jaki jest chory. Próbowała zdusić strach, ale rozbolał ją od niego brzuch, tak że przez całą noc leżała bezsennie, przekonana, że Lark umrze, a wtedy ona będzie jeszcze bardziej samotna. Ale następnego dnia wyglądał normalnie. Podbiegł do niej, zaciągnął ją w boczną uliczkę i wysunął przed siebie stulone ręce, jakby trzymał w nich jakiś sekret. Kiedy rozchylił palce, Kosika głośno nabrała powietrza.

Na jego dłoniach tańczył mały niebieski płomyk.

I Lark nie był jedyny. Przez kilka ostatnich miesięcy magia rozrastała się jak chwasty. Tylko że nigdy tak naprawdę nie zakorzeniła się w dorosłych, przynajmniej nie w tych, którzy najbardziej jej pragnęli. Może za długo starali się zmusić ją, żeby robiła to, czego chcieli, i dlatego ona się rozgniewała.

Kosice nie przeszkadzało to, że magia ich omijała. Najważniejsze, żeby kiedyś ją odnalazła.

Tak się nie stało, na razie.

Kosika tłumaczyła sobie, że wszystko jest w porządku. Minęło dopiero kilka miesięcy, odkąd nowy król objął tron i sprowadził ze sobą magię. Ale każdego dnia oglądała swoje ciało w nadziei, że znajdzie na nim jakiś ślad zmiany, przyglądała się dłoniom i czekała na iskrę.

Teraz wsunęła wzmacniacze do kieszeni razem z kostkami cukru, zamknęła sekretną szufladę i ruszyła do wyjścia. Właśnie sięgała do klamki, kiedy od drewnianego progu odbiło się światło. Kosika zatrzymała się gwałtownie. Drzwi były chronione czarami. Nie potrafiła odczytać znaków, ale Lark nauczył ją, czego ma wypatrywać. Z wielką niechęcią obejrzała się na komin. Wdrapać się po nim było dużo trudniej niż go opuścić. Lecz właśnie to zrobiła. Weszła do paleniska, wzuła buty i zaczęła przeciskać się w górę. Kiedy dotarła na dach, była bez tchu, cała umazana sadzą. W nagrodę wrzuciła do ust następną kostkę cukru.

Podkradła się na skraj dachu i spojrzała w dół. Dostrzegła jasną głowę Larka, który stał na ulicy z wyciągniętą ręką i udawał, że sprzedaje uroki przechodniom, choć były to tylko kamienie pomazane fałszywymi zaklęciami, a on w rzeczywistości obserwował, czy nikt nie wraca do domu, kiedy ona jest w środku.

Kosika zagwizdała, a Lark spojrzał w górę i przekrzywił głowę w pytającym geście. Ona skrzyżowała ramiona na znak, że nie mogła przekroczyć czaru ochronnego. Wtedy on wskazał skinieniem głowy na róg ulicy. Podobało się jej, że mają język, który nie potrzebuje słów.

Kosika przeszła na drugą stronę dachu, opuściła się po rynnie i zeskoczyła na chodnik. Wyprostowała się z przysiadu i rozejrzała, ale nigdzie nie zobaczyła Larka. Zmarszczyła brwi i ruszyła zaułkiem.

Nagle chwyciły ją jakieś ręce i wciągnęły między domy. Kosika zaczęła wierzgać i już miała ugryźć jedną z tych rąk, ale została odepchnięta.

— Na królów, Kosiko. — Lark potrząsnął palcami. — Jesteś dziewczynką czy zwierzęciem?

— Kim chcę — odparowała.

Lecz on tylko się uśmiechnął. Ten cudowny uśmiech obejmował całą jego twarz i sprawiał, że chciało się odpowiedzieć tym samym. Lark skończył jedenaście lat, był chudy jak większość dorastających chłopców i choć włosy miał jasne jak Sijlt, zanim odmarzła, jego ciepłe oczy przypominały barwą wilgotną ziemię.

Otrzepał jej ubranie z sadzy i spytał:

— Znalazłaś coś porządnego?

Kosika wyjęła z kieszeni wzmacniacze. Lark obrócił je w rękach. Potrafił odczytywać zaklęcia, a po tym, jak im się przyglądał i kiwał do siebie głową, ona się domyśliła, że to dobre znalezisko.

Nie powiedziała Larkowi o cukrze i czuła się z tego powodu trochę źle, ale wytłumaczyła sobie, że przecież on nie lubi słodkich rzeczy tak bardzo jak ona, a poza tym to była nagroda za jej ciężką pracę i grożące jej niebezpieczeństwo. Jeśli Kosika czegoś nauczyła się od swojej matki, to tego, że trzeba dbać o swój własny interes.

Matka, która zawsze traktowała ją jak ciężar, jak małą złodziejkę mieszkającą kątem w jej domu, zjadającą jej jedzenie, śpiącą w jej łóżku i kradnącą jej ciepło. I przez długi czas Kosika oddałaby wszystko, żeby zostać zauważoną, poczuć się chcianą. Ale potem dzieci zaczęły się budzić z ogniem w rękach, wiatrem pod stopami albo wodą spływającą ku nim, jakby znajdowały się w dole, i wtedy matka zaczęła ją dostrzegać, przyglądać się jej z głodem w oczach. W takie dni lepiej było schodzić jej z drogi.

Lark schował amulety do kieszeni. Kosika wiedziała, że to, co za nie dostanie, jak zawsze podzieli na pół. Stanowili zespół. Chłopiec zmierzwił jej włosy, a ona udawała, że tego nie lubi, podobnie jak ciężaru jego ręki na swojej głowie. Nie miała starszego brata, ale przy nim czuła się, jakby go miała. Później popchnął ją lekko i się rozeszli, Lark w swoją stronę, dokądkolwiek zmierzał, a ona do domu.

Zwolniła kroku, kiedy się do niego zbliżyła.

Był mały i wąski jak książka, wciśnięty między dwa inne przy drodze, na której ledwo mieścił się jeden wózek, nie mówiąc o karecie. Lecz teraz stała przed nim kareta, a pod drzwiami niski mężczyzna. Nie pukał, tylko stał i palił. Cienka strużka białego dymu snuła się wokół jego głowy. Jego skórę pokrywały tatuaże z rodzaju tych, którymi dorośli wiążą ze sobą magię. Miał ich nawet więcej niż jej matka. Biegły po dłoniach i dalej w górę po przedramionach, znikały pod koszulą i pojawiały się znowu na szyi. Kosika zastanawiała się, czy to znaczy, że ten człowiek jest silny czy słaby.

Mężczyzna odwrócił głowę w jej stronę, jakby usłyszał te myśli, a Kosika uskoczyła w cień najbliższego zaułka. Przeszła uliczką na tyły domu i wdrapała się na skrzynki stojące pod oknem. Przesunęła w górę skrzydło okna, choć stawiało opór, a ona zawsze się bała, że opadnie z powrotem i utnie jej głowę, kiedy będzie wchodziła do środka. Ale nie opadło, więc zeskoczyła z parapetu na podłogę, wstrzymując oddech.

Usłyszała głosy dobiegające z kuchni.

Jeden należał do matki, ale drugiego nie rozpoznała. I był jeszcze dźwięk. Pobrzękiwanie metalu. Kosika zakradła się korytarzem i wyjrzała zza drzwi. Zobaczyła obcego mężczyznę siedzącego przy stole. Matka wyglądała jak zawsze, zmęczona, chuda i wysuszona jak owoc, który stracił cały sok.

Mężczyzny natomiast nigdy wcześniej nie widziała. Był żylasty, z włosami odgarniętymi do tyłu i związanymi w kucyk. Na lewej dłoni zawieszonej nad stosem pieniędzy wił się czarny tatuaż, który wyglądał jak węzły liny.

Nieznajomy wziął do ręki kilka monet, a potem upuścił po jednej z powrotem na stosik. To był ten dźwięk, który Kosika wcześniej usłyszała.

Brzęk, brzęk, brzęk.

Brzęk, brzęk, brzęk.

Brzęk, brzęk, brzęk.

— Kosiko.

Podskoczyła wystraszona głosem matki i brzmiącą w nim łagodnością.

— Chodź tutaj — powiedziała matka, wyciągając do niej rękę.

Każdy jej palec otaczały czarne piętna, inne okalały nadgarstek. Kosika zwalczyła odruch, żeby cię cofnąć, bo nie chciała doprowadzić jej do szału. Zrobiła ostrożny krok do przodu, a matka się uśmiechnęła. Kosika powinna wtedy zatrzymać się poza jej zasięgiem, ale zbliżyła się w stronę stołu.

— Nie bądź niegrzeczna — warknęła matka i przynajmniej to był ton, który Kosika znała. — Magia jeszcze do niej nie przyszła — dodała, zwracając się do mężczyzny. — Ale przyjdzie. To silna dziewczynka.

Kosika uśmiechnęła się na te słowa. Matka nieczęsto mówiła miłe rzeczy.

Mężczyzna też się uśmiechnął. A potem wykonał błyskawiczny ruch. Nie całym ciałem, tylko wytatuowaną ręką. W jednej sekundzie ta ręka wisiała nad monetami, a w następnej zaciskała się wokół jej nadgarstka i ciągnęła ją do stołu. Kosika się potknęła, ale on jej nie puścił. Odwrócił jej dłonie wnętrzami do góry, odsłaniając przedramiona i niebieskie żyły.

— Hmm — mruknął. — Strasznie blade.

Jego głos brzmiał, jakby w gardle utknęły mu kamienie, a ręka była jak kajdany, ciężka i zimna. Kosika próbowała się uwolnić, ale jego palce zacisnęły się mocniej na jej nadgarstku.

— Ma w sobie trochę waleczności — stwierdził mężczyzna, a Kosikę ogarnęła panika, bo matka tylko siedziała i patrzyła.

Nie na nią. Oczy wpijała w monety, a Kosika stwierdziła, że już nie chce tam być. Bo wiedziała, kim jest ten człowiek.

Albo przynajmniej czym jest.

Lark ostrzegał ją przed takimi mężczyznami i kobietami, którzy handlowali nie przedmiotami, tylko ludźmi, każdym, kto miał choć odrobinę magii w żyłach.

Kosika chciałaby mieć w sobie magię, żeby podpalić tego człowieka, wystraszyć go i przepędzić z domu. Nie miała jej, ale przynajmniej pamiętała, co mówił Lark. Gdzie uderzyć mężczyznę, żeby najbardziej go zabolało. Całym ciężarem szarpnęła się do tyłu, zmuszając tego człowieka do wstania, a potem z całej siły kopnęła go między uda. Mężczyzna sapnął jak miechy, kiedy całe powietrze ze świstem uszło z jego płuc, i zatoczył się na stół, przewracając stos monet. Kosika popędziła do drzwi.

Matka próbowała ją złapać, ale była zbyt powolna po latach kradzieży magii, więc Kosika wypadła z kuchni, zanim przypomniała sobie o powozie. Drugi mężczyzna ruszył na nią otoczony chmurą dymu, ale ona zanurkowała pod kręgiem jego ramion i pognała przed siebie wąską drogą.

Nie wiedziała, co zrobią, jeśli ją złapią.

Nie miało to znaczenia.

Nie zamierzała im na to pozwolić.

Byli duzi, ale ona szybka i nawet jeśli znali ulice, ona znała zaułki, schody, wszystkie dziewięć murów i wąskich szczelin świata, w których nawet Lark już się nie mieścił. Bolały ją nogi, płuca płonęły, ale biegła dalej między straganami i warsztatami, aż budynki się skończyły, ścieżkę zastąpiły schody, a one z kolei ustąpiły miejsca Srebrnemu Lasowi.

I nawet wtedy Kosika się nie zatrzymała.

Inne dzieci nie chodziły do lasu. Mówiły, że jest martwy, mówiły, że jest nawiedzony, mówiły, że w drzewach są twarze, a z łuszczącej się szarej kory łypią oczy. Ale Kosika się nie bała, a przynajmniej nie obawiała się martwego lasu tak jak tamtych mężczyzn o głodnych spojrzeniach i rękach jak kajdany. Pokonała pierwszą linię drzew, prostą jak pręty klatki, potem drugą i trzecią, zanim oparła się plecami o wąski pień.

