Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Kontynuacja przygód funkcjonariusza policji Petera Granta w pełnym magii Londynie
Body and Soul. Melodia.To właśnie zauważa londyński policjant i uczeń czarownika Peter Grant, gdy bada ciało Cyrusa Wilkinsona, saksofonisty jazzowego, który zmarł w pubie na zawał. Z nieboszczykawydobywają się dźwięki solo na saksofonie – klasycznej melodii z lat trzydziestych. Dla Granta oznacza to jedno – przyczyna śmierci wcale nie była naturalna.
Z pomocą swojego przełożonego, detektywa Thomasa Nightingale'a, oraz pięknej miłośniczki jazzu, Simone Fitzwilliam, Peter zaczyna badać przypadki podobnych zgonów w Soho. Jednak dochodzenie szybko staje się także jego prywatną sprawą, bo wiąże się z historią pewnego genialnego muzyka, który zmarnował swój talent – Richarda „Lorda” Granta, czyli ojca Petera.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 385
Smutnym faktem współczesności jest to, że jeżeli będziesz jechać wystarczająco długo, prędzej czy później wyjedziesz z Londynu. Jeśli udasz się drogą A12 na północny wschód, dojedziesz do Colchester, pierwszej rzymskiej stolicy Brytanii i pierwszego miasta spalonego przez rudowłosą twardzielkę z Norfolk znaną nam jako Boudicca. Wiedziałem o tym, ponieważ czytałem Roczniki Tacyta w ramach kursu łaciny. Jest zaskakująco przychylny w stosunku do zbuntowanych Brytyjczyków i zjadliwy, gdy pisze o braku przygotowania rzymskich generałów bardziej skupionych na przyjemnościach niż na powinnościach. Klasycznie wykształcone cieniasy stojące na czele brytyjskiej armii prawdopodobnie wzięły sobie tę uwagę do serca, ponieważ Colchester jest teraz siedzibą prawdziwych twardzieli, czyli Pułku Spadochronowego. Gdy byłem posterunkowym na okresie próbnym, spędziłem wiele sobotnich wieczorów na użeraniu się z rekrutami na Leicester Square, więc starałem się trzymać trasy i ominąłem miasto szerokim łukiem.
Za Colchester skręciłem na południe i z pomocą GPS-u w telefonie dojechałem do B1029 prowadzącej do kawałka suchej ziemi w kształcie rombu pomiędzy rzekami Colne i Flag Creek. Pod koniec drogi na wybrzeżu leżało Brightlingsea — przez Lesley nazywane kupką śmieci, która zebrała się wokół znaku wysokiej wody. Według mnie nie było aż tak źle. W Londynie padał deszcz, a za Colchester pojawiło się błękitne niebo i słońce oświetlało teraz rzędy zadbanych wiktoriańskich szeregowców, które schodziły w stronę morza.
Chez May było łatwe do znalezienia: był to ceglany pseudoedwardiański domek z lat siedemdziesiątych przystrojony lampami z dyliżansów i obłożony otoczakami. Z jednej strony frontowych drzwi wisiał kosz pełen niebieskich kwiatów, z drugiej umieszczono ceramiczną tabliczkę w kształcie żaglówki z numerem domu. Zatrzymałem się i rozejrzałem po ogrodzie: koło ozdobnego poidła dla ptaków stały krasnale. Wziąłem głęboki oddech i zadzwoniłem.
Ze środka dobiegał onieśmielający chór damskich głosów. Przez witrażowe szybki w drzwiach widziałem jedynie niewyraźne zarysy postaci biegających w tę i we w tę na przeciwległym końcu korytarza. Ktoś krzyknął: „To twój chłopak”, po czym rozległo się głośne „Ciii!” i reprymenda wypowiedziana przez jeszcze kogoś innego. Korytarzem ruszyła biała, niewyraźna plama i po chwili wypełniła całą szybkę. Cofnąłem się o krok, drzwi się otworzyły. Stanął w nich Henry May — ojciec Lesley.
Był dużym mężczyzną, jeździł ciężarówką i przewoził ciężki sprzęt, dzięki czemu miał szerokie bary i umięśnione ręce. Liczne śniadania spożywane w przydrożnych kafejkach i czekanie na swoją kolej w pubie sprawiły, że dorobił się oponki w pasie. Miał kwadratową twarz; z zakolami poradził sobie tak, że zgolił resztę brązowych włosów na jeżyka. Miał niebieskie oczy i bystre spojrzenie. Lesley odziedziczyła je po ojcu.
