Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Nigdy nie módl się do bogów, którzy odpowiadają po zmroku”.
Francja, rok 1714. Uciekająca sprzed ołtarza młoda dziewczyna imieniem Adeline popełnia niewyobrażalny błąd. Zawiera umowę z diabłem. Faustowski pakt nakłada na nią ograniczenie – możliwość wiecznego życia bez szansy na bycie zapamiętaną przez kogokolwiek – dlatego Addie decyduje się opuścić swoją wioskę, albowiem straciła wszystko.
Dziewczyna jest zdeterminowana znaleźć dla siebie właściwe miejsce, nawet jeśli została skazana na wieczną samotność. Ale czy na pewno? Każdego roku, w dniu jej urodzin, tajemniczy Luc przychodzi z wizytą i pyta, czy Addie jest już gotowa, by oddać mu swą duszę. Ich mroczna i ekscytująca gra będzie trwać przez wieki.
Minie trzysta lat, zanim Addie odwiedzi ukrytą w Nowym Jorku księgarnię i pozna kogoś, kto zapamięta jej imię – i nagle wszystko znów zmieni się na zawsze.
W stylu „Żony podróżnika w czasie” i „Życia po życiu”, „Niewidzialne życie Addie LaRue” jest wymykającą się wszystkim gatunkom opowieścią, która wciąż nie przestaje królować na listach bestsellerów „New York Timesa”!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 677
Tytuł oryginału: The Invisible Life of Addie LaRue
Copyright © 2020 by Victoria Schwab
Copyright © for the Polish translation by Maciej Studencki, 2021
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021
Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara
Marketing i promocja: Damian Pawłowski, Oliwia Żyłka
Redakcja: Natalia Szczepkowska
Korekta: Anna Nowak, Robert Narloch
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl
Projekt okładki: Julia Lloyd
Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magda Bloch
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-66657-32-8
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca, i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.weneedya.pl
Dla Patricii, która ani razu nie zapomniała.
„Starzy bogowie mogą być wielcy, ale nie są ani życzliwi, ani łaskawi. Są za to kapryśni i niestali, niczym światło księżyca na wodzie albo cienie w czasie burzy. Jeżeli upierasz się, by ich wezwać, zachowaj ostrożność: starannie formułuj życzenia i przygotuj się na to, że za ich spełnienie zapłacisz słoną cenę. Ale bez względu na to, w jak rozpaczliwym położeniu się znajdziesz, nigdy nie módl się do tych, którzy odpowiadają po zapadnięciu zmroku”.
– Estele Magritte
1642–1719
Villon-sur-Sarthe, Francja
29 lipca 1714
Dziewczyna ucieka, by ocalić życie.
Letni skwar praży jej plecy, ale nie goni jej wściekła tłuszcza z pochodniami. Za nią pozostały tylko lampiony z weselnego przyjęcia, czerwonawy blask zachodzącego słońca, prześwitujący ponad wzgórzami, a dziewczyna biegnie, jej spódnica plącze się w trawie, gdy umyka w kierunku lasu, próbując zdążyć przed zachodem.
Wiatr niesie głosy, wołające jej imię:
– Adeline? Adeline? Adeline!
Przed sobą widzi rozciągnięty, długi cień, zbyt długi, jego kontury zaczynają się już rozmazywać, a z jej włosów sypią się białe kwiatki, zaścielające grunt jak małe gwiazdy. Zostawia za sobą całe konstelacje, prawie takie, jak ta na jej policzkach.
Siedem piegów. Po jednym na każdą miłość jej życia: tak powiedziała Estele, kiedy dziewczyna była jeszcze mała.
Po jednym na każde życie, którego zazna.
Po jednym na każdego boga, który jej strzeże.
Teraz te siedem znaków z niej szydzi. Obietnice. Kłamstwa. Nie miała ukochanych, nie zaznała życia, nie napotkała bogów, a w dodatku teraz kończy jej się czas.
Mimo to nie zwalnia ani nie ogląda się za siebie. Nie chce widzieć życia, które czeka na nią za plecami, nieruchome jak rysunek, masywne niczym grobowiec.
Zamiast tego woli uciekać.
Tytuł dzieła:Revenir
Autor: Arlo Miret
Data: 1721–1722
Technika: rzeźba – drewno jesionowe i marmur
Własność: Muzeum Orsay
Opis: Seria drewnianych rzeźb, pięć ptaków w różnych pozycjach i na różnych etapach tuż przed wzbiciem się do lotu, zamontowanych na wąskim marmurowym cokole.
Kontekst: Miret sumiennie prowadził pamiętnik, co pozwala nam na wgląd w umysł artysty i proces twórczy. Inspiracją dla Revenir była figurka znaleziona na paryskiej ulicy zimą 1715 roku: drewniany ptaszek ze złamanym skrzydłem. Według świadectwa samego artysty został on odtworzony jako piąty w serii (jednak z całymi skrzydłami), tuż przed wzbiciem się w powietrze.
Przybliżona wartość: 175 000 dolarów
Nowy Jork, Stany Zjednoczone Ameryki
10 marca 2014
I
Dziewczyna budzi się w cudzym łóżku.
Leży tam kompletnie nieruchoma, próbując zatrzymać czas, tak jakby wstrzymywała oddech, tak jakby potrafiła powstrzymać zegarek od tykania, siłą woli sprawić, by chłopak u jej boku jeszcze się nie zbudził i by zachował wspomnienie wspólnie spędzonej nocy.
Oczywiście wie, że nie potrafi tego zrobić. Zdaje sobie sprawę, że chłopak o wszystkim zapomni, tak jak pozostali.
To nie jego wina. To nigdy nie jest wina żadnego z nich.
On wciąż śpi, a ona patrzy, jak jego ramiona powoli unoszą się i opadają. Obserwuje miejsce, gdzie ciemne włosy zawijają się na karku, a potem patrzy na bliznę rozciągniętą wzdłuż żeber. Dawno zapamiętane szczegóły.
Chłopak ma na imię Toby.
Poprzedniej nocy powiedziała mu, że nazywa się Jess. Skłamała, ale tylko dlatego, że nie może wypowiedzieć swojego prawdziwego imienia. To jedna ze złośliwości rozsianych niczym pokrzywy w wysokiej trawie, ukryte kolce, które mają ranić. Czymże jest człowiek, jeżeli nie ciągiem śladów, które po sobie pozostawia wśród innych ludzi? Nauczyła się stąpać pomiędzy cierniami, lecz pewnych ran nie da się uniknąć: wspomnień, fotografii, imion.
W ciągu ostatniego miesiąca nazywała się już Claire, Zoe i Michelle, ale dwie noce temu, kiedy miała na imię Elle i późnym wieczorem zamykali kawiarnię po jednym z jego koncertów, Toby powiedział, że zakochał się w dziewczynie imieniem Jess, tylko jeszcze jej nie spotkał.
Dlatego teraz przybrała imię Jess.
Toby zaczyna się wiercić, a ona czuje stary, znany ból w piersi, gdy chłopak się przeciąga, przewraca na drugi bok, ale jeszcze się nie budzi, o nie. Jego twarz znajduje się teraz o kilka centymetrów od jej twarzy, usta ma sennie rozchylone, spod ciemnych kędziorów ledwie widać oczy, a ciemne rzęsy spoczywają na jasnych policzkach.
Pewnego razu cień drażnił się z dziewczyną podczas spaceru nad Sekwaną. Powiedział jej wówczas, że ma ulubiony typ, sugerując, że większość mężczyzn (a także kilka kobiet), których wybierała, wyglądała całkiem podobnie do niego.
Te same ciemne włosy, te same bystre oczy i wyraziste rysy twarzy.
To było nie fair.
Przecież cień wyglądał w ten sposób tylko dzięki jej wyobrażeniu. To ona nadała mu ten kształt, wybrała postać, w jakiej go będzie oglądać.
„Nie pamiętasz – powiedziała mu wtedy – jak byłeś tylko cieniem i dymem?”
„Kochanie – odparł głębokim, cichym głosem – byłem wtedy samą nocą”.
Teraz jest ranek, inne miasto i inne stulecie, jasne promienie słońca przebijają się przez zasłony, a Toby znów się przewraca, powoli wznosząc się nad powierzchnię snu. Dziewczyna która nazywała się, a może nazywa się, Jess, wstrzymuje oddech, próbując wyobrazić sobie taki dzień, kiedy chłopak się budzi, widzi ją i pamięta.
Uśmiecha się, gładzi ją po policzku i mówi „Dzień dobry”.
Nigdy się to jednak nie wydarzy, a ona nie chce oglądać dobrze znanej, pustej miny, nie chce patrzeć, jak partner próbuje wypełnić luki w miejscach, gdzie powinny się znajdować wspomnienia o niej, by wreszcie przejść nad tym do porządku dziennego z wystudiowaną nonszalancją. Widziała tę scenę wystarczająco często, zna to wszystko na pamięć, więc zsuwa się z łóżka i idzie boso do salonu.
Dostrzega odbicie w lustrze w korytarzu i zauważa to, co wszyscy: siedem piegów, rozrzuconych niczym gwiazdozbiór na jej nosie i policzkach.
Jej prywatna konstelacja.
Pochyla się i chucha na lustro, po czym próbuje napisać palcem swoje prawdziwe imię: A… d…
Dociera do drugiej litery, kiedy poprzednia znika. To nie kwestia medium: dzieje się tak niezależnie od tego, jak próbuje wyrazić swoje imię czy opowiedzieć swoją historię. A próbowała wiele razy: ołówkiem, atramentem, farbą lub krwią.
Adeline.
Addie.
LaRue.
To bez sensu.
Litery osypują się lub blakną. Dźwięki zamierają jej w gardle.
Odsuwa palce od lustra i odwraca się, omiatając wzrokiem salon.
Toby jest muzykiem – i to widać wszędzie naokoło.