Zamknęła oczy i wstrzymała oddech, żeby usłyszeć coś poza dudnieniem własnego serca. Nasłuchiwała głosów. Nasłuchiwała kroków. Lecz świat nagle zrobił się cichy, a do jej uszu docierał jedynie szum wiatru w prawie nagich gałęziach. I szelest uschniętych liści.

Powoli otworzyła oczy. Kilkanaście par drewnianych oczu odwzajemniło jej spojrzenie. Kosika czekała, aż któreś mrugnie, ale tak się nie stało.

Mogła wtedy zawrócić, ale tego nie zrobiła. Przekroczyła brzeg lasu, a to ją ośmieliło. Dlatego weszła głębiej, tak daleko, że już nie widziała żadnych dachów, ulic ani zamku i wydawało się, jakby w ogóle nie znajdowała się w mieście, tylko w zupełnie innym miejscu. Spokojnym i cichym.

I wtedy go zobaczyła.

Mężczyzna siedział na ziemi plecami oparty o drzewo, z wyciągniętymi przed siebie nogami, brodą zwieszoną na pierś, bezwładny jak szmaciana lalka. Na jego widok Kosika wciągnęła powietrze tak głośno, że w cichym lesie zabrzmiało to tak, jakby trzasnęła sucha gałązka. Zakryła ręką usta i uskoczyła za najbliższe drzewo, spodziewając się, że mężczyzna uniesie głowę i sięgnie po broń. Ale on się nie poruszył. Pewnie spał.

Kosika przygryzła wargę.

Nie mogła stąd odejść — jeszcze nie było bezpiecznie wrócić do domu — i nie chciała odwracać się plecami do tego człowieka, na wypadek gdyby próbował ją zaskoczyć, więc osunęła się po pniu i usiadła ze skrzyżowanymi nogami. Upewniła się, że widzi śpiącego nieznajomego, pogrzebała w kieszeniach i wyłowiła z nich woskowaną torebkę cukru.

Ssała kostki po jednej naraz, od czasu do czasu biegnąc wzrokiem w stronę mężczyzny opartego o drzewo. Postanowiła, że jedną kostkę zachowa dla niego jako podziękowanie za to, że dotrzymywał jej towarzystwa, ale minęła godzina, słońce opuściło się tak nisko, że dotknęło konarów, powietrze zmieniło się z chłodnego w zimne, a nieznajomy nadal się nie ruszał.

I wtedy ogarnęły ją złe przeczucia.

— Os? — zawołała i skrzywiła się, kiedy dźwięk jej głosu zmącił ciszę Srebrnego Lasu, a słowo odbiło się echem od twardych pni.

Halo? Halo? Halo?

Kosika wstała i ruszyła w stronę mężczyzny. Nie wyglądał bardzo staro, choć włosy miał srebrzystobiałe. Jego porządny srebrny półpłaszcz był za ładny do siedzenia na ziemi.

Gdy tylko Kosika się zbliżyła, zrozumiała, że ten człowiek wcale nie śpi.

Był martwy.

Kosika widywała już wcześniej martwe ciała, ale tamte wyglądały inaczej: rozrzucone ręce i nogi, wnętrzności na bruku. Na tym mężczyźnie nie było żadnej krwi. Wydawało się, że po prostu się zmęczył, więc postanowił usiąść i odpocząć, ale już nie udało mu się wstać. Jedną rękę trzymał na kolanach, druga zwisała z boku. Kosika powędrowała wzrokiem do dłoni, która dotykała ziemi. Coś zauważyła pod palcami.

Nachyliła się bardziej i zobaczyła, że to trawa.

Nie twarde, kruche źdźbła jak te porastające większość Srebrnego Lasu, tylko miękkie, nowe pędy, małe i zielone, rozpościerające się pod mężczyzną jak poduszka.

Przesunęła po nich dłonią i cofnęła ją gwałtownie, kiedy niechcący musnęła skórę mężczyzny. Był zimny. Przeniosła spojrzenie na płaszcz, ładny i ciepły. Pomyślała, żeby go zabrać, ale nie mogła się zmusić, żeby znowu dotknąć martwego człowieka. Nie chciała też zostawiać go samego. Wyjęła ostatnie kostki cukru z torebki i położyła je na jego dłoni. W tym momencie ciszę zakłóciły nowe dźwięki.