Jako ojciec czterech córek do perfekcji opanował sztukę patrzenia z góry, aż musiałem ugryźć się w język, by nie zapytać, czy Lesley może wyjść się pobawić.
— Cześć, Peter — rzucił.
— Dzień dobry, panie May — odpowiedziałem.
Nie zrobił nic, co mogłoby sugerować, że chce wpuścić mnie do środka.
— Lesley zaraz wyjdzie — powiedział.
— Wszystko u niej w porządku? — zapytałem. To było głupie pytanie, więc ojciec Lesley nawet nie próbował na nie odpowiedzieć, żeby oszczędzić nam obu zażenowania. Usłyszałem, że ktoś schodzi po schodach, i się spiąłem.
Doktor Walid powiedział, że doznała poważnego uszkodzenia kości szczękowej, kolca nosowego i gałęzi żuchwy. I chociaż większość mięśni i ścięgien przetrwała, chirurdzy z kliniki UCH w znacznej mierze nie byli w stanie ocalić skóry. Założyli tymczasowe rusztowanie, żeby mogła oddychać i jeść. Istniała szansa, że uda się coś poprawić dzięki częściowemu przeszczepowi twarzy, jeżeli uda im się znaleźć odpowiedniego dawcę. Biorąc pod uwagę, że to, co pozostało z jej szczęki, było teraz połatane ściegiem z hipoalergicznego metalu, rozmowa z nią była wykluczona. Doktor Walid powiedział też, że kiedy kości wystarczająco się zrosną, być może zdołają przywrócić jej możliwość takiego poruszania szczęką, żeby mogła mówić. Ale wszystko to było obwarowane różnymi warunkami. „Cokolwiek zobaczysz, patrz na to tak długo, aż się przyzwyczaisz i zaakceptujesz to, a potem zachowuj się tak, jakby nic się nie zmieniło” — powiedział.
— Oto ona — zaanonsował tata Lesley i odsunął się, by przepuścić w drzwiach szczupłą postać w biało-niebieskiej bluzie w paski z kapturem, który zawiązała na głowie tak ciasno, że nie widać było ani jej czoła, ani brody. Dolna część twarzy była przykryta dobranym kolorystycznie biało-niebieskim wzorzystym szalikiem, a oczy dużymi okularami przeciwsłonecznymi, które dawno wyszły z mody, więc podejrzewałem, że wygrzebała je z szuflady swojej matki. Gapiłem się na nią, ale niczego nie widziałem.
— Mogłaś powiedzieć, że idziemy na włam — zażartowałem. — Zabrałbym kominiarkę.
Posłała mi spojrzenie pełne wyrzutu. Domyśliłem się tego z przechyłu jej głowy i charakterystycznego ruchu ramion. Zakuło mnie w piersi i wziąłem głęboki oddech.
— Chcesz się przejść? — zapytałem.
Skinęła głową do taty, wzięła mnie pod ramię i poprowadziła z dala od domu.
Gdy się oddalaliśmy, czułem wzrok jej ojca na plecach.
Jeśli nie liczyć stoczni oraz drobnych zakładów przemysłowych, Brightlingsea nie jest głośnym miastem nawet latem. Teraz, dwa tygodnie po zakończeniu wakacji szkolnych, było niemal cicho, jedynie od czasu do czasu przejechał samochód lub wydarły się mewy. Milczałem, dopóki nie przeszliśmy przez High Street, gdzie Lesley wyjęła z torby policyjny notesik, otworzyła go na ostatniej stronie i podetknęła mi go pod nos.
Czym się teraz zajmujesz? — przeczytałem pytanie zapisane czarnym długopisem.
— Nie chcesz wiedzieć.
Ruchem ręki pokazała, że i owszem, chce wiedzieć.
Zatem opowiedziałem jej o tym facecie, któremu jakaś kobieta odgryzła kutasa waginą z zębami, co chyba rozbawiło Lesley, a także o plotkach, że wszczęto śledztwo w sprawie detektywa Seawolla w związku z jego zachowaniem podczas zamieszek w Covent Garden, ale to jej nie rozśmieszyło. Nie powiedziałem jej, że Terrence Pottsley, druga ofiara, która przeżyła zetknięcie się z magią odpowiedzialną za stan twarzy Lesley, skończyła ze sobą, jak tylko rodzina spuściła go z oczu.
Nie poszliśmy prostą drogą nad morze. Lesley poprowadziła mnie boczną dróżką Oyster Tank Road i przez zarośnięty parking, gdzie stały rzędy przyczep z łodziami. Chłodny wiatr znad morza szarpał takielunkiem i stukał metalowymi łańcuchami, co brzmiało jak krowie dzwonki. Ręka w rękę przeszliśmy pomiędzy łodziami i wyszliśmy na smagany wiatrem betonowy bulwar. Z jednej strony cementowe schodki prowadziły w dół na plażę podzieloną na wąskie pasy za sprawą gnijących falochronów. Po drugiej stronie stał rząd kolorowych domków. Większość z nich była zamknięta na cztery spusty, ale zauważyłem jedną rodzinę pragnącą rozciągnąć lato tak długo, jak się da. Rodzice pili herbatę, chroniąc się w drzwiach, podczas gdy dzieci kopały piłkę na plaży.
Pomiędzy plażowymi domkami a otwartym basenem znajdował się pas trawy i wiata, pod którą wreszcie usiedliśmy. Została wzniesiona w latach trzydziestych, kiedy ludzie mieli realistyczne oczekiwania w stosunku do brytyjskiego klimatu, więc zbudowano ją z cegły i była na tyle solidna, że mogła służyć jako zapora przeciwczołgowa. Usiedliśmy tyłem do wiatru na ławce, która ciągnęła się przez całą długość wiaty. Wnętrze zostało udekorowane muralem przedstawiającym morski krajobraz: niebieskie morze, białe chmury i czerwone żagle. Jakiś kretyn wysprejował „BMX” na niebie, na bocznej ścianie nabazgrano kilka imion — Brooke T., Emily B. i Lesley M. Znajdowały się na takiej wysokości, że mogły zostać wymalowane przez znudzoną nastolatkę siedzącą w rogu ławki. Nie trzeba być gliniarzem, by domyślić się, że młodzież z Brightlingsea spędzała tu czas w tym trudnym okresie pomiędzy osiągnięciem wieku odpowiedzialności karnej a wiekiem, w którym można legalnie spożywać alkohol.
Lesley wyjęła z torby jakiś klon iPada i go włączyła. Ktoś w jej rodzinie musiał znać się na sprzęcie. Wiem, że to nie była ona, ponieważ miała tam zainstalowany syntezator mowy. Lesley włączyła klawiaturę i iPad przemówił. To był tani model z amerykańskim akcentem, przez co brzmiał jak autystyczny surfer, ale przynajmniej mogliśmy odbyć niemal normalną rozmowę.
Pominęła wszelkie uprzejmości i od razu przeszła do sedna.
— Czy magia może coś naprawić? — zapytała.
— Sądziłem, że doktor Walid już z tobą o tym rozmawiał. — Bałem się tego pytania.
— Nie chcesz powiedzieć.
— Czego?
Lesley pochyliła się nad tabletem i postukała palcem w ekran. Napisała kilka linijek, zanim przetworzyła je na głos.
— Chcę się tego dowiedzieć od ciebie — powiedział iPad.
— Dlaczego?
— Bo tobie ufam.
Wziąłem oddech. Dwóch emerytów przejechało koło wiaty na skuterach inwalidzkich.
— O ile mi wiadomo, magia działa na tej samej zasadzie, na której opierają się prawa fizyki — powiedziałem.
— To, co zrobi magia — odezwał się iPad — magia może odwrócić.
— Jeśli sparzysz dłoń ogniem albo prądem, to masz oparzenie, które możesz owinąć bandażem lub posmarować maścią. Nie leczysz go elektrycznością ani nie stosujesz ognia. A ty…
…miałaś naciągniętą skórę i mięśnie twarzy przez złego ducha — twoja szczęka się rozpadła i trzymała się w kupie najpierw dzięki magii, a gdy ta wygasła, twoja twarz odpadła… twoja piękna twarz. Byłem tam; widziałem, jak to się stało. Teraz nic już nie mogę zrobić.
— Nie możesz tego odwrócić — powiedziałem.
— Wiesz wszystko? — zapytał iPad.
— Nie — odpowiedziałem. — I nie sądzę, by Nightingale wiedział.
Siedziała nieruchomo przez dłuższą chwilę. Miałem ochotę objąć ją ramieniem, ale nie wiedziałem, jak zareaguje. Już miałem podnieść rękę, kiedy skinęła głową i ponownie podniosła tablet.
— Pokaż mi — rozkazał iPad.
— Lesley…
— Pokaż mi — wielokrotnie wydała komendę powtórzenia — pokaż mi, pokaż mi, pokaż mi…
— Poczekaj — powiedziałem i sięgnąłem po iPada, ale ona go odsunęła. — Muszę wyjąć baterie — wyjaśniłem. — Bo magia przepali wszystkie styki.
Odwróciła iPada, otworzyła go i wyjęła baterię. Po zniszczeniu pięciu telefonów z rzędu, wyposażyłem najnowszego Samsunga w mechanizm zabezpieczający, co oznaczało, że obudowa trzymała się tylko dzięki gumkom recepturkom. Kiedy Lesley to zobaczyła, wzdrygnęła się i prychnęła, co, jak podejrzewałem, było śmiechem.
W myślach utworzyłem kształt odpowiedniej formy, otworzyłem dłoń i pojawiło się światełko. Nieduże, ale wystarczające, by emitować blady blask, który odbijał się w okularach przeciwsłonecznych Lesley. Przestała się śmiać. Zamknąłem dłoń i światełko zniknęło.
Lesley patrzyła na nią przez chwilę, a potem zrobiła ten sam gest, powtórzyła go dwa razy, powoli i metodycznie. Kiedy nic się nie stało, spojrzała na mnie i pomimo okularów i szala wiedziałem, że zmarszczyła brwi.
— To nie takie łatwe — powiedziałem. — Przez półtora miesiąca ćwiczyłem każdego ranka po cztery godziny dziennie, zanim udało mi się to zrobić. A to jest dopiero pierwsza rzecz, której trzeba się nauczyć. Mówiłem ci już o łacinie i grece…?
Przez chwilę siedziała w ciszy, po czym szturchnęła mnie w rękę. Westchnąłem i wyczarowałem kolejne światełko. Teraz mógłbym to zrobić nawet przez sen. Lesley naśladowała mój gest, ale nic się nie pojawiło. Nie żartowałem, mówiąc, że tak długo się tego uczyłem.
Wrócili emeryci na skuterach i przejechali po bulwarze. Zgasiłem światełko, ale ona przez cały czas powtarzała ten gest, a jej ruchy stawały się coraz bardziej niecierpliwe. Znosiłem to najdłużej, jak umiałem, po czym ująłem jej dłoń w swoją, żeby to powstrzymać.
Zaraz potem wróciliśmy do jej domu. Kiedy dotarliśmy na ganek, poklepała mnie po ramieniu, weszła do środka i zamknęła mi drzwi przed nosem. Przez witraż widziałem jej rozmazany kształt oddalający się szybko w głąb korytarza, a potem całkiem zniknęła.
Miałem już się odwrócić, kiedy drzwi się otworzyły i wyszedł tata Lesley.
— Peter — powiedział. Ludzie tacy jak Henry May nieczęsto odczuwają skrępowanie, więc nie potrafią go dobrze ukrywać. — Myślałem, że może napijemy się herbaty, na High Street jest kafejka.
— Dzięki — odparłem. — Ale muszę wracać do Londynu.
— Och — westchnął i podszedł bliżej. — Ona nie chce, żebyś oglądał ją bez maski… — Machnął ręką w stronę domu. — Wie, że jeśli wejdziesz do środka, będzie musiała ją zdjąć. A nie chce, żebyś ją taką widział. Rozumiesz to, prawda?
Skinąłem głową.
— Nie chce, żebyś zobaczył, jak źle to wygląda — dodał.
— A jak źle to wygląda?
— Najgorzej, jak się da — rzucił Henry.
— Przykro mi.
Henry wzruszył ramionami.
— Chciałem ci tylko powiedzieć, żebyś nie brał tego do siebie — wyjaśnił. — To nie jest żadna kara ani nic w tym stylu.
Ale wziąłem to do siebie, wobec czego pożegnałem się, wsiadłem do jaguara i ruszyłem w stronę Londynu.
Właśnie udało mi się wjechać na A12, kiedy zadzwonił doktor Walid i powiedział, że ma ciało, na które powinienem spojrzeć. Dodałem gazu. Obowiązki wzywały. I byłem za to wdzięczny.
*
Każdy szpital, w którym kiedykolwiek byłem, ma ten sam zapach — mieszankę środków dezynfekcyjnych, rzygów i śmierci. UCH był zupełnie nowy, nie miał jeszcze dziesięciu lat, ale zapaszek zaczynał już wsiąkać w ściany, oprócz, co dziwne, dolnego piętra w suterenie, gdzie trzymali ciała umarłych. W tym miejscu farba na ścianach wciąż była świeża, a jasnoniebieskie linoleum nadal piszczało pod stopami.
Wejście do kostnicy znajdowało się w połowie długiego korytarza, na którym wisiały w ramkach zdjęcia starego szpitala Middlesex z czasów, kiedy przełomowym odkryciem medycznym było to, że lekarze powinni myć ręce pomiędzy kolejnymi pacjentami. Strzegły go podwójne drzwi zamykane na zamek elektroniczny i napis „Wstęp wzbroniony. Stop. Tylko dla personelu kostnicy”. Kolejna tabliczka kazała mi wcisnąć dzwonek na domofonie, co oczywiście zrobiłem. Z głośnika rozległ się bełkot. Na wypadek gdyby to było pytanie, powiedziałem, że przyszedł posterunkowy Peter Grant i chce się widzieć z doktorem Walidem. Rozległ się jeszcze jeden bełkot, czekałem, a potem drzwi otworzył doktor Abdul Haqq Walid, światowej sławy gastroenterolog, kryptopatolog i praktykujący Szkot.
— Peter — przywitał się. — Co u Lesley?
— Chyba w porządku — powiedziałem.
Kostnica była mniej więcej taka sama jak reszta szpitala, tylko że mniej ludzi narzekało tu na usługi systemu opieki zdrowotnej. Doktor Walid poprowadził mnie obok ochroniarza w recepcji i przedstawił dzisiejszemu nieboszczykowi.
— Kto to jest? — zapytałem.
— Cyrus Wilkinson. Przedwczoraj padł w pubie na Cambridge Circus. Został przewieziony na oddział wypadkowy, gdzie stwierdzono jego zgon i zwieziono go tutaj na rutynową sekcję.
Biedny stary Cyrus Wilkinson nie wyglądał tak źle, choć oczywiście miał nacięcie w kształcie litery Y, które sięgało od piersi do krocza. Na szczęście doktor Walid zakończył grzebanie w jego narządach i zaszył go, zanim tutaj dotarłem. To był biały mężczyzna, wyglądał na dobrze zakonserwowanego czterdziestokilkulatka z niewielkim piwnym brzuszkiem, ale z silnymi rękami i nogami. Według mnie wyglądał na biegacza.
— I jest tutaj, ponieważ…?
— Cóż, mamy dowód na nieżyt żołądka, zapalenie trzustki i marskość wątroby — wyjaśnił lekarz. To ostatnie sam znałem.
— Czyli pijak? — zapytałem.
— Między innymi — odparł Walid. — Miał silną anemię, co mogło być związane z jego problemami z wątrobą, ale bardziej wygląda mi to na niedobór witaminy B12.
Zerknąłem ponownie na ciało.
— Jest całkiem nieźle umięśniony — zauważyłem.
— Kiedyś był wysportowany — powiedział doktor Walid. — Ale ostatnio chyba się zapuścił.
— Dragi?
— Wykonałem szybki test i nic. Za kilka dni dostanę wyniki z próbek włosów.
— Jaka była przyczyna śmierci?
— Zatrzymanie akcji serca. Znalazłem dowody potwierdzające kardiomiopatię rozstrzeniową. To dzieje się wtedy, gdy serce się powiększa i nie wykonuje swojej roboty — wyjaśnił. — Ale sądzę, że zeszłej nocy wykończył go ostry zawał serca.
Kolejny termin, który znałem z zajęć na temat „co robić, jeśli twój podejrzany pada podczas zatrzymania”, które odbyłem w Hendon. Innymi słowy: atak serca.
— Przyczyny naturalne? — zapytałem.
— Pozornie tak — odparł doktor Walid. — Ale tak naprawdę nie był wystarczająco chory, żeby paść trupem. Oczywiście ludzie przez cały czas to robią.
— To skąd wiesz, że to jeden z naszych?
Doktor Walid poklepał trupa po ramieniu i puścił do mnie oko.
— Musisz się zbliżyć, żeby zobaczyć.
Nie za bardzo lubię zbliżać się do nieboszczyków, nawet takich niepozornych jak Cyrus Wilkinson, więc poprosiłem o maseczkę i okulary ochronne. Gdy upewniłem się, że nie dotknę ciała nawet przez przypadek, ostrożnie pochyliłem się nad jego twarzą.
Vestigia to znaki, jakie zostawia magia na różnych przedmiotach. Jest to w pewnym sensie wrażenie zmysłowe, jak zapach lub dźwięk, który kiedyś słyszałeś. Zapewne odczuwasz coś takiego setki razy w ciągu dnia, ale wszystko miesza ci się ze wspomnieniami, z marzeniami, a nawet zapachami, które czujesz, i dźwiękami, które słyszysz. Niektóre rzeczy, na przykład kamienie, wchłaniają wszystko, co dzieje się wokół nich, nawet kiedy jest tam bardzo mało magii, i ona właśnie nadaje charakter starym domom. Inne rzeczy, takie jak ludzkie ciało, fatalnie utrzymują vestigia — trzeba magicznego ekwiwalentu granatu, aby cokolwiek zachowało się na nieboszczyku.
Dlatego też byłem nieco zaskoczony, słysząc, że ciało Cyrusa Wilkinsona gra solo na saksofonie. Melodia napłynęła z czasów, kiedy wszystkie radia były z bakelitu i dmuchanego szkła, a razem z nią pojawił się zapach składu materiałów budowlanych — ciętego drewna i cementu. Wytrzymałem na tyle długo, by upewnić się, że znam tę melodię, i wtedy dopiero się odsunąłem.
— Jak na to wpadłeś? — zapytałem.
— Sprawdzam wszystkie nagłe przypadki śmiertelne — odpowiedział Walid. — Tak na wszelki wypadek. Miałem wrażenie, że brzmi jak jazz.
— Znasz tę melodię?
— Nie. Słucham rocka progresywnego i romantyków z dziewiętnastego wieku. — A ty?
— To Body and Soul. Melodia z lat trzydziestych — wyjaśniłem.
— Kto ją grał?
— Prawie wszyscy. To jeden z największych klasyków jazzowych.
— Nie da się umrzeć na jazz — zafrasował się doktor Walid. — Prawda?
Pomyślałem o Fatsie Navarro, Billie Holiday i Charliem Parkerze, który, kiedy umarł, został uznany przez koronera za człowieka dwa razy starszego niż był w rzeczywistości.
— No wiesz — odparłem. — Sądzę, że jednak tak.
Jazz z pewnością odcisnął swoje piętno na moim ojcu.
*
Vestigium nie pozostaje na ciele, jeśli w grę nie wchodzi poważna magia, co oznaczało, że albo ktoś zrobił coś magicznego Cyrusowi Wilkinsonowi, albo to on praktykował magię. Nightingale nazywał cywilów parających się magią „praktykantami”. Według niego praktykant, nawet amator, często zostawia ślady swoich „praktyk” w domu, wobec czego przejechałem przez rzekę, by zawitać pod adres odnotowany na prawie jazdy pana Wilkinsona i przekonać się, czy był tam ktoś, kto tak bardzo go kochał, że aż go zabił.
Dom był dwukondygnacyjnym edwardiańskim szeregowcem po „właściwej” stronie Tooting Bec Road. To była dzielnica volkswagenów golfów z kilkoma audi i bmw, by podnieść nieco prestiż okolicy. Zaparkowałem na żółtej linii i ruszyłem w górę ulicy. Moje spojrzenie przykuła fluorescencyjna pomarańczowa honda civic — nie tylko miała smutny mały silniczek 1.4 VTEC, lecz także na fotelu kierowcy siedziała kobieta i przyglądała się domowi. Zapamiętałem sobie ten samochód, zanim otworzyłem żelazną bramę, przeszedłem krótki podjazd i zadzwoniłem. Przez chwilę czułem zapach drewna i cementu, ale kiedy drzwi się otworzyły, straciłem zainteresowanie światem wokół mnie.
Była niemodnie zaokrąglona, pulchna i seksowna w obszernym błękitno-niebieskim szetlandzkim swetrze. Miała bladą, ładną twarz i potargane brązowe włosy, które sięgałyby połowy pleców, gdyby nie związała ich w niechlujny koczek z tyłu głowy. Oczy miała czekoladowo-brązowe, a usta pełne, z opadającymi kącikami. Zapytała, kim jestem, a ja się przedstawiłem.
— Co mogę dla pana zrobić, posterunkowy? — zapytała. Mówiła z silnym akcentem z wyższych sfer, co brzmiało jak parodia, a kiedy się odezwała, miałem wrażenie, że nad nami zaraz przeleci Spitfire.
— Czy to dom Cyrusa Wilkinsona? — zapytałem.
— Obawiam się, że tak, posterunkowy.
Zapytałem grzecznie, kim jest.
— Simone Fitzwilliam — odpowiedziała i podała mi rękę. Automatycznie nią potrząsnąłem; jej dłoń była miękka i ciepła. Pachniała wiciokrzewem. Zapytałem, czy mogę wejść, a ona odsunęła się, żeby wpuścić mnie do środka.
Dom został zbudowany dla niższej klasy średniej z aspiracjami, więc miał wąski, lecz proporcjonalny korytarz. Wciąż były tam oryginalne czarno-białe kafle oraz zniszczony, stary dębowy kredens. Simone zaprowadziła mnie do salonu. Zauważyłem, że pod czarnymi legginsami ma silne, ale kształtne nogi. Dom przeszedł standardowy proces uszlachetniania: pierwszy pokój połączono z jadalnią; wycyklinowano i polakierowano dębowe klepki podłogowe, a potem przykryto je dywanikami. Meble przypominały projekty Johna Lewisa — były drogie, wygodne i mało oryginalne. Plazmowy telewizor był wystarczająco duży i podpięty do odtwarzacza Sky i Blu-ray. Na półkach stały płyty DVD, a nie książki. W miejscu, gdzie powinien być kominek, gdyby nie został wyburzony w którymś momencie w ciągu ostatnich stu lat, wisiała reprodukcja Moneta.
— Co łączyło panią z panem Wilkinsonem? — zapytałem.
— Był moim kochankiem — odpowiedziała.
Banalna wieża stereo hitachi była najwyższej jakości, miała odtwarzacz płyt kompaktowych i elektronikę półprzewodnikową, ale nie miała gramofonu. Stały tam półki z płytami, wśród nich: Wes Montgomery, Dewey Redman, Stan Getz. Oprócz tego jakieś hity z lat dziewięćdziesiątych.
— Przykro mi z powodu pani straty — powiedziałem. — Jeśli mogę, chciałbym zadać kilka pytań.
— Czy to konieczne? — zapytała.
— Często zajmujemy się sprawami, w których mamy wątpliwości co do okoliczności śmierci — wyjaśniłem. Właściwie my, czyli policja, niczego nie badamy, chyba że udział osób trzecich jest ewidentny albo jeśli Ministerstwo Spraw Wewnętrznych przekazało wytyczne, by nadać priorytet jakimś wybranym sprawom na czas bieżącego cyklu wiadomości.
— Czyżby były niejasne? — zapytała Simone. — Rozumiem, że biedny Cyrus miał zawał. — Usiadła na pastelowo-niebieskiej sofie i gestem wskazała miejsce na fotelu do kompletu. — Czyż nie jest to przyczyna naturalna? — Jej oczy zalśniły, a ona potarła je wierzchem dłoni. — Przykro mi, posterunkowy.
Zasugerowałem, żeby mówiła do mnie po imieniu, chociaż na tym etapie nie jest to wskazane — praktycznie słyszałem, jak Lesley wrzeszczy na mnie przez całą drogę z wybrzeża Essex. Wciąż jednak nie zaproponowała mi filiżanki herbaty, więc to chyba nie był mój dzień.
Simone się uśmiechnęła.
— Dziękuję, Peter. Możesz zadać swoje pytania.
— Cyrus był muzykiem? — zapytałem.
— Grał na saksofonie altowym.
— Grał jazz?
Kolejny przelotny uśmiech.
— A czy istnieje jakiś inny rodzaj muzyki?
— Modalny, bebop, mainstream? — próbowałem zaszpanować.
— Grał West Coast, chociaż nie miał nic przeciwko hard bopowi, kiedy nadarzyła się dobra okazja.
— Pani też gra?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki