Wyczarowanie światła - V.E. Schwab - ebook + audiobook + książka

Wyczarowanie światła ebook

V.E. Schwab

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ostateczna bitwa między światłem i ciemnością w spektakularnym finale bestsellerowej trylogii, zaliczanej do najlepszych dzieł fantasy ostatniej dekady

Ciemność przypuszcza atak na kolejny ze światów, tym razem ten najjaśniejszy z nich – pulsujący od magii Czerwony Londyn, szczęśliwe królestwo rządzone przez wspaniałych Mareshów, niszcząc i tak delikatną równowagę sił, która dotąd istniała w czterech Londynach.

Po tragedii Kell – uważany za ostatniego żyjącego antariego – musi dokonać licznych wyborów i podjąć ważne decyzje: komu pomagać, wobec kogo zachować lojalność, przed kim się ugiąć. Lila Bard – do niedawna uważana za zwyczajną (choć nigdy przeciętną) dziewczynę z Szarego Londynu – przetrwała i rozkwitła dzięki serii magicznych prób. Teraz jednak musi nauczyć się kontrolować świeżo odkryte zdolności – zanim magia całkowicie ją przytłoczy.

Starożytny wróg powraca i wyciąga ręce po kwitnące miasto, a upadły bohater stara się ocalić własne, z pozoru martwe królestwo. Zhańbiony kapitan Alucard Emery z „Nocnej Iglicy” musi więc zebrać załogę i wyruszyć na poszukiwanie ratunku, który wydaje się niemożliwy. Rozpoczyna się walka nie tylko z zewnętrznym nieprzyjacielem, lecz także z własnym, opętanym ludem…

NAJLEPSZA POWIEŚĆ 2017 ROKU WG „KIRKUS REVIEWS”

„Bezbłędna proza... Słodko-gorzkie wnioski pasują do tej fantastycznej, obfitującej w emocje serii, która na nowo definiuje gatunek nazywany epopeją”.

„Publishers Weekly”

„Rozpaczliwe gambity, bitwy toczone przy udziale magii i całkowite poświęcenie dla idei zmieniają tę powieść w lekturę naprawdę ekscytującą, aż do końca trzymającą w niepewności”.

„Kirkus Reviews”

„Przepełniona niezwykłymi wydarzeniami i emocjami powieść o trudnościach i ich przełamywaniu, o bolesnej miłości i gniewie, i o polityce, która wydaje się tak bliska”.

NPR

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 731

Oceny
4,3 (812 oceny)
399
264
116
27
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jasix

Nie polecam

Kreacja świata bardzo płytka, bohaterowie sztampowi, ksiażka jest rozwleczona na 700 stron a fabuły jest na 50, nie warto tracić czasu
31
przeczytane1995

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę długo zajęło mi skończenie tej książki i zarazem serii. Jednak nie było to spowodowane tym, że nie podobała mi się ta historia. Jestem nią zachwycona. Uwielbiam to, jak Schwab tworzy bohaterów i światy, jak pokazuje, że nie wszystko ma w pełni happy end, jak stwarza ciężkie sytuacje, które łamią serce, ale dzięki nim jej książki są cudowne. Spodziewałam się, że jeszcze mocniej będę miała złamane serce, ale na szczęście w tej serii Schwab zdecydowała się jedynie rozkruszyć serce, a nie je zmiażdżyć. Na pewno będę wracać do tej historii, bo uwielbiam wszystko co się działo w całej serii.
20
ligea1313

Nie oderwiesz się od lektury

super
10
MartusiaPoznan1234

Dobrze spędzony czas

Pozytywne zakończenie trylogii :)
00
Anulcia_Kowalik

Nie oderwiesz się od lektury

bbaa
00

Popularność




V.E. Schwab Wyczarowanie światła Tytuł oryginału A Conjuring of Light ISBN Copyright © 2017 by Victoria SchwabAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S­‍‑ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2018 Cover art by Will Staehle Redakcja Magdalena Wójcik Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla tych, którzy odnaleźli drogę do domu Czysta magia nie ma osobowości. Po prostu jest, to siła natury, krew naszego świata, szpik naszych kości. Nadajemy jej kształt, lecz nigdy nie musimy oddać jej duszy. MISTRZ TIEREN, arcykapłan Londyńskiego Sanktuarium

I

Delilah Bard — od zawsze złodziejka, ostatnio magini, a pewnego dnia, przy odrobinie szczęścia, pirat — biegła najszybciej, jak potrafiła.

„Trzymaj się, Kell” — myślała, pędząc przez ulice Czerwonego Londynu, ciągle kurczowo trzymając w dłoni kawałek kamienia, który swego czasu był częścią ust Astrid Dane. Symbolem skradzionym w innym życiu, kiedy magia i pojęcie wielu światów były dla Lili czymś nowym. Gdy właśnie odkryła, że ludźmi można zawładnąć, związać ich ze sobą jak sznurem albo zamienić w kamień.

W oddali wybuchały fajerwerki, którym towarzyszyły wiwaty, śpiewy i muzyka — odgłosy miasta świętującego zakończenie Essen Tasch, turnieju magów. Miasta nieświadomego, jakie okropieństwo rozgrywa się w jego sercu. Za plecami Lili, w pałacu, książę Arnes — Rhy — umierał, co oznaczało, że gdzieś, w innym świecie, umierał również Kell.

„Kell!” — Imię zadźwięczało w jej głowie z całą mocą rozkazu i błagania.

Dotarła do drogi, której szukała, i zatrzymała się z nożem w ręku, przyciskając ostrze do wnętrza dłoni. Serce waliło jej w piersi, gdy odwróciła się plecami do panującego rozgardiaszu, a do najbliższej ściany przyłożyła krwawiącą dłoń — wciąż wraz z kawałkiem kamienia.

Wcześniej dwukrotnie odbywała taką podróż, lecz zawsze jako pasażerka.

Zawsze przy użyciu magii Kella.

Nigdy własnej.

I nigdy sama.

Teraz nie było jednak czasu na myślenie ani na strach i na pewno nie było na co czekać.

Pierś jej falowała, tętno szalało. Lila przełknęła ślinę i zbierając się na odwagę, wypowiedziała słowa. Słowa, do których miał prawo jedynie mag krwi. Antari. Ktoś taki jak Holland. Jak Kell.

— AsTravars.

Magia przemknęła w górę po jej ramieniu i przez klatkę piersiową, a potem miasto wokół się zachwiało, a w miarę jak świat znikał, zmieniała się grawitacja.

Lila sądziła, że przejście będzie łatwe lub przynajmniej ­zwyczajne.

Że będzie czymś, co można przetrwać albo nie.

Myliła się.

II

W sąsiednim świecie Holland tonął.

Siłą woli próbował wydobyć się na powierzchnię, szybko jednak pociągnęła go z powrotem w dół, w ciemną wodę, czyjaś twarda jak żelazo moc. Walczył, szarpał się i z trudem łapał powietrze, tracąc siły wraz z każdym gwałtownym ruchem, wraz z każdym desperackim szarpnięciem. To było gorsze niż umieranie, ponieważ umieranie ustępuje pola śmierci, a ta walka jakoś się nie kończyła.

Nie było światła. Ani powietrza. Holland nie miał sił. Wszystko mu zabrano, od wszystkiego odcięto, pozostawiwszy jedynie ciemność, a gdzieś poza torturą jakiś głos krzyczał jego imię.

Głos Kella…

Zbyt odległy.

Uścisk osłabł, ręka się ześlizgiwała i Holland znowu zaczął tonąć.

Jedyne, czego kiedykolwiek pragnął, to przywrócenie magii; chciał, żeby jego światu oszczędzono powolnej, nieubłaganej śmierci — śmierci spowodowanej najpierw lękiem przed innym Londynem, a potem lękiem przed własnym miastem.

Chciał jedynie ujrzeć odbudowę własnego świata.

Odrodzenie!

Znał legendy — marzenia — o magu na tyle potężnym, że mógłby tego dokonać. Na tyle silnym, że potrafiłby ponownie wprowadzić powietrze w wygłodniałe płuca miasta, przyspieszyć bicie jego umierającego serca.

Odkąd pamiętał, tylko tego chciał.

Odkąd pamiętał, chciał być tym magiem.

Chciał nim być, jeszcze zanim ciemność rozkwitła w jego oku, piętnując go znakiem mocy. Jako dziecko stawał na brzegu rzeki Sijlt, rzucając kamienie na zamarzniętą powierzchnię i wyobrażając sobie, że to właśnie on roztrzaska lód. Jako dorosły mężczyzna stawał w Srebrnym Lesie i modlił się o siłę do ochrony swego domu. Nigdy nie chciał być królem, chociaż w opowieściach mag zawsze nim był. Nie chciał rządzić światem. Chciał go jedynie uratować.

Athos Dane nazwał to arogancją — tej pierwszej nocy, kiedy Hollanda, broczącego krwią i na wpół przytomnego, zaciągnięto do komnat nowego władcy.

„Arogancja i pycha — drwił Athos, kiedy wyrył swoją klątwę w skórze Hollanda. — Cechy, które trzeba wyplenić”.

I to właśnie robił. Łamał Hollandowi jedną kość po drugiej, każdego dnia, po kolei. Aż jedynym, czego antari chciał, bardziej niż możliwości uratowania własnego świata, bardziej niż sił do przywrócenia magii, bardziej niż czegokolwiek, było prag­nienie, żeby to się skończyło.

To było tchórzostwo, wiedział o tym, ale tchórzostwo przychodzi znacznie łatwiej niż nadzieja.

A w tamtej chwili w pobliżu mostu, kiedy Holland stracił czujność i pozwolił rozpieszczonemu młodemu księciu Kellowi wbić sobie w pierś metalową sztabę, pierwszą rzeczą, jaką poczuł — pierwszą, ostatnią i jedyną rzeczą, jaką poczuł — była ulga.

Że to się nareszcie skończyło.

Tylko że nic się wcale wtedy nie skończyło.

Trudno jest zabić antarich.

Kiedy się obudził, leżąc w martwym ogrodzie, w martwym mieście, w martwym świecie, pierwsze, co poczuł, to ból. Drugim uczuciem była wolność. Uścisk Athosa Dane’a zniknął, a on, Holland żył… był rozbity, lecz żywy.

I zdany na własne siły.

Uwięziony w zranionym ciele w świecie bez wyjścia, skazany na łaskę innego króla. Tym razem jednak miał wybór!

Szansę na naprawienie wszystkiego.

Na wpół martwy stanął przed onyksowym tronem, przemówił do króla wyrzeźbionego z kamienia i wymienił wolność na sposobność uratowania swojego Londynu, na możliwość ponownego zobaczenia swego miasta w stanie kwitnącym. Zawarł porozumienie, zapłacił własnym ciałem i duszą. A wraz z mocą króla-cienia w końcu wskrzesił magię i jego świat rozkwitł kolorem, nadzieja jego ludu na nowo się rozbudziła, jego miasto zostało odbudowane.

By je chronić, zrobił wszystko, co mógł, i oddał wszystko, co miał.

Ale to i tak nie było dość.

Nie dla króla-cienia, który zawsze chciał więcej, który codziennie rósł w siłę i łaknął chaosu, magii w jej najprawdziwszej formie, mocy bez kontroli.

Holland tracił kontrolę nad potworem w swojej skórze.

Zrobił więc jedną jedyną rzecz, jaką zrobić mógł.

Zaoferował Osaronowi inne ciało.

„Bardzo dobrze… — powiedział król, demon, bóg. — Ale jeśli ta osoba nie da się przekonać, zatrzymam twoje ciało na własność”.

I Holland wyraził na to zgodę — jak mógł się nie zgodzić?