Pod ścianami stoją instrumenty. Po stołach rozrzucono nabazgrane pięciolinie i notatki – takty na wpół zapamiętanych melodii pomieszane z listami zakupów i spraw do załatwienia. Tu i tam zadziałała także inna ręka. Na parapecie kuchennego okna rosną kwiaty, chociaż Toby nie pamięta od kiedy. Obok leży książka o Rilkem, której zakupu również nie potrafi sobie przypomnieć. Rzeczy pozostają, nawet jeśli wspomnienia znikają.
Wstanie zwykle zajmuje Toby’emu dłuższą chwilę, toteż Addie robi sobie herbatę. On jej nie pija, a przecież tam stoi, puszka liściastego cejlonu i pudełko jedwabnych torebeczek. Pamiątka po wieczornej wycieczce do sklepu spożywczego: chłopak i dziewczyna wędrujący po alejkach, trzymający się za ręce, bo nie mogli zasnąć. Kiedy nie chciała, żeby wieczór się skończył, nie była gotowa odpuścić.
Podnosi kubek i wdycha aromat herbaty, a wspomnienia unoszą się wraz z parą.
Londyński park. Patio w Pradze. Wspólna sala w Edynburgu.
Przeszłość narysowana na teraźniejszości jak malowidło na jedwabiu.
W Nowym Jorku wstaje chłodny poranek, okna są zamalowane mroźnymi wzorami, więc ściąga koc z kanapy i owija nim ramiona. Jeden koniec sofy zajmuje futerał od gitary, a drugi – kot Toby’ego, więc Addie siada na stołku przy pianinie.
Kot, który także ma na imię Toby („W ten sposób mogę mówić sam do siebie i nie brzmi to dziwnie”, wyjaśnił chłopak) patrzy na Addie, która dmucha na herbatę.
Zastanawia się, czy kot ją pamięta.
Dłonie jej się ogrzały, więc stawia kubek na pianinie, otwiera pokrywę, rozciąga palce i zaczyna grać, najciszej, jak potrafi. Słyszy, jak Toby – ten w sypialni – się przeciąga, i całe jej ciało tężeje z przerażenia.
To najtrudniejszy moment.
Addie mogła, a nawet powinna była wyślizgnąć się, kiedy chłopak wciąż jeszcze spał, kiedy ranek był jeszcze przedłużeniem nocy, chwilą uwięzioną w bursztynie. Teraz jest już jednak za późno, więc zamyka oczy, pochyla głowę i gra dalej. Słyszy pomiędzy nutami jego kroki, porusza dalej palcami i wyczuwa, że Toby stanął w drzwiach. Będzie tam stał, chłonąc całą scenę, próbując odtworzyć kolejność wydarzeń z poprzedniego wieczoru, zastanawiać się, czy urwał mu się film i jak to możliwe, że poznał dziewczynę i zaprosił ją do domu. Czy nie wypił za dużo i dlaczego nic z tego nie pamięta.
Wie jednak, że Toby nie przerwie jej, dopóki gra, więc rozkoszuje się muzyką jeszcze przez kilka sekund, a potem kończy, podnosi wzrok i udaje, że nie zauważa jego zmieszanej miny.
– Dzień dobry – mówi radośnie, a jej akcent, kiedyś świadczący o francuskim pochodzeniu, jest teraz tak słaby, że tylko ona go słyszy.
– Och… dzień dobry – odpowiada chłopak, przeczesując dłonią czarne loki. Trzeba mu oddać, że wygląda jak zawsze: trochę oszołomiony i zaskoczony, że w jego salonie siedzi ładna dziewczyna, która pod kocem ma na sobie tylko majtki i koszulkę jego ulubionej kapeli.
– Jess – podpowiada mu imię, którego chłopak nie znajduje, bo w jego pamięci go nie ma. – W porządku, jeżeli nie pamiętasz – dodaje.
Toby rumieni się i przegania drugiego Toby’ego, kota, a potem zapada się w głębokie poduchy kanapy.
– Przepraszam… To do mnie niepodobne. Nie jestem takim facetem.
Addie się uśmiecha.
– A ja nie jestem taką dziewczyną.
Wówczas on też się uśmiecha, a ten uśmiech jest niczym promień światła, przed którym pierzchają cienie na jego twarzy. Kiwa głową w kierunku pianina, a ona chciałaby, żeby powiedział coś w rodzaju: „Nie wiedziałem, że potrafisz grać”, lecz Toby zamiast tego mówi:
– Jesteś naprawdę dobra. – I rzeczywiście, to prawda. Zadziwiające, czego można się nauczyć, kiedy się ma czas.
– Dzięki – odpowiada, przesuwając palcami po klawiszach.
Toby wydaje się teraz zdenerwowany. Ucieka do kuchni.
– Kawy? – pyta, przeszukując szafki.
– Znalazłam już herbatę.
Zaczyna grać inny utwór. Nic skomplikowanego, kilka prostych nut. Początek czegoś. Znajduje melodię, podkręca ją i pozwala, żeby płynęła jej między palcami, a Toby pośpiesznie wraca do pokoju z parującym kubkiem w dłoniach.
– Co to było? – pyta, a oczy mu błyszczą, tak jak każdemu artyście: pisarzowi, malarzowi, muzykowi, kiedy nadchodzi chwila inspiracji. – Brzmiało znajomo.
Dziewczyna wzrusza ramionami.
– Grałeś mi to wczoraj wieczorem.
W sumie nie jest to kłamstwo. Rzeczywiście jej to grał… ale już po tym, jak zapoznała go z tą melodią.
– Naprawdę? – pyta ze zmarszczonymi brwiami. Odstawia kawę, sięga po ołówek i notatnik z najbliższego stolika. – Boże, ale musiałem być narąbany. – Jednak mówiąc to, kręci głową: Toby nigdy nie był jednym z tych, którzy komponują na dopingu. – Pamiętasz coś więcej? – pyta, przewracając strony notatnika. Addie zaczyna znowu grać, prowadząc go przez kolejne nuty. Chłopak tego nie wie, ale pracuje nad tym utworem już od paru tygodni. To znaczy pracują.
Razem.
Dziewczyna uśmiecha się lekko, grając melodię raz jeszcze. To trawa pomiędzy pokrzywami. Tu można zrobić bezpieczny krok. Nie może pozostawić własnego tropu, ale jeżeli będzie ostrożna, może dać znak komuś innemu. Nic konkretnego, oczywiście, lecz inspiracja rzadko jest konkretna.
Toby łapie gitarę, balansując instrumentem na jednym kolanie, i gra razem z nią, mamrocząc pod nosem:
– To jest dobre, to jest inne, to naprawdę coś!
Addie przestaje grać i się podnosi.
– Powinnam już iść.
Melodia rozpada się na strunach, kiedy Toby podnosi głowę.
– Co? Ale ja cię nawet nie poznałem!
– Tak jest – potwierdza dziewczyna, zmierzając do sypialni po swoje ubranie.
– Tylko że chciałbym cię poznać! – mówi on, odstawiając gitarę i idąc za nią przez mieszkanie. To jest ta chwila, kiedy wszystko wydaje się bardzo nie w porządku, jedyny moment, kiedy Addie czuje, że czara goryczy zaraz się przeleje. Spędziła całe tygodnie, poznając go, a jemu zaledwie chwilę zajęło zapomnienie jej. – Przyhamuj trochę.
Nienawidzi tej części. Nie powinna była zwlekać. Lepiej by było, gdyby zniknęła z jego pola widzenia równie szybko, jak z pamięci, ale zawsze ma nadzieję, że tym razem będzie inaczej, że tym razem zostanie zapamiętana.
„Ja pamiętam!” – odzywa się ciemność w jej uchu.
Kręci głową, odganiając natrętny głos.
– Po co ten pośpiech? – pyta Toby. – Pozwól mi przynajmniej zrobić ci śniadanie.
Addie jest jednak zbyt zmęczona, żeby znów grać w tę grę, więc ucieka się do kłamstwa: mówi, że ma coś do zrobienia, i nie zwalnia ani na chwilę, ponieważ jeżeli zostanie, nie będzie miała siły wyjść, a cały cykl powtórzy się raz jeszcze; tym razem zacznie się rano, nie wieczorem. Mimo to nie będzie ani trochę łatwiej, gdy dobiegnie końca, a jeśli Addie ma zacząć ponownie, woli być piękną nieznajomą z baru niż zapomnianą podrywką po przelotnej przygodzie.
Za chwilę to i tak nie będzie miało najmniejszego znaczenia.
– Jess, czekaj – odzywa się Toby, łapiąc ją za rękę. Rozpaczliwie szuka właściwych słów, a potem poddaje się i zaczyna raz jeszcze: – Gram dzisiaj koncert w Alloway. Powinnaś przyjść. Ten bar jest…
Oczywiście Addie doskonale wie, gdzie to jest. Tam spotkali się po raz pierwszy, piąty i dziewiąty. A kiedy zgadza się przyjść, chłopak uśmiecha się olśniewająco. Jak zwykle.
– Obiecujesz? – pyta jeszcze.
– Obiecuję.
– To widzimy się w barze – mówi pełen nadziei, kiedy dziewczyna odwraca się i wychodzi.
Ogląda się jeszcze na niego i mówi:
– Tylko mnie nie zapomnij!
Stare przyzwyczajenie, przesąd… Błagalna prośba.
Toby kręci głową.
– Jak mógłbym zapomnieć?
Addie uśmiecha się tak, jakby to był tylko niewinny żart.
Kiedy zmusza się do zejścia po schodach, wie jednak doskonale, że zapominanie już się zaczęło, że kiedy tylko chłopak zamknie drzwi, ona zniknie z jego życia.
II
Marzec to taki kapryśny miesiąc.
Jest jak szew pomiędzy zimą a wiosną, tyle że „szew” sugeruje równe brzegi, a marzec wygląda bardziej jak poszarpana linia ściegów wykonanych niewprawną dłonią, wahających się gwałtownie pomiędzy mroźnymi podmuchami stycznia a czerwcową zielenią. Zanim człowiek nie wyjdzie z domu, nie wiadomo, na co się natknie.
Estele zwykła określać te dni jako niespokojne. To wtedy bogowie o cieplejszej krwi zaczynają się wiercić w łóżkach, a ci chłodni – układać do snu. Wtedy również marzyciele najczęściej wpadają na kiepskie pomysły, a wędrowcy błądzą.
Addie zawsze miała skłonność do jednego i drugiego.
To ma sens, ponieważ urodziła się dziesiątego marca, dokładnie w „nierównym ściegu”, chociaż minęło wiele czasu, od kiedy miała ochotę świętować urodziny.
Odkąd sięga pamięcią, obawiała się tego święta, za każdym razem oznaczającego, że dojrzewa i się starzeje… a potem na całe wieki urodziny stały się bezużyteczne, błahsze niż wieczór, podczas którego zrzekła się duszy.
Te daty, śmierci i odrodzenia, zlały się w jedno.
Mimo to na urodziny należy jej się prezent.
Zatrzymuje się więc przed butikiem i patrzy na swoje odbicie w witrynie.
Na wystawie stoi manekin upozowany tak, jakby właśnie dawał krok naprzód, z głową lekko przechyloną, jak gdyby słuchał jakiejś piosenki. Jego długi tors tkwi w pasiastym swetrze, a nogawki tęczowych legginsów znikają w wysokich butach za kolano. Na palcach uniesionej dłoni zaczepiono kołnierz kurtki, przewieszonej przez ramię. Addie przygląda się manekinowi i zaczyna naśladować jego pozę, przesuwając ciężar ciała i przechylając głowę. Może to ten dzień, obietnica wiosny wisząca w powietrzu, a może po prostu sama jest w nastroju na coś nowego.
Wnętrze butiku pachnie niezapalonymi świeczkami i nowymi ubraniami. Addie przesuwa palcem po bawełnianych i jedwabnych tkaninach, zanim znajdzie pasiasty sweter. Okazuje się kaszmirowy. Przerzuca go przez ramię razem z tęczowymi legginsami. Doskonale zna swój rozmiar.
Nie zmienił się od dawna.
– Cześć! – Radosna sprzedawczyni ma dwadzieścia parę lat, tak jak Addie, chociaż tylko jedna z nich jest prawdziwa i się starzeje, a druga to wizerunek uwięziony w bursztynie. – Mam przygotować przymierzalnię?
– Och, poproszę – mówi Addie, ściągając parę butów z wystawy. – Teraz mam wszystko, czego potrzebuję. – Podąża za tamtą w kierunku trzech kabin za zasłonkami z tyłu sklepu.
– Jeżeli będę mogła jakoś pomóc, proszę mnie zawołać – mówi dziewczyna, a potem zaciąga zasłonę i Addie zostaje sama z ławeczką, pełnowymiarowym lustrem i ubraniami.
Ściąga buty i strząsa z siebie kurtkę, po czym rzuca ją na ławeczkę. Drobne monety grzechoczą w kieszeniach, z jednej coś wypada, uderza w podłogę z tępym stukiem i toczy się po wąskiej przymierzalni. Zatrzymuje się dopiero przy listwie pod ścianką.
To pierścień.
Krążek wyrzeźbiony z jesionowego drewna. Doskonale go zna: kiedyś go uwielbiała, teraz stał się czymś wstrętnym.
Addie patrzy na niego przez chwilę. Jej palce drżą zdradziecko, ale nie sięga po pierścionek, nie podnosi go, tylko staje do niego tyłem i dalej się przebiera. Wkłada sweter, potem legginsy, na końcu naciąga buty. Manekin był chudszy i wyższy, lecz Addie podoba się ten strój: ciepło kaszmiru, legginsy gładko opinające nogi, miękki dotyk futrówki w butach.
Odrywa po kolei metki z cenami, ignorując zera.
„Joyeux anniversaire, sto lat niech żyje nam”, myśli, spoglądając na swoje odbicie w lustrze. Przechyla głowę, tak jakby również słyszała jakąś piosenkę. Widzi nowoczesną kobietę z Manhattanu, nawet jeśli z lustra spogląda na nią ta sama twarz, którą zna od wieków.
Addie rzuca swoje stare rzeczy na podłogę przymierzalni niczym cień. Pierścionek leży w rogu, zlekceważony. Jedyna rzecz, którą zabiera z powrotem, to kurtka.
Miękkie okrycie z czarnej skóry, wytartej, a przez to cienkiej niczym jedwab. Ludzie określają obecnie takie rzeczy mianem „vintage” i są skłonni zapłacić za nie fortunę. To jedyna rzecz, której Addie nie chciała zostawić w płonącym Nowym Orleanie, chociaż jego zapach przylgnął do niej niczym smród dymu, jego piętno pozostało już na zawsze. Nie obchodzi jej to, bo uwielbia tę kurtkę.
Wtedy była nowa, a teraz idealnie się dopasowała. Poza tym wygląda na swój wiek, inaczej niż właścicielka, która przypomina sobie teraz opowieść o Dorianie Grayu: w jej przypadku upływ czasu widać na bydlęcej skórze, nie na obrazie.
Addie wychodzi zza zasłony przymierzalni.
Z przeciwnej strony butiku patrzy na nią zmieszana sprzedawczyni.
– Wszystko pasuje? – pyta, zbyt grzeczna, by przyznać, że nie pamięta, by wpuszczała kogokolwiek do przymierzalni. Boże, błogosław obsługę klienta.
Addie smutno kręci głową.
– Są takie dni, kiedy człowiek zostaje z tym, w czym przyszedł – mówi, zmierzając ku drzwiom.
Kiedy sprzedawczyni znajdzie jej ciuchy, rozciągnięte na podłodze przymierzalni niczym duch dziewczyny, nie będzie pamiętała, do kogo należały, a Addie zniknie jej z oczu, umysłu i pamięci.
Zarzuca kurtkę na ramię, zawieszając ją na jednym palcu, i wychodzi prosto w słońce.
Villon-sur-Sarthe
lato 1698
III
Adeline siedzi na koźle obok ojca.
Ojca, który pozostaje dla niej zagadką: poważnego olbrzyma, czującego się najlepiej w swoim warsztacie.
Za ich plecami stos drewnianych wyrobów przykryty płótnem wygląda jak małe zwłoki pod kocem. Koła wozu turkoczą na drodze, kiedy Maxime, krzepka klacz, ciągnie ich coraz dalej od domu.
Dalej i dalej – te słowa sprawiają, że puls dziewczynki przyspiesza.
Adeline ma siedem lat, tyle samo, ile piegów na buzi. Jest bystra, malutka i szybka jak wróbelek. Od miesięcy błagała ojca, żeby wziął ją ze sobą na targ. Błagała, aż jej matka stwierdziła, że oszaleje, a ojciec w końcu się zgodził. Tato jest snycerzem, rzeźbi w drewnie, a trzy razy do roku wybiera się w podróż wzdłuż rzeki Sarthe, aż do miasta Le Mans.
Dzisiaj jedzie z córką.
Dzisiaj Adeline po raz pierwszy w życiu opuszcza Villon.
Ogląda się na matkę, stojącą ze skrzyżowanymi ramionami pod starym cisem na końcu alejki, lecz po chwili droga skręca i matka znika. Wioska przesuwa się wokół nich, oto domki, a to pola, tam stoi kościół, a dalej rosną drzewa. Monsieur Berger orze swoje pole, Madame Therault wiesza pranie, a jej córka Isabelle siedzi w pobliżu na trawie, splatając wianki z kwiatów, z językiem wysuniętym, by łatwiej było jej się skupić.
Kiedy Adeline opowiedziała jej o planowanej podróży, Isabelle wzruszyła ramionami i odparła:
– A mnie się podoba tutaj!
Tak jakby ktoś nie mógł chcieć zobaczyć innego miejsca, nawet jeżeli podoba mu się rodzinna okolica.
Teraz podnosi wzrok, patrzy na Adeline i macha jej, kiedy wóz przejeżdża obok. Po chwili ojciec i córka zbliżają się do granic wioski, najdalszej okolicy, do której kiedykolwiek dotarła dziewczynka. Wóz podskakuje na kamieniu i trzęsie się, jakby również przekraczał jakiś próg. Adeline wstrzymuje oddech, oczekując, że poczuje, jak naciąga się w niej jakaś lina, wiążąca ją z rodzinnym miasteczkiem.
Nie ma jednak żadnych więzów ani szarpnięcia. Wóz jedzie dalej, a Adeline czuje się trochę zdenerwowana, a trochę wystraszona. Ogląda się na niknące z tyłu domki Villon, które dotąd było całym jej światem, a teraz staje się tylko jego częścią. Z każdym krokiem klaczy widok się oddala, aż całe miasteczko wygląda jak jedna z figurek ojca, dość mała, by mieścić się w jego zrogowaciałej dłoni.
Od Le Mans dzieli ich cały dzień jazdy. Podróż upłynie łatwiej dzięki koszykowi matki i towarzystwu ojca: dziewczynka wyjmuje z koszyka chleb i ser, by nasycić głód, a ojciec zapewnia jej powód do śmiechu i szerokie ramiona, które osłaniają Adeline przed gorącym letnim słońcem.
W domu jest cichym mężczyzną, poświęcającym czas przede wszystkim pracy, ale w drodze zaczyna się otwierać, mówić, opowiadać.
A kiedy tak się dzieje, z jego ust płyną cudowne historie.
Zbierał te historie tak, jak ktoś inny mógłby zbierać drzewo w lesie.
– Il était une fois, był sobie raz… – zaczyna, a potem roztacza przed nią wizje pałaców i władców, złota i przepychu, balów maskowych i wspaniałych miast. „Był sobie raz…” Tak zaczyna się każda baśń.
Adeline nie zapamiętuje samych historii, ale za to doskonale pamięta, w jaki sposób ojciec je wygłasza: słowa płyną gładko niczym woda w rzece między kamieniami, a ona zastanawia się, czy snuje takie baśnie również wtedy, kiedy jedzie na targ sam, mówiąc do Maxime swoim spokojnym, życzliwym tonem. Ciekawe, czy opowiada historie drewnianym rzeźbom, kiedy nad nimi pracuje? Czy też są przeznaczone tylko dla Adeline?
Dziewczynka żałuje, że nie potrafi ich zapisać.
Później ojciec nauczy ją stawiać litery. Matka wpadnie w złość, kiedy się o tym dowie, i oskarży go, że uczy córkę, jak marnować cenny czas, lecz Adeline i tak będzie się przekradać do jego warsztatu, a on pozwoli jej ćwiczyć pisanie własnego imienia w delikatnej warstwie pyłu z drewna, który zawsze pokrywał podłogę.
Dzisiaj może jednak tylko słuchać.
Rolniczy krajobraz przesuwa się obok nich: tętniący życiem obraz świata, który dziewczynka już zna. Pola to pola, takie same jak pole jej rodziców. Drzewa rosną w podobnych szpalerach, a kiedy przejeżdżają przez jakąś wioskę, to wygląda ona niczym odbicie Villon. Adeline zaczyna się zastanawiać, czy cały świat jest równie nudny jak jej własny.
A wtedy na horyzoncie pojawiają się mury Le Mans.
W pewnej odległości wyrastają kamienne granie: wielobarwny kręgosłup wijący się wśród wzgórz. Wygląda na setki razy większy od Villon, a przynajmniej tak go ocenia Adeline, wstrzymując oddech, kiedy w końcu przejeżdżają przez bramy do chronionego fortyfikacjami miasta.
Trafiają w labirynt zatłoczonych ulic. Ojciec kieruje wóz pomiędzy domy ściśnięte ciasno jak kamienie w miejskim murze, aż wąska uliczka dociera do rynku.
W Villon oczywiście też jest rynek, trochę większy niż ich podwórko, ale tutaj, w Le Mans, to olbrzymia przestrzeń. Spod mnóstwa stóp, wozów i straganów nie widać ani skrawka ziemi. Kiedy ojciec zatrzymuje Maxime, Adeline staje na koźle i ogląda targ: w powietrzu unosi się intensywny zapach chleba i cukru, a wszędzie jak sięgnąć wzrokiem znajdują się ludzie. Nigdy nie widziała ich tak wielu, a co dopiero nieznajomych! Przed nią rozciąga się morze obcych, nieznanych twarzy, osób w nieznanych ubraniach, nieznanymi głosami wykrzykujących nieznane słowa. Dziewczynka czuje się tak, jakby drzwi do jej świata szeroko się otworzyły, a znany jej dom okazał się mieć o wiele więcej pokoi, niż przypuszczała.
Ojciec opiera się o wóz i zagaduje przechodniów, a jego dłonie poruszają się wokół drewnianego klocka. W jednej trzyma nożyk i struga nim powierzchnię drewna, tak swobodnie, jakby obierał jabłko. Wąskie strużyny spadają spomiędzy jego palców na ziemię. Adeline uwielbia oglądać go przy pracy, patrzeć, jak figurki przybierają kształt, tak jakby były tam przez cały czas, ale ukryte niczym pestki w brzoskwini.
Dzieła ojca są piękne, a z jego szorstkich, ogromnych rąk wychodzą gładkie, misternie rzeźbione kawałki drewna.
Pomiędzy miskami i kubkami, między narzędziami pracy leżą również zabawki na sprzedaż i małe drewniane figurki – koń, chłopiec, dom, ptak.
Adeline wychowywała się wśród takich ozdóbek, ale jej ulubioną nie jest ani zwierzę, ani człowiek.
Najbardziej spodobał jej się pierścionek.
Nosi go na cienkim rzemyku na szyi: jesionowe drewno, wypolerowane i gładkie jak kamień. Ojciec wyrzeźbił go, kiedy się urodziła, dla dziewczyny, którą kiedyś się stanie, a Adeline nosi go niczym talizman, amulet, klucz. Jej dłoń wędruje często ku temu krążkowi, gładzi go kciukiem, tak jak jej matka dotyka różańca.
Łapie go teraz jak kotwicę w czasie burzy, siedząc z tyłu wozu i oglądając wszystko naokoło. Znajduje się dość wysoko, by widzieć budynki okalające rynek. Wspina się na palce, zastanawiając, dokąd sięgają, aż przechodzący obok koń zaczepia o ich wóz i wstrząsa nim. Adeline niemal spada, na szczęście ojciec w porę łapie ją za ramię.
Pod koniec dnia wszystkie drewniane towary zostają sprzedane, a ojciec daje Adeline miedzianego sou, mówiąc, żeby kupiła sobie coś, co jej się spodoba. Chodzi więc między straganami, oglądając ciastka i słodycze, czapki, stroje i lalki, ale w końcu decyduje się na notes, pergamin zszyty mocną nicią. Ekscytują ją puste strony i koncepcja, że może wypełnić tę przestrzeń wedle własnego uznania.
Nie może już sobie pozwolić na ołówki, lecz ojciec dokłada drugą monetę i kupuje paczkę czarnych patyczków. Wyjaśnia, że to węgiel, i pokazuje jej, jak przyciskać czarną końcówkę do papieru, prosto lub pod kątem, żeby zamienić ostre krawędzie w miękki cień. Kilkoma szybkimi pociągnięciami rysuje w rogu kartki ptaka, a ona spędza następną godzinę na kopiowaniu linii, zainteresowana obrazkiem dużo bardziej niż literami, które napisał pod spodem.
Kiedy dzień ma się już ku końcowi, ojciec pakuje wóz.
Zatrzymają się na noc w lokalnej gospodzie. Po raz pierwszy w życiu Adeline będzie spać w obcym łóżku i obudzi się wśród nieznajomych dźwięków i zapachów. Nastąpi krótka chwila, nie dłuższa niż ziewnięcie, kiedy nie będzie wiedziała, gdzie się znajduje, a serce zacznie jej bić mocniej – najpierw ze strachu, a potem z innej przyczyny. Jeszcze nie potrafi nazwać tej emocji.
A kiedy wrócą do domu, do Villon, Adeline będzie już inną osobą. Wszystkie okna w jej pokoju zostały szeroko otwarte, by wpuścić czyste powietrze, promienie słońca i wiosenną świeżość.
Villon-sur-Sarthe
jesień 1703
IV
Villon to katolickie miasteczko, przynajmniej z wierzchu.
W centrum stoi kościół, poważna kamienna budowla, gdzie wszyscy przychodzą dla zbawienia duszy. Matka i ojciec Adeline klękają tam dwa razy w tygodniu, czynią znak krzyża, odmawiają modlitwy i rozmawiają o Bogu.
Adeline ma teraz dwanaście lat, więc postępuje podobnie. Modli się jednak tak samo, jak ojciec przewraca bochenki chleba, jak matka, która liże kciuk, żeby pozbierać rozsypane odrobiny soli.
Odruchowo, bardziej automatycznie niż z głębi serca.
Kościół w Villon nie jest nowy, podobnie jak mieszkający w nim Bóg, lecz Adeline myśli o Nim w ten sposób dzięki Estele, która mówi, że zmiana jest najbardziej niebezpieczna, kiedy pozwalamy, by nowe zastąpiło stare.
Estele, która należy do wszystkich, do nikogo i do siebie.
Estele, która rosła jak drzewo w sercu miasteczka nad rzeką i z pewnością nigdy nie była młoda, która wykiełkowała z ziemi z sękatymi dłońmi, skórą pomarszczoną niczym kora i korzeniami wypuszczonymi dość głęboko, by piła z własnej, ukrytej studni.
Estele, która wierzy, że nowy Bóg to stworzenie z filigranu. Sądzi, że On należy do wielkich miast i królów, że siedzi nad Paryżem na złotej poduszce i nie ma czasu dla wieśniaków, a wśród drzew, kamieni i rzecznej wody nie ma dla niego miejsca.
Ojciec Adeline uważa, że Estele jest szalona.
Matka powiedziała kiedyś, że tę kobietę czeka Piekło. Kiedy Adeline jej to powtórzyła, Estele wybuchła śmiechem, który brzmiał jak szelest suchych liści, i odparła, że nie ma takiego miejsca, jest tylko chłodna, ciemna ziemia i obietnica snu.
– A co w takim razie z Niebem? – zapytała wtedy Adeline.
– Niebo to miłe miejsce w cieniu i rozłożyste drzewo nad moimi kośćmi.
Dwunastoletnia Adeline zastanawia się, do którego boga powinna się teraz modlić, żeby ojciec zmienił zdanie. Załadował wóz towarami na sprzedaż w Le Mans, zaprzągł do niego Maxime, ale po raz pierwszy od sześciu lat nie zabiera córki ze sobą.
Obiecał przywieźć jej świeżą dostawę pergaminu i nowe narzędzia do szkicowania, ale oboje wiedzą, że wolałaby nie dostać żadnego prezentu, a za to pojechać wraz z nim; bardziej by chciała zobaczyć świat poza Villon, niż otrzymać kolejny notes. Zaczyna brakować jej inspiracji, nauczyła się na pamięć krajobrazów swojego miasteczka i znanych twarzy.
W tym roku jednak matka zadecydowała, że jazda na targ byłaby czymś niewłaściwym, czymś, co się nie mieści w głowie, chociaż Adeline doskonale wie, że ona sama wciąż mieści się na koźle obok ojca.
Matka życzyłaby sobie, żeby dziewczynka była taka jak Isabelle Therault, słodka, grzeczna i całkowicie obojętna wobec świata. Isabelle woli spuścić wzrok i robić na drutach, zamiast patrzeć na chmury lub zastanawiać się, co czeka za zakrętem albo jeszcze dalej, za wzgórzami.
Tylko że Adeline nie wie, jak być podobna do Isabelle.
Co więcej, zwyczajnie nie chce być podobna do Isabelle.
Pragnie tylko pojechać do Le Mans, a kiedy już tam dotrze, obserwować ludzi, przyglądać się sztuce, smakować nowych dań i odkrywać rzeczy, o których jeszcze nie słyszała.
– Proszę! – mówi, kiedy ojciec wspina się na wóz. Powinna ukryć się pomiędzy towarem, schować bezpiecznie pod płótnem. Teraz jednak jest już na to za późno, a kiedy Adeline łapie za koło, matka chwyta ją za rękę i odciąga.
