Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Olśniewające złote świątynie Birmy; tropikalne ogrody Singapuru; pracowity za dnia i szalony w nocy Hongkong; tajemnice Kantonu. Ludzie, obyczaje, mody, obrzędy, smaki. Wszystko to – w dobrym angielskim stylu – znajdziecie w książce Rudyarda Kiplinga „Listy z Birmy i Chin”. Podróż z Kiplingiem – późniejszym laureatem Nagrody Nobla, autorem „Księgi dżungli” – przez Imperium, nad którym nie zachodzi słońce, to uczta literacka i szkatuła pełna inspiracji dla podróżników ciekawych świata. Ebook został na nowo opracowany na podstawie polskiego wydania z 1901 roku oraz oryginału z 1898 roku i opatrzony wyjaśniającymi kontekst przypisami.
Ta opowieść zaczyna się w Indiach Brytyjskich. Jest rok 1889. Młody i ambitny reporter pisma „The Pioneer”, dwudziestoczteroletni Anglo-Indus Rudyard Kipling wyrusza w podróż dookoła świata. Trasa wiedzie od Kalkuty – w stronę wschodzącego słońca. W ciągu roku Kipling dotrze tą drogą do Anglii. Swoje spostrzeżenia wysyła do macierzystej redakcji w formie listów. A jest obserwatorem uważnym: fascynują go ludzie, ich obyczaje, kultura, stroje, religia, mody. Żaden szczegół nie umknie jego uwadze. Jak rasowy reporter wścibia nos we wszystkie sprawy – podsłuchuje rozmowy w sklepach, barach i na ulicy; tropi miejscowych bohaterów; podgląda damy w kawiarni i łaźni. W nocy zaś zapuszcza się do zakazanych rewirów miast portowych, by – obserwując upadłe kobiety – przestrzec ojców przed wysyłaniem w świat młodych synów. Podróżuje w dół bagnistych rzek, parostatkiem po chińskich wodach, pociągiem, a nawet w lektyce. Nie stroni od ocen: zachwyca się pracowitością i zmyślnością Birmańczyków i Chińczyków, kpi z angielskich wojaków, wyśmiewa ślepe naśladownictwo Zachodu. I nie jest wolny od ulegania krzywdzącym, kolonialnym stereotypom. Szuka jednak prawdy i jest w swym odkrywaniu świata szczery. A miejscami komiczny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 97
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Koncepcja, redakcja, korekta:
Redakcja-Kreacja
Projekt okładki:
Tomasz Fedor
Skład:
Marta Jedlinska
+48 695 850 130
Wydawca:
Oficyna Wydawnicza Kontynenty
ul. Klonowa 13
05-220 Zielonka
Copyright © by „Kontynenty” 2024
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Wydanie I
Zielonka 2024
ISBN: 978-83-972159-31
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
O wolności i potrzebie korzystania z niej • Uwagi nad mękami potępieńców
Po siedmiu latach przeznaczenie, które nami wszystkimi rządzi, zwróciło się do mnie i rzekło:
– Nie potrzebujesz pracować. Wolno ci bawić się. Zdejmuję ci z karku jarzmo na cały długi rok. Co uczynisz z wolnością, którą cię obdarzam?
Zacząłem rozmyślać. Zrazu zamierzałem zreformować świat, ale okazało się, że na to potrzeba by więcej niż rok i że być może świat nie byłby mi za to wdzięczny. I wtedy objawił mi się ktoś, kogo nie cierpię: wieczny włóczęga, obieżyświat. Siedząc na moim fotelu, zaczął krytykować Indie ze swobodą człowieka podróżującego od pięciu tygodni pod opieką Cooka[1], przedsiębiorcy podróży. Przybywał on prosto z Anglii, a delikatność i dobre wychowanie utopił po drodze w Kanale Sueskim.
– Upominam pana – mówił – że wy tu jesteście za blisko, ażebyście mogli sądzić bezstronnie. Za blisko... Gdy tymczasem ja...
Zakołysał wymownie ręką i umilkł. Obejrzałem go – od głowy okrytej nowym podróżnym kaskiem do podróżnych trzewików – i przekonałem się, że jest zupełnie zwyczajnym człowiekiem. I pomyślałem o Indiach, tej spotwarzonej, milczącej krainie, wystawionej na sądy i krytykę takich włóczęgów jak ten oto, o krainie, której mieszkańcy mają za wiele do czynienia, ażeby mieli znaleźć czas na odpieranie potwarzy, rzucanych na ich życie i obyczaje. Moim przeznaczeniem widocznie było pomścić Indie na trzech czwartych częściach kuli ziemskiej. Wymagało to pewnych ofiar, przykrych ofiar, bo musiałem się przedzierzgnąć także w obieżyświata w podróżnym kasku i trzewikach. Ale przez miłość dla naszego małego indyjskiego światka[2] gotów byłem do tej ofiary i do wielu innych. Gotów byłem wystawiać się na wrzaskliwe oskarżenia jak dzień długi, nie znając, co to wstyd. Postanowiłem iść ku wschodowi słońca póty, póki nie dojdę do serca świata, dopóki nie poczuję pod stopami londyńskiego asfaltu.
Indie nie dały mi mandatu[3]. Ja sam zamianowałem się generalnym obrońcą naszego drogiego „ja”. I od tej chwili zmienił się świat w moich oczach, tak jak podobno zmienia się pokój w oczach umierającego człowieka, gdy nań spogląda ostatniego poranka, wiedząc, że nie zobaczy go już nigdy więcej. Wystąpiłem dobrowolnie ze szranek naszego życia i przestałem brać udział w naszych sprawach. Na brzoskwiniach ukazywały się już pączki, a z powodu wielkich śniegów spadłych w górach, ludzie przepowiadali krótkotrwałe lato. Niczym to było dla mnie. Nic mnie to nie obchodziło. Byłem już umarły, patrzyłem na dawne moje życie bez zaangażowania, bez współudziału.
Dziwne to było życie; pędziłem je przez lat siedem bez przerwy. Teraz to jedno rozumiałem, że mogę patrzeć na ludzi idących do pracy, a sam mogę spać spokojnie; że mogę wychodzić o każdej porze i siedzieć w nocy dokąd zechcę, pewny, że ranek nie powoła mnie do pracy. Zrozumiałem, z jakim wzruszeniem spogląda uwolniony więzień na mury więzienia, które opuścił i odczułem, jak głębokie jest samolubstwo człowieka nie mającego obowiązków. Mówiono, że nadchodzący rok może być rokiem nieurodzaju i klęski z powodu deszczów padających w niezwykłej porze. Byłem strapiony. Lękałem się, ażeby deszcze nie popsuły kolei żelaznej wiodącej do morza i nie opóźniły mojego wyjazdu. Mówiono, że lato może sprowadzić choroby. I znów porwał mnie lęk, że przeznaczenie może pożałowało swego daru i zmiecie mnie ze świata, zanim zdążę zobaczyć, co jest na nim. Zaczynały się rozruchy na granicy Afganistanu, może trzeba będzie uruchomić cały korpus i dużo ludzi padnie w bitwach, pozostawiając żałobę w wielu sercach... Albo też nieprzyjacielski statek może zagarnąć okręt wiozący moją drogocenną osobę od Jokohamy do San Francisco... I błagałem niebo, ażeby raczyło odłożyć te wszystkie klęski na później, ażeby moje plany nie zostały pokrzyżowane. Wojna, głód, zaraza były mi tak nie na rękę w tej chwili.