Wszystko dla Londynu.

A Kell — samolubny, infantylny, uparty Kell, złamany, bezsilny i unieruchomiony przez ten przeklęty kołnierz — ciągle odmawiał.

Oczywiście, że odmawiał.

Oczywiście…

Wówczas król-cień uśmiechnął się ustami Hollanda, a on, Biały antari, walczył, wszystkimi siłami, które potrafił wezwać, ale niestety, umowa była umową, porozumienie zostało zawarte i Holland poczuł, że Osaron rzuca się w górę — jednym ostrym ruchem — on sam zaś został zepchnięty w dół, w ciemną otchłań własnego umysłu, wciśnięty pod nurt woli króla-cienia.

Bezradny, uwięziony w ciele, zgodnie z zawartą umową, niezdolny zrobić nic poza obserwowaniem, odczuwaniem i tonięciem.

— Holland!

Głos Kella załamał się, kiedy młody książę naparł zmaltretowanym ciałem na konstrukcję, w ten sam sposób, w jaki zrobił to Holland dawno temu, gdy po raz pierwszy związał go ze sobą Athos Dane.

Złamał go. Klatka odebrała Kellowi większą część posiadanej mocy; kołnierz wokół szyi odciął resztę. W oczach młodego księcia dostrzegł przerażenie i desperację, która go zaskoczyła.

— Holland, draniu, staw opór!

Holland spróbował, lecz jego ciało nie należało już do niego, a umysł, zmęczony umysł, opadał w dół, w dół, w dół…

„Poddaj się” — powiedział król-cień.

— Pokaż mi, że nie jesteś słaby! — Przeciskał się głos Kella. — Dowiedź, że nie jesteś ciągle tylko niewolnikiem czyjejś woli!

„Nie możesz ze mną walczyć”.

— Naprawdę przeszedłeś całą tę drogę z powrotem, żeby w ten sposób przegrać?

„Już zwyciężyłem”.

— Holland!

Holland nienawidził Kella, a w tym konkretnym momencie ta nienawiść niemal wystarczała, żeby podciągnąć go w górę, ale nawet gdyby chciał zareagować na przynętę ze strony drugiego antariego, Osaron pozostawał nieubłagany.

Holland usłyszał wtedy własny głos, lecz — naturalnie — nie był to jego głos. Pokrętna imitacja ze strony monstrum noszącego jego skórę. W ręku Hollanda była karmazynowa moneta, symbol innego Londynu, Londynu Kella, a Kell przeklinał i rzucał się w więzach, aż jego pierś falowała, a z nadgarstków ciekła krew.

Bezcelowe.

To wszystko było bezcelowe.

Po raz kolejny Holland stał się więźniem we własnym ciele.

— Po prostu zamieniłeś jednego pana na drugiego. — Głos Kella rozbrzmiał echem w ciemnościach.

Poruszali się teraz, Osaron kierował ciałem Hollanda. Drzwi zamknęły się za nimi, ale wołania Kella wciąż odbijały się od drewna, słowa rozpadały się w zniekształcone sylaby i zdławione okrzyki.

W korytarzu stała Ojka, ostrząc swoje noże. Podniosła głowę, ukazując półksiężycowatą bliznę na policzku i dwubarwne oczy — jedno żółte, drugie czarne. Antari stworzony ich rękoma — za sprawą ich miłosierdzia.

— Wasza Królewska Mość — powiedziała, prostując się.

Holland usiłował się zbuntować, usiłował przepchnąć własny głos przez ich — jego i potwora — wargi, ale kiedy się odezwał, padły słowa Osarona.

— Strzeż drzwi. Nie pozwól nikomu przejść.

Na czerwonych jak szrama ustach Ojki błysnął uśmiech.

— Jak sobie życzysz, panie.

Pałac rozmył się, a chwilę później znaleźli się na zewnątrz, mijając posągi bliźniaków Dane u podstawy schodów, poruszając się szybko pod sinawym niebem przez ogród otoczony obecnie drzewami zamiast ciał.

Co by się z tym stało bez Osarona i bez niego, Hollanda? Czy miasto dalej by rozkwitało? A może rozpadłoby się jak pozbawione życia ciało?

„Proszę — błagał cicho. — Ten świat mnie potrzebuje”.

„Ten świat nie ma sensu — powiedział Osaron głośno, a Holland poczuł napływ mdłości, ponieważ był w ich wspólnej głowie jedynie myślą, nie zaś słowem. — Jest już martwy — kontynuował król. — Zaczniemy od nowa. Znajdziemy świat wart naszego potencjału”.

Dotarli do muru ogrodowego i Osaron wyjął sztylet z pochwy przy ich pasie. Ukąszenie ciała przez stalowe ostrze było niczym, jak gdyby Holland został już odcięty od własnych zmysłów, zagrzebanych zbyt głęboko, by poczuł cokolwiek poza uściskiem Osarona. A jednak, kiedy palce króla-cienia pokryły się smugami krwi i podniosły monetę Kella do muru, Holland z trudem zawalczył po raz ostatni.

Nie był w stanie odzyskać swego ciała… jeszcze nie… nie całego ciała — ale być może całego nie potrzebował.

Jedna ręka. Pięć palców.

Wrzucił każdy gram siły, każdą krztynę woli w tę jedną kończynę i w połowie drogi do muru ręka się zatrzymała, zawisając w powietrzu.

Krew ściekała po nadgarstku Hollanda. Znał słowa niezbędne do zniszczenia ciała, do zmienienia go w lód, w popiół czy w kamień.

Musiał jedynie nakierować rękę ku własnej piersi.

Musiał jedynie nadać kształt magii…

Czuł, jak Osarona przepełnia irytacja. Irytacja, lecz nie wściekłość, jak gdyby ten ostatni zryw, ten wielki protest lekko go tylko zaswędział.

„Jakież to nudne”.

Holland ciągle walczył, zdołał nawet przesunąć rękę o centymetr czy dwa.

„Odpuść, Holland” — ostrzegła istota w jego głowie.

Antari wcisnął resztki siły woli w swoją rękę, przeciągając ją o kolejny centymetr.

Osaron westchnął.

„To nie musiało tak wyglądać”.

Wola Osarona uderzyła Hollanda jak obuchem. Jego ciało nie poruszyło się, lecz umysł trzasnął w tył, przygwożdżony miażdżącym bólem. Nie był to ból, który Holland wcześniej czuł setki razy, taki, o którym wiedział, że istnieje gdzieś poza nim, na zewnątrz, taki, przed którym potrafił uciec. Ten ból wrósł w jego serce. Rozpalał się, nagle i żywo, a każdy nerw parzył takim gorącem, że Holland krzyczał i krzyczał, i krzyczał we własnej głowie, aż wreszcie ciemność litościwie zamknęła się nad nim, wciągając go w dół.

I tym razem Holland nie starał się wynurzyć na powierzchnię.

Tym razem pozwolił swemu ciału zatonąć.

III

Kell ciągle miotał się w metalowej klatce — długo po tym, jak drzwi się zatrzasnęły, a rygiel zasunął. Jego głos nadal odbijał się echem od ścian z jasnego kamienia. Krzyczał, aż ochrypł. Nikt jednak nie przyszedł. W jego ciele szalał strach, ale najbardziej przerażało go osobliwe rozluźnienie w piersi — rozstrojenie istotnego związku, rozprzestrzenienie poczucia straty.

Prawie nie mógł dosłyszeć tętna brata.

Prawie nie czuł niczego poza bólem w przegubach dłoni i straszliwym, paraliżującym zimnem. Przekręcał się w metalowej konstrukcji, walcząc z ograniczeniami, ale na nieszczęście trzymały mocno. Na bokach urządzenia nabazgrano zaklęcia i mimo jego krwi rozsmarowanej na stali jego szyję otaczał kołnierz, odcinając wszystko, czego Kell potrzebował. Wszystko, co miał. Wszystko, czym był! Kołnierz rzucał cień na jego umysł, kładł lodowatą błonę na jego myśli, lodowaty strach i smutek oraz, co najgorsze, odbierał nadzieję. Siłę.

„Poddaj się — szeptało coś w jego krwi. — Nie masz nic. Jesteś niczym. Bezsilny”.

Kell nigdy nie był bezsilny.

Nie wiedział, jak to jest.

Panika ustępowała miejsca magii.

Musiał wyjść.

Z tej klatki.

Z tego kołnierza.

Z tego świata.

Rhy kiedyś, chcąc go sprowadzić do domu, wyrył słowo na włas­nej skórze, a wtedy Kell wrócił, po czym znowu odszedł. Porzucił księcia, koronę, miasto. Podążył przez drzwi pomiędzy światami za kobietą w bieli, ponieważ mu powiedziała, że jest potrzebny, że potrafi jej pomóc, że to jego wina i powinien naprawić szkody.

Jego serce słabło w piersi.

Nie, nie jego serce. Serce Rhya! Życie przywiązane do niego za pomocą magii, której już w sobie… nie miał! Panika ponownie rozbłysła, dmuchając gorącem w paraliżujący chłód, i Kell przywarł do niej kurczowo, odsuwając się od pustego strachu kołnierza. Wyprostował się w ramie, zacisnął zęby i ciągnął kajdany, aż poczuł trzask kości w nadgarstkach, rozdzieranie skóry. Krew spłynęła w gęstych czerwonych kroplach na kamienną posadzkę, intensywna, lecz bezużyteczna. Zdławił krzyk, gdy metal przesuwał się po skórze i wbijał w nią. Ból przeszył mu ramię, mknąc w górę, jednak Kell nadal ciągnął, choć metal ranił mu mięśnie, a potem kości, aż w końcu uwolnił prawą rękę.

Opadł gwałtownie w tył, zrobił potężny wdech i starał się zacis­nąć zakrwawione, bezwładne palce wokół kołnierza, lecz w chwili, w której dotknął nimi metalu, okropne mrowiące zimno wspięło się po jego ramieniu, a potem ogarnęło głowę.

— As Steno — błagał. „Rozerwij”.

Nic się nie zdarzyło.

Żadna moc nie pojawiła się, nie wypełniła rozkazu.

Załkał i zawisł na konstrukcji. Pomieszczenie przechyliło się i zwęziło, a on poczuł, że jego umysł sunie ku ciemnościom, lecz zmusił ciało do pozycji pionowej, przemógł się i przełknął podnoszącą się w gardle żółć. Zacisnął odartą ze skóry, połamaną rękę wciąż uwięzionego ramienia i zaczął ciągnąć.

Upłynęły minuty — które wydawały się godzinami, latami — aż wreszcie się wyrwał.

Wydobył się z konstrukcji i zachwiał na nogach. Metalowe kajdany wbiły się wcześniej w przeguby jego dłoni głęboko — zbyt głęboko — a jasny kamień pod stopami lśnił czerwienią krwi.

„To twoja?” — wyszeptał jakiś głos.

Wspomnienie młodziutkiej twarzy Rhya wykrzywionej z przerażeniem na widok smug krwi pokrywających jego własną pierś i pociętych przedramion brata.

„To wszystko twoje?”

Teraz kołnierz ociekał czerwienią, podczas gdy Kell rozpaczliwie ciągnął metal.

Palce bolały od zimna, wreszcie znalazł zatrzask i szarpał go paznokciami, zapięcie jednak nie ustąpiło. Tracił skupienie. Poślizgnął się na własnej krwi i upadł na połamane ręce. Krzyknął, obrócił się i nakazał swemu ciału wstać.

Musiał się podnieść.

Musiał wrócić do Czerwonego Londynu.

Musiał powstrzymać Hollanda… powstrzymać Osarona!

Musiał uratować Rhya.

Musiał, musiał, musiał… Ale w tym momencie mógł jedynie leżeć na chłodnym marmurze, a ciepło rozchodziło się wokół niego w rzadkiej czerwonej sadzawce.

IV

Książę osunął się w łóżku przesiąkniętym potem, dławiąc się metalicznym smakiem krwi. Głosy wokół niego rosły i opadały, na otoczenie komnaty składała się niewyraźna plama cieni i fragmenty światła. Czyjś krzyk przedarł się przez jego głowę, ale to jego szczęki zacisnęły się z bólu. Bólu, który nie należał do niego.

„Kell!”

Rhy zgiął się wpół, kaszląc krwią i żółcią.

Usiłował się podnieść — musiał wstać, musiał odnaleźć brata — ale jakieś ręce wysuwały się z ciemności, walczyły z nim, trzymały go w dole, na jedwabnej pościeli; jakieś palce wbijały się w jego ramiona, nadgarstki i kolana, i znowu pojawiał się ból, straszliwy i ostry, rozrywający ciało, przeciągający pazurami po kościach. Rhy próbował sobie przypomnieć. Kell — aresztowany. Jego cela — pusta. Przeszukiwanie pokrytego cętkami słońca sadu. Wzywanie imienia brata. Potem, ni z tego, ni z owego, ból, wślizgujący się między żebra Rhya, dokładnie tak samo jak tamtej nocy, okropna, odcinająca wszystko rzecz, która nie pozwalała mu oddychać.

Nie mógł…

„Nie puszczaj” — powiedział czyjś głos.

„Zostań ze mną”.

„Zostań…”

* * *

Rhy wcześnie poznał różnicę pomiędzy chęcią i potrzebą.

Jako syn i dziedzic — jedyny dziedzic — rodziny Mareshów, światło Arnes, przyszłość imperium, nigdy (jak poinformował go we wczesnym dzieciństwie pewien opiekun, zanim został usunięty z królewskiej służby) nie doświadczył prawdziwej potrzeby. Ubrania, konie, instrumenty, odświętne stroje — o wszystko, czego zapragnął, musiał po prostu poprosić i wtedy to otrzymywał.

A jednak młody książę naprawdę chciał — bardzo, bardzo chciał — czegoś, czego otrzymać nie mógł. Chciał tego, co krążyło we krwi tak wielu chłopców i dziewczynek niskiego stanu. Tego, co przychodziło z taką łatwością jego ojcu, jego matce, Kellowi.

Rhy chciał magii.

Chciał jej z entuzjazmem, który rywalizował z każdą potrzebą.

Jego ojciec król miał talent do metali, a jego matka bez trudu radziła sobie z wodą, lecz magia nie jest jak czarne włosy, brązowe oczy czy wysokie pochodzenie i nie stosuje się do reguł dziedziczenia, nie przechodzi z rodziców na dziecko. Magia obiera własny kurs.

Co do Rhya, już gdy miał dziewięć lat, można się było domyślić, że magia najwyraźniej go nie wybrała.

Nie uwierzył jednak, że został całkowicie pominięty; magia bez wątpienia musiała być tam, gdzieś wewnątrz niego, ten płomień mocy czekający na odpowiedni moment, na odpowiedni wdech, na właściwy impuls. Mimo wszystko, Rhy Maresh był wszak księciem. I jeśli magia nie przyjdzie do niego, sam po nią sięgnie!

Właśnie to przekonanie sprowadziło go tutaj, na kamienną podłogę pełnej przeciągów starej biblioteki Sanktuarium, gdzie dygotał, ilekroć lodowaty powiew szarpnął haftowanym jedwabiem jego spodni (przeznaczonych do noszenia w pałacu, w którym zawsze było ciepło).

Wcześniej, zawsze gdy skarżył się na ziąb w Sanktuarium, stary Tieren marszczył czoło.

„Magia tworzy własne ciepło” — mawiał, co było wspaniałe, jeśli było się magiem, tyle że Rhy nim nie był.

Jeszcze nie.

Tym razem nie narzekał. Nawet nie powiedział arcykapłanowi, że tu jest.

Przykucnął w jakiejś niszy na tyłach biblioteki, ukryty za posągiem i długim drewnianym stołem, po czym rozłożył na podłodze skradziony pergamin.

Urodził się ze zręcznymi palcami złodzieja — ale naturalnie, jako członek rodziny królewskiej, niemal nigdy nie musiał z tej umiejętności korzystać. Ludzie zawsze chętnie i szczodrze oferowali mu różne rzeczy, a nawet byli skłonni i zawsze gotowi dostarczyć wszystko: od peleryny w zimny dzień po lukrowane ciasto z kuchni.

Ale Rhy nie poprosił o zwój; wziął go sam z biurka Tierena, jeden z kilkunastu związanych cienką białą wstążką, która znakowała zaklęcie kapłana. Ku rozczarowaniu chłopca żaden z nich nie był szczególnie fantazyjny czy wyszukany. Skupiały się za to na użyteczności.

Zaklęcia mające powstrzymać żywność przed zepsuciem.

Zaklęcia mające uchronić drzewa w sadzie przed mrozem.

Zaklęcia mające zatrzymać ogień płonący bez oliwy.

I Rhy wypróbował wszystkie po kolei, aż znalazł to, które potrafił wykonać. Zaklęcie, które przemówiłoby do magii z pewnością śpiącej w jego żyłach. Zaklęcie, które umiałoby ją zbudzić.

Pomieszczeniem Sanktuarium targnął podmuch wiatru, kiedy książę wydobył z kieszeni garść czerwonych linów i obciążył nimi leżący na podłodze pergamin.

Na powierzchni pergaminu, wyrysowana pewną ręką arcykapłana, widniała mapa — nie taka jak te w sali narad ojca Rhya, które pokazywały całe królestwo.

Nie, to była mapa zaklęć, schemat magii.

Na górze zwoju wypisano trzy słowa w języku ludu Arnes.

— Is Anos Vol — przeczytał Rhy.

„Wieczny Płomień”.

Pod słowami znajdowały się dwa koncentryczne kręgi, połączone delikatnymi liniami i upstrzone małymi symbolami — ulubionymi skrótami londyńskich twórców zaklęć. Rhy patrzył spod przymrużonych powiek, próbując zrozumieć gryzmoły. Miał talent do języków, wychwytywania lekkiej intonacji zdań Faroan, nierównych fal veskańskich sylab, wznoszenia się i opadania w granicznych dialektach Arnes — tyle że słowa na pergaminie wydawały się zmieniać i rozmazywać przed jego oczyma, to się wyostrzając, to znikając.

Przygryzł wargę (to był zły nawyk i matka stale przypominała, żeby tego nie robił, ponieważ coś takiego nie przystoi księciu!), potem ułożył ręce po obu stronach dokumentu, muskając zewnętrzny okrąg koniuszkami palców, i zaczął wypowiadać zaklęcie.

Skoncentrował wzrok na środku stronicy i czytał, wymawiając na głos każde słowo, źle brzmiące, załamujące się sylaby. W uszach coraz głośniej słyszał uderzenia własnego pulsu, niezgodne z naturalnym rytmem magii. Ale nie przerwał, przyszpilił zaklęcie czystą siłą woli, a kiedy zbliżał się do końca, poczuł w rękach gorące mrowienie; ogarniało powoli jego dłonie, palce dotykające krawędzi kręgu, a później…

Nic.

Żadnej iskry.

Żadnego płomienia.

Powtórzył zaklęcie jeszcze raz, dwa razy, trzy razy, lecz ciepło w jego rękach już słabło, rozpuszczając się w zwyczajne ciarki odrętwienia. Zniechęcony zrezygnował, a gdy przestał czytać, słowa znów się zamazały.

Opadł z powrotem na chłodne kamienie.

— Sanct — wymamrotał, chociaż wiedział, że nie powinien używać tego przekleństwa w ogóle, a cóż dopiero tutaj.

— Co robisz?

Popatrzył w górę i przy wejściu do niszy zobaczył brata w czerwonej pelerynie zarzuconej na wąskie ramiona. Już teraz, w wieku dziesięciu lat i dziewięciu miesięcy Kell miał rysy poważnego mężczyzny, łącznie z bruzdą między brwiami. Jego rude włosy błyszczały nawet w szarym porannym świetle, a oczy — jedno niebieskie, drugie czarne jak noc — sprawiały, że ludzie spuszczali albo odwracali własne. Rhy nie rozumiał powodów ich zachowania, ale zawsze starał się patrzeć bratu w twarz, pokazać mu, że nie ma to dla niego znaczenia. Oczy to oczy.

Tak naprawdę, ma się rozumieć, Kell nie był jego bratem. Wystarczył rzut oka, by dostrzec ich odmienność. Kell zdawał się mieszaniną, jakby został stworzony z połączonych ze sobą różnych rodzajów gliny — miał jasną skórę Veskan, tyczkowate ciało Faroan i miedziane włosy, które można było znaleźć jedynie u mieszkańców północnego brzegu Arnes. No i, oczywiście, te jego oczy. Jedno naturalne, choćby nieszczególnie arnezyjskie, a drugie antari, oznaczone przez samą magię jako aven. „Błogosławiony”.

Rhy natomiast, ze skórą w ciepłym odcieniu brązu, czarnymi włosami i bursztynowymi oczyma, był uosobieniem Londynu, uosobieniem Mareshów, uosobieniem rządzącej rodziny królewskiej.

Teraz Kell zerknął na zarumienionego księcia, a następnie na rozłożony przed nim pergamin. Ukląkł naprzeciwko brata i tkanina jego peleryny opadła wokół niego na kamienie.

— Skąd go masz? — spytał z wyraźnym niezadowoleniem w głosie.

— Od Tierena — odparł Rhy. Brat posłał mu sceptyczne spojrzenie i Rhy się poprawił: — Z gabinetu Tierena.

Kell przebiegł wzrokiem zaklęcie i zmarszczył brwi.

— Wieczny płomień?

Rhy w zamyśleniu podniósł z podłogi jeden z linów i wzruszył ramionami.

— Pierwszy, jaki wpadł mi w ręce. — Silił się na ton sugerujący, że nie interesuje go to głupie zaklęcie, ale gardło miał ściśnięte, a oczy mu płonęły. — Nieważne — dodał, rzucając monetą po podłodze, jakby to był kamyk, którym puszczał kaczki na wodzie. — Nie wychodzi mi.

Kell przeniósł ciężar ciała z jednej strony na drugą. Jego wargi poruszały się bezgłośnie, najwyraźniej odczytywał bazgroły kapłana. Później przytrzymał ręce nad papierem, dłońmi do dołu, jak gdyby okrywał płomień, którego jeszcze nawet tam nie było, po czym zaczął recytować zaklęcie. Kiedy Rhy wcześniej starał się wypowiedzieć słowa, spadały jak kamienie, lecz w ustach Kella, płynne i syczące, stawały się czystą poezją.

Powietrze wokół nich ogrzało się natychmiast, para uniosła się z napisanych na zwoju wersów, a atrament, gdy scalił się z kropelką oliwy, zapłonął.

Płomień krążył w powietrzu między rękoma Kella, lśniący i biały.

Antari sprawił, że cała czynność wyglądała na niezwykle łatwą, i Rhy poczuł przebłysk gniewu na brata — gorący jak iskra, lecz dokładnie tak samo krótkotrwały.

To nie była wina Kella, że Rhy nie potrafił czynić magii.

Książę zaczął się podnosić, kiedy Kell złapał go za rękaw. Pokierował dłonie brata na obie strony zaklęcia, wciągając go w świat swojej magii. Ciepło łaskotało dłonie Rhya i poczuł się rozdarty między przyjemnością z posiadania mocy i wiedzą, że owa moc nie jest jego.

— To nie w porządku — mruknął. — Jestem księciem korony, spadkobiercą Maxima Maresha. Powinienem sam umieć wzniecić ten przeklęty płomień.

Kell zagryzł wargę (akurat jego matka nigdy nie łajała za ten nawyk), a potem powiedział:

— Istnieją różne rodzaje mocy.

— Wolałbym mieć magię niż koronę — dąsał się Rhy.

Antari przyjrzał się niewielkiemu białemu płomieniowi między nimi.

— Jeśli się nad tym zastanowić, korona jest rodzajem magii. Mag rządzi żywiołem. Król rządzi imperium.

— Tylko jeśli król jest dostatecznie silny.

Kell popatrzył wtedy na niego.

— Będziesz dobrym królem, o ile uprzednio nie dasz się zabić.

Rhy sapnął, poruszając oddechem płomień.

— Skąd wiesz?

Na to Kell się uśmiechnął. To była rzadkość i Rhy chciał ów uśmiech podtrzymać — tylko on jeden potrafił skłonić brata do uśmiechu i bardzo się tym szczycił — wówczas jednak Kell odrzekł mu: „Magia” i Rhy miał ochotę zamiast tego trzasnąć go pięścią.

— Jesteś dupkiem — wymamrotał, usiłując się odsunąć, lecz palce brata zacisnęły się mocniej.

— Nie puszczaj.

— Zostaw — odparł Rhy, najpierw żartobliwie, ale później, kiedy ogień w jego dłoniach stał się bardziej jaskrawy i gorętszy, powtórzył poważniej: — Przestań. Sprawiasz mi ból.

Ciepło lizało jego palce, coraz intensywniejszy ból przeszywał jego ręce i piął się po jego ramionach.

— Przestań — poprosił. — Kell, przestań!

Kiedy jednak popatrzył w górę znad płonącego ognia na twarz antariego, nie zobaczył wcale twarzy. Nie zobaczył niczego poza sadzawką ciemności. Zrobił głęboki wdech i spróbował się wyrwać, lecz jego brat nie był już z ciała i krwi, lecz z kamienia, z rękoma wyrzeźbionymi w kajdany otaczające nadgarstki Rhya.

Pomyślał, że to nie jest w porządku, że to musi być sen — zły sen — ale gorąco ognia i miażdżący nacisk na przegubach jego dłoni były takie realne i narastały wraz z każdym uderzeniem serca, wraz z każdym oddechem.

Płomień między nimi stał się długi i cienki, wyciągnięty w ostrze ze światła; jego czubek celował początkowo w sufit, a następnie, powoli, okrutnie, w Rhya. Książę walczył i krzyczał, ale zdawało mu się, że nic nie powstrzyma noża, który płonął i wbijał się w jego pierś.

Ból.

— Zatrzymaj go.

Nóż przeciskał się przez żebra Rhya, rozpalał jego kości, przedzierał się przez jego serce. Książę starał się krzyknąć i z jego ust dobył się dym. Jego pierś była poszarpaną świetlistą raną.

Dotarł do niego głos Kella, lecz nie od strony posągu, ale z jakiegoś innego miejsca. Był odległy i cichy.

— Nie puszczaj.

Ale to bolało. Tak bardzo bolało.

— Przestań.

Rhy spalał się od środka.

— Proszę.

Umierał.

— Zostań.

Znowu.

* * *

Na moment czerń ustąpiła miejsca kolorowym smugom, stropowi wydymającej się tkaniny, znajomemu obliczu unoszącemu się na krawędzi jego zamglonego od łez wzroku, ciemnym oczom szeroko otwartym z niepokoju.

— Luc? — wychrypiał Rhy.

— Jestem tutaj — odpowiedział Alucard. — Jestem tutaj. Zostań ze mną.

Książę znów próbował się odezwać, ale jego serce tłukło się o żebra, jak gdyby starało się przebić.

Uczucie się podwoiło, a potem osłabło.

— Znaleźli Kella? — spytał czyjś głos.

— Odejdź ode mnie — rozkazał inny.

— Wszyscy wyjść!

Obrazy przed oczyma Rhya były zamazane.

Pomieszczenie zadrżało, głosy zostały stłumione, ból zmienił się w coś gorszego, w straszliwą udrękę, gdy niewidoczny nóż rozpuścił się w chłód, kiedy jego ciało walczyło i przegrywało, walczyło i przegrywało, przegrywało i…

„Nie” — błagał, ale czuł, jak wątki w jego wnętrzu pękają jeden po drugim, dopóki nie zostało nic, co mogłoby go podtrzymać.

Aż zniknęła twarz Alucarda, a potem pokój.

Aż ciemność otoczyła Rhya ciężkimi ramionami i skryła go w sobie.

V

Alucard Emery nie był przyzwyczajony do uczucia bezsilności.

Zaledwie kilka godzin wcześniej zwyciężył w Essen Tasch i nazwano go najsilniejszym magiem w trzech imperiach. Lecz teraz, gdy siedział przy łóżku Rhya, nie miał pojęcia, co robić. Jak pomóc. Jak go uratować.

Przyglądał się, jak książę się zwija, śmiertelnie blady w splątanej pościeli, jak krzyczy z bólu, atakowany przez coś, czego Alucard nawet nie widział, z czym nie potrafił walczyć. A walczyłby — poszedłby na koniec świata, gdyby mógł w ten sposób zapewnić księciu bezpieczeństwo. Ale cokolwiek zabijało Rhya, nie było z tego świata.

— Co się dzieje?! — spytał tuzin razy. — Co mogę zrobić?

Nikt jednak mu nie odpowiedział, więc Alucard wyszedł, składając w całość prośby królowej i rozkazy króla, natarczywe słowa Lili i odgłosy poszukujących Kella strażników królewskich; wszyscy wołali imię antariego.

Wcześniej pochylił się do przodu na krześle i ściskając konwulsyjnie rękę księcia, obserwował, jak wątki magii wokół ciała chorego strzępią się, grożąc zerwaniem.

Inni ludzie patrzyli na świat i widzieli światło, cień i kolor, ale Alucard Emery zawsze potrafił dostrzec więcej. Zawsze potrafił zobaczyć osnowę i wątek mocy, wzór magii. Nie tylko emanację zaklęcia, nie tylko pozostałość po nim, lecz odcień prawdziwej magii krążącej wokół danej osoby, pulsującej w jej żyłach. Wszyscy zauważali czerwone światło Isle, ale tylko Alucard widział cały świat w smugach żywych barw. Naturalne studnie magii jarzyły się karmazynem. Magowie żywiołów byli spowici w zieleń i błękit. Klątwy były zabarwione na fioletowo. Silne zaklęcia płonęły złotem. A antari? Oni sami lśnili ciemnym, lecz mieniącym się kolorami światłem — nie jednym kolorem, ale wszystkimi złożonymi razem, naturalnymi i nienaturalnymi, migoczącymi wątkami, które oplatały ich jak jedwab, tańcząc na ich skórze.

Teraz Alucard patrzył, jak te same wątki strzępią się i zrywają wokół skulonej postaci księcia.

To nie było w porządku — własna mizerna magia Rhya zawsze była ciemnozielona (powiedział kiedyś o tym księciu, lecz tamten tylko skrzywił się z niesmakiem, bo nigdy nie lubił tego koloru).

Ale w chwili, w której spojrzał na Rhya ponownie, po trzech latach oddalenia, wiedział, że książę jest… inny. Zmieniony! Nie chodziło o zaciśnięte szczęki, szersze ramiona czy nowe cienie pod oczyma. Chodziło o związaną z nim magię. Moc, żywa i oddychająca, powinna poruszać się w nurcie życia danej osoby. Jednak ta nowa magia otaczająca Rhya leżała nieruchomo, wątki owijały jego ciało tak mocno jak sznur.

A każdy z nich lśnił niczym oliwa na wodzie. Stopiony kolor i światło.

Tamtej nocy w komnacie Rhya, kiedy Alucard rozsunął mu koszulę, chcąc pocałować księcia w ramię, zobaczył miejsce, gdzie srebrzyste wątki wrastały w jego skórę, wplecione prosto w blizny w postaci kręgów nad jego sercem. Nie musiał pytać, kto rzucił zaklęcie — na myśl przychodził mu jedynie antari — lecz nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób Kell tego dokonał. Zazwyczaj Alucard potrafił wyodrębnić fragment magii, patrząc na jej wątki, jednak wątki tego zaklęcia nie miały ani początku, ani końca. Zagłębiły się w serce Rhya i zaginęły — nie, nie zaginęły, lecz zostały zagrzebane; to zaklęcie było bardzo mocne, niewzruszone.

A teraz, jakoś, kruszało.

Wątki pękały jeden po drugim pod niewidzialnym obciążeniem, a każde zerwanie nici wywoływało u na wpół przytomnego księcia to szloch, to drżący wdech. Każda strzępiąca się więź…

„To jest właśnie to — zdał sobie sprawę Alucard. — Nie tylko jakieś zaklęcie, lecz swego rodzaju związek!”

Związek z Kellem.

Nie wiedział, dlaczego życie księcia jest związane z życiem antariego. Nie chciał nawet sobie tego wyobrażać (chociaż teraz, patrząc na szramę między drżącymi żebrami Rhya, szeroką jak ostrze sztyletu, tak czy inaczej coś zrozumiał i poczuł się od tego chory, bezradny), lecz więź się zrywała, więc zrobił jedyną rzecz, jaką zrobić mógł.

Przytrzymał rękę księcia i spróbował przelać własną moc w strzępiące się wątki, jak gdyby ciemnoniebieskie światło jego magii mogło się zlać z opalizującym światłem magii Kella, zamiast bezużytecznie wyparowywać. Modlił się o siłę do każdej mocy świata, do każdego świętego, każdego kapłana i każdej błogosławionej osoby — do tych sił, w które wierzył, i do tych, w które nie wierzył. A kiedy nie było reakcji, przemówił — zamiast tego — do Rhya.

Ale nie kazał mu się trzymać ani być dzielnym.

Nie, odwołał się za to do przeszłości. Do ich wspólnej przeszłości!

— Przypominasz sobie tę noc przed moim odejściem? — Usilnie starał się nie dopuścić do głosu strachu. — Nigdy nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

Zacisnął powieki, po części, żeby zobaczyć wspomnienie oczyma wyobraźni, a po części, ponieważ nie mógł znieść widoku księcia cierpiącego tak straszne katusze.

Było wtedy lato i leżeli w łóżku, ich ciała splątane i ciepłe. Alucard przesunął dłonią po doskonałej skórze Rhya, a gdy książę poruszył się pod jego dotykiem, powiedział mu:

„Pewnego dnia będziesz stary i pomarszczony, a ja nadal będę cię kochał”.

„Nigdy nie będę stary” — odpowiedział książę z przekonaniem możliwym jedynie w przypadku kogoś młodego, zdrowego i szalenie naiwnego.

„Planujesz zatem umrzeć młodo?” — zadrwił Alucard, a Rhy z wdziękiem wzruszył ramionami.

„Albo żyć wiecznie”.

„Och, naprawdę?”

Książę odgarnął wówczas ciemny lok z oczu.

„Umieranie jest takie przyziemne”.

„A jak dokładnie — naciskał Alucard, podpierając się na łokciu — planujesz żyć wiecznie?”

Rhy pociągnął go wtedy ku sobie i zakończył konwersację pocałunkiem.

Teraz trząsł się na łóżku, szloch wymykał się przez zaciśnięte zęby. Czarne loki przylgnęły do jego twarzy. Królowa prosiła o ściereczkę, o arcykapłana, o Kella. Alucard trzymał mocno rękę kochanka.

— Przepraszam, że odszedłem. Przepraszam. Ale jestem tutaj teraz, więc nie możesz umrzeć — powiedział i głos w końcu mu się załamał. — Nie rozumiesz, że byłoby to niegrzeczne, skoro dotarłem tak daleko?

Ręka księcia zacisnęła się na jego, ciało zadygotało.

Pierś uniosła się i opadła w ostatnim, gwałtownym drżeniu.

A potem znieruchomiała.

Alucard na moment poczuł ulgę, ponieważ Rhy w końcu się uspokoił, w końcu zasnął. Przez chwilę wszystko było dobrze. Przez chwilę…

A potem wszyscy się poruszyli.

Ktoś krzyczał.

Kapłani przeciskali się ku nim.

Strażnicy go odciągali.

Alucard wpatrywał się w księcia.

Nie zrozumiał.

Nie potrafił zrozumieć!

I wówczas ręka Rhya zsunęła się z jego i opadła z powrotem na łóżko.

Bez życia.

Ostatnie srebrne wątki się odkleiły i teraz zsuwały się ze skóry księcia jak letnia pościel.

I nagle Alucard zaczął krzyczeć.

Co było później, nie pamiętał.

VI

Na jeden przerażający moment Lila przestała istnieć.

Poczuła, że się rozpada, rozdzielając się na milion wątków, a każdy się naprężał, strzępił, groził zerwaniem, podczas gdy ona przechodziła z tego świata, z życia… w nicość. A potem, tak samo nagle, zatoczyła się i upadła na ulicę, na ręce i kolana.

Kiedy wylądowała na drżących kończynach, wydała z siebie krótki, mimowolny krzyk, a głowa brzęczała jej jak dzwon.

Ziemia pod jej dłońmi (a to rzeczywiście była ziemia, co stanowiło przynajmniej dobry znak) była szorstka i zimna. W powietrzu panowała cisza. Żadnych fajerwerków. Żadnej muzyki. Lila stanęła na nogach, krew kapała jej z palców, z nosa. Wytarła ją. Gdy wyciągała nóż i przesuwała się, aż dotknęła plecami lodowatej ściany, czerwone krople skropiły kamień. Przypomniała sobie swój poprzedni pobyt tutaj, w tym Londynie, głodne oczy łaknących mocy mężczyzn i kobiet.

Jej spojrzenie przyciągnęła kolorowa plamka i Lila popatrzyła w górę.

Niebo nad jej głową pokrywały smugi zachodzącego słońca — różu, purpury i lśniącego wypolerowanego złota. Tyle że w Białym Londynie wcześniej nie było wyrazistych barw, nie takie… i przez straszliwą sekundę Lila pomyślała, że może przeniosła się do jeszcze innego miasta, jeszcze innego świata, że może została uwięziona jeszcze dalej od domu — gdziekolwiek teraz był jej dom.

Ale nie, rozpoznała drogę pod butami, a także strzelisty zamek z gotyckimi iglicami na tle zachodzącego słońca. To było to samo miasto, a jednak całkowicie odmienione. Minęły jedynie cztery miesiące, odkąd wraz z Kellem walczyła tu przeciwko bliźniakom Dane. W owym czasie był to świat z lodu, popiołu i chłodnego białego kamienia. A teraz… teraz jakiś mężczyzna przeszedł obok niej ulicą i… wyszczerzył do niej zęby! Nie miał na twarzy zastygłego grymasu osobnika przymierającego głodem, lecz sekretny, zadowolony uśmiech, uśmiech błogosławiony.

Coś było nie tak.

Upłynęły cztery miesiące i w tym czasie Lila nauczyła się wyczuwać magię, obecność magii, jeśli nie jej intencje. Nie, nie potrafiła jej zobaczyć, nie w taki sposób, w jaki ją widział Alucard, ale wraz z każdym wdechem smakowała w powietrzu moc, jakby to był cukier, słodki i na tyle ciężki, że je przesycał. Tutejsze nocne powietrze aż się iskrzyło od tej mocy.

Co się, do diabła, dzieje?

I gdzie jest Kell?

Wiedziała, dokąd trafiła — albo przynajmniej w jakie miejsce postanowiła się przenieść — ruszyła więc wzdłuż wysokiego muru za róg, do zamkowych drzwi. Stały otworem, zimowy bluszcz oplatał żelazo. Lila zatrzymała się, zaskoczona po raz drugi. Kamienny las — niegdyś ogród wypełniony ciałami — zniknął i zastąpił go prawdziwy zagajnik, a po obu stronach zamkowych schodów stali wartownicy w wypolerowanych zbrojach, wszyscy czujni.

Kell najprawdopodobniej przebywał w środku. Jego i ją łączyła swego rodzaju więź, cienka jak nitka, lecz dziwnie mocna. Lila nie wiedziała, czy ta więź została stworzona przez ich magię czy przez coś innego, lecz to ta więź ciągnęła ją teraz ku zamkowi jak magnes. Starała się nie myśleć, co to dla niej oznacza, jak daleko jeszcze — jeśli chce znaleźć Kella — będzie musiała się posunąć, z iloma osobami walczyć.

„Czyż nie istniało zaklęcie lokalizujące?”

Poszukała w głowie odpowiednich słów. Polecenie As Travars przeniosło ją między światami, a As Tascen pozwalało przemieszczać się pomiędzy różnymi miejscami w tym samym świecie, ale jaki rozkaz powinna wydać, jeśli chciała odnaleźć jakąś osobę, a nie miejsce?

Przeklęła się za własną niewiedzę, za to, że nigdy nie spytała. Kell opowiadał jej kiedyś, jak odszukał Rhya, gdy brat — jako chłopiec — został przez kogoś porwany. Czego wówczas antari użył? Skupiła się na tym wspomnieniu. To było coś, co własnoręcznie wykonał książę. Drewniany konik? Inny obraz przemknął jej przez myśl — chusteczka, jej chusteczka, zaciśnięta w ręku Kella, kiedy po raz pierwszy ją znalazł, w Rzucie Kamieniem. Ale nie miała niczego, co należało do Kella. Żadnych symboli. Żadnych drobiazgów.

Zaczęła ją ogarniać panika, lecz nad nią zapanowała.

Czyli co? Nie miała talizmanu, który by ją poprowadził. Ale ludzie są przecież czymś więcej niż tym, co posiadają, i nie tylko przedmioty są naznaczone. Ludzie stworzeni są z fragmentów, ze słów… ze wspomnień.

A te Lila miała.

Przycisnęła wciąż krwawiącą rękę do zamkowej bramy; lodowato zimne żelazo przywarło do płytkiej rany, gdy Lila zacisnęła powieki i wezwała Kella. Najpierw wraz ze wspomnieniami nocy, kiedy spotkali się po raz pierwszy, w bocznej uliczce, w której go obrabowała. Później tej samej nocy Kell przeszedł przez ścianę jej pokoju. Nieznajomy przywiązany do jej łóżka, smak magii, obietnica wolności, lęk przed pozostawieniem. Ręka w rękę przeszli przez jeden świat, a następnie przez kolejny, przyciśnięci do siebie ukrywali się przed Hollandem, stawiali czoło przebiegłemu Fletcherowi, walczyli z Rhyem, który nie był wtedy Rhyem. Straszne zdarzenia w pałacu i bitwa w Białym Londynie, pokryte smugami krwi ciało antariego przytulone do niej na gruzach kamiennego lasu. Rozbite kawałki ich żywotów, rozrzucone. A potem scalone. Gra w maskach. Znów objęci po okresie rozstania. Jego gorąca ręka na jej talii, gdy tańczyli, jego gorące usta na jej wargach, kiedy się całowali, ciała ścierające się jak miecze na pałacowym balkonie. Przerażające ciepło, a potem, zbyt szybko, chłód. Jej klęska na arenie. Jego gniew miotany jak broń, zanim Kell się od niej odwrócił. Zanim go wypuściła.

Ale była tutaj, ażeby zabrać go z powrotem.

Przygotowała się ponownie, zaciskając szczęki w oczekiwaniu na ból, który miał nadejść.

Zachowując wspomnienia w umyśle, przycisnęła je do ściany, jak gdyby były symbolem, i wypowiedziała słowa:

— As Tascen Kell.

Pod jej dłonią brama zadrżała i świat zaczął się rozpadać, aż Lila chwiejnie przeszła, przenosząc się z ulicy pomiędzy czyste ściany zamkowego korytarza.

Na ścianach pochodnie płonęły w kinkietach, w oddali rozbrzmiewały kroki, a Lila pozwoliła sobie na najkrótszy moment satysfakcji, może nawet ulgi, zanim pojęła, że Kella tu nie ma. W głowie jej łomotało i na usta już cisnęło się przekleństwo, kiedy, za jednymi z drzwi po lewej stronie, usłyszała stłumiony krzyk.

Odgłos zmroził jej krew w żyłach.

„Kell!”

Sięgnęła do klamki u drzwi, lecz kiedy jej palce się na niej zacis­nęły, usłyszała cichy gwizd metalu dźwięczący w powietrzu. Uskoczyła w bok, podczas gdy czyjś nóż wbił się w drewno w miejscu, gdzie ledwie przed chwilą stała. Czarny sznur znaczył drogę od rękojeści, więc Lila odwróciła się i ruszyła ku właścicielce ostrza, kobiecie w jasnej pelerynie. Kość policzkową nieznajomej przecinała blizna, lecz była to jej jedyna zwyczajna cecha. Jedno jej oko wypełniała ciemność, rozlewając się jak wosk, spływając po policzku, ciągnąc się w górę, po skroni, śledząc linię jej szczęki i znikając we włosach tak intensywnie czerwonych — czerwieńszych niż płaszcz Kella, czerwieńszych nawet niż rzeka w Arnes — że zdawały się osmalać powietrze. Kolor był zbyt jaskrawy dla tego świata. A na pewno zbyt jaskrawy dla tego świata w jego dawnej postaci. Lecz Lila czuła zło tego miejsca i wiedziała, że chodzi o coś więcej niż o żywe kolory i roztrzaskane oczy.

Ta kobieta przypominała jej nie Kella czy nawet Hollanda, lecz skradziony czarny kamień sprzed kilku miesięcy. To osobliwe przyciąganie, ten potężny cios.

Za sprawą machnięcia nadgarstkiem w lewej ręce nieznajomej pojawił się drugi nóż, do rękojeści przywiązany był drugi koniec sznurka. Szybkie szarpnięcie i pierwszy nóż został wyrwany z drewna, wracając do prawej dłoni kobiety. Była pełna gracji niczym ptak w locie.

Lila prawie poczuła podziw.

— Kim niby jesteś? — spytała.

— Jestem posłanniczką — odpowiedziała kobieta, chociaż Lila potrafiła w niej bez trudu rozpoznać szkoloną zabójczynię. — A ty?

Lila wyciągnęła dwa spośród własnych noży.

— Złodziejką.

— Nie możesz wejść.

Lila przycisnęła plecy do drzwi, moc Kella czuła przy kręgosłupie jak zamierające tętno.

„Trzymaj się” — pomyślała z rozpaczą, a później powiedziała głośno:

— Spróbuj mnie zatrzymać.

— Jakie jest twoje imię? — zapytała kobieta.

— Co ci do tego?

Nieznajoma uśmiechnęła się wtedy morderczo.

— Mój król będzie chciał wiedzieć, kogo ja…

Ale Lila nie czekała, aż tamta dokończy.

Jej pierwszy nóż poleciał w powietrze, a kiedy kobieta poruszyła ręką, chcąc go odeprzeć, Lila natarła z drugim. Była w połowie drogi do przeciwniczki, kiedy połączone sznurem ostrze nadleciało ku niej i musiała się uchylić, dając nura z jego trajektorii. Obróciła się, gotowa ponownie ciachnąć nożem, niestety znów musiała odparować kolejny iście skorpioni atak. Sznur między nożami był elastyczny, a kobieta władała ostrzami z tą samą precyzją, z jaką Jinnar władał wiatrem, Alucard — wodą, Kisimyr zaś — ziemią, precyzją broni spowitej w wolę maga, co oznaczało, że jej ostrza, będąc w ruchu, miały zarówno siłę pędu, jak i elegancję magii.

Na dodatek wojowniczka przemieszczała się z niepokojącym wdziękiem, płynnymi ruchami tancerki.

Tancerki z dwoma bardzo ostrymi nożami.

Lila zrobiła unik, schylając się; pierwsze ostrze przecięło powietrze tuż obok jej twarzy.

Kilka kosmyków ciemnych włosów opadło na podłogę. Noże poruszały się szybko, przyciągając uwagę Lili to w jednym kierunku, to w innym. Mogła jedynie uskakiwać przed błyszczącymi srebrem ostrzami.

Stoczyła wcześniej sporo walk na noże. Większość z nich wszczęła sama. Wiedziała, że sztuczka polega na odpowiednim wyważeniu elementów obrony i ataku, tyle że obecnej potyczki właściwie nie mogła zaliczyć do tego typu starć.

Jak miała walczyć z kobietą, która niemal nie dotykała rękoma noży?

Odpowiedź, oczywiście, była prosta: w ten sam sposób, w jaki walczyła z każdą inną osobą.

Szybko i nie do końca uczciwie.

Nie chodziło przecież o ładną prezencję. Chodziło o to, by zachować życie.

Ostrza kobiety wystrzeliwały jak żmije, uderzając z niespodziewaną, przerażającą prędkością. W tym jednak tkwiła ich słabość: nie mogły zmienić kursu. Kiedy ostrze leciało, leciało prosto. I właśnie z tego powodu nóż w ręku jest lepszy niż nóż rzucony.

Lila wykonała manewr, który miał zmylić przeciwnika, odskakując w prawo, a kiedy pierwsze ostrze nadleciało, rzuciła się w przeciwną stronę. Drugie ostrze podążyło za pierwszym, obierając nieco inny tor, i Lila znów przed nim umknęła, uskakując w trzecie miejsce, podczas gdy oba ostrza zostały uwięzione w dotychczasowych kierunkach.

— Mam cię — warknęła, wykonując pchnięcie ku przeciwniczce.

Niestety wówczas, ku jej przerażeniu, ostrza zmieniły jednak kurs! Obróciły się w powietrzu i nieco opadły. Lila wykonała szaleńczy skok, a oba noże wbiły się w podłogę w miejscu, gdzie przykucnęła sekundę wcześniej.

No tak, naturalnie. Tamta wiedziała, co robi.

Krew pociekła Lili po ramieniu i kapała z jej palców. Lila była szybka, lecz nie dość szybka.

Kolejne machnięcie nadgarstkiem i noże wróciły do rąk kobiety.

— Imiona są ważne — powiedziała, skręcając sznurek. — Moje brzmi Ojka i mam rozkaz cię nie wpuścić.

Za drzwiami Kell krzyknął z frustracji, po czym załkał z bólu.

— Ja się nazywam Lila Bard — odparła, wyjmując swój ulubiony nóż — i nie dbam o to.

Ojka uśmiechnęła się i zaatakowała.

Kiedy nadszedł następny cios, Lila wycelowała nie w ciało czy w ostrze, lecz w sznur między nimi. Krawędź jej noża opadła na napięty materiał i wgryzła się w…

Ale przeciwniczka poruszała się zbyt prędko. Metal ledwie zadrapał sznur, zanim ten wrócił ku palcom wojowniczki.

— Nie! — mruknęła Lila, chwytając sznur gołą ręką.

Przez twarz Ojki przemknęło zaskoczenie, a Lila wydała z siebie cichy, triumfalny odgłos, na moment przed tym, gdy ból przeszył jej nogę, ponieważ trzecieostrze — krótkie i zjadliwie ostre — wbiło jej się właśnie w łydkę.

Straciła oddech i zachwiała się.

Krew pokrywała cętkami jasną podłogę, kiedy Lila wyciągnęła nóż i stanęła prosto.

Za tymi drzwiami krzyczał Kell.

W sąsiednim świecie umierał Rhy.

Nie miała czasu.

Złożyła noże w jeden, a wtedy wystrzeliły iskrami i zapłonęły. Powietrze wokół się osmaliło i tym razem, kiedy Ojka rzuciła ostrze, płonące krawędzie noża Lili dotknęły sznura i go zapaliły. Ogień pochłonął sznur, a Ojka syknęła i się odsunęła. W połowie drogi do jej ręki sznur się zerwał, a nóż zachwiał, nie trafiając z powrotem w palce właścicielki. To wybiło tancerkę z rytmu. Jej twarz wykrzywiła się z gniewu. Lila ruszyła ku zabójczyni uzbrojonej w tej chwili tylko w jedno ostrze.

Mimo to kobieta nadal poruszała się z niesamowitą gracją drapieżnika, a Lila tak bardzo skupiła się na nożu w ręku tamtej, że zapomniała, iż pomieszczenie jest wypełnione innymi przedmiotami, które magini może wykorzystać jako broń.

Uchyliła się przed przebłyskiem metalu i usiłowała odskoczyć w tył, ale trafił ją w kolana niski stołek; potknęła się, tracąc równowagę. Ogień w jej rękach zgasł i jeszcze zanim dotknęła podłogi, rudowłosa ją dopadła, już kierując ostrze w jej pierś.

Lila uniosła ramiona, chcąc zablokować opadający nóż i w górze, nad jej twarzą, ich rękojeści się zderzyły. Na wargach Ojki pojawił się paskudny uśmiech i broń w jej ręku nagle się rozciągnęła, metal zwęził się w stalowy szpikulec, który sunął ku oczom Lili…

Lila szarpnęła głową w bok po tym, jak szpikulec dotknął jej szklanego oka, a odgłos ostrego trzasku rozbrzmiał jej w czaszce. Nóż, prześlizgnąwszy się po sztucznym oku, wyrył następnie głęboką rysę na marmurowej podłodze.

Po policzku, tam gdzie ostrze przecięło skórę, spłynęła kropla krwi, niczym pojedyncza karmazynowa łza.

Przerażona Lila zamrugała powiekami.

Zołza próbowała jej wydłubać oko?

Na szczęście wybrała niewłaściwe.

Przez chwilę Ojka wpatrywała się w dół, wyraźnie skonsternowana.

A Lila potrzebowała właśnie tej jednej chwili.

Jej własny nóż, nadal podniesiony, smagnął teraz z ukosa, wycinając szkarłatny uśmiech na szyi kobiety.

Ojka otworzyła usta, po czym je zamknęła, jakby naśladując rozcięcie na skórze szyi, podczas gdy krew zalewała jej tors. Upadła na podłogę obok Lili, zaciskając palce na ranie, lecz przecięcie było szerokie i głębokie, świadczące o zabójczym ciosie.

Ciało Ojki zadrżało i znieruchomiało, a Lila odsunęła się od rosnącej kałuży krwi, wciąż czując ból w zranionej łydce i wciąż słysząc brzęczenie w głowie.

Wstała, przyciskając jedną dłoń do roztrzaskanego oczodołu.

Jej zagubione drugie ostrze sterczało z kinkietu, więc wyrwała je i znacząc krwią drogę za sobą, zatoczyła się ku drzwiom.

Za nimi panowało teraz milczenie. Nacisnęła klamkę, lecz odkryła, że drzwi są zamknięte na klucz.

Istniało prawdopodobnie jakieś zaklęcie, lecz Lila go nie znała, a była zbyt zmęczona, by przywołać powietrze, drewno lub cokolwiek innego, więc zamiast tego po prostu zebrała resztki sił i otworzyła drzwi kopniakiem.

VII

Kell wpatrywał się w sufit, w świat, który był tak daleko ponad nim i który wraz z każdym jego oddechem stawał się coraz odleglejszy.

Aż nagle usłyszał głos — głos Lili! — i ten głos był jak hak szarpiący go z powrotem na powierzchnię.

Antari chwytał powietrze i próbował się podnieść. Nie zdołał. Spróbował ponownie. Ukląkł na jedno kolano, a wtedy przetoczyła się przez niego fala bólu. Gdzieś w oddali usłyszał trzask buta o drewno. Odgłos wyłamywanego zamka u drzwi. Wstał akurat, gdy drzwi się otworzyły, i zobaczył dziewczynę, a raczej cień rysujący się w świetle, lecz wówczas wzrok Kella nieco się wyostrzył i Lila stała się niewyraźną, pędzącą ku niemu plamą.

Udało mu się wykonać niepewny krok do przodu, wówczas jednak poślizgnął się w kałuży krwi; z szoku i bólu na moment zrobiło mu się ciemno przed oczyma.

Poczuł, że nogi się pod nim uginają, jednak kiedy upadał, ciepłe ramiona otoczyły jego pas.

— Mam cię — powiedziała Lila, osuwając się wraz z nim na podłogę.

Głowa gwałtownie opadła mu na jej ramię i wyszeptał coś schrypniętym głosem w jej płaszcz, usiłując sformułować słowa. Kiedy zobaczył, że Lila chyba go nie rozumie, wyciągnął zakrwawione, połamane ręce i zdrętwiałymi palcami dotknął kołnierza zaciśniętego na szyi.

— Zdejmij… to — wykrztusił.

Lila na moment obrzuciła spojrzeniem metal („Czy było coś nie w porządku z jej oczyma?”), po czym obiema rękoma objęła krawędź kołnierza. Dotknąwszy palcami metalu, syknęła, ale nie puściła. Krzywiąc się, macała kołnierz, aż znalazła zatrzask u podstawy szyi Kella. Zerwała kołnierz i cisnęła przez pokój.

Powietrze wróciło w płuca antariego, ciepło popłynęło jego żyłami. Przez moment każdy nerw w jego ciele drgał, najpierw z bólu, a potem z poczucia mocy, gdyż magia wracała w przypływie energii. Sapnął i zgiął się wpół, pierś mu falowała, a po twarzy ciekły łzy, podczas gdy świat wokół niego tętnił, marszczył się i mógł lada chwila zapłonąć. Nawet Lila prawdopodobnie to poczuła, ponieważ odskoczyła w tył, schodząc z drogi mocy Kella, która się wynurzyła i osadziła, walcząc o każdą kroplę jego krwi.

Ale czegoś ciągle brakowało.

„Nie — pomyślał Kell. — Proszę, nie”. Echo! Drugie tętno. Popatrzył w dół, na swoje poranione ręce, na przeguby dłoni nadal ociekające krwią i magią, i nic z tego wszystkiego nie miało znaczenia. Chwycił się za pierś, rozdzierając koszulę nad pieczęcią, która ciągle się tam znajdowała, lecz pod blizną i wyrytym zaklęciem biło tylko jedno serce. Tylko jedno…

— Rhy… — powiedział. Słowo było szlochem. Błaganiem. — Nie mogę… On jest…

Lila złapała go za ramiona.

— Popatrz na mnie — poleciła. — Kiedy odchodziłam, twój brat nadal żył. Miej w sobie trochę wiary. — To były czcze słowa i odbijał się w nich własny strach Kella. — Poza tym… — dodała — stąd nie możesz mu pomóc.

