Rzeki Londynu - Ben Aaronovitch - ebook + audiobook + książka

Rzeki Londynu ebook

Ben Aaronovitch

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszy tom bestsellerowego cyklu o magicznym Londynie, który pokochali czytelnicy na całym świecie. Peter Grant, młody funkcjonariusz londyńskiej policji, marzy o zostaniu detektywem. Jednak po odebraniu zeznań świadka, który okazał się... duchem, Grant zwraca na siebie uwagę detektywa Thomasa Nightingale’a zajmującego się przestępstwami związanymi z wszel kimi przejawami niesamowitości. Tak zaczynają się jego przygody w pełnym magii mieście, w którym duchy, bogowie i wampiry żyją tuż obok zwykłych mieszkańców, a pradawne zło powraca wraz z falą dziwnych, brutalnych morderstw. Rzeki Londynu to niesamowita i dowcipna podróż w świat magicznych przygód, czarujących postaci i kryminalnych zagadek, która nie pozostawi obojętnym żadnego czytelnika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 415

Oceny
4,0 (194 oceny)
62
83
36
12
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EnvieRaspberry

Dobrze spędzony czas

Wciągająca, ale też wymagająca skupienia lektura. Można się trochę pogubić, ale z czasem łapie się ten rytm i klimat oraz ciekawą osobliwość Londynu.
20
ETSquad

Nie oderwiesz się od lektury

Czytałem z przyjemnością! Sporo typowo angielskiego humoru. Polecam!
20
iwonkakpp

Całkiem niezła

Urban fantazy które teoretycznie ma wszystko co lubię a kompletnie mnie nie wciągnęło. Napisane XIX-wieczną prozą, tak że do prawie połowy książki każde wspomnienie o komputerach, komórkach itp. zgrzytało. Młody posterunkowy pilnujący ofiary morderstwa przed Coven Garden widzi ducha, który był świadkiem morderstwa i go przesłuchuje. Początkowo nikomu o tym nie mówi, bo przecież duchy i magia nie istnieją, ale jednocześnie nie jest tym zaskoczony ani specjalnie zmieszany i ta dychotomia towarzyszy nam przez cały czas. Dostałam nie to czego oczekiwałam.
10
DagmaraLorek

Z braku laku…

Początek książki był bardzo obiecujący. Podobało mi się takie łatwe wprowadzenie magii do tej historii. Od połowy natomiast strasznie mi się ta książka dłużyła, musiałam czasami przewijać i słuchać rozdziały od początku, żeby zrozumieć o czym mowa. Nie była to historia na tyle ciekawa żebym sięgnęła po następna część, jeśli zostanie przetłumaczona i wydana.
10
Chilim26

Całkiem niezła

Dziwna to była książka. Miało być zabawnie, ale trochę na siłę. Jedyne co mogę powiedzieć o głównym bohaterze, to że miał obsesję na punkcie kobiecych piersi.
10

Popularność




Ben Aarobovitch Rzeki Londynu Tytuł oryginału Rivers of London ISBN Copyright © Ben Aaronovitch, 2011 First published in Great Britain in 2011 by Gollancz an imprint of The Orion Publishing Group Ltd. The moral right of Ben Aaronovitch to be identified as the author of this work has been asserted in accordance with the Copyright, Designs and Patents Act of 1988. Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Szypuła, 2023 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2023All rights reserved Korekta Jadwiga Jęcz, Anna Skóra, Michał Trusewicz Wydanie I w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Pamięci Colina Raveya.

Ponieważ pewni ludzie są zbyt wielcy,

by ograniczyć się tylko do jednego świata.

 

 

 

Lecz po cóż im znać, co los im postanawia? Skoro smutek zawsze za wcześnie się zjawia, A szczęście tak krótko błyszczy. Myśl już więcej raju ich nie zniszczy Gdy niewiedza prawdziwą jest radością, Szaleństwem byłoby cieszyć się mądrością.