Zacząłem patrzeć na ludzi innymi oczyma i litować się nad nimi. Pracowali. Musieli pracować. Ja zaś byłem wielkim panem. Mogłem odwiedzać ich o każdej porze i pytać, dlaczego pracują i czy zawsze to robią? Oni odpowiadali niechętnym pomrukiem, a zazdrość widoczna w ich spojrzeniach sprawiała mi rozkosz. Nie śmiałem jednak szydzić z nich, obawiając się, ażeby przeznaczenie nie porwało mnie za kołnierz i nie pociągnęło na dawne miejsce, które jeszcze nie miało czasu ostygnąć. Naraziwszy się w ten sposób wszystkim znajomym, uciekłem do Kalkuty[4], która – jak zobaczyłem z przykrością – pozostała, jak była, miastem, i handlowała dalej, pomimo klątwy, jaką rzuciłem na nią przed rokiem. I dziś powtarzam też same słowa przekleństwa, w nadziei, że złowonne miasto zapadnie się pod ziemię. O piątej rano, o godzinie, która nie jest ani dniem, ani nocą, trzeba tam już zapalać cygaro, przechodząc przez most Howrah[5], bo lepiej cierpieć ból głowy od uczciwej nikotyny, niż zostać zatrutym przez zabójcze wyziewy. Pewien człowiek, przyjemny zresztą człowiek, zapytał mnie, dlaczego w Kalkucie tolerowany jest skandal tłumnych wyjazdów do Śimli[6]? Odrzekłem mu na to:
– Dlatego, że ta kloaka nie jest miejscem do mieszkania dla ludzi. Cała wasza Kalkuta jest jednym olbrzymim błędem, i wy, i wasze pomniki, i wasi kupcy, i wasze wszystko!... Cieszę się, że tyle rupii wydano na budowle w Śimli i że mają wydać jeszcze więcej na linię kolei żelaznej Delhi-Kalka, ażeby ucywilizowani ludzie mogli nią jeździć wygodnie. Z chwilą otwarcia tej linii wasze olbrzymie miasto umrze i zostanie pogrzebane i zapomniane, i to będzie, jak się spodziewam, nauką dla was. Wasze miasto zgnije!
On zaś na to:
– Ludzie tu pogrzebani roztapiają się w ciągu pięciu dni na kształt tłuszczu, jeżeli deszcz pada. Rozpływają się, rozumiesz pan?
Odpowiedziałem mu:
– Rozpływajcie się i roztapiajcie; wszystko mi jedno. Kalkuta jest zawsze dla mnie obmierzła!
Zaprowadził mnie do ogrodów Edenu, błagając, żebym nie jechał w podróż naokoło świata w tak niedobrym usposobieniu. Czułem się nieszczęśliwy i chory, a on upewniał mnie, że to wszystko jest następstwem pobytu w Śimli.
Niewtajemniczeni wyobrażają sobie, że ogrody Edenu są świetnością i chlubą miasta. W rzeczywistości zaś jest to miejsce straszliwej nudy. Mieszkańcy miasta przychodzą w cylindrach na głowie i w tużurkach i przechadzają się z bolesnym wysiłkiem pod blaskiem oślepiających lamp elektrycznych, kiedy powinniby raczej siedzieć bez wierzchniego odzienia, w koszuli, i częstować swoje małżonki piwem z lodem. Mój towarzysz, była to duszna noc marcowa, okryty był nieodzownym tużurkiem i przemawiał do mnie z wymuszonym wdziękiem:
– Możesz tu nosić okrągły kapelusz, ale nie powinieneś był przyjść w podróżnych trzewikach. I, na miłość Boską, chłopcze, nie pal w tej alei; wszyscy znajomi tu chodzą...
Większość ludzi siedziała poza ogrodami, w powozach, wśród wyziewów końskiego potu, odoru uprzęży i lakierów; reszta włóczyła się tam i na powrót dorożkami i trójkami po zdeptanej trawie, dopóki nie wyczerpały się ich siły. Muzyka ciągle przygrywała.
– I to wszystko? – zapytałem.
– Wszystko – odrzekł mój towarzysz. – Alboż nie dosyć? Spotykamy tu wszystkich znajomych i przechadzamy się z nimi, o ile nie siedzą w powozach.
Nad naszymi głowami wisiało wełniaste, rozpalone niebo, pod nogami mieliśmy chorobliwie zieloną trawę, a omdlały powiew wietrzyka przynosił nam ze wszystkich stron wyziewy amoniaku. Naokoło otaczał nas szereg powozów i elektryczne światła raziły boleśnie oczy. Widok był dziwny i oszołamiający. Skazańcy snuli się bezustannie, a gdy który z nich cofał się w cień, dwudziestu innych zajmowało jego miejsce. Marynarze z kupieckich statków, ormiańscy kupcy, cywilni mieszkańcy Bengalu, sklepowe panny i subiekci, żydzi, posłowie, mieszkańcy Mezopotamii, byliśmy tam wszyscy ubrani w dusznym gorącu wśród wstrętnych wyziewów.
[...]