Rozejrzała się po pomieszczeniu, oceniając metalową ramę ze śliskimi od krwi kajdanami, zarzucony narzędziami stół obok konstrukcji, metalowy kołnierz leżący na podłodze, a później zwróciła ponownie uwagę na antariego. Coś było nie tak z jej oczyma, pomyślał, jedno było jak zwykle brązowe, ale drugie wypełniała siateczka pęknięć.

— Twoje oko… — zaczął, lecz dziewczyna machnęła ręką.

— Nie teraz. — Wstała. — Chodź, musimy iść.

Ale Kell wiedział, że nie jest w stanie nigdzie pójść. Ręce miał połamane i posiniaczone, z przegubów wciąż spływała strużkami krew. Ilekroć się poruszył, kręciło mu się w głowie, a kiedy Lila spróbowała go wesprzeć, podniósł się tylko częściowo, po czym się zachwiał i znów ugięły się pod nim nogi. Sfrustrowany, cicho westchnął.

— Nie wyglądasz dobrze — stwierdziła, przyciskając palce do rozcięcia nad kostką. — Stój nieruchomo, połatam cię.

Kell otworzył szeroko oczy.

— Czekaj — rzucił, cofając się przed jej dotykiem.

Lila wykrzywiła usta.

— Nie ufasz mi?

— Nie.

— Szkoda — odparła, przyciskając pokrwawioną rękę do jego ramienia. — Jakie to słowo, Kell?

Gdy antari potrząsnął głową, pokój przed jego oczyma się zakołysał.

— Lila, ja nie…

— Jak brzmi to cholerne słowo?!

Przełknął ślinę i odpowiedział drżącym głosem:

— Hasari. As Hasari.

— Świetnie — mruknęła, ściskając go mocniej. — Gotowy? — A następnie, zanim Kell zdążył się odezwać, rzuciła zaklęcie: — As Hasari.

Nic się nie zdarzyło.

Kell zamrugał z ulgi, wyczerpania, bólu.

Lila spojrzała, marszcząc brwi.

— Czy zrobiłam to właści…

Światło między nimi eksplodowało, moc magii cisnęła ich w przeciwległe kierunki, niczym odłamki po wybuchu. Antari grzmotnął plecami o podłogę, a Lila uderzyła w najbliższą ścianę.

Leżał tam, dysząc, tak oszołomiony, że przez sekundę nie potrafił powiedzieć, czy zaklęcie faktycznie zadziałało. Później jednak poruszył palcami i odkrył, że potrzaskane kosteczki i ścięgna właśnie się regenerują, skóra się wygładza i ogrzewa pod śladami krwi; poczuł, jak powietrze przemieszcza się swobodnie w płucach, pustka zostaje wypełniona, to, co połamane, scala się. Kiedy usiadł, pomieszczenie już nie wirowało. Puls łomotał mu w uszach, lecz krew wróciła do żył.

Lila siedziała pod ścianą, pocierając sobie kark i cicho jęcząc.

— Pieprzona magia — wymamrotała, kiedy Kell klęknął obok niej. Widząc, że antari jest cały, posłała mu triumfalny uśmieszek. — Mówiłam ci, że to się uda…

Przerwał jej, ujmując jej twarz w poplamione dłonie i całując ją raz, głęboko, desperacko. Pocałunek zaprawiony był krwią i paniką, bólem, strachem i ulgą. Kell nie spytał, jak go znalazła. Nie nakrzyczał na nią za to, co zrobiła.

— Jesteś szalona — powiedział tylko.

Zmusiła się do słabego uśmiechu.

— Nie ma za co.

Pomógł jej wstać, a potem zabrał płaszcz, który leżał zmięty na stole, tam gdzie Holland — Osaron — wcześniej go rzucił.

Lila znowu zlustrowała pokój.

— Co się stało, Kell? Kto ci to zrobił?

— Holland.

Zobaczył, że imię trafiło ją jak cios pięścią, wyobraził sobie, jakie obrazy wypełniają teraz jej umysł — te same, które przeleciały przez głowę jemu, gdy znalazł się twarzą w twarz z nowym królem Białego Londynu i nie zobaczył bynajmniej kogoś obcego, ale znajomego wroga, antariego z dwubarwnymi oczyma, jednym szmaragdowym, drugim czarnym. Maga związanego przez bliźniaki Dane, by im służył. Tego, którego sam wcześniej zabił i pchnął w otchłań między światami.

Ale Kell wiedział, że Lila ma przed oczyma również inny wizerunek: widzi człowieka, który zabił Barrona i szyderczo cisnął jej do stóp poplamiony krwią kieszonkowy zegarek.

— Holland nie żyje — oznajmiła lodowato.

Kell potrząsnął głową.

— Nie. Przeżył. Wrócił. Jest…

Za drzwiami rozbrzmiały krzyki.

Na kamieniu załomotały kroki.

— Psiakrew! — warknęła dziewczyna, spoglądając w stronę korytarza. — Naprawdę musimy iść.

Kell odwrócił się ku drzwiom, lecz Lila była o krok przed nim, wyciągając do niego jedną skrwawioną dłoń z linem z Czerwonego Londynu, drugą kładąc na stół.

— As… — zaczęła.

Kell wybałuszył oczy.

— Czekaj, nie możesz po prostu…

— …Travars.

Strażnicy wpadli do środka, gdy pokój się rozpływał, posadzka znikała, a oni oboje polecieli w dół.

W dół, przez jeden Londyn i do sąsiedniego.

Kell przygotował się na upadek, ale lecieli dalej. Podłoża już nie było. Zamek zmienił się w ciemność, ściany i podłogę zastąpiło wyłącznie chłodne powietrze, a potem czerwone światło rzeki, tętniące życiem ulice i strome dachy — pod nimi, coraz bliżej.

* * *

Kiedy chodziło o tworzenie magicznych drzwi, istniały pewne zasady.

Po pierwsze — i, zdaniem Kella, absolutnie najważniejsze — można się było albo poruszać między dwoma miejscami w tym samym świecie, albo między dwoma światami w tym samym miejscu.

Dokładnie w tym samym miejscu!

Właśnie dlatego tak ważne było upewnienie się, że stopy maga stoją na ziemi, a nie — powiedzmy — na posadzce komnaty zamkowej dwa piętra nad nią, ponieważ istniało ryzyko, że w sąsiednim świecie, do którego się trafi, w tym miejscu niestety nie będzie zamkowej podłogi.

Kell usiłował powiedzieć o tym Lili, ale było za późno. Dziewczyna miała już na ręku krew, a w dłoni symbol i zanim zdążył wydobyć z siebie choćby słowo, zanim zdążył powiedzieć coś więcej niż „nie”, już spadali.

Przelecieli przez podłogę, przez świat i przez kilka metrów zimowej nocy, aż w końcu uderzyli o pochyły dach jakiegoś budynku. Dachówki były na wpół zamarznięte i zjechali po nich w dół kolejne kilka metrów, na szczęście ostatecznie złapali się rynny. Albo raczej — Kell się jej złapał. Metal pod butami Lili ugiął się mocno i runęłaby na bok, gdyby antari nie chwycił jej za przegub dłoni i nie wciągnął z powrotem obok siebie na gonty.

Przez dłuższą chwilę żadne z nich się nie odzywało, leżeli tylko na plecach na spadzistym dachu, wypuszczając z ust drżące pióropusze pary.

— Na przyszłość — powiedział wreszcie Kell — upewnij się, że stoisz na ulicy!

Lila zrobiła wydech, wypuszczając chybotliwy obłok.

— Zanotowałam.

Dotyk zimnego dachu ranił jego poczerwieniałą skórę, lecz Kell się nie poruszył, nie od razu. Nie mógł — nie mógł myśleć, nie mógł czuć, nie mógł się zmusić do niczego poza spojrzeniem w górę i skupieniem się na gwiazdach. Maleńkie krople światła na tle niebieskoczarnego nieba — jego, Kella, nieba — widoczne na tle chmur, ich krawędzie połyskiwały czerwonawym odcieniem odbijającym się od rzeki, wszystko było takie normalne, nietknięte, nieświadome i nagle antari miał ochotę zacząć krzyczeć, ponieważ choć Lila uzdrowiła jego ciało, nadal czuł się połamany, przerażony i ­pusty, i pragnął jedynie zamknąć oczy i zatonąć ponownie, znaleźć to mroczne i ciche miejsce pod powierzchnią świata, miejsce, gdzie Rhy… Rhy… Rhy…

Przemógł się i usiadł.

Musiał odszukać Osarona.

— Kell — odezwała się Lila, lecz on już zsuwał się z dachu, a potem zeskoczył na ulicę.

Mógł wezwać wiatr, który złagodziłby upadek, ale nie zrobił tego, nawet nie czując bólu przeszywającego golenie, kiedy wylądował na kamieniach. Chwilę później usłyszał cichy szelest przesuwającego się ciała i Lila zeskoczyła obok niego.

— Kell — powtórzyła, ale on już podchodził do najbliższej ściany, wyjmując nóż z kieszeni płaszcza i żłobiąc świeżą linię w dopiero co zagojonej skórze. — Cholera, Kell…!

Złapała go za rękaw, a on znowu wpatrzył się w jej brązowe oczy — jedno całe, drugie potrzaskane. Skąd mógł o tym wiedzieć? A raczej jak mógł tego nie wiedzieć?!

— Co masz na myśli, mówiąc, że Holland wrócił?!

— Holland… — zaczął.

Coś w nim pękło i na powrót znalazł się myślami na dziedzińcu wraz z ogniście rudą kobieta… Ojką… Przeszedł za nią przez drzwi między światami, do Londynu, który nie miał sensu, Londynu, który powinien być w ruinie, ale rozkwitał i było w nim zbyt wiele koloru. A tam spotkał nowego króla, młodego i zdrowego, lecz bez wątpienia znanego sobie. Hollanda. Potem, zanim zrozumiał, kogo ma przed sobą, poczuł straszny chłód magicznego kołnierza, straszliwy ból związany z uczuciem tracenia siebie, odrywania się od wszystkiego… I ta metalowa klatka z elementami wrzynającymi się w przeguby jego dłoni. I to spojrzenie, wyraz twarzy Hollanda, kiedy stała się obliczem kogoś innego, urywany dźwięk własnego głosu Kella błagającego, gdy drugie serce przestawało bić w jego piersi… a demon odwrócił się i…

Teraz nieoczekiwanie Kell wrócił do teraźniejszości. Był z powrotem na ulicy, z krwią kapiącą z palców; twarz Lili znajdowała się centymetry od jego twarzy, a on nie potrafił powiedzieć, czy dziewczyna go pocałowała, czy może uderzyła, wiedział jedynie, że w głowie mu dzwoni i coś głęboko w jego wnętrzu ciągle ­krzyczy.

— To on — powiedział chrypliwie — ale i nie on. To znaczy… — Potrząsnął głową. — Nie wiem, Lila. Jakimś sposobem poradził sobie w Czarnym Londynie i tam coś w niego wstąpiło. To coś jest jak vitari, ale jeszcze gorsze. I to coś… nosi jego skórę!

— Więc prawdziwy Holland nie żyje? — spytała Lila, podczas gdy Kell rysował na kamieniach magiczny symbol.

— Nie — odrzekł antari, biorąc ją za rękę. — Holland wciąż gdzieś tam jest. A teraz obaj są tutaj.

Przycisnął krwawiącą dłoń płasko do ściany i tym razem, kiedy wypowiedział zaklęcia, magia bez wysiłku odpowiedziała na jego dotyk.

VIII

Emira nie zgadzała się odstąpić od Rhya.

Ani wtedy, gdy jego krzyki ustąpiły miejsca długim szlochom.

Ani wtedy, gdy jego rozpalona skóra pobladła, a twarz znieruchomiała.

Ani wtedy, gdy jego oddech się zatrzymał, a tętno przestało być wyczuwalne.

Ani wtedy, gdy wszyscy w komnacie znieruchomieli, ani wtedy, gdy w pomieszczeniu zapanował rozgardiasz, meble się trzęsły, szyby w oknach pękały, strażnicy musieli siłą odciągać Alucarda Emery’ego od łóżka, a Maxim i Tieren próbowali oderwać jej dłonie od ciała syna, ponieważ nie pojmowali.

Że królowa może opuścić tron.

Ale matka nigdy, przenigdy nie opuści syna.

— Kell nie pozwoli mu umrzeć — mówiła w ciszy.

— Kell nie pozwoli mu umrzeć — mówiła w hałasie.

— Kell nie pozwoli mu umrzeć — powtarzała raz za razem do siebie, kiedy przestali jej słuchać.

Przez pokój przetaczała się nawałnica, lecz Emira siedziała absolutnie nieruchomo u boku syna.

Emira Maresh, która dostrzegała szczeliny w pięknych przedmiotach i przemieszczała się przez życie z nieustanną obawą, że stworzy tych szczelin więcej. Wcześniej Emira Nasaro, która nie chciała być królową, nie chciała być odpowiedzialna za rzesze ludzi, za ich smutki, ich szaleństwa. Która nigdy nie chciała urodzić dziecka w tym niebezpiecznym świecie, a teraz nie chciała dać wiary, że jej silny, piękny chłopiec… jej serce…

— Nie żyje — powiedział kapłan.

Nie.

— On nie żyje — potwierdził król.

„Nie!”

— Umarł — mówiły wszystkie głosy poza jej głosem, ponieważ oni wszyscy nie rozumieli, że gdyby Rhy nie żył, wówczas umarłby także Kell, a to się nie zdarzy, to się po prostu nie może zdarzyć!

A jednak…

Jej syn się nie poruszał. Nie oddychał. Jego skóra, od tak niedawna chłodna, przybrała okropny szary odcień bladości, jego ciało wydawało się chude jak szkielet i zapadnięte, jak gdyby książę nie żył od tygodni, miesięcy, a nie od kilku minut. Jego koszula była rozpięta, widoczna zatem stała się pieczęć na jego piersi, żebra tak bardzo dostrzegalne pod niegdyś brązową skórą.

Wzrok zamglił się Emirze z powodu łez, ale nie pozwoliła im spłynąć, ponieważ płacz oznaczałby żałobę, a ona nie będzie opłakiwała syna, dlatego że jej syn nie umarł!

— Emiro — powiedział błagalnie król, kiedy położyła głowę na zbyt cichej piersi Rhya.

— Proszę — wyszeptała i słowo to nie było przeznaczone dla losu, magii, świętych czy kapłanów ani dla rzeki Isle. Było skierowane do Kella. — Proszę.

Kiedy podniosła oczy, prawie widziała w powietrzu błysk srebra — smużkę światła — lecz wraz z każdą mijającą sekundą ciało na łóżku stawało się coraz mniej podobne do jej syna.

Poruszyła palcami, chcąc odgarnąć włosy z oczu Rhya, i musiała zapanować nad drżeniem ręki, gdy dotykała zbyt suchych loków, białej jak pergamin skóry. Ciało syna rozpadało się na jej oczach, panujące milczenie przerywał tylko tępy trzask rozpadających się kości, który przypominał odgłos żaru w dogaszającym ogniu.

— Emiro.

— Proszę.

— Wasza Królewska Mość.

— Proszę.

— Moja królowo.

— Proszę.

Zaczęła nucić — nie pieśń czy modlitwę, lecz zaklęcie, to, które poznała jako mała dziewczynka. Śpiewała je Rhyowi ze sto razy, wcześniej, kiedy był dzieckiem. Zaklęcie na dobry sen. Na łagodne marzenia senne.

Na spokój.

Już niemal skończyła, gdy książę zrobił wdech.

IX

W jednej chwili wyciągnięto Alucarda z komnaty księcia, a w następnej o nim zapomniano. Nie zauważył nagłego braku ciężaru na ramionach. Nie zauważył niczego poza blaskiem błyszczących nitek i odgłosu oddechu Rhya.

Gwałtowny wdech księcia był cichy, prawie niesłyszalny, a jednak przetoczył się przez pokój, podchwycony przez wszystkich zebranych, przez każdy głos, kiedy królowa, król i strażnicy westchnęli z szoku, zdumienia, ulgi.

Alucard oparł się o drzwi, w obawie, że nogi się pod nim ugną.

Przecież widział, że Rhy umarł.

Widział, jak ostatnie wątki znikają w piersi księcia, widział, jak książę nieruchomieje, widział niemożliwy, natychmiastowy rozkład.

Ale teraz, na jego oczach, wszystkie te objawy się cofnęły.

Na jego oczach zaklęcie zadziałało, płomień nagle rozniecił zagasły żar. Nie, raczej popiół. Wątki wzniosły się jak woda nad rozbity cebrzyk, a potem okryły mocnymi ramionami ciało Rhya, który odetchnął po raz drugi i trzeci, a pomiędzy każdym wdechem i wydechem wracał do życia.

Ciało pokrywające kości naprężyło się. Rumieńce zabarwiły zapadnięte policzki. Równie szybko jak wcześniej książę marniał, teraz odżywał, wszystkie oznaki bólu i napięcia zastąpił spokój. Czarne włosy ułożyły się na czole w idealne loki. Jego pierś unosiła się i opadała łagodnym rytmem głębokiego snu.

A kiedy Rhy spokojnie spał, pomieszczenie wokół niego pogrążyło się w nowym rodzaju chaosu. Alucard zrobił chwiejny krok przed siebie. Ludzie mówili jeden przez drugiego w bezsensownym jazgocie. Jedni krzyczeli, drudzy szeptali słowa modlitwy, błogosławieństwa za to, co właśnie zobaczyli, albo dla ochrony przed tym.

Kapitan był w połowie drogi do Rhya, kiedy ponad hałas wzniósł się głos Maxima.

— Nikomu nie wolno o tym mówić — oznajmił król drżącym głosem, równocześnie się prostując. — Zaczął się bal na cześć zwycięzcy i trzeba doprowadzić go do końca.

— Ale panie… — zaczął jeden ze strażników, akurat gdy Alucard dotarł do łóżka Rhya.

— Książę zachorował — przerwał mężczyźnie król. — I tyle. — Jego spojrzenie spoczęło ciężko na każdym ze zgromadzonych. — W pałacu nocuje zbyt wielu sojuszników, ale i zbyt wielu potencjalnych wrogów.

Alucarda nie obchodził ani bal, ani turniej, ani ludzie spoza tej komnaty. Pragnął jedynie dotknąć ręki księcia. Poczuć ciepło jego skóry i upewnić własne drżące palce, własne zbolałe serce, że nie jest to tylko jakaś straszna sztuczka.

Pomieszczenie opustoszało, najpierw wyszedł król, a później strażnicy i kapłani, aż zostali wyłącznie królowa i Alucard, bez słowa wpatrując się w śpiącą postać księcia.

Kapitan wyciągnął wtedy rękę i zacisnął palce na dłoni Rhya, a kiedy poczuł puls trzepoczący w nadgarstku, nie rozwodził się nad niemożliwością tego, co widział, nie zastanawiał się, jaka zakazana magia może być na tyle silna, że przywraca zmarłemu życie.

Liczyło się tylko jedno… zawsze będzie się liczyło tylko jedno…

Że Rhy żył.

X

Kell przeniósł się z ulicy wprost do swojej komnaty w pałacu, gdzie zaskoczyło go nagłe światło, ciepło i nieprawdopodobna wręcz normalność. Jak gdyby żadne życie nie zostało roztrzaskane, a żaden świat zniszczony. Pod sufitem kłębiła się cienka tkanina, na podwyższeniu przy ścianie stało solidne, przesłonięte firanką łóżko, meble były z ciemnego, obrzeżonego złotem drewna, a nad jego głową, z dachu dobiegały dźwięki balu.

Jak to możliwe, że mimo wszystko się odbywał?

Jak mogli nie wiedzieć?!

„Oczywiście, król zgodnie z planem wydał bal dla zwycięzcy” — pomyślał z goryczą. Zachował w tajemnicy stan własnego syna, ukrywając go przed wścibskimi spojrzeniami ludzi z Vesk i Faro.

— Co masz na myśli, mówiąc, że Holland jest tutaj? — zapytała Lila. — Tutaj, czyli w Londynie, czy tutaj, czyli… tu-taj?!

Wlokła się za nim, lecz Kell już był przy drzwiach i opuszczał komnatę. Pokój Rhya znajdował się na końcu korytarza, drzwi z palisandru i złota szybko się zatrzasnęły.

Przestrzeń między ich pokojami zapełniali mężczyźni i kobiety, strażnicy, przedstawiciele vestry i kapłani. Odwrócili się gwałtownie na widok antariego z obnażoną piersią pod płaszczem, włosami przylepionymi do czaszki i skórą pokrytą smugami krwi. W ich oczach wyczytał szok i przerażenie, zaskoczenie i strach.

Poruszyli się, jedni szli ku niemu, inni odchodzili, ale ponieważ wszyscy zagradzali mu drogę, przywołał podmuch wiatru, zmuszając ich do rozstąpienia się, i przecisnął się wśród nich do komnaty księcia.

Nie chciał tam wchodzić.

Ale musiał!

Wrzask w jego głowie narastał wraz z każdym krokiem, aż Kell pchnął drzwi i zdyszany wpadł do pokoju.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, była twarz królowej, pobielała ze zmartwienia.

Drugą było ciało brata, rozciągnięte na łóżku.

Trzecią i najważniejszą było powolne wznoszenie się i opadanie klatki piersiowej Rhya.

Na widok tego drobnego, błogosławionego ruchu Kell poczuł ucisk w piersi.

Burza w jego głowie, z takim trudem powstrzymywana, teraz wybuchła, nagły gwałtowny płomień lęku, żalu, ulgi i nadziei ustąpił miejsca drażniącej ciszy.

Jego mięśnie się rozluźniły i uspokoiły. Rhy żył. Kell po prostu nie wyczuł nieśmiałego powrotu znów bijącego serca księcia w hałasie jego własnego wściekłego i nieregularnego tętna. Nawet teraz to serce biło zbyt cicho. Ale Rhy żył. Żył. Żył!

Kell opadł na kolana, lecz zanim dotknęły one podłogi, była tam — tym razem nie Lila, ale królowa. Nie powstrzymywała go przed upadkiem, lecz osunęła się łagodnie wraz z nim. Jej palce zacisnęły się na jego piersi, chwyciła fałdy jego płaszcza i antari przygotował się na słowa, na cios. Wszak odszedł. Zawiódł jej syna. Niemal go zgubił — znowu.

Emira Maresh jednakże tylko opuściła głowę na jego nagą, poplamioną krwią pierś i zapłakała.

Kell klęczał w miejscu, zmrożony, a potem podniósł zmęczone ramiona i ostrożnie objął królową.

— Modliłam się — wyszeptała kilka razy, gdy pomagał jej wstać.

Wtedy w drzwiach zjawił się król, zziajany, jak gdyby właśnie przebiegł cały pałac. U boku władcy stał Tieren. Maxim pospiesznie ruszył ku Kellowi, który po raz kolejny przygotował się na atak, król jednak nic nie powiedział, a jedynie zamknął jego i Emirę w milczącym uścisku.