Zgrzyt metalu i dudniące kroki.

Kosika zerwała się i popędziła między drzewa. Ale tamci nie szukali jej. Usłyszała, jak kroki zwalniają, a potem się zatrzymują. Ona też przystanęła i wyjrzała zza wąskiego pnia. Z tego miejsca nie mogła dojrzeć nieboszczyka, ale zobaczyła, że stoją nad nim żołnierze. Było ich trzech. Srebrne zbroje lśniły w nikłym świetle. Królewscy gwardziści.

Kosika nie słyszała, co mówią, ale zobaczyła, że jeden z nich klęka. Drugi wydał z siebie urywany szloch. Ona się skrzywiła, a potem odwróciła i uciekła.

1. Zegarki, zamki i najwyraźniej skradzione rzeczy

I

Czerwony Londyn

Obecnie

Mistrz Haskin miał smykałkę do naprawiania zepsutych rzeczy.

Tak głosił złotymi literami szyld wiszący na drzwiach jego warsztatu.

ES HAL VIR, HIS HAL NASVIR.

Zepsute, szybko naprawione.

Pozornie warsztat zajmował się naprawianiem zegarów, zamków i domowych bibelotów. Przedmiotów sterowanych prostą magią, małych trybików, które obracały się w wielu londyńskich domach. Oczywiście mistrz Haskin potrafił naprawić również zegar, ale z tym radził sobie każdy człowiek z przyzwoitym słuchem i podstawową znajomością języka czarów.

Nie, większość klientów otwierających czarne drzwi warsztatu przynosiła dziwniejsze rzeczy. Przedmioty „uratowane” ze statków, podniesione z ulic Londynu albo przywiezione zza granicy. Przedmioty, które trafiały tutaj uszkodzone albo zepsuły się w trakcie ich nabywania, a ich czary się wystrzępiły lub całkiem spruły.

Ludzie przynosili wszelkiego rodzaju rzeczy do warsztatu Haskina. A kiedy to robili, niezmiennie natykali się na jego uczennicę.

Zwykle siedziała ze skrzyżowanymi nogami na chybotliwym stołku za kontuarem. Strzecha brązowych, niesfornych loków wyglądająca jak kapelusz przewiązywana była sznurkiem, siatką albo czymkolwiek, co wpadło jej w ręce. Mogła mieć trzynaście lat albo dwadzieścia trzy, zależnie od oświetlenia. Siedziała jak dziecko, klęła jak marynarz, ubierała się, jakby nikt jej nie nauczył, jak to robić. Miała smukłe, zwinne palce, które zawsze pozostawały w ruchu, bystre, ciemne oczy, które uważnie przesuwały się po każdej zepsutej rzeczy trafiającej na ladę, i w czasie pracy rozmawiała, ale tylko ze szkieletem sowy stojącym nieopodal.

Szkielet nie miał piór ani ciała, tylko kości połączone ze sobą srebrną nicią. Dziewczynka nazwała go Vares — książę — od Kell Maresh, do którego ptak nie był ani trochę podobny, nie licząc dwojga kamiennych oczu, jednego niebieskiego, drugiego czarnego, oraz niepokojącego wrażenia, jakie robiły na tych, na których spoczęły. Zaczarowana sowa od czasu do czasu szczękała dziobem albo przekrzywiała głowę, strasząc nieświadomych klientów.

Kobieta czekająca po drugiej stronie kontuaru oczywiście aż podskoczyła.

— Och. — Najeżyła się, jakby sama miała pióra. — Nie wiedziałam, że to żyje.

— Ściśle mówiąc, nie żyje — zapewniła ją uczennica.

Prawdę mówiąc, często się zastanawiała, gdzie leży granica. Czar pozwalał sowie naśladować podstawowe ruchy, ale czasami dziewczyna przyłapywała ją na skubaniu nieistniejących piór na skrzydłach albo na spoglądaniu za okno płaskimi, kamiennymi oczami. Była gotowa przysiąc, że ten ptak myśli.

Wróciła teraz do rzeczywistości i wyjęła spod lady szklane naczynie. Było wielkości mniej więcej jej dłoni i miało kształt lampy o sześciu ściankach.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki