Księga dżungli - Rudyard Kipling - darmowy ebook + audiobook + książka

Księga dżungli ebook

Rudyard Kipling

3,9

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 234

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (65 ocen)
24
21
11
5
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rolcia04

Nie oderwiesz się od lektury

świetna lektura
00
lisicamax

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Werux2012

Nie polecam

według mnie książka bardzo nudna nic się nie dzieje, zero akcji i zawiły język
00
michalbartoszewski

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca przygoda
00
PrzemoD

Dobrze spędzony czas

Warto przeżyć przygodę czytając opowiadania zawarte w tym zbiorze.
00

Popularność




Ru­dy­ard Ki­pling

Księ­ga dżun­gli

Przed­mo­wa

Za­zwy­czaj, gdy się po­ja­wia książ­ka te­go ro­dza­ju, spe­cja­li­ści za­sy­pu­ją au­to­ra na­der hoj­nie py­ta­nia­mi, skąd czer­pał ma­te­riał. To­też na wstę­pie czy­nię za­dość ich cie­ka­wo­ści i śpie­szę z wy­ja­śnie­niem oraz po­dzię­ko­wa­niem dla mych ła­ska­wych in­for­ma­to­rów.

W pierw­szej li­nii po­czu­wam się do go­rą­cej wdzięcz­no­ści wo­bec czci­god­ne­go, uczo­ne­go i za­słu­żo­ne­go Ba­ha­dur Sza­cha, sło­nia jucz­ne­go Rzą­du In­dyj­skie­go, za­re­je­stro­wa­ne­go w spi­sie pod licz­bą 174, któ­ry wraz z uro­czą swą to­wa­rzysz­ką, ge­nial­ną Pud­mi­ni, do­star­czył mi mnó­stwo nie­oce­nio­nych szcze­gó­łów do ustę­pu pt. Tu­maj, przy­ja­ciel sło­ni. Szcze­gó­ły owe we­szły tak­że do opo­wie­ści pt. W służ­bie kró­lo­wej.

Opo­wieść pt. Bra­cia ma­łe­go Mau­li po­wsta­ła na pod­sta­wie da­nych ze­bra­nych w róż­nych cza­sach i miej­scach, otrzy­ma­nych od mnó­stwa cnych P. T. in­for­ma­to­rów, któ­rzy pra­gną za­cho­wać jak naj­ści­ślej­sze in­co­gni­to.

W tym miej­scu wi­nien jesz­cze au­tor wy­ra­zić hołd swój pew­ne­mu hin­du­skie­mu dżen­tel­me­no­wi, któ­re­go re­zy­den­cja mie­ści się na stro­mych le­si­stych szczy­tach gór Jak­ko. Śpie­szę te­dy wy­ra­zić mu swą, uszczy­pli­wą mo­że nie­co, es­ty­mę, wy­mow­nie kre­śląc po­dzi­wu god­ne ce­chy cha­rak­te­ry­stycz­ne je­go ra­sy, za­praw­dę bar­dzo sta­rej, któ­rą na­zwał­bym – pre­zbi­te­riań­ską.

Ogrom­nie du­żo za­wdzię­czam rów­nież mę­dr­co­wi – Sa­chi – owe­mu nie­zmor­do­wa­ne­mu w ba­da­niach i prze­myśl­ne­mu je­żo­zwie­rzo­wi, człon­ko­wi roz­pro­szo­ne­go nie­daw­no szcze­pu lu­dów se­eone­eń­skich. Ten dziel­ny ar­ty­sta, któ­ry wę­szył wszę­dzie i wy­cie­rał wszyst­kie ką­ty, za­zna­jo­mił mnie z wie­lo­ma lo­kal­ny­mi spra­wa­mi po­łu­dnio­wych In­dii. Wraz ze swym mi­strzem zwie­dzał on wiel­ką po­łać kra­ju, po­cią­gnię­ty uro­kiem, pięk­no­ścią i ro­dzin­ną kul­tu­rą wie­lu wio­sek i osie­dli i odeń to otrzy­ma­łem mnó­stwo waż­nych wia­do­mo­ści od­no­śnie do lu­do­wych zwy­cza­jów i oby­cza­jów.

Du­żo z nich we­szło do opo­wia­da­nia pt. Na Ty­gry­sa, Ło­wy wę­ża Kaa oraz Bra­cia ma­łe­go Mau­li.

Od­no­śnie do ustę­pu Ri­ki-ti­ki-ta­vi au­tor oświad­cza, że wszyst­ko wi­nien jest uprzej­mo­ści jed­ne­go z naj­wy­bit­niej­szych her­pe­to­lo­gów Gór­nych In­dii, nie­ustra­szo­ne­mu ba­da­czo­wi, któ­re­go ha­słem jest „żyć to wie­dzieć”. Ów nie­śmier­tel­nej sła­wy, sa­mo­ist­ny mę­drzec po­świę­cał nie­raz swe ży­cie, kie­ru­jąc się tą mak­sy­mą przy ba­da­niu na­szych wschod­nich te­na­to­fi­dii („ja­do­wi­tych”).

Szczę­śli­wy przy­pa­dek w po­dró­ży spra­wił rów­nież, że au­tor, ja­dąc stat­kiem „Ce­sa­rzo­wa In­dii”, miał za współ­pa­sa­że­ra pew­ne­go ma­leń­kie­go in­for­ma­to­ra. Ile wziął odeń nie­oce­nio­nych szcze­gó­łów, sam czy­tel­nik osą­dzić ze­chce, prze­glą­da­jąc opo­wia­da­nie pt. Bia­ła fo­ka.

Bra­cia ma­łe­go Mau­li[1]

Noc nad­cho­dzi, to po­ra łu­pów sę­pa Chi­la  
I nie­to­pe­rza Man­ga, i in­ne­go zwie­rza.  
Lu­dy dżun­gli bój za­czną lub wzno­wią przy­mie­rza,  
Bo nad­szedł czas tur­nie­ju, wiel­ka ło­wów chwi­la.  
Walcz­cież dziel­nie, o lu­dy, pó­ki dzień nie wsta­wa,  
Sza­nu­jąc jed­nak wier­nie sta­re dżun­gli pra­wa.  
(Noc­na po­bud­ka ostę­pu)

Skwar­ny to był wie­czór, kie­dy oko­ło siód­mej prze­bu­dził się wilk-oj­ciec, śpią­cy do­tąd w ja­ski­ni na pła­sko­wzgó­rzu Se­eonee po­ło­żo­nej i za­czął prze­cią­gać po­wo­li, z na­my­słem ła­py, chcąc wy­gnać roz­le­ni­wie­nie sen­ne i przy­wró­cić gib­kość koń­czy­nom. Mat­ka-wil­czy­ca le­ża­ła z no­sem utkwio­nym w cze­re­dę czwor­ga wil­cząt, któ­re ru­sza­ły się nie­spo­koj­nie, pisz­cząc. Przez otwór wej­ścio­wy ja­my za­glą­da­ła py­za­ta twarz mie­sią­ca.

– Uu! – mruk­nął wilk – Czas na po­lo­wa­nie!

Wła­śnie chciał ru­szyć na ło­wy, gdy na­gle w wej­ściu zja­wił się cień ja­ko­we­goś ma­łe­go stwo­rze­nia o pu­szy­stym ogo­nie i za­sko­wy­czał głos:

– Szczę­śliw bądź za­wsze, o wiel­ki wo­dzu wil­ków! Niech ci się da­rzą dziat­ki, niech ma­ją ogrom­ne bia­łe kły i niech w ser­cu swym nie za­po­mną ni­g­dy o nie­szczę­snym gło­do­mo­rze!

Głos ten wy­da­wał sza­kal, zwa­ny Ta­ba­ki[2]-pie­cze­niarz. Mar­ną ową stwo­rą gar­dzą za­zwy­czaj wil­ki dżun­gli Hin­do­sta­nu, bo­wiem jest to na­tręt­ny gał­gan, wy­wo­łu­je in­try­gi, plot­ku­je, wa­dzi jed­ne ro­dy zwie­rząt z in­ny­mi, a przy tym ży­wi się wstręt­ny­mi od­pad­ka­mi po śmiet­ni­kach wiej­skich, po­że­ra­jąc na­wet szma­ty i ka­wał­ki rze­mie­ni. Jed­no­cze­śnie zwie­rzę­ta oba­wia­ją się sza­ka­la-pie­cze­nia­rza, po­pa­da on bo­wiem ła­two we wście­kli­znę, a w ta­kim ra­zie po­rzu­ca wro­dzo­ną tchórz­li­wość, bie­ga po ca­łym le­sie i ką­sa każ­de stwo­rze­nie, ja­kie do­się­gnąć mo­że. Sta­je się tak strasz­ny, że sam na­wet ty­grys zmy­ka przed nim, wście­kli­zna bo­wiem to naj­więk­sza hań­ba, ja­ka spaść mo­że na zwie­rzę dżun­gli. Zwą ją one – de­va­nee, czy­li sza­leń­stwem i chro­nią się przed owym złem na wszel­kie spo­so­by.

– Wejdź i po­szu­kaj! – od­parł oschle wilk-oj­ciec – Cho­ciaż, o ile wiem, nie ma tu­taj żad­ne­go po­ży­wie­nia.

– Na­tu­ral­nie! – rzekł przy­po­chleb­nie Ta­ba­ki – Nie ma mo­że ja­dła god­ne­go wil­ka, ale mi­ze­ro­ta jak ja, za­do­wo­li się by­le ja­ką ko­stecz­ką! Czy­liż nam – gi­dur­lo­gom (lu­do­wi sza­ka­li) – wol­no prze­bie­rać i w po­ży­wie­niu?

Za­czął wę­szyć i nie­ba­wem wy­grze­bał gdzieś w ką­cie sar­nią kost­kę z odro­bi­ną mię­sa. Przy­kuc­nął i za­czął smacz­nie za­ja­dać.

– Bar­dzo dzię­ku­ję za tak go­ścin­ny po­czę­stu­nek! – za­wo­łał mlasz­cząc ję­zy­kiem – Ach! Co za uro­czy mło­dzień­cy! – do­dał, pa­trząc na mło­de wilcz­ki – Jak­że by­stre ma­ją oczy i to w tak mło­dym wie­ku! Hm… hm… praw­da… dzie­ci wład­cy do­ra­sta­ją bar­dzo pręd­ko!

Ta­ba­ki wie­dział do­brze, że nie na­le­ży chwa­lić dzie­ci w oczy. Uczy­nił to jed­nak, by na­sy­cić się za­kło­po­ta­niem wil­ka i wil­czy­cy. Przez chwi­lę sie­dział ci­cho, roz­ko­szu­jąc się zło­śli­wą uwa­gą swo­ją, po­tem zaś rzekł:

– Wiel­ki She­re Khan prze­no­si się na in­ne miej­sce. Sły­sza­łem, że od naj­bliż­sze­go no­wiu za­cznie tu­taj po­lo­wać.

She­re Khan, wiel­ki ty­grys, miesz­kał do­tąd nad rze­ką Waj­gun­gą, od­le­głą o ja­kichś dwa­dzie­ścia mil[3].

– Nie wol­no mu uczy­nić te­go! – za­war­czał wilk gniew­nie – Pra­wa dżun­gli za­bra­nia­ją na­cho­dze­nia cu­dzych ob­sza­rów ło­wiec­kich bez za­wia­do­mie­nia i po­zwo­le­nia wła­ści­cie­li. Prze­pło­szy nam zwie­rzy­nę w ob­rę­bie przy­naj­mniej dzie­się­ciu mil i to jak na złość wła­śnie te­raz, gdy ja mu­szę po­lo­wać za dwo­je.

– Mat­ka mo­ja – rze­kła ła­god­nie wil­czy­ca – słusz­nie zwa­ła go „ku­ter­no­gą”… lun­gri… Od ma­łe­go uty­ka na jed­ną ła­pę i dla­te­go po­lu­je tyl­ko na by­dło do­mo­we. Mu­siał pew­nie do­pro­wa­dzić do wście­kło­ści far­me­rów znad Waj­gun­gi, ucie­ka przed ni­mi i zja­wia się, by tu­taj uczy­nić to sa­mo. Oczy­wi­ście nie­ba­wem prze­trzą­sną w po­szu­ki­wa­niu za nim ca­łą dżun­glę. Za­pew­ne uciek­nie, ale mści­wi lu­dzie pod­pa­lą tra­wę i my i dzie­ci na­sze bę­dzie­my się mu­sie­li rów­nież wy­no­sić. To wszyst­ko za­wdzię­czać bę­dzie­my prze­klę­te­mu She­re Kha­no­wi.

– Czy mam mu po­wie­dzieć, ja­kie dlań ży­wi­cie uczu­cia? – spy­tał Ta­ba­ki.

– Milcz! – szczek­nął wilk gwał­tow­nie – Wy­noś mi się stąd ra­zem z twym ku­la­wym chle­bo­daw­cą! Dość łaj­dactw i tak na­ro­bi­łeś dziś!

Ta­ba­ki od­rzekł spo­koj­nie:

– Idę. Mo­głem, co praw­da, oszczę­dzić so­bie przy­no­sze­nia wam wie­ści, bo oto, jak sa­mi sły­szy­cie, za­pew­ne She­re Khan przy­był oso­bi­ście i sie­dzi w po­bli­skich za­ro­ślach.

Wilk na­sta­wił uszu.

Od stro­ny łą­ki zbie­ga­ją­cej w dół ku stru­mie­nio­wi do­le­ciał wrzask gniew­ny, do­no­śny po­draż­nio­ne­go ty­gry­sa, któ­ry chy­bił w sko­ku na zdo­bycz i nic so­bie nie ro­bi z te­go, że do­wie się o je­go po­raż­ce ca­ła dżun­gla.

– Du­reń – po­wie­dział wilk – Któż za­czy­na ro­bo­tę od ta­kie­go krzy­ku? Czy są­dzi, że na­sze je­le­nie są po­dob­ne do je­go spa­sio­nych by­ków znad Waj­gun­gi[4]?

Prze­rwa­ła mu wil­czy­ca:

– Ci­cho bądź! Nie na wo­łu ni je­le­nia po­lu­je on tej no­cy, ale na czło­wie­ka!

Ryk ty­gry­sa prze­mie­nił się w po­mruk, a głos do­la­ty­wał nie z jed­ne­go punk­tu, ale jak­by ze­wsząd. Jest to sztucz­ka zna­na do­brze, a wpra­wia w ta­kie osłu­pie­nie lu­dzi spę­dza­ją­cych noc w dżun­gli i tak ich my­li, że czę­sto chcąc ucie­kać, sa­mi wpa­da­ją ty­gry­so­wi w szpo­ny.

– Po­lu­je na czło­wie­ka? – zdzi­wił się wilk, szcze­rząc kły – Czyż te­dy za­bra­kło już glist i żab w ba­gni­skach, że za­bie­ra się do lu­dzi i to w do­dat­ku na na­szym ob­sza­rze?

Słusz­ne i mą­dre pra­wa dżun­gli wzbra­nia­ją zwie­rzę­tom za­bi­jać czło­wie­ka. Do­zwo­lo­ne to jest tyl­ko, gdy idzie o po­ka­za­nie dzie­ciom, jak na­le­ży wal­czyć z ludź­mi, a i wów­czas po­lo­wa­nie ta­kie mu­si się od­by­wać z da­la od ro­dzi­me­go la­su, po­za te­ry­to­rium gmi­ny wła­snej, czy ro­du. Pra­wo to uza­sad­nio­ne jest wzglę­da­mi na­tu­ry prak­tycz­nej. Za­mor­do­wa­nie czło­wie­ka wy­wo­łu­je nie­chyb­nie naj­ście na dżun­glę lu­dzi bia­łych, z ka­ra­bi­na­mi, sie­dzą­cych na sło­niach, oto­czo­nych kra­jow­ca­mi uzbro­jo­ny­mi w ha­ła­śli­we gon­gi, po­chod­nie i in­ne strasz­ne przy­rzą­dy. Gdy ta­ka cze­re­da zwa­li się do la­su, źle się dzie­je miesz­kań­com dzie­wi­czych bo­rów. Zwie­rzę­ta tłu­ma­czą so­bie owo pra­wo ina­czej. Nie przy­stoi, po­wia­da­ją, dziel­ne­mu łow­cy uga­niać się za czło­wie­kiem, któ­ry jest naj­słab­szym ze stwo­rzeń i nie po­sia­da na­tu­ral­nych na­rzą­dów obro­ny. W do­dat­ku po­noć wszy­scy zja­da­cze lu­dzi par­szy­wie­ją ry­chło i wy­pa­da­ją im zę­by.

Po­mruk ty­gry­si rósł co­raz bar­dziej, aż prze­mie­nił się w po­tęż­ny okrzyk bo­jo­wy. Wi­docz­nie zwierz rzu­cił się na zdo­bycz.

Ale nie­zwłocz­nie za­brzmia­ło prze­raź­li­we, na­praw­dę nie­god­ne ty­gry­sa wy­cie She­re Kha­na.

– Nie po­wio­dło mu się coś! – po­wie­dzia­ła wil­czy­ca.

Wilk-oj­ciec wy­chy­lił się z ja­my i usły­szał wy­raź­nie dzi­ki po­mruk gnie­wu i war­cze­nie She­re Kha­na mio­ta­ją­ce­go się w za­ro­ślach.

– Nie­do­łę­ga. Sko­czył na ogni­sko roz­ło­żo­ne przez drwa­li i po­pa­rzył so­bie ła­py. Ta­ba­ki jest przy nim.

– Ktoś idzie wzgó­rzem! – po­wie­dzia­ła wil­czy­ca, na­sta­wia­jąc jed­no ucho – Uwa­żaj!

W za­ro­ślach roz­legł się trzask ga­łę­zi. Wilk ze­brał się w so­bie i zło­żył do sko­ku. Szko­da, dro­dzy czy­tel­ni­cy, że nie mo­gli­ście wi­dzieć, co się te­raz sta­ło. Oto wilk-oj­ciec od­rzu­cił się od zie­mi po­tęż­nie i ci­snął wprzód ca­łe cia­ło, ale na­gle wy­wi­nął się pro­sto w gó­rę, pod­le­ciał jak ptak w po­wie­trze na kil­ka stóp i spadł na to sa­mo nie­mal miej­sce. Za­trzy­mał się te­dy w sko­ku, zmie­niw­szy za­miar.

– To czło­wiek! – wark­nął ze zło­ścią – Ma­leń­ki czło­wiek! Po­patrz no, mat­ko!

Zo­ba­czy­li tuż przed so­bą ma­łe­go bru­nat­ne­go chłop­czy­nę, wspar­te­go na kij­ku. Był tłu­sty, na­gu­sień­ki i stą­pał z tru­dem nie­ma­łym. Na­praw­dę, nic chy­ba po­dob­ne­go nie zja­wi­ło się do­tąd w wil­czym osie­dlu. Ma­lec stał już przed wil­kiem z pod­nie­sio­ną gło­wi­ną i śmiał się w naj­lep­sze.

– To ma być czło­wiek? – zdzi­wi­ła się wil­czy­ca – Nie wi­dzia­łam ni­g­dy ta­kie­go czło­wie­ka! Przy­nieś go do ja­my.

Wil­ki, na­wy­kłe prze­no­sić swe ma­łe, umie­ją to czy­nić tak de­li­kat­nie, że mo­gły­by wziąć w pasz­czę jaj­ko, nie uszka­dza­jąc go. To­też, mi­mo że zę­by zwie­rzę­cia ob­ję­ły ma­łe ciał­ko, nie za­dra­snę­ły skó­ry dziec­ka, któ­re za chwi­lę le­ża­ło po­śród wil­cząt u ło­na kar­mi­ciel­ki.

– Ja­ki ład­niut­ki! Ja­ki go­lut­ki! Ja­ki śmia­ły! – dzi­wo­wa­ła się wil­czy­ca.

Dziec­ko szu­ka­ło wol­nej sut­ki u cie­płej pier­si przy­bra­nej mat­ki.

– Ho… ho… ja­ki mą­dry! Za­bie­ra się do ssa­nia! Więc to jest ma­łe szcze­niąt­ko ludz­kie? Chy­ba nie ma na świe­cie dru­giej wil­czy­cy, któ­ra by się mo­gła po­szczy­cić ta­kim wy­cho­wan­kiem!

– Po­dob­no sta­ło się tak już raz, do­szły mnie słu­chy, ale nie zda­rzy­ło się to ani w ro­dzie na­szym, ani w tych cza­sach! – po­wie­dział oj­ciec po­waż­nie – Jest go­ły, sła­by, mógł­bym go po pro­stu roz­dep­tać no­gą, a jed­nak pa­trzy mi pro­sto w oczy, nie od­czu­wa­jąc stra­chu.

W tej chwi­li za­ćmi­ło się wej­ście do ja­my, al­bo­wiem ca­ły otwór wy­peł­nił ol­brzy­mi, kan­cia­sty łeb i po­twor­ny kark She­re Kha­na. Ty­grys sta­rał się wci­snąć do środ­ka, a Ta­ba­ki sto­ją­cy za nim skom­lił:

– Wład­co dżun­gli, ma­lec tu­taj się scho­wał!

– Co wi­dzę? To She­re Khan! – za­wo­łał wilk-oj­ciec, bły­ska­jąc wście­kle oczy­ma – Wiel­ki to dla mnie za­szczyt! Cze­go ży­czysz so­bie, ku­ter­no­go?

– Od­daj mi łup! Ma­ły czło­wiek scho­wał się tu­taj… Od­daj mi go za­raz!

She­re Khan rze­czy­wi­ście po­pa­rzył so­bie ła­py, sko­czyw­szy na ogni­sko drwa­li, a prze­to po­padł w wiel­ką wście­kłość. Nie oba­wiał go się jed­nak oj­ciec-wilk, wie­dząc do­brze, że dla ty­gry­sa otwór ja­my jest za szczu­pły. Tkwił on też w nim gło­wą i kar­kiem i nie mógł się ru­szać po­dob­nie, jak by nie mógł wy­stę­po­wać za­czep­nie czło­wiek wtło­czo­ny w be­czuł­kę.

– Wil­ki są wol­nym lu­dem! – za­wo­łał oj­ciec-wilk – Słu­cha­ją tyl­ko wo­dza wła­sne­go ro­du, nie ro­bią so­bie na­to­miast nic z by­dło­bój­ców, choć­by by­li po­ma­lo­wa­ni w prę­gi. Ma­ły czło­wiek jest na­szym łu­pem i zro­bi­my z nim, co nam się spodo­ba!

– Ho… ho…! – za­ry­czał ty­grys – Cóż to za głu­pie prze­chwał­ki! Czyż mam tkwić no­sem w tej śmier­dzą­cej bu­dzie? Od­daj mi na­tych­miast co mo­je! Sły­szysz, par­szy­wy psie? She­re Khan do cie­bie mó­wi!

Głos ty­gry­sa roz­tęt­nił się do­no­śnie w ja­mie. Mat­ka-wil­czy­ca ze­rwa­ła się z po­sła­nia, po­sko­czy­ła ku na­past­ni­ko­wi, uto­pi­ła świe­cą­ce ni­by księ­ży­ce śle­pia w roz­go­rza­łych źre­ni­cach je­go i za­war­cza­ła:

– Słu­chaj, lun­gri, słu­chaj, ku­ter­no­go, te­go co ci po­wiem ja, rak­sha, wil­czy­ca, zwa­na sza­ta­nem. Ma­ły czło­wiek jest mój, bę­dzie żył i na złość to­bie bę­dzie po­lo­wał ra­zem z na­szym ro­dem. Prze­ko­nasz się, skry­to­bój­co, po­że­ra­czu nie­mow­ląt, łow­co zde­chłych ryb i śmier­dzą­cych żab, że nie­dłu­go ten ma­lec roz­pocz­nie po­lo­wa­nie na cie­bie! Wy­noś mi się precz! Sły­szysz? Ina­czej klnę się na sam­bhu­ra, któ­re­go dziś upo­lo­wa­łam, – nie ży­wię się bo­wiem jak ty pa­dli­ną – że bę­dziesz zmy­kał za chwi­lę, opa­rzo­ny nie­do­łę­go, ku­le­jąc le­piej jesz­cze, jak to czy­nisz od chwi­li, kie­dy cię mat­ka na świat wy­da­ła. Wy­noś mi się stąd za­raz, po­wia­dam!

Wilk-oj­ciec spoj­rzał ze zdu­mie­niem. Wspo­mniał one cza­sy, kie­dy zdo­był swą żo­nę w uczci­wej, a za­cie­kłej wal­ce z pię­ciu ry­wa­la­mi. Nie dar­mo zy­ska­ła ona cza­su wy­praw ło­wiec­kich ca­łe­go ro­du mia­no sza­ta­na, czy­li rak­shy. Zmiar­ko­wał to snadź i She­re Khan, że nie da ra­dy wil­czy­cy, zwłasz­cza w da­nej sy­tu­acji, bo bę­dzie wal­czy­ła do upa­dłe­go. Wy­co­fał się te­dy z cia­sne­go otwo­ru, a po­czuw­szy się na wol­nej prze­strze­ni, wark­nął za­cie­kle:

– Każ­dy pies śmia­ły jest na wła­snym śmiet­ni­ku! Prze­ko­na­my się, co po­wie ród wasz o tym głu­pim po­my­śle ho­do­wa­nia czło­wie­ka w wil­czej ja­mie. Ma­lec jest mój i prę­dzej czy póź­niej wpad­nie w mo­ją pasz­czę! Za­pa­mię­taj­cie to so­bie, zło­dzie­je o pu­szy­stych ogo­nach!

Wil­czy­ca wró­ci­ła do ma­łych, po­mru­ku­jąc z iry­ta­cji, a wilk-oj­ciec rzekł po­waż­nie:

– Mu­szę przy­znać słusz­ność She­re Kha­no­wi. Na­le­ży mal­ca po­ka­zać ro­do­wi. Czy chcesz go na­praw­dę cho­wać, mat­ko?

Obu­rzy­ła się.

– Po cóż py­tasz o to? Przy­wlókł się tu­taj sam je­den bied­ny, na­gu­teń­ki, mrą­cy gło­dem i nie bał się wca­le. Ode­pchnął jed­no z mo­ich ma­łych i ssie. Ten drab był­by go po­rwał i za­niósł nad Waj­gun­gę, a tym­cza­sem lu­dzie na­szych oko­lic urzą­dzi­li­by wiel­ką ob­ła­wę, msz­cząc śmierć mal­ca. Ład­nie by­śmy wy­glą­da­li wszy­scy! Na­tu­ral­nie, za­trzy­mam go w ja­mie. Leż so­bie mój ma­leń­ki, mój Mau­li, mo­ja dro­ga żab­ko! Przyj­dzie czas, że za­po­lu­jesz na ku­la­we­go She­re Kha­na, jak on po­lo­wał na cie­bie.

– Zo­ba­czy­my, co po­wie ra­da! – za­uwa­żył wilk-oj­ciec.

We­dle praw dżun­gli każ­dy wilk po­jąw­szy żo­nę, ży­je osob­no w swej ja­mie, ale sko­ro je­go wil­czę­ta pod­ro­sną na ty­le, że mo­gą bie­gać, wi­nien przy­wieść je na zgro­ma­dze­nie ra­dy, od­by­wa­ją­ce się raz w mie­sią­cu przy peł­ni księ­ży­ca. Ma to na ce­lu stwier­dze­nie ich toż­sa­mo­ści i nada­nie praw ro­du, któ­re­go sta­ją się człon­ka­mi. Po oglę­dzi­nach mło­de wilcz­ki uda­ją się do ro­dzi­ców, ży­ją z ni­mi, wzra­sta­ją i do­pó­ki nie upo­lu­ją pierw­szej sar­ny, żad­ne­mu wil­ko­wi z te­go sa­me­go ro­du nie wol­no ich za­cze­piać ani ra­nić. Pra­wo to nie zna ła­ski i wilk, któ­ry by za­bił mło­dzień­ca, zo­sta­je na­tych­miast uka­ra­ny śmier­cią na miej­scu czy­nu. Każ­dy chy­ba przy­zna, że pra­wo to jest mą­dre i słusz­ne.

Gdy wil­czę­ta za­czę­ły już bie­gać, wilk-oj­ciec i wil­czy­ca-mat­ka za­pro­wa­dzi­li je wraz z Mau­lim-żab­ką na Ska­łę Ra­dy, czy­li oto­czo­ny zło­ma­mi skal­ny­mi wierz­cho­łek wzgó­rza, gdzie by­ło dość miej­sca dla ob­rad stu wil­ków co naj­mniej.

Na pła­skim blo­ku skal­nym, po­środ­ku wzgó­rza le­żał wy­cią­gnię­ty wiel­ki, si­wy już wilk-sa­mot­nik, tak sil­ny, spryt­ny i mą­dry, że zo­stał ob­ra­ny na­czel­ni­kiem ro­du. Wo­kół nie­go przy­sia­dło oko­ło czter­dzie­ści wil­ków róż­nej wiel­ko­ści i ma­ści. By­li tam we­te­ra­ni o sier­ści przy­po­mi­na­ją­cej bor­su­ka, tak po­tęż­ni, że w po­je­dyn­kę za­rzy­na­li z ła­two­ścią ro­słe je­le­nie dżun­gli, a obok nich wid­nia­ły czar­nia­we, trzy­let­nie wil­czu­ry, za­dzier­ży­ste i but­ne, pew­ne, że po­tra­fią do­ka­zać tej­że sa­mej sztu­ki. Ake­la-sa­mot­nik już od ro­ku był na­czel­ni­kiem ro­du. W ży­ciu zda­rzy­ło mu się nie­jed­no, kil­ka ra­zy wpa­dał do do­łu na­je­żo­ne­go pa­la­mi, był tak zbi­ty ki­ja­mi, że po­rzu­co­no go ja­ko tru­pa, to­też po­sia­dał wie­le do­świad­cze­nia i znał się na pod­stę­pach i chy­tro­ści lu­dzi.

Roz­pra­wy na Ska­le Ra­dy by­ły bar­dzo zwię­złe. Wo­kół za­sie­dli ro­dzi­ce wil­cząt, któ­re igra­ły we­so­ło po­środ­ku. Od cza­su do cza­su zbli­żał się do tej gro­mad­ki star­szy wilk, przy­glą­dał się bacz­nie to te­mu, to in­ne­mu mal­co­wi, a po­tem wra­cał w mil­cze­niu na swo­je miej­sce. Cza­sem któ­raś z ma­tek wy­su­wa­ła swe dziec­ko na śro­dek za­la­nej księ­ży­co­wym świa­tłem po­lan­ki, by nie zo­sta­ło przy­pad­kiem po­mi­nię­te. Ake­la le­żał na swym gła­zie i po­wta­rzał raz po raz:

– Zna­cie pra­wo… zna­cie je do­brze! Ba­daj­cież te­dy do­brze, o wil­ki!

Mat­ki po­wta­rza­ły wo­ła­nie nie­spo­koj­ny­mi gło­sa­mi:

– Ba­daj­cież uważ­nie… ba­daj­cież uważ­nie, o wil­ki!

Mat­ka-wil­czy­ca uczu­ła, że grzy­wa je­ży jej się na kar­ku, gdy mąż wy­su­nął Mau­li-żab­kę na śro­dek ko­ła. Ma­lec rzu­cił się za­raz ze śmie­chem na zie­mię i za­czął skwa­pli­wie zbie­rać iskrzą­ce się w świe­tle, po­ły­skli­we krze­mie­nie.

Ake­la le­żał da­lej spo­koj­nie z łbem po­mię­dzy ła­pa­mi i na­szcze­ki­wał mo­no­ton­nie:

– Ba­daj­cie uważ­nie, o wil­ki!

Na­gle spo­za skal­nych zło­mów do­le­ciał głu­chy ryk ty­gry­sa.

– Ma­lec jest mo­im łu­pem! Od­daj­cie mi go na­tych­miast. Cóż wol­ne­mu ro­do­wi po ma­łym czło­wie­ku?

Ake­la nie po­trzą­snął na­wet uszy­ma. Po­wta­rzał da­lej swo­je:

– Ba­daj­cież uważ­nie, o wil­ki! Wol­ny ród nie słu­cha in­nych roz­ka­zów po­nad wła­sne pra­wo! Ba­daj­cież do­brze, o wil­ki!

Roz­le­gły się wo­kół szem­ra­nia, a któ­ryś z mło­dych wil­ków zwró­cił się do Ake­li i po­wtó­rzył py­ta­nie She­re Kha­na:

– Cóż wol­ne­mu ro­do­wi po ma­łym czło­wie­ku?

Pra­wo dżun­gli po­wia­da, że w ra­zie spo­ru, czy mło­de szcze­nię ma na­le­żeć do ro­du, czy nie, o tej je­go przy­na­leż­no­ści roz­strzy­ga­ją dwa gło­sy przy­chyl­ne człon­ków ro­du, oczy­wi­ście z po­mi­nię­ciem gło­sów ro­dzi­ców.

– Kto gło­su­je za ma­łym czło­wie­kiem? – spy­tał Ake­la – Kto spo­śród człon­ków wol­ne­go ro­du chce, by przy­jąć ludz­kie szcze­nię do gro­ma­dy?

Za­le­gła ci­sza. Mat­ka-wil­czy­ca uczu­ła, że mu­si sto­czyć te­raz wal­kę, a za­ra­zem, że bę­dzie to ostat­nia wal­ka w jej ży­ciu.

Na­raz ozwał się cięż­ki, spa­sły, bru­nat­ny niedź­wiedź Ba­lu[5], je­dy­ny ob­cy przy­pusz­czo­ny do ro­du, wy­kła­da­ją­cy wil­czę­tom pra­wo dżun­gli. Ba­lu wszę­dzie był mi­le wi­dzia­ny, al­bo­wiem nie spie­rał się z ni­kim o łup, ży­wił się mio­dem dzi­kich bar­ci, orze­cha­mi i ko­rzon­ka­mi.

– Ja da­ję głos za ma­łym czło­wie­kiem! Ja gło­su­ję za szcze­nię­ciem ludz­kim! Cóż nam złe­go mo­że uczy­nić Mau­li-żab­ka? Nie mam da­ru wy­mo­wy, ale mó­wię praw­dę. Po­zwól­cie mu po­zo­stać po­śród gro­ma­dy wil­ków, ja zaś bę­dę go uczył praw dżun­gli.

– To głos je­den! – po­wie­dział Ake­la – Któż da­je głos dru­gi? Ba­lu, na­uczy­ciel dzie­ci na­szych, oświad­czył się za szcze­nię­ciem ludz­kim, któż spo­śród ro­du przy­łą­cza się do je­go zda­nia?

Wtem cień ja­kiś za­ma­ja­czył na za­la­nej świa­tłem po­lan­ce. By­ła to Ba­ge­ra[6], pan­te­ra czar­na. Sierść jej kru­czej bar­wy, w peł­nym, księ­ży­co­wym świe­tle ły­ska­ła srebr­ny­mi cęt­ka­mi, ni­by mie­nią­cy się je­dwab czar­ny. Wszy­scy zna­li Ba­ge­rę i spo­śród ca­łe­go ro­du ża­den wilk nie ośmie­lił­by się sta­wać wbrew jej za­my­słom. By­ła prze­bie­gła jak Ta­ba­ki, po­pę­dli­wa jak dzi­ki ba­wół, a nie­ustra­szo­na jak ran­ny słoń. Na­to­miast słod­ki jej głos przy­po­mi­nał pa­to­kę ciek­ną­cą po pniach drzew z dzi­kich bar­ci le­śnych, a włos prze­wyż­szał mięk­ko­ścią puch naj­de­li­kat­niej­szy.

– Czci­god­ny Ake­lo i wy człon­ko­wie wol­ne­go lu­du wil­ków! – po­wie­dzia­ła – Co praw­da nie przy­stoi mi za­bie­rać gło­su w wa­szym ze­spo­le. Ato­li ogól­ne pra­wo dżun­gli po­wia­da, że je­śli idzie o spór, do­ty­czą­cy nie­do­rost­ka, ja­kie­go­kol­wiek bądź na­ro­du pusz­czy, wol­no o lo­sie je­go i ży­ciu wy­ro­ko­wać za po­mo­cą oku­pu. Tak mó­wi pra­wo, nie ob­ja­śnia zaś ko­mu wol­no okup ten zło­żyć. Te­dy nie jest za­bro­nio­ne, by czło­nek jed­ne­go ro­du skła­dał okup za człon­ka ro­du in­ne­go! Czy nie mam ra­cji?

– Masz ra­cję! Naj­zu­peł­niej­szą ra­cję! – wrza­snę­ła cze­re­da mło­dych, wiecz­nie głod­nych wil­ków.

– Słu­chaj­my Ba­ge­ry! – ozwa­li się wszy­scy – Szcze­nię ludz­kie mo­że zo­stać oku­pio­ne! Pra­wo wy­raź­nie ze­zwa­la na to!

– Nie mam pra­wa gło­so­wać w wa­szym ro­dzie! – po­wie­dzia­ła Ba­ge­ra – Pro­szę was o po­zwo­le­nie prze­ma­wia­nia w tej spra­wie.

– Mów! Mów!- wrza­snę­ło ca­łe zgro­ma­dze­nie.

– Jest to rze­czą nik­czem­ną mor­do­wać na­gie, bez­bron­ne szcze­nię. Zważ­cież przy tym, że gdy ma­lec pod­ro­śnie i uty­je, sta­nie się znacz­nie lep­szym ką­skiem. Ba­lu gło­so­wał za tym, by żył w wa­szym ro­dzie, ja gło­su­ję za po­mo­cą oku­pu, do­da­jąc do je­go gło­su mło­de­go, tłu­ste­go ba­wo­łu, któ­re­go przed chwi­lą za­du­si­łam o ma­łe pół mil­ki stąd. Spo­żyj­cież go ze sma­kiem, ale pro­szę, przyj­mij­cie ma­łe ludz­kie szcze­nię, we­dle pra­wa, do swe­go ro­du. Są­dzę, że nic te­mu nie stoi na prze­szko­dzie?

Za­czę­ły się burz­li­we na­ra­dy, na ogół jed­nak przy­chyl­ne dla mal­ca.

– Mniej­sza z tym! Zgi­nie i tak cza­su po­ry desz­czo­wej! Zgi­nie od ża­ru słoń­ca w le­cie! Cóż nam szko­dzić mo­że ta go­ła ża­ba? Niech so­bie bie­ga z wil­ka­mi! Gdzież ten ba­wół, Ba­ge­ro! Po­każ nam! Trze­ba przy­jąć okup!

Po­śród te­go roz­brzmie­wa­ło nie­ustan­ne na­szcze­ki­wa­nie Ake­li:

– Ba­daj­cie do­brze, o wil­ki! Ba­daj­cie do­brze!

Ma­lec po­zo­stał zu­peł­nie obo­jęt­ny na to wszyst­ko, nie zwa­żał wca­le na wil­ki, któ­re go przy­cho­dzi­ły oglą­dać i ba­wił się ka­my­ka­mi.

Za chwi­lę ca­łe zgro­ma­dze­nie uda­ło się na po­szu­ki­wa­nie ba­wo­łu, a na Ska­le Ra­dy po­zo­sta­li tyl­ko Ake­la, Ba­ge­ra, Ba­lu i sprzy­mie­rzo­ne z Mau­lim wil­ki. She­re Khan po­ry­ki­wał w da­li, roz­gnie­wa­ny po­raż­ką i nie­moż­no­ścią od­zy­ska­nia swe­go łu­pu.

– Wyj so­bie, wyj! – szy­dzi­ła Ba­ge­ra. – Znam się na lu­dziach i pew­na je­stem, że ten ma­lec zmu­si cię do skom­le­nia z in­ne­go zgo­ła to­nu.

– Rad je­stem, że się tak sta­ło! – po­wie­dział Ake­la. – Lu­dzie, to prze­myśl­ne stwo­rze­nia. Ten ma­lec mo­że nam się nie­raz przy­dać.

– Tak … Tak – od­rze­kła Ba­ge­ra – mo­że się bar­dzo przy­dać, zwłasz­cza, że nikt nie mo­że łu­dzić się, iż pa­no­wa­nie je­go nad ro­dem trwać bę­dzie w nie­skoń­czo­ność.

Zmilkł Ake­la. Przez myśl mu prze­szło, że mo­że nie­da­le­ki już dzień, kie­dy zo­sta­nie za­bi­ty przez wil­ki ja­ko sta­ry i nie­do­łęż­ny wódz, by ustą­pić miej­sca in­ne­mu, któ­ry po pew­nym cza­sie do­zna te­go sa­me­go lo­su.

– Za­bierz go z so­bą – rzekł do wil­ka-oj­ca – i wy­cho­wuj, jak przy­sta­ło kształ­cić człon­ka wol­ne­go lu­du!

Mau­li-żab­ka zo­stał w ten spo­sób przy­ję­ty do ro­du wil­ków se­eone­eń­skich, oku­pio­ny ba­wo­łem oraz życz­li­wym wsta­wien­nic­twem mą­dre­go Ba­lu.

Mu­si­cie, czy­tel­ni­cy, prze­rzu­cić się my­ślą przez okres ja­kichś lat dzie­się­ciu czy je­de­na­stu i w wy­obraź­ni tyl­ko wła­snej przed­sta­wić so­bie ów dziw­ny ży­wot ma­łe­go Mau­li po­śród wil­ków, gdyż, chcąc wszyst­ko opi­sać, mu­siał­bym stwo­rzyć mnó­stwo ksią­żek.

Wy­cho­wy­wał się ra­zem z wil­czę­ta­mi, któ­re jed­nak, jak to ła­two zro­zu­mieć, wy­ro­sły na sta­re wil­ki, gdy tym­cza­sem on był cią­gle jesz­cze ma­łym chłop­cem. Wilk-oj­ciec wy­uczył go, jak się ma sta­rać o żyw­ność oraz tłu­ma­czył mu wszyst­ko, co go ota­cza­ło w dżun­gli. Z cza­sem zro­zu­miał, co zna­czy naj­lżej­sze drgnie­nie źdźbła tra­wy, po­wiew cie­płe­go wia­tru w no­cy, krzyk so­wy w dziu­pli drze­wa, szmer na ko­rze pnia, spo­wo­do­wa­ny przez przy­sia­da­ją­ce­go na chwi­lę nie­to­pe­rza lub plu­śnię­cie ryb­ki w wo­dzie. Te wszyst­kie od­gło­sy po­znał do­kład­nie i za­zna­jo­mił się z ni­mi tak do­brze, jak czło­wiek z co­dzien­ny­mi swy­mi za­ję­cia­mi za­wo­do­wy­mi.

Gdy się nie uczył, grzał się na słoń­cu i spał, po­tem szu­kał po­ży­wie­nia i za­sy­piał zno­wu. Gdy czuł, że jest brud­ny lub że mu go­rą­co, za­nu­rzał się w jed­nej z le­śnych sa­dza­wek, a chcąc do­brać się do mio­du, któ­re­go spo­ży­wa­nie wraz z orze­cha­mi za­le­cił mu Ba­lu i któ­ry mu sma­ko­wał nie­raz le­piej niż su­ro­we mię­so – wdra­py­wał się poń na drze­wa. Tej to sztu­ki wy­uczy­ła go Ba­ge­ra. Sie­dząc na ga­łę­zi, wa­bi­ła go do sie­bie, a Mau­li wspi­nał się w gó­rę, zra­zu nie­zdar­nie jak opa­sły ro­so­mak, po­tem jed­nak, na­braw­szy wpra­wy, hu­lał po­śród ga­łę­zi, ni­by pło­wa mał­pa.

Miał swe miej­sce na Ska­le Ra­dy pod­czas ze­brań wil­ków i przy jed­nej z ta­kich spo­sob­no­ści uczy­nił od­kry­cie, że wy­star­czy mu spoj­rzeć by­stro w oczy któ­re­muś z wil­ków, by go zmu­sić do od­wró­ce­nia gło­wy. Ro­bił też nie­raz przy­słu­gi swym przy­ja­cio­łom, wy­cią­gał im z ku­dłów cier­nie, co jest rze­czą nie­ma­łą, bo­wiem ta­kie drob­ne, ni­kłe, kłu­ją­ce kol­ce do­ku­cza­ją bar­dzo zwie­rzę­tom. Nie­raz w no­cy uda­wał się w do­li­nę ku po­lom upraw­nym i spo­zie­rał z cie­ka­wo­ścią na miesz­ka­nia lu­dzi. Ale nie miał do nich za­ufa­nia od kie­dy Ba­ge­ra po­ka­za­ła mu w le­sie paść ukry­tą zręcz­nie po­śród gę­stwi­ny. By­ło to pu­dło czwo­ro­bocz­ne z za­pa­da­ją­cym się po­mo­stem, prze­zna­czo­ne do ła­pa­nia dzi­kich zwie­rząt i Mau­li omal­że nie wstą­pił na zdra­dziec­ką de­skę. Naj­bar­dziej ato­li lu­bił kryć się wraz z pan­te­rą na ca­łe dni w nie­do­stęp­nych ocze­re­tach pusz­czy i spać tam go­dzi­na­mi aż do wie­czo­ra. Gdy słoń­ce za­szło, Ba­ge­ra roz­po­czy­na­ła ło­wy, a chło­piec przy­pa­try­wał się i uczył od niej. Pan­te­ra po­lo­wa­ła na wszyst­ką zwie­rzy­nę, po­dług za­chcian­ki czy pod­nie­ty gło­du. Mau­li czy­nił to sa­mo, z pew­nym jed­nak za­strze­że­niem. Uni­kał za­bi­ja­nia ba­wo­łów, bo­wiem od chwi­li, kie­dy za­czął poj­mo­wać, wie­dział od przy­ja­ciół­ki, iż ży­cie je­go oku­pio­ne zo­sta­ło ofia­rą ba­wo­łu.

– Wszyst­ko w dżun­gli jest two­je! – na­ucza­ła go Ba­ge­ra, – Po­lo­wać mo­żesz na każ­de stwo­rze­nie, któ­re­mu po­do­łasz si­ła­mi. Ale przez pa­mięć te­go ba­wo­łu, któ­rym zo­sta­łeś oku­pio­ny, nie za­bi­jaj człon­ków owe­go ro­du, ani nie jedz ich mię­sa. Tak na­ka­zu­je pra­wo pusz­czy!

Mau­li pil­nie prze­strze­gał owe­go pra­wa.

Rósł, męż­niał i stał się sil­ny, zresz­tą ina­czej nie mo­gło stać się z chłop­cem, któ­ry nie cho­dził do szko­ły, nie mę­czył się ni­czym, a dbał tyl­ko o to, by miał co jeść.

Mat­ka-wil­czy­ca po­wta­rza­ła mu ze swej stro­ny, by nie do­wie­rzał She­re Kha­no­wi, któ­ry jest je­go wro­giem. Wie­dział od niej, że przyj­dzie dzień, w któ­rym bę­dzie mu­siał za­bić ty­gry­sa i gdy­by był mło­dym wil­kiem, nie za­po­mniał­by nie­za­wod­nie o tym obo­wiąz­ku. Ule­cia­ło mu to jed­nak ry­chło z gło­wy, al­bo­wiem był tyl­ko chłop­cem, cho­ciaż na­zwał­by się nie­wąt­pli­wie sam wil­kiem, gdy­by umiał myśl swą wy­ra­zić w ja­kim­kol­wiek na­rze­czu ludz­kim.

Ale She­re Khan nie za­po­mniał o nim wca­le. W mia­rę jak sta­ry Ake­la, na­czel­nik, nie­do­łęż­niał z wie­kiem, ku­la­wy ty­grys na­wią­zy­wał co­raz to bliż­sze sto­sun­ki z młod­szy­mi wil­ka­mi ro­du, wo­dził je za so­bą i kar­mił reszt­ka­mi upo­lo­wa­nej zwie­rzy­ny. Gdy­by Ake­la był w peł­ni sił i mógł wy­mu­sić po­sza­no­wa­nie praw obo­wią­zu­ją­cych, nie by­ło­by ni­g­dy do­szło do te­go. She­re Khan schle­biał głu­pim mło­dzi­kom, wy­chwa­lał ich pięk­ność i pod­bu­rzał je prze­ciw­ko Ake­li, dzi­wu­jąc się ni­by, że ty­lu dziel­nych, mą­drych wo­jow­ni­ków zna­ko­mi­te­go ro­du mo­że pod­le­gać wła­dzy sta­re­go sa­mot­ni­ka i go­łe­go szcze­nię­cia ludz­kie­go.

– Sły­sza­łem – ma­wiał ty­grys chy­trze – że pod­czas ob­rad nie ma z was ża­den od­wa­gi spoj­rzeć mu w oczy!

Mło­de wil­ki war­cza­ły groź­nie i je­ży­ły sierść, gdyż wstyd im by­ło tej niż­szo­ści swo­jej.

Ba­ge­ra mia­ła słuch nie­zrów­na­ny i do­wie­dzia­ła się, jak spra­wa stoi, to­też nie­raz przy­po­mi­na­ła z na­ci­skiem Mau­le­mu, że po­ra skoń­czyć z She­re Kha­nem. Ale chło­pak śmiał się nie­fra­so­bli­wie i od­po­wia­dał:

– Mam po swo­jej stro­nie więk­szość po­waż­nych człon­ków ro­du, wresz­cie ty i Ba­lu, cho­ciaż le­ni­wy, nie bę­dzie szczę­dził pa­zu­rów w mej obro­nie, nie po­trze­bu­ję się te­dy ni­cze­go lę­kać!

Pew­ne­go dnia przy­szło to znów na myśl Ba­ge­rze, a mo­że pod­szep­nę­ła jej no­wi­nę je­żat­ka sa­hi wa­łę­sa­ją­ca się wszę­dzie. Sie­dzia­ła wraz z Mau­lim za­szy­ta w naj­więk­szą gę­stwę bo­ru, a chło­piec spo­czy­wał z gło­wą opar­tą o jej czar­ne fu­tro.

– Wspo­mnij – po­wie­dzia­ła mu – ile ra­zy ostrze­ga­łam cię przed ku­la­wym by­dło­bój­cą!

– Ty­le ra­zy chy­ba, ile orze­chów jest na tym drze­wie! – od­rzekł Mau­li, któ­ry na­tu­ral­nie nie umiał ra­cho­wać – Ale cóż stąd wy­ni­ka? Nie bo­ję się, spać mi się chce, a z She­re Kha­na ro­bię so­bie ty­le, co z krzy­kli­we­go pa­wia Mo­ra!

– Nie czas te­raz na spa­nie! Spra­wa jest waż­na! Wiem o tym, wie Ba­lu, wie ca­ły ród, ca­ła pusz­cza, nie wy­łą­cza­jąc na­wet głu­pich żu­brów. Wszak­że na­wet Ta­ba­ki mó­wił ci nie­daw­no…

– Tak! – za­wo­łał Mau­li. – Przed pa­ru dnia­mi przy­szedł do mnie śmier­dzą­cy sza­kal i za­czął na­trzą­sać się z mej na­go­ści oraz twier­dził, że nie po­tra­fię na­wet zna­leźć tru­fli pod zie­mią, do cze­go zdol­ny jest każ­dy ody­niec. Wo­bec te­go schwy­ci­łem głup­ta­ka za ki­tę, okrę­ci­łem w kół­ko i grzmot­ną­łem nim kil­ka ra­zy o pień go­ja­wy, by go przy­uczyć lep­szych oby­cza­jów.

– Głup­stwoś zro­bił! – od­rze­kła pan­te­ra – Ta­ba­ki jest drab, ale miał ci wła­śnie po­wie­dzieć coś, co cię ob­cho­dzić po­win­no. Uwa­żaj na to, co mó­wię, Mau­li! She­re Khan nie ma od­wa­gi roz­szar­pać cię w ostę­pie, uknuł jed­nak spi­sek. Wie, że Ake­la ze­sta­rzał się i nie­ba­wem prze­sta­nie być na­czel­ni­kiem sta­da, ta­ki sam los spo­tkał też ową więk­szość ra­dy, któ­ra zgo­dzi­ła się na twe przy­ję­cie, zaś mło­de wil­ki są prze­zeń po­zy­ska­ne i uwa­ża­ją, że nie ma miej­sca po­śród ich ro­du dla czło­wie­ka. Przy tym wy­ro­słeś już i nie­ba­wem zo­sta­niesz męż­czy­zną.

– Czyż do­ro­słe­mu męż­czyź­nie ma być wzbro­nio­ne to, co wol­no chłop­cu? – spy­tał – Czyż nie prze­strze­ga­łem praw dżun­gli i nie ży­łem w niej? Nie ma ni jed­ne­go wil­ka, któ­re­mu bym nie wy­cią­gał cier­ni z łap i grzy­wy, wszy­scy oni są my­mi brać­mi!

Ba­ge­ra prze­cią­gnę­ła się, przy­mknę­ła oczy i po­wie­dzia­ła:

– Bra­cie, do­tknij dło­nią mej szyi pod dol­ną szczę­ką!

Mau­li się­gnął pod de­li­kat­ny pod­bró­dek pan­te­ry, nad któ­rym ły­ska­ły po­tęż­ne, śnież­nej bia­ło­ści kły i zna­lazł nie­wiel­ki, ogo­ło­co­ny z wło­sów ka­wa­łek skó­ry.

– W ca­łej dżun­gli nikt nie wie, że no­szę na szyi ten znak. To ślad ob­ro­ży. Tak, mój ma­ły, uro­dzi­łam się po­śród lu­dzi, a mat­ka mo­ja zmar­ła w kró­lew­skim zwie­rzyń­cu w Udaj­po­rze. Dla­te­go to da­łam za cie­bie okup wów­czas na Ska­le Ra­dy, kie­dy by­łeś na­gim szcze­nię­ciem ludz­kim. Uro­dzi­łam się po­śród lu­dzi i za mło­du nie wie­dzia­łam na­wet, co zna­czy dżun­gla. Cho­wa­łam się w wiel­kiej okra­to­wa­nej klat­ce. Pew­nej jed­nak no­cy po­czu­łam, że je­stem Ba­ge­rą, pan­te­rą czar­ną, nie stwo­rzo­ną na to, by sta­no­wić za­baw­kę dla lu­dzi. Ro­ze­rwa­łam nędz­ną, sła­bą za­po­rę i ucie­kłam. I dla­te­go to, że po­zna­łam spo­so­by ludz­kie, sta­łam się po­tęż­na w pusz­czy, groź­niej­sza od She­re Kha­na…

– Tak! – od­rzekł – Ca­ła dżun­gla drży przed Ba­ge­rą z wy­jąt­kiem mnie jed­ne­go!

– Tyś czło­wiek… tyś mój brat! – po­wie­dzia­ła pan­te­ra piesz­czo­tli­wie – Ale po­dob­nie jak ja wró­cić mu­sia­łam do swo­ich, tak i ty, Mau­li, wró­cić mu­sisz do bra­ci swych, lu­dzi. Wró­cisz, o ile cię przed­tem nie uśmier­cą na Ska­le Ra­dy… – do­da­ła smęt­nie.

– Cze­muż by mnie mia­no uśmier­cić? – spy­tał.

– Spójrz mi w oczy!

Mau­li spoj­rzał jej by­stro w śle­pie, a po chwil pan­te­ra od­wró­ci­ła gło­wę.

– Dla­te­go wła­śnie! – rze­kła Ba­ge­ra, kła­dąc jed­ną ła­pę na dru­gą – Wi­dzisz, że na­wet ja, uro­dzo­na po­śród lu­dzi i mi­mo że cię ko­cham, nie mo­gę znieść twe­go spoj­rze­nia. To­też nie­na­wi­dzą cię oni, nie mo­gąc znieść te­go, że je­steś ro­zum­ny, że umiesz wy­cią­gać cier­nie z ich łap i że je­steś czło­wie­kiem.

– Nie wie­dzia­łem wca­le o tym, – od­parł za­sę­pio­ny Mau­li.

– Pa­mię­tasz, co po­wia­da pra­wo dżun­gli? Wprzód się rzu­caj na zdo­bycz, po­tem zaś głos wy­da­waj. Tak ro­bią oni, ale ty te­go nie wiesz, je­steś bo­wiem czło­wie­kiem. Te­dy miej się na bacz­no­ści. Ake­la co­raz bar­dziej nie­do­łęż­nie­je, a wiem, że za pierw­szym je­go więk­szym nie­po­wo­dze­niem ca­łe sta­do zwró­ci się prze­ciw to­bie i prze­ciw mnie. Zwo­ła­ją zgro­ma­dze­nie… a wów­czas…

Ba­ge­ra za­my­śli­ła się na chwi­lę, po­tem zaś wy­krzyk­nę­ła raź­nie, zry­wa­jąc się na no­gi:

– Mam spo­sób! Po­bie­gnij nie­zwłocz­nie do sie­dzib ludz­kich i przy­nieś tro­chę szkar­łat­ne­go kwie­cia, któ­re oni ho­du­ją. Gdy na­dej­dzie groź­na chwi­la, sta­nie ci się ono nie­rów­nie lep­szą osło­ną niż ja, Ba­lu i wszy­scy życz­li­wi człon­ko­wie ro­du. Po­wia­dam ci, nie trać cza­su i śpiesz po szkar­łat­ne kwie­cie.

Ba­ge­ra mia­ła na my­śli ogień, ale dzi­kie zwie­rzę­ta tak bar­dzo bo­ją się ognia, że nie ma­ją od­wa­gi na­zwać go po imie­niu. Naj­po­tęż­niej­sze na­wet szu­ka­ją prze­róż­nych okre­śleń dla od­da­nia te­go po­ję­cia, lę­ka­jąc się wy­po­wie­dzieć wła­ści­we­go sło­wa.

– Znam do­brze szkar­łat­ne kwie­cie! – po­wie­dział Mau­li – Za­kwi­ta we wnę­trzu chat al­bo na pla­cu wio­sko­wym, gdy się ściem­ni. Pój­dę poń za­raz!

– Mó­wisz, jak przy­sta­ło czło­wie­ko­wi! – za­wo­ła­ła za­do­wo­lo­na pan­te­ra – Nie za­po­mnij tyl­ko, że kwie­cie to ro­śnie w ma­łych, gli­nia­nych gar­nusz­kach. Po­rwij je­den z nich i scho­waj do chwi­li, kie­dy ci bę­dzie po­trzeb­ne.

– Do­brze! Idę już!- po­wie­dział Mau­li, a po­tem spy­tał, ota­cza­jąc piesz­czo­tli­wie ra­mie­niem kark Ba­ge­ry i pa­trząc jej w oczy: – Po­wiedz mi szcze­rze, czy pew­na je­steś, że wszyst­kie­mu te­mu wi­nien jest She­re Khan?

– Przy­się­gam na owe strza­ska­ne kra­ty, któ­re mi da­ły wol­ność, że tak jest na­praw­dę! – krzyk­nę­ła.

– Te­dy przy­się­gam na te­go ba­wo­łu, któ­ry mi oku­pił ży­cie – za­wo­łał Mau­li – że się wy­wdzię­czę su­mien­nie She­re Kha­no­wi, a na­wet wy­pła­cę mu dług z więk­szą na­wiąz­ką niż się spo­dzie­wa.

To po­wie­dziaw­szy, po­biegł ku rów­ni w pod­sko­kach.

– To dziel­ny czło­wiek! – mruk­nę­ła do sie­bie pan­te­ra, wy­cią­ga­jąc się na tra­wie – Je­stem pew­na, że skut­ki owych ło­wów, ja­kie przed je­de­na­stu la­ty urzą­dził ku­ter­no­ga na ma­łą żab­kę ludz­ką, bę­dą dlań fa­tal­ne.