– Dość tego! – oświadcza gniewnie.
Ojciec spogląda na nie, a potem odwraca wzrok. Wóz odjeżdża, a gdy Adeline próbuje się wyrwać i pobiec za nim, dłoń matki znów się unosi i tym razem ląduje na policzku dziewczynki.
Łzy napływają jej do oczu, na policzkach pojawia się rumieniec (który po pewnym czasie ustąpi siniakowi), a następnie dociera do niej głos matki, który jest niczym drugie uderzenie:
– Nie jesteś już dzieckiem.
Adeline rozumie wówczas, choć tak naprawdę niczego nie rozumie, że została ukarana za to, że urosła. Jest tak wściekła, że chce uciec, wrzucić robótki ręczne matki do kominka i połamać wszystkie na wpół ukończone postacie w pracowni ojca.
Zamiast tego patrzy tylko, jak wóz skręca i znika za drzewami. Zaciska dłoń na pierścionku od ojca. Czeka, aż matka ją puści i każe wracać do codziennych obowiązków.
Wtedy idzie poszukać Estele.
Estele, która nadal czci starych bogów.
W wieku pięciu, może sześciu lat Adeline po raz pierwszy widziała, jak kobieta wrzuca do rzeki kamienny kubek. To była ładna rzecz, z koronkowym wzorkiem po bokach, a staruszka pozwoliła mu spaść i upajała się chlupnięciem. Oczy miała zamknięte, a jej usta się poruszały, a kiedy Adeline zaczaiła się na nią na ścieżce do jej chaty, Estele wyjaśniła, że modliła się do bogów.
– O co?
– Dziecko Marie nie rozwija się tak, jak powinno – odparła tamta. – Poprosiłam bogów rzeki, żeby wszystko płynęło gładko. Potrafią pomóc w takich sprawach.
– Ale dlaczego dałaś im kubek?
– Ponieważ bogowie są chciwi, moja Addie.
„Addie”. Zdrobnienie, któremu jej matka była niechętna, bo uważała je za chłopięce. Ojciec lubił używać tego imienia, ale tylko wtedy, kiedy byli sami. Dźwięczało w jej umyśle niczym donośny dzwon. Odpowiadało jej o wiele bardziej niż „Adeline”.
Teraz odnajduje Estele w ogródku, zgiętą wpół pomiędzy bujnymi pnączami kabaczków a ciernistymi zaroślami jeżyn, pochyloną nisko jak wykrzywiona gałąź.
– Addie – wita ją staruszka, nie podnosząc nawet wzroku.
Jest jesień, a ziemię pokrywają zawiązki owoców, które nie dojrzały tak, jak powinny. Addie trąca je czubkiem buta.
– Jak do nich mówisz? – pyta. – Do starych bogów. Czy wzywasz ich po imieniu?
Estele prostuje się, a jej stawy trzeszczą niczym suche gałązki. Jeśli pytanie ją zaskoczyło, nie daje tego po sobie poznać.
– Nie mają imion.
– Czy jest jakieś zaklęcie?
Staruszka rzuca jej znaczące spojrzenie.
– Zaklęcia rzucają wiedźmy, a wiedźmy zbyt często płoną na stosach.
– W takim razie jak się do nich modlisz?
– Składam ofiarę i błogosławię im, a mimo to są kapryśni. Nie muszą wcale odpowiadać.
– I co się robi, jak nie odpowiedzą?
– Żyje się dalej.
Dziewczynka przygryza wargę.
– Ilu jest bogów, Estele?
– Tylu, ile masz pytań – odpowiada stara kobieta, ale w jej głosie nie słychać pogardy, więc Addie wie, że musi zaczekać, wziąć na wstrzymanie, aż nie zobaczy, że Estele mięknie. To jak czekanie pod drzwiami sąsiada, kiedy się w nie zapukało, a on jest w domu. Po pewnym czasie słychać kroki, niski zgrzyt zamka i wiadomo, że zaraz drzwi staną otworem.
Estele wzdycha, jakby właśnie otwierała jakieś wrota.
– Starzy bogowie są wszędzie – wyjaśnia. – Pływają w rzece, rosną w polu i śpiewają w gałęziach drzew. Są w promieniach słońca padających na łany pszenicy, pod kiełkującymi roślinami na wiosnę i w pnączach, obrastających ścianę kościoła. Zbierają się na obrzeżach dnia, o świcie i o zmierzchu.
Adeline mruży oczy.
– Nauczysz mnie? Jak ich wzywać?
Staruszka znów wzdycha. Świetnie wie, że Adeline LaRue jest nie tylko sprytna, ale i uparta. Sunie przez ogród ku domowi, a dziewczynka za nią, obawiając się, że zanim Estele dotrze do frontowych drzwi, zanim odpowie, może zakończyć tę rozmowę. Estele jednak ogląda się za siebie, jej oczy błyszczą życiem w pomarszczonej twarzy.
– Są pewne reguły.
Adelinie nienawidzi reguł, lecz wie, że czasem są niezbędne.
– Na przykład jakie?
– Musisz się przed nimi ukorzyć. Musisz zaproponować im prezent, coś dla ciebie cennego. A nade wszystko musisz bardzo uważać, o co prosisz.
Adeline zastanawia się przez chwilę.
– I to wszystko?
Twarz Estele pochmurnieje.
– Starzy bogowie mogą być wielcy, ale nie są ani życzliwi, ani łaskawi. Są za to kapryśni i niestali, niczym światło księżyca na wodzie albo cienie w czasie burzy. Jeżeli upierasz się, by ich wezwać, zachowaj ostrożność: starannie formułuj życzenia i przygotuj się na to, że za ich spełnienie zapłacisz słoną cenę – mówi i nachyla się ku Adeline, rzucając na nią cień. – Ale bez względu na to, w jak rozpaczliwym położeniu się znajdziesz, nigdy nie módl się do tych, którzy odpowiadają po zapadnięciu zmroku.
Dwa dni później ojciec Adeline przywozi jej świeży zapas pergaminu i paczkę grafitowych ołówków związanych sznurkiem. Dziewczynka wybiera najlepszy z nich, zakopuje w ziemi za ogródkiem i modli się, by następnym razem, kiedy ojciec pojedzie do Le Mans, wziął ją ze sobą.
Jednak bogowie, jeżeli nawet ją słyszą, nie odpowiadają.
A ojciec nigdy już nie zabiera jej na targ.
Villon-sur-Sarthe
wiosna 1707
V
Jedno mrugnięcie, a lata opadają niczym liście.
Adeline ma teraz szesnaście lat i wszyscy mówią o niej jak o letnim kwiecie, o czymś, co zostanie zerwane, wstawione do wazonu, na chwilę zakwitnie, a potem zgnije. Tak jak Isabelle, która marzy o rodzinie zamiast o wolności i wydaje się zadowolona, że rozkwitnie, a potem szybko zwiędnie.
Nie, Adeline zdecydowała, że woli być drzewem, jak Estele. Jeśli musi zapuścić korzenie, wolałaby kwitnąć swobodnie niż być starannie przystrzyżona, stać i rosnąć samotnie pod gołym niebem. Lepsze to niż zostać ściętą na opał i spłonąć w czyimś kominku.
Dźwiga pranie na biodrze i wspina się na wzgórek, żeby następnie zejść zachwaszczonym zboczem ku rzece. Kiedy dociera na brzeg, odwraca kosz do góry dnem, wyrzucając brudne rzeczy na trawę, a tam, ukryty niczym sekret, pomiędzy spódniczkami i fartuchami tkwi jej szkicownik. Nie pierwszy: zbiera je rok po roku, starannie wypełnia każdy wolny cal, żeby jak najlepiej wykorzystać wszystkie strony.
Jednak każdy z nich jest niczym wątła świeczka, płonąca w bezksiężycową noc, zawsze wypalająca się zbyt szybko.
To, że oddaje ich kawałki, również nie pomaga.
Zsuwa buty i siada na zboczu, a spódnica rozpościera się wokół niej. Przesuwa palcami po trawie i znajduje postrzępioną krawędź kartki z jednym z jej ulubionych rysunków, złożonej na czworo i wciśniętej w ziemię na brzegu rzeki tydzień wcześniej, tuż po świcie. Symboliczny dar, posiany jak ziarno.
Adeline wciąż modli się do nowego Boga, kiedy musi, ale gdy rodzice nie patrzą, zwraca się też do starych. Świetnie to ze sobą godzi: trzyma jednego w policzku niczym pestkę czereśni, a szepcze do innych.
Żaden z nich dotąd nie odpowiedział.
Mimo to Adeline jest przekonana, że słuchają.
Kiedy poprzedniej wiosny Georges Caron zaczął na nią spoglądać w szczególny sposób, modliła się, żeby przestał, i rzeczywiście, zaczął zamiast niej zauważać Isabelle, która teraz jest jego żoną, nosi ich pierwsze dziecko i wygląda na wymęczoną wszystkimi uciążliwościami ciąży.
Gdy poprzedniej jesieni Arnaud Tulle wyjawił swoje intencje wobec niej, Adeline modliła się, żeby znalazł sobie inną dziewczynę. Nie znalazł, ale tej zimy zachorował i zmarł. Adeline czuła jednocześnie ulgę i wyrzuty sumienia, a mimo to karmiła strumień kolejnymi cennymi przedmiotami.
Modliła się, a ktoś jej wysłuchiwał, ponieważ wciąż pozostawała wolna. Wolna od zalotów, od małżeństwa, od wszystkiego poza Villon. Pozostawiona sama sobie, by rosnąć.
I marzyć.
Siedzi teraz na stoku, szkicownik ma na kolanach. Wyciąga z kieszeni sakiewkę, kawałek węgla i kilka mocno już zużytych cennych ołówków, grzechoczących jak drobne monety w dzień targowy.
Kiedyś obwiązywała rysiki kawałkami szmatki, żeby mieć czyste palce, dopóki jej ojciec nie wymyślił, jak dopasować wąskie opaski z drewna do poczerniałych patyczków, i nie pokazał jej, jak trzymać nożyk, strugać brzegi i ostrzyć ołówki niczym igły. Teraz obrazy są wyraźniejsze, kontury wyrazistsze, a szczegóły – lepiej widoczne. Rysunki kwitną na papierze niczym plamy: pejzaże Villon, portrety mieszkańców, linie włosów jej matki, oczy ojca, dłonie Estele, a wreszcie, ukryta między brzegami a szyciem każdej kartki…
Tajemnica Adeline.
Jej nieznajomy.
Wypełnia każdy fragment wolnej przestrzeni jego wizerunkiem: twarzą rysowaną tak często, że każdy kolejny raz przychodzi jej bez wysiłku, linie rozwijają się same. Potrafi wyczarować go z pamięci, mimo że nigdy się nie spotkali.
Jest przecież tylko tworem jej wyobraźni, rysowanym najpierw z nudy, a potem z tęsknoty.
Nie prawdziwą osobą, tylko marzeniem, które ma dotrzymywać jej towarzystwa.
Nie pamięta, kiedy to się zaczęło: pewnego dnia przyjrzała się wszystkim potencjalnym zalotnikom i u każdego znalazła jakiś brak.
Arnaud miał przyjemne oczy, ale żadnego podbródka.
Jacques był wysoki, lecz głupi jak but.
Georges był silny, jednak dłonie miał szorstkie, tak samo jak charakter.
Dlatego ukradła każdemu to, co wydawało jej się przyjemne, i złożyła sobie z tych fragmentów kogoś nowego.
Nieznajomego.
Zaczęło się od zabawy, ale im częściej Adeline go rysowała, tym wyraźniejsze były kontury, tym pewniej trzymała ołówek.
Czarne kędziory, jasne oczy, mocna linia szczęki. Pochyłe ramiona i linia górnej wargi niczym łuk kupidyna. Mężczyzna, którego nigdy nie spotkała, życie, którego nie znała, i świat, o którym mogła tylko marzyć.
Kiedy czuje niepokój, powraca do rysowania, po raz kolejny kreśląc znane rysy, a gdy nie może spać, myśli o nim. Nie o linii jego policzków czy też zieleni jego oczu, którą sama wyczarowała, lecz o jego głosie i dotyku. Leży tylko i wyobraża go sobie obok, jego długie palce rysujące wzory na jej skórze. Opowiada jej przy tym rozmaite historie.
Nie takie, jak jej ojciec, o rycerzach i królestwach, księżniczkach i złodziejach. Nie baśnie z morałem ostrzegającym przed przekraczaniem granic, ale opowieści brzmiące prawdą, relacje z podróży do lśniących miast, do świata poza Villon. Mimo że słowa, które Adeline wkłada mu w usta, są z pewnością pełne błędów i kłamstw, zmyślony głos nieznajomego sprawia, że brzmią tak cudownie, tak realnie.
– Gdybyś tylko mogła to zobaczyć – mówi.
– Oddałabym za to wszystko – odpowiada dziewczyna.
– Pewnego dnia… – przyrzeka młodzieniec. – Pewnego dnia pokażę ci to. Zobaczysz wszystko.
Te słowa sprawiają, że Adeline cierpi, mimo że sama je wymyśla: w zabawie pojawiają się pragnienia zbyt autentyczne, zbyt niebezpieczne. Dlatego nawet w wyobraźni postanawia skierować konwersację na bezpieczniejsze tory.
– Opowiedz mi o tygrysach – prosi go. O tych wielkich kotach opowiadała jej Estele, która słyszała o nich od murarza podróżującego kiedyś z pewną kobietą, utrzymującą, że widziała tygrysa.
Nieznajomy uśmiecha się, rozcapierza długie palce i opowiada jej o jedwabistym futrze, ostrych zębach i wściekłym ryku dzikich zwierząt.
Na brzegu rzeki leży zapomniane pranie. Adeline z roztargnieniem obraca w palcach jednej dłoni swój drewniany pierścionek, a drugą rysuje. Szkicuje jego oczy, usta, zarys nagich ramion, a obraz z każdą linią nabiera więcej życia. Z każdym pociągnięciem rysika powstaje nowa historia.
– Opowiedz mi, jak się tańczy w Paryżu.
– Opowiedz mi o żeglowaniu po morzu.
– Opowiedz mi wszystko!
Nie było w tym żadnego niebezpieczeństwa. Nikt nie czynił jej wyrzutów… przynajmniej, kiedy była młoda. Wszystkie dziewczyny lubią pomarzyć. Wyrośnie z tego, orzekli rodzice, ale Adeline czuła, że coraz bardziej obrasta marzeniami, i coraz mocniej trzymała się nadziei, że w jej życiu pojawi się coś więcej.
Świat powinien się powiększać, a ona czuje, że jest odwrotnie: kurczy się i zaciska wokół niej, niczym łańcuchy na nogach, kiedy proste linie jej ciała zaczynają się zaokrąglać i nagle kawałek węgla w jej palcach staje się czymś niestosownym, podobnie jak myśl, że woli samotność od towarzystwa Arnauda, Georges’a czy też dowolnego innego mężczyzny, który mógłby ją zechcieć.
Adeline nie zgadza się na to wszystko, nie pasuje do niczego: stanowi zniewagę dla swojej płci, jest upartym dzieckiem w ciele kobiety. Siada z pochyloną głową i mocno trzyma szkicownik, tak jakby jego karty były drzwiami.
A kiedy unosi głowę, jej wzrok zawsze wędruje ku granicom miasteczka.
– Marzycielka – mówi wzgardliwie matka.
– Marzycielka – powtarza z żalem ojciec.
– Marzycielka – stwierdza ostrzegawczo Estele.
A przecież słowo to nie wydaje się takie złe.
Przynajmniej dopóki Adeline się nie obudzi.
Nowy Jork
10 marca 2014
VI
Samotne poruszanie się po świecie podlega pewnemu rytmowi.
Człowiek odkrywa, bez czego może się obyć, a bez czego nie. Na życie składają się proste potrzeby i małe radości. Nie pożywienie, nie schronienie, nie podstawowe rzeczy, których wymaga ludzkie ciało (ale nie ciało Addie), lecz to, co trzyma człowieka przy zdrowych zmysłach. To, co przynosi radość i sprawia, że życie jest łatwiejsze do zniesienia.
Addie myśli o swoim ojcu i jego rzeźbach, o tym, jak zestrugiwał korę, a potem drewno, by odnaleźć kształty pod spodem. Michał Anioł nazywał je aniołem ukrytym w marmurze, ale jako dziecko jeszcze tego nie wiedziała. Ojciec miał swoją nazwę: tajemnica w drewnie. Wiedział, jak ująć materiału, warstwa po warstwie, kawałek po kawałku, dopóki nie odnalazł jego istoty. Wiedział również, kiedy posuwał się za daleko. Jedno pociągnięcie za dużo i drewno w jego dłoniach przestawało być delikatne, a robiło się kruche.
Addie miała trzysta lat, by praktykować sztukę swojego ojca, by zestrugać samą siebie do najistotniejszych prawd, by nauczyć się, bez czego nie potrafi żyć.
Dowiedziała się więc, że daje sobie radę bez jedzenia (nie umrze z głodu), a także bez ogrzewania (zimno jej nie zabije). Kiedy jednak próbowała żyć bez sztuki, bez zdumienia otaczającym światem, bez pięknych rzeczy, czuła, że ogarnia ją szaleństwo. Kiedyś rzeczywiście oszalała.
Tym, czego potrzebuje, są opowieści.
Opowieści to sposób na zachowanie własnego „ja”, na zostanie zapamiętaną i na zapomnienie.
Opowieści mają tyle form: można stworzyć je węglem, zapisać w piosence, na malowidle, w wierszu albo filmie. No i w książce.
Addie odkryła, że książki pozwalają jej żyć tysiąc razy albo odnaleźć siłę w jednym, długim życiu.
Dwie przecznice dalej w kierunku Flatbush widzi na chodniku dobrze znany składany zielony stolik zawalony książkami, a za nim Freda skulonego na koślawym krześle, z czerwonym nosem w M is for Malice. Staruszek wyjaśnił jej kiedyś, gdy jeszcze był przy K is for Killer, że przed śmiercią chce przeczytać całą „alfabetyczną” serię powieści Sue Grafton. Addie ma nadzieję, że mu się uda. Dręczy go dokuczliwy kaszel, siedzenie na zimnie tylko pogarsza sytuację… a mimo to zawsze tam jest, kiedy Addie przechodzi w pobliżu.
Fred się nie uśmiecha ani nie rozmawia o błahostkach. Addie wie tylko tyle, ile wyciągnęła z niego słowo po słowie w ciągu ostatnich dwóch lat, powoli i z trudem. Staruszek jest wdowcem, mieszka na piętrze, a książki należały do jego żony, Candace. Kiedy zmarła, spakował je wszystkie i zniósł, żeby sprzedać: dzięki temu pozwala jej odchodzić po kawałku. Jakby wyprzedawał swój żal po stracie bliskiej osoby. Addie wie także, że siedzi tu na dole, ponieważ boi się śmierci w pustym mieszkaniu oraz tego, że nikt go nie znajdzie i nikomu nie będzie go brakowało.
– Kiedy kopnę w kalendarz tutaj, przynajmniej ktoś zauważy – mawia.
Jest dość opryskliwy, lecz Addie go lubi. Dostrzega w jego złości smutek i powściągliwy żal.
Dziewczyna podejrzewa, że w gruncie rzeczy wcale nie zależy mu na sprzedaży książek.
Nie oznacza ich cenami, nie przeczytał więcej niż kilku z nich, a czasami ma tak paskudny nastrój i odzywa się tak chłodnym tonem, że odstrasza potencjalnych klientów. Mimo to nadal do niego przychodzą i nawet kupują książki, ale za każdym razem, kiedy kolekcja na stoliku się zmniejsza, skądś pojawia się nowe pudło, a jego zawartość po rozpakowaniu uzupełnia puste miejsca. W ciągu ostatnich kilku tygodni Addie zaczęła dostrzegać między starymi wydaniami całkiem nowe, a wśród sczytanych tomików w miękkich oprawach nietknięte okładki i grzbiety. Zastanawia się więc, czy to Fred je kupuje, czy inni ludzie zaczęli mu je ofiarowywać.
Zwalnia przy stoliku, a jej palce tańczą nad tomami.
Kolekcja zawsze wydaje się pełna sprzeczności: thrillery, biografie, romanse, przeważnie w popularnych wydaniach, czasem tylko zalśnią grzbiety książek w twardej oprawie. Zatrzymywała się już setki razy, by im się przyjrzeć, ale dzisiaj tylko łapie książkę z samego końca gestem lekkim i zwinnym, niczym iluzjonistka. Popis kuglarstwa, ot co. Perfekcja wypracowana dzięki wiekom praktyki. Addie wkłada książkę pod pachę i odchodzi.
Staruszek nawet nie podnosi wzroku.
Nowy Jork
10 marca 2014
VII
Stragany stoją na brzegu parku niczym grono starych przekupek.
Zima przerzedziła je, ale minęła, i teraz liczba stoisk z białymi daszkami zaczyna znów rosnąć. Na placu pojawiają się pierwsze kolorowe kropki, tam, gdzie pomiędzy warzywami, mięsem i chlebem oraz innymi produktami, niewrażliwymi na zimno, wyskakują nowe towary.
Addie przemyka między ludźmi, zmierzając do małego białego namiotu, stojącego przy frontowej bramie Prospect Park. „Wstawaj – Pobudka!” to stragan z kawą i ciastkami prowadzony przez dwie siostry, które kojarzą się Addie z Estele; gdyby tylko staruszka istniała w dwóch osobach, różniących się charakterem. Gdyby była życzliwsza, delikatniejsza, a może po prostu, gdyby żyła innym życiem w innych czasach.
Siostry pracują tutaj przez cały rok, czy pada śnieg, czy praży słońce. Stanowią wyjątek: stały element w ciągle zmieniającym się mieście.
– Hej, cukiereczku – mówi Mel, ta z szerokimi ramionami i burzą loków, zawsze promieniejąca słodyczą, która sprawia, że nieznajomi czują, jakby należeli do rodziny. Addie uwielbia to swobodne ciepło, w które każdy ma ochotę się wtulić jak w ulubiony stary sweter.
– Co ci podać? – pyta Maggie, starsza i chudsza. Na pozór wygląda, jakby rzadko się uśmiechała, ale zaprzeczają temu zmarszczki wokół jej oczu i ust.
Addie zamawia dużą kawę i dwie muffinki, jedną z jagodami, a drugą z kawałkami czekolady, płaci pomiętą dziesięciodolarówką, znalezioną na stoliku u Toby’ego. Mogłaby oczywiście ukraść coś z targu, ale lubi ten stragan i kobiety, które go prowadzą.
– Masz dziesięć centów? – pyta Maggie.
Addie znajduje drobne w kieszeni, najpierw wyciąga kilka ćwierćdolarówek, potem dziesięć centów – i oto jej palce trafiają na drewniany pierścionek. Znów jest przy niej, ciepły pomiędzy chłodnymi metalowymi monetami. Dotyka go i zaciska zęby. Ten krążek jest jak natrętna myśl, której nie można się pozbyć. Przebierając wśród drobnych, Addie stara się go nie dotykać, wyciąga dłoń pełną bilonu, opierając się pokusie ciśnięcia go w krzaki. To i tak nic nie zmieni: pierścionek zawsze znajduje drogę z powrotem.
Ciemność szepcze Addie do ucha, owijając ramiona wokół jej szyi niczym szal:
„Zawsze jestem przy tobie”.
Dziewczyna wyławia dziesięć centów i chowa resztę drobnych do kieszeni.
Maggie wręcza jej cztery dolary.
– Skąd jesteś, laleczko? – pyta Mel, zauważając leciutki ślad akcentu w głosie Addie, teraz, po latach, zredukowany już do delikatnie zanikającego „s” i lekko zmiękczonego „t”. Minęło już tyle czasu, a mimo to Addie nie może się go pozbyć.
– Stąd i stamtąd – odpowiada wymijająco – ale urodziłam się we Francji.
– Och, la la – mówi Mel bezbarwnym, przeciągłym dialektem z Brooklynu.
– Proszę bardzo, słoneczko – odzywa się Maggie, podając Addie torbę ze słodkościami i wysoki kubek. Addie zaciska dłoń wokół papieru, rozkoszując się ciepłem ogrzewającym jej chłodne palce. Kawa jest ciemna i mocna, a kiedy bierze łyk, czuje ciepło spływające w dół i znów jest w Paryżu, w Stambule i w Neapolu.
Niezły kęs wspomnień.
Rusza ku bramie parku.
– Orewuar! – woła za nią Mel, twardo wymawiając każdą głoskę, a Addie uśmiecha się do parującego napoju.
Powietrze w parku jest rześkie. Słońce stoi wysoko, próbując ogrzewać świat, ale w cieniu wciąż panuje jeszcze zima, toteż Addie podąża za światłem i opada na trawiasty wzgórek pod bezchmurnym niebem.
Umieszcza jagodową muffinkę na papierowej torbie i sączy kawę, oglądając książkę pożyczoną ze stolika Freda. Nie sprawdziła wcześniej, co bierze, ale teraz czuje się nieco rozczarowana na widok taniego wydania w miękkiej oprawie, o wytartej okładce, z niemieckim tytułem.
Brzmi on: Kinder und Hausmärchen, a jako autorzy figurują „Brüder Grimm”.
Baśnie braci Grimm.
Jej niemiecki zardzewiał. Trzymała go w głębi umysłu, w odległym kącie, do którego nie zaglądała od czasów wojny. Teraz go odkurza, wiedząc, że pod warstwami brudu znajdzie tę wiedzę nietkniętą, gotową do użycia. Dobrodziejstwo pamięci. Dziewczyna przewraca teraz kruche, stare strony, a wzrok potyka się o słowa.
Dawno, dawno temu uwielbiała takie baśnie.
Kiedy była dzieckiem, świat był mały, a ona marzyła o otwartych drzwiach.
Teraz jednak Addie wie już aż za dobrze, że takie opowieści pełne są głupich ludzi robiących głupie rzeczy, że ostrzegają przed bogami, potworami i chciwymi śmiertelnikami, którzy chcą zbyt wiele, a potem nie rozumieją, co utracili. Dopóki nie zapłacą pełnej ceny, a wówczas jest już zbyt późno, by zażądać zwrotu.
Z jej serca wznosi się głos ciemny jak dym:
„Nigdy nie módl się do bogów, którzy odpowiadają po zapadnięciu zmroku”.
Addie rzuca książkę i kładzie się na trawie, zamykając oczy i próbując cieszyć się słońcem.
Villon-sur-Sarthe
29 lipca 1714
VIII
Adeline dotąd chciała być drzewem.
Rosnąć dziko i ukorzenić się głęboko, nie należeć do nikogo, tylko do ziemi pod stopami i nieba nad głową, tak jak Estele. Byłoby to życie niekonwencjonalne i może nieco samotne, ale przynajmniej decydowałaby sama o sobie. Należałaby tylko do siebie.
Niestety, mieszkanie w miejscach takich jak Villon niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwa.
Mrugnięcie – i mija rok.
Następne mrugnięcie – i przelatuje pięć następnych.
Ta wioska jest jak szpara w bruku, dość szeroka, by pewne rzeczy się w niej gubiły. To miejsce, gdzie czas wpada w poślizg i się zaciera, gdzie potrafi zniknąć miesiąc, rok albo całe życie. Gdzie każdy rodzi się i jest chowany na tej samej dziesięciometrowej działce.
Dlatego Adeline miała zamiar zostać drzewem.
Jednak potem pojawili się Roger i jego żona Pauline. Dorastali razem, potem wzięli ślub, a potem zniknęli, podczas kiedy Addie wydawało się, że minęło tylko tyle czasu, ile potrzeba na zasznurowanie butów.
Trudna ciąża, poród z komplikacjami, w efekcie nie jedno nowe życie, lecz dwie śmierci.
Pauline zostawiła trójkę małych dzieci, zamiast dodać do nich czwarte. Ziemia na jej mogile była jeszcze świeża, gdy Roger zaczął szukać kolejnej żony, matki dla swoich dzieci, drugiego życia, wyłącznie kosztem Adeline.
Oczywiście powiedziała „nie”.
Adeline ma dwadzieścia i trzy lata, jest już zbyt stara na zamążpójście.
Dwadzieścia i trzy – jedna trzecia życia już minęła.
Dwadzieścia i trzy – i właśnie wręczono ją, niczym dorodną maciorę, mężczyźnie, którego nie kochała, nie chciała poślubić i nawet nie znała.
Powiedziała „nie” i dowiedziała się, ile jest warte jej słowo. Dowiedziała się, że – tak jak Estele – obiecała poświęcić się wiosce, a wioska właśnie ma potrzebę.
Matka stwierdziła, że to obowiązek Adeline.
Ojciec oznajmił, że to łaska, lecz Addie nie mogła zrozumieć, wobec kogo.
Estele nic nie powiedziała, ponieważ doskonale zdawała sobie sprawę, że to nie fair. Wiedziała, że to właśnie ryzykuje kobieta, która próbuje poświęcić się miejscu zamiast konkretnej osobie.
Adeline chciała być drzewem, a ludzie nadeszli z toporem.
I oddali ją tamtemu.
W noc przed ślubem dziewczyna leży bezsennie i myśli o wolności. O ucieczce. Może wykradnie konia ojca, mimo że wie, jakie to szaleństwo?
Czuje się dość szalona, by to zrobić.
Zamiast tego zaczyna się modlić.
Oczywiście modliła się już od dnia zaręczyn. Połowę swoich rzeczy oddała rzece, drugą pogrzebała na polu i porośniętym krzakami zboczu na granicy miasteczka i lasu. Teraz nie ma już ani czasu, ani niczego, co mogłaby złożyć w ofierze.
Adeline leży w ciemności, obracając w palcach drewniany pierścionek na rzemyku. Chciałaby wyjść z domu i pomodlić się znowu, w środku nocy, lecz pamięta przerażające ostrzeżenia Estele przed tymi, którzy mogliby jej teraz odpowiedzieć. Dlatego zaciska złożone dłonie i modli się do Boga swojej matki. Modli się o pomoc, o cud, o jakieś wyjście. Aż wreszcie, gdy zapada najczarniejsza noc, modli się o śmierć Rogera. Cokolwiek, byle tylko uciec.
Natychmiast czuje wyrzuty sumienia, więc cofa tę ostatnią prośbę, tak jakby pośpiesznie wciągała oddech… i czeka.
Słońce wyłania się zza horyzontu jak wielkie żółtko, rozlewając złote światło po polach.
Adeline wyślizguje się z domu przed świtem, nie przespawszy ani chwili. Idzie krętą ścieżką przez wysoką trawę za warzywnikiem, a jej spódnice wilgotnieją od rosy. Skupia się na ich ciężarze, w dłoni trzyma ulubiony ołówek. Nie chce go oddawać, ale brakuje jej już czasu i darów, które mogłaby ofiarować.
Wciska ołówek zaostrzonym końcem w ziemię na polu.
– Pomóż mi – szepcze do trawy, której źdźbła wyraźnie rysują się na tle rozświetlonego nieba. – Wiem, że tam jesteś. Wiem, że słuchasz. Proszę. Proszę.
Trawa jest jednak tylko trawą, a wiatr – wiatrem. Żadne z nich nie odpowiada, nawet gdy Adeline przyciska czoło do ziemi i zaczyna łkać.
Roger nie ma zbyt wielu wad.
Nie ma jednak również zbyt wielu zalet. Jego skóra jest blada i woskowata, blond włosy mu rzedną, a jego głos brzmi jak świst wiatru. Kiedy kładzie dłoń na jej ramieniu, jego uchwyt wydaje się słaby, a gdy nachyla się ku niej, śmierdzi mu z ust.
A Adeline? Jest jak pozostawiona zbyt długo w ogródku jarzyna o grubej skórze i zdrewniałym wnętrzu, która ukryła się pod ziemią, lecz teraz zostanie wykopana i ugotowana.
– Nie chcę go poślubić! – mówi z palcami wbitymi w zarośniętą ziemię.
– Adeline! – woła jej matka, tak jakby z zagrody uciekło jakieś zwierzę.
Dziewczyna wstaje, pozbawiona emocji poza żalem i wściekłością. Kiedy wchodzi do domu, matka widzi tylko ziemię na jej dłoniach i wysyła córkę do miednicy. Adeline próbuje usunąć brud spod paznokci, szczotka kłuje ją w palce. Matka upomina ją tymczasem:
– Co sobie pomyśli twój mąż?
„Mąż”.
To słowo ciąży jej jak kamień młyński: potwornie ciężki i kompletnie pozbawiony ciepła.
Matka cmoka z dezaprobatą.
– Nauczysz się cierpliwości, jak będziesz miała dzieci pod opieką.
Adeline znów wyobraża sobie Isabelle: dwóch chłopców trzyma się jej spódnicy, a trzecie dziecko leży w koszyku przy kominku. W ciągu ostatnich dwóch lat postarzała się o dziesięć. Zawsze jest zmęczona, a jej policzki, kiedyś rumiane od śmiechu, teraz są zapadnięte.
– Wyjście za mąż dobrze ci zrobi – mówi matka Adeline.
Dzień mija jak ogłoszenie wyroku.
Słońce opada niczym kosa żniwiarza.
Adeline niemal słyszy świst ostrza, kiedy matka upina jej włosy w koronę, wplatając kwiaty w miejsce klejnotów. Sukienka jest prosta i lekka, ale dziewczynie wydaje się tak ciężka, jakby wykonano ją z kolczugi.
Chce jej się krzyczeć.
Zamiast tego łapie drewniany pierścionek zawieszony na szyi, tak jakby pomagał utrzymać jej równowagę.
– Będziesz musiała go zdjąć przed ceremonią – instruuje ją matka, a Adeline kiwa głową, lecz zaciska palce na krążku.
Ojciec przychodzi ze stodoły cały w trocinach, pachnący świeżym drewnem. Kaszle, a w jego piersi rozlega się przy tym słaby grzechot, jakby przesypujących się ziaren. Ten kaszel dręczy go od roku, ale mężczyzna nie pozwala o nim rozmawiać.
– Jesteś już gotowa? – zagaja.
Co za głupie pytanie.
Matka mówi o weselnej biesiadzie, tak jakby było już po niej. Adeline patrzy przez okno na słońce zapadające za horyzont i nie słucha słów, ale słyszy ogień w głosie matki, żarliwe potwierdzenie słuszności własnej decyzji. Dostrzega cień ulgi nawet w oczach ojca. Ich córka próbowała wyciąć sobie własną ścieżkę, ale teraz wszystko jest już znów na swoim miejscu, krnąbrna owieczka wróciła do stada i podąża właściwą drogą.
W domu jest za ciepło, powietrze wydaje się ciężkie i nieruchome. Adeline nie może oddychać.
W końcu bije kościelny dzwon: wybrzmiewa niski dźwięk, taki sam jak na pogrzebach, a dziewczyna zmusza się, żeby wstać.
Ojciec dotyka jej ramienia.
Jego twarz jest smutna, lecz uścisk mocny.
– W końcu pokochasz męża – mówi, ale słowa te brzmią bardziej jak życzenie niż obietnica.
– Będziesz dobrą żoną – dodaje matka, jednak słowa te brzmią bardziej jak rozkaz niż życzenie.
A potem w drzwiach pojawia się Estele, w takim stroju, jakby obchodziła żałobę. A właściwie dlaczego by nie? To ta kobieta nauczyła ją marzyć i wierzyć w upartych bogów, wypełniła głowę Adeline myślami o wolności, rozdmuchiwała w niej żar nadziei i pozwoliła jej sądzić, że ma prawo do własnego życia.
Za jej siwą głową rzednie światło dnia. Wciąż jeszcze jest czas, mówi sobie Adeline, ale ubywa go z każdym oddechem.
Czas. Często słyszała, jak porównywano go do piasku w klepsydrze, przesypującego się w stałym tempie. To jednak kłamstwo: czuje, jak czas przyspiesza i miażdży ją swoim ciężarem.
Ogarnia ją panika, a serce bije jej jak bęben. Przed nią rozciąga się ścieżka, pojedyncza ciemna linia, prosta i wąska, prowadząca na rynek miasteczka. Na jej końcu czeka kościół, jasny i nieruchomy niczym płyta nagrobna. Adeline wie, że jeśli tam wejdzie, już z niego nie wyjdzie.
Jej przyszłość upłynie w tym samym tempie, co przeszłość, tylko gorzej: żadnej wolności, zamiast niej małżeńskie łóżko i łoże śmierci, pomiędzy nimi być może dziecięce łóżeczka, a kiedy umrze, to będzie tak, jakby nigdy nie żyła.
Nie będzie Paryża.
Ani zielonookiego kochanka.
Ani podróży statkiem do dalekich krajów.
Ani obcego nieba.
Ani życia poza miasteczkiem.
Ani w ogóle żadnego życia, chyba że…
Adeline wyrywa się z uchwytu ojca i staje na ścieżce.
Matka odwraca się i patrzy na nią tak, jakby córka ruszała do ucieczki: dziewczyna ma na to ochotę, ale wie, że nie może.
– Przygotowałam podarunek dla męża – mówi Adeline, jej umysł pracuje gorączkowo. – Tylko że zostawiłam go w domu.
Matka rozluźnia się, spoglądając na córkę z aprobatą.
Ojciec sztywnieje, patrząc podejrzliwie.
Estele mruży oczy, doskonale wiedząc, co się święci.
– Zaraz go przyniosę – ciągnie Adeline, ruszając z powrotem.
– Pójdę z tobą – mówi ojciec, a jej serce skacze w piersi, dłonie drżą, lecz Estele go zatrzymuje.
– Jean – mówi szelmowskim tonem – Adeline nie może być twoją córką i jego żoną naraz. To dorosła kobieta, a nie dziecko, którego trzeba pilnować.
Ojciec patrzy córce w oczy i mówi:
– Tylko szybko.
Adeline już biegnie.
Ścieżką do domu, przez drzwi, do wnętrza, na drugą stronę, do okna otwartego na pole i w kierunku odległej linii drzew. Las trzyma straż na wschodnim krańcu miasteczka, po przeciwnej stronie niż słońce. Kryją go już cienie, chociaż dziewczyna wie, że wciąż jeszcze jest dość światła i dość czasu.
– Adeline?! – woła ojciec, ale ona nie ogląda się za siebie.
Zamiast tego wyskakuje przez okno: wystający kawałek drewna rozdziera ślubną sukienkę, a ona wypada na zewnątrz i biegnie.
– Adeline? Adeline!
Głosy krzyczą za nią, ale z każdym krokiem słabną. Po chwili jest już po drugiej stronie pola i wbiega do lasu, mijając linię drzew. Grzęźnie po kolana w gęstej letniej ściółce.
Trzyma kurczowo drewniany pierścionek, czując, że musi się z nim rozstać, jeszcze zanim ściągnie rzemyk z szyi. Nie chce go poświęcać, ale zużyła wszystkie dary, oddała ziemi wszystko, co mogła, i żaden z bogów nie odpowiedział. Teraz zostało jej już tylko to, światło dnia gaśnie, miasteczko wzywa ją z powrotem, a ona rozpaczliwie pragnie uciec.
– Proszę – szepcze. Głos jej się łamie na tym słowie, gdy rzuca pierścionek na omszały grunt. – Zrobię wszystko.
Drzewa szumią jej nad głową, a potem zamierają, tak jakby również czekały. Tymczasem Adeline modli się do wszystkich bogów w lasach wokół Villon, do każdego, kto jej wysłucha. Jej życie nie może tak wyglądać. To nie może być wszystko.
– Odpowiedz – błaga, a jej ślubna sukienka nasiąka wilgocią.
Zaciska powieki i