Oda na widziany z oddali Eton College,

Thomas Gray

1. Ważny świadek

Wszystko zaczęło się o wpół do drugiej w zimną czwartkową noc w styczniu, kiedy to Martin Turner, uliczny artysta i — wedle własnych słów — początkujący żigolak, potknął się o ciało przed zachodnim portykiem kościoła św. Pawła w Covent Garden. Martin, który sam nie był zbyt trzeźwy, w pierwszej chwili pomyślał, że ciało należy do jednego z rozlicznych birbantów, którzy wybrali piazza jako wygodną toaletę i dormitorium pod chmurką. Jako wytrawny londyńczyk Martin obrzucił ciało „londyńskim spojrzeniem” — zerknął szybko, żeby ocenić, czy leży przed nim pijak, wariat, czy istota ludzka w potrzebie. Fakt, że człowiek zupełnie spokojnie może należeć do wszystkich trzech kategorii jednocześnie, sprawiał, że zabawę w samarytanina uważano w Londynie za sport ekstremalny — jak skoki spadochronowe z wieży albo zapasy z krokodylem. Martin, zauważywszy dobrej jakości płaszcz i buty, zaszufladkował leżącego do kategorii pijanych, kiedy dotarło do niego, że ciału brakuje, ni mniej, ni więcej, tylko… głowy.

Rozmawiając z przesłuchującymi go detektywami policyjnymi, zwrócił uwagę, że dobrze się stało, że był w stanie wskazującym na spożycie, ponieważ w przeciwnym wypadku tylko traciłby czas, wrzeszcząc i biegając w kółko — zwłaszcza kiedy zdał sobie sprawę, że stoi w kałuży krwi. A tak, jedynie z powolną i metodyczną cierpliwością człowieka pijanego i przerażonego, Martin Turner wybrał numer 999 i wezwał policję.

Centrala policyjna powiadomiła najbliższy radiowóz patrolowo-interwencyjny i pierwsi funkcjonariusze zjawili się na miejscu przestępstwa już sześć minut później. Jeden z policjantów został z Martinem, który nagle zupełnie wytrzeźwiał, podczas gdy drugi potwierdził obecność ciała i uznał, że jeśli nie pojawią się żadne nowe fakty, w grę raczej nie wchodzi wypadek. Głowę znaleziono sześć metrów dalej — odturlała się i schowała za jedną z neoklasycznych kolumn portyku kościoła. Policjanci z zespołu patrolowo-interwencyjnego skontaktowali się z centralą, ta z kolei powiadomiła lokalny wydział zabójstw, którego funkcjonariusz dyżurny (najmłodszy stopniem posterunkowy detektyw w wydziale) zjawił się pół godziny później: rzucił raz okiem na pana Bezgłowego i obudził swojego przełożonego. I tak Wydział Zabójstw Policji Stołecznej stawił się z pompą i w całym swoim majestacie, zajmując dwadzieścia pięć metrów odsłoniętego bruku między portykiem kościoła a halą targową. Zjawił się patolog, żeby stwierdzić zgon, przedstawić wstępną ocenę przyczyny śmierci i przewieźć ciało na sekcję. (Doszło do drobnego opóźnienia, zanim znaleziono wystarczająco dużą torbę na dowody, by zmieścić w niej głowę). Potem tłumnie zwalili się technicy z laboratorium kryminalistycznego i żeby udowodnić, że to oni są tymi ważnymi, zażądali poszerzenia zabezpieczonego terenu, by objął cały zachodni kraniec piazza. Do tego potrzebowali więcej mundurowych, zatem nadinspektor detektyw, który był starszym oficerem śledczym, zadzwonił na komisariat przy Charing Cross i zapytał, czy nie mają wolnych ludzi. Dowódca zmiany, słysząc magiczne słowo „nadgodziny”, wmaszerował do policyjnego hotelu pracowniczego i wyrwał z ciepłych łóżek wszystkich na ochotnika. Dzięki temu poszerzono zabezpieczony obszar, rozpoczęto przeczesywanie terenu, młodszych detektywów odesłano, żeby załatwili różne tajemnicze sprawy, i wreszcie, jakoś tuż po piątej, czynności śledcze utknęły w martwym punkcie. Ciało odjechało, detektywi zniknęli, a technicy laboratoryjni jednogłośnie orzekli, że niczego więcej nie da się zrobić przed świtem — do którego brakowało jeszcze trzech godzin. Potrzebowano więc tylko paru frajerów, którzy przypilnują miejsca przestępstwa do czasu, kiedy pracę zacznie nowa zmiana.

I w ten właśnie sposób doszło do tego, że stałem w Covent Garden na lodowatym wietrze o szóstej rano, i dlatego akurat ja spotkałem ducha.

Czasem zastanawiam się, czy gdybym to ja poszedł po kawę, a nie Lesley May, moje życie byłoby o wiele mniej ­ciekawe i z pewnością mniej niebezpieczne. Czy to mogło się przydarzyć komukolwiek, czy właśnie mnie było pisane? Kiedy się nad tym zastanawiam, pomocna okazuje się mądrość, którą kiedyś podzielił się ze mną mój ojciec: „Kto to, kurwa, wie, dlaczego ludziom przydarzają się różne rzeczy?”.

*

Covent Garden to największy plac w centrum Londynu, z Operą Królewską na wschodnim krańcu, halą targową pośrodku i kościołem św. Pawła na zachodnim końcu. Kiedyś znajdował się tu główny targ warzywny i owocowy w Londynie, ale dziesięć lat przed moim urodzeniem przeniesiono go na południe, za rzekę. Miejsce to ma długą i barwną historię, wiążącą się głównie ze zbrodnią, prostytucją i teatrem, ale teraz jest targowiskiem dla turystów. Kościół św. Pawła, zwany Kościołem Aktorów dla odróżnienia od katedry św. Pawła, został wzniesiony przez Inigo Jonesa w 1638 roku. Wiem to wszystko, bo nic tak nie sprzyja szukaniu sposobów na zabicie czasu, jak stanie na lodowatym wietrze, a do jednej ze ścian kościoła przymocowano wielką i nadzwyczaj szczegółową tablicę informacyjną. Wiedzieliście na przykład, że pierwsza udokumentowana ofiara dżumy, której epidemia wybuchła w 1665 roku i zakończyła się spaleniem Londynu, została pochowana na tutejszym cmentarzu? A ja owszem — dowiedziałem się po dziesięciu minutach, podczas których próbowałem się schronić przed wiatrem.

Ekipa od zabójstw odcięła zachodnią część piazza, rozpinając taśmę w poprzek wyjazdu z King Street i Henrietta Street oraz wzdłuż frontu hali targowej. Ja pilnowałem końca przy kościele, gdzie się mogłem schować pod portykiem, a posterunkowa Lesley May, moja koleżanka, będąca tak samo jak ja na okresie próbnym, pilnowała terenu od strony piazza, gdzie mogła się ukryć przed wiatrem za halą targową.

Lesley była niską blondynką, niewiarygodnie wręcz żwawą dziewczyną, nawet kiedy nosiła kamizelkę policyjną. Razem przeszliśmy podstawowe szkolenie w Hendon, zanim przeniesiono nas do dzielnicy Westminster na okres próbny. Nasza znajomość ograniczała się do czysto zawodowych kontaktów, mimo mojego przemożnego pragnienia dobrania się do jej spodni od munduru.

Ponieważ oboje byliśmy posterunkowymi na okresie próbnym, zostawiono z nami doświadczonego posterunkowego, żeby nas nadzorował — który to obowiązek skrupulatnie wypełniał z pobliskiej całodobowej kafejki przy St. Martin’s Court.

Zadzwonił mój telefon. Potrzebowałem chwili, żeby wyłowić go spomiędzy kamizelki ochronnej, pasa biodrowego, pałki, kajdanek, policyjnej krótkofalówki i nieporęcznej, ale na szczęście wodoodpornej kurtki odblaskowej. Kiedy wreszcie odebrałem, okazało się, że dzwoni Lesley.

— Idę po kawę — powiedziała. — Też chcesz?

Zerknąłem w stronę hali targowej i zobaczyłem, że do mnie macha.

— Ratujesz mi życie — odpowiedziałem, patrząc, jak śmiga w stronę James Street.

Nie było jej nieco ponad minutę, kiedy zobaczyłem postać pod portykiem: niskiego mężczyznę w garniturze chowającego się w cieniu za najbliższą kolumną.

Posłużyłem się zalecanym w policji stołecznej „pierwszym powitaniem”:

— Hola! Co pan wyprawia?

Postać odwróciła się i mignęła mi blada, przestraszona twarz. Mężczyzna nosił sfatygowany staroświecki garnitur, do kompletu z kamizelką, zegarkiem z dewizką i wysłużonym cylindrem. Pomyślałem, że to jeden z artystów ulicznych, którzy mają pozwolenie na występy na placu, ale uznałem, że jest ociupinkę za wcześnie na takie rozrywki.

— Proszę tutaj, łaskawco — powiedział i skinął na mnie.

Upewniłem się, że wiem, gdzie jest moja rozkładana pałka, i podszedłem. Policjanci powinni groźnie górować nad obywatelami, nawet tymi pomocnymi. To dlatego nosimy wielkie buciory i spiczaste hełmy, kiedy jednak podszedłem, odkryłem, że mężczyzna jest drobniutki — metr pięćdziesiąt w ­kapeluszu. Walczyłem z pokusą, żeby przykucnąć, by nasze twarze znalazły się na tym samym poziomie.

— Wszystko widziałem, łaskawco — powiedział. — Straszna rzecz.

W Hendon nieustannie wbijają człowiekowi do głowy: zanim zrobisz cokolwiek innego, spisz imię i nazwisko delikwenta. Wyjąłem notatnik i długopis.

— Mogę zapytać pana o nazwisko?

— Oczywiście, że może pan, łaskawco. Nazywam się Nicholas Wallpenny, ale proszę nie pytać, jak to się pisze, bo sam nigdy tak naprawdę tego nie rozgryzłem.

— Jest pan artystą ulicznym?

— Można tak powiedzieć — zgodził się Nicholas. — Z pewnością do tej pory swoją sztukę uprawiałem wyłącznie na ulicach. Chociaż w taką zimną noc jak ta nie miałbym nic przeciwko przeniesieniu się z moimi poczynaniami nieco bardziej w cztery ściany. Jeśli rozumie pan, co mam na myśli, łaskawco.

Miał znaczek wpięty w klapę: uchwycony w podskoku cynowy szkielet. Trochę to za bardzo mroczne i gotyckie jak na londyńskiego cwaniaczka, ale z drugiej strony Londyn to kulturalna stolica świata, tygiel, gdzie dziwaków masz do wyboru, do koloru. Zapisałem więc „artysta uliczny”.

— No dobrze, może więc opowie mi pan, co pan widział.

— Widziałem mnóstwo rzeczy, łaskawco.

— Ale był pan tu wcześ­niej tego ranka?

Instruktorzy bardzo jasno pouczyli mnie także w kwestii sugerowania czegokolwiek świadkom. Informacje mają płynąć tylko w jednym kierunku.

— Jestem tu rano, w południe i w nocy — odpowiedział Nicholas, który najwyraźniej nie chodził na te same wykłady co ja.

— Jeżeli był pan świadkiem czegoś, to może lepiej, żeby wybrał się pan na komisariat i złożył zeznanie.

— Z tym może być pewien kłopot — odparł Nicholas — zważywszy na to, że już jestem trupem.

Pomyślałem, że źle go usłyszałem.

— Jeżeli martwi się pan o swoje bezpieczeństwo…

— Ja już niczym się nie martwię, łaskawco. Z racji tego, że jestem martwy od stu dwudziestu lat.

— Skoro jest pan martwy — powiedziałem, zanim zdążyłem ugryźć się w język — to jak to możliwe, że rozmawiamy?

— Musi pan mieć ździebko talentu — wyjaśnił Nicholas. — Coś ze starej Palladino. — Przyjrzał mi się uważnie. — Może co nieco po ojcu? W porcie pracował, co? Żeglarz albo coś w tym guście, po nim ma pan te ładne kręcone włosy i takie usta, prawda, łaskawco?

— Może pan udowodnić, że pan nie żyje? — zapytałem.

— Co tylko sobie pan zażyczy, łaskawco — odparł Nicholas i wyszedł z cienia.

Był przezroczysty — tak jak hologramy na filmach. Był trójwymiarowy, bez wątpienia realny i, niech mnie diabli wezmą, zwyczajnie przezroczysty. Widziałem przez niego biały namiot, który ekipa z laboratorium rozstawiła, żeby chronić teren wokół ciała.

Jasne, pomyślałem, tylko dlatego, że zwariowałeś, nie powinieneś przestać zachowywać się jak policjant.

— Może mi pan powiedzieć, co pan widział? — zapytałem.

— Widziałem, jak pierwszy dżentelmen, znaczy ten, co go zabito, wyszedł z James Street. Elegancki, dumny mężczyzna o posturze wojskowego, bardzo kolorowo odziany, wedle nowoczesnej mody. Za mego cielesnego życia uznałbym go za prima sort ptaszka do oskubania. — Nicholas przerwał i splunął. Nic nie spadło na ziemię. — A potem widzę drugiego dżentelmena, znaczy tego, co zabił. Idzie spacerkiem z drugiej strony, od Henrietta Street. Nie taki elegancki jak pierwszy, nosi niebieskie drelichy jak robotnik i skórzaną olejówkę jak rybak. Mijają się w tym miejscu. — Nicholas wskazał miejsce jakieś dziesięć metrów od kościelnego portyku. — Jak mniemam, znają się, bo kiwają do siebie głowami, ale nie przystają na pogawędkę ani nic z tych rzeczy, co jest zrozumiałe, bo to nie noc na szwendanie się po mieście.

— Czyli się minęli? — zapytałem nie tylko po to, żeby się upewnić, ale też, żeby zdążyć wszystko zanotować. — I uważa pan, że się znali?

— Byli znajomymi — odparł Nicholas. — Bo nie powiedziałbym, że są przyjaciółmi od serca, zwłaszcza po tym, co się potem okazało.

Zapytałem go, co się potem okazało.

— No to ten drugi, jegomość morderca, wkłada czapkę i czerwoną kurtkę, wyciąga kij, a robi to cicho i szybko jak złodziejaszek obrabiający śpiącego gościa w pensjonacie, staje za tym pierwszym dżentelmenem i strąca mu czyściutko głowę z karku.

— Chyba pan sobie żartuje — powiedziałem.

— Skądże znowu! — oburzył się Nicholas i przeżegnał się. — Przysięgam na własną śmierć, a poważniejszej przysięgi taki biedny cień jak ja złożyć już nie może. To był straszny widok. Głowa mu odpadła i krew trysnęła.

— Co zrobił zabójca?

— Cóż, zrobił swoje, więc się zmył. Poszedł spokojnie New Row jak doliniarz na błonia — powiedział Nicholas.

Pomyślałem sobie, że New Row prowadzi do Charing Cross Road, idealnego miejsca, żeby złapać taksówkę albo nawet autobus nocny, jeśli dobrze się trafi. Zabójca mógł opuścić centralny Londyn w niecały kwadrans.

— Ale nie to było w tym wszystkim najgorsze — powiedział Nicholas, który najwyraźniej nie zamierzał pozwolić, by widownia się rozproszyła. — W tym jegomościu mordercy było coś upiornego.

— Upiornego? Przecież pan jest duchem.

— Może i jestem, ale to znaczy, że tym bardziej wiem, kiedy widzę coś upiornego.

— A co takiego pan zobaczył?

— Jegomość morderca zmienił nie tylko nakrycie głowy i płaszcz, on zmienił też twarz — powiedział Nicholas. — I niech mi pan sam powie, czy to nie upiorne!

Ktoś zawołał mnie po imieniu. Lesley wróciła z kawą.

Nicholas zniknął, kiedy tylko spuściłem go z oka.

Stałem i przez chwilę gapiłem się jak idiota, dopóki Lesley znowu mnie nie zawołała.

— Chcesz tę kawę czy nie?

Przeszedłem po bruku do anioła, który czekał ze styropianowym kubkiem.

— Coś się wydarzyło, kiedy mnie nie było? — zapytała.

Wypiłem łyczek kawy. Słowa „Właśnie rozmawiałem z duchem, który wszystko widział” nie zdołały wydobyć się z moich ust.

*

Następnego dnia obudziłem się o jedenastej — o wiele wcześ­niej, niżbym chciał. Zostaliśmy z Lesley zmienieni o ósmej, więc powlekliśmy się do hotelu policyjnego i poszliśmy prosto do łóżka. Niestety każde do własnego.

Główne zalety zakwaterowania w hotelu przy komisariacie to niska cena, fakt, że masz blisko do pracy i że nie mieszkasz z rodzicami. Minusy są takie, że dzielisz przestrzeń życiową z ludźmi, którzy nie są na tyle przystosowani społecznie, by żyć z normalnymi istotami ludzkimi, i którzy notorycznie noszą ciężkie buty. Brak przystosowania społecznego sprawia, że otwarcie lodówki okazuje się ekscytującą przygodą mikrobiologiczną, a buciory oznaczają, że każdej nowej zmianie towarzyszą odgłosy przypominające zejście lawiny.

Leżałem w wąskim, małym łóżku hotelowym, gapiąc się na plakat Estelle, który przylepiłem do ściany naprzeciwko. Nie obchodzi mnie, co mówią inni — nigdy nie jesteś za stary, żeby zaraz po przebudzeniu zobaczyć piękną kobietę.

Poleżałem tak z dziesięć minut, mając nadzieję, że wspomnienie rozmowy z duchem rozpłynie się jak sen, ale nic z tego nie wyszło, wstałem więc i wziąłem prysznic. To był ważny dzień i musiałem zachować przytomność umysłu.

Stołeczna policja, wbrew temu, co myślą ludzie, nadal jest organizacją mocno związaną z klasą robotniczą i jako taka całkowicie ignoruje pochodzenie funkcjonariusza. To dlatego każdy świeżo upieczony posterunkowy, niezależnie od zdobytego wykształcenia, musi odsłużyć dwuletni okres próbny jako zwykły krawężnik. A to dlatego, że nic tak nie kształtuje charakteru jak fakt, że obywatele ci naubliżali, opluli cię i na ciebie zwymiotowali.

Pod koniec okresu próbnego zaczynasz ubiegać się o różne stanowiska w najróżniejszych wydziałach, sekcjach i zespołach operacyjnych, które składają się na siły policyjne. Większość stażystów będzie kontynuować karierę jako mundurowi z prawdziwego zdarzenia w jednej z dzielnicowych komend, a oficerowie z policji stołecznej lubią podkreślać, że decyzja o pozostaniu mundurowym posterunkowym, który wykonuje kluczową pracę na ulicach Londynu, to wybór dobry sam w sobie. W końcu kogoś trzeba lżyć, opluwać i obrzygiwać, i ja sam podziwiam tych dzielnych ludzi, którzy są gotowi poświęcić się i podjąć tego zadania.

Takie szlachetne powołanie poczuł kiedyś dowódca mojej zmiany, inspektor Francis Neblett. Wstąpił do policji w epoce dinozaurów, błyskawicznie awansował do stopnia inspektora i następne trzydzieści lat spędził całkiem szczęśliwie na tym samym stanowisku. Był to stateczny człowiek o prostych ciemnych włosach i twarzy, która wyglądała, jakby ktoś przywalił w nią płaskim końcem łopaty. Neblett był wystarczająco staroświecki, żeby wkładać kurtkę mundurową na przepisową białą koszulę, nawet kiedy wychodził na patrol ze „swoimi chłopakami”.

Dzisiaj byłem umówiony z nim na rozmowę, w czasie której mieliśmy „omówić” perspektywy mojej przyszłej kariery zawodowej. Teoretycznie była to część zintegrowanego procesu rozwoju zawodowego, mająca przynieść korzyści zarówno policji, jak i mnie. Po tej rozmowie zostaną podjęte ostateczne decyzje względem mojego przyszłego ulokowania — miałem silne podejrzenie, że pytanie, czego ja chcę, w ogóle nie padnie.

Lesley, która wyglądała na wręcz niedorzecznie wypoczętą, zastała mnie w zapuszczonym aneksie kuchennym, który dzieliliśmy ze wszystkimi mieszkańcami naszego piętra. W jednej z szafek leżał paracetamol; jedna rzecz w hotelu policyjnym jest pewna — zawsze znajdziesz tu paracetamol. Wziąłem dwie tabletki i popiłem wodą z kranu.

— Pan Bezgłowy miał nazwisko — powiedziała, kiedy robiłem sobie kawę. — William Skirmish, facet związany z mediami, mieszka w Highgate.

— Mówią coś jeszcze?

— To, co zwykle. Bezmyślne zabójstwo, bla, bla, bla. Przemoc w zaniedbanych częściach śródmieścia i do czego to dochodzi w Londynie, bla, bla.

— Bla — dodałem.

— Czemu wstałeś przed południem? — zapytała.

— O dwunastej mam spotkanie z Neblettem w sprawie mojego rozwoju zawodowego.

— Powodzenia.

*

Wiedziałem, że mam przegwizdane, kiedy Neblett zwrócił się do mnie po imieniu.

— Powiedz mi, Peter, gdzie widzisz siebie w przyszłości?

Poprawiłem się na krześle.

— No cóż, panie inspektorze, myślałem o wydziale kryminalnym.

— Chcesz być detektywem?

Neblett, rzecz jasna, awansował jako mundurowy, i wobec tego traktował funkcjonariuszy, którzy nosili cywilne ubrania, tak samo, jak cywile traktują inspektorów podatkowych. Człowiek może, przyciśnięty, przyznać, że są złem koniecznym, ale nie pozwoli córce wyjść za takiego za mąż.

— Tak, panie inspektorze.

— Dlaczego ograniczasz się do wydziału kryminalnego? Dlaczego nie wybierzesz którejś z jednostek specjalnych?

Bo nie mówisz, nadal będąc na okresie próbnym, że chcesz pracować w lotnej brygadzie albo w wydziale zabójstw, krążyć po mieście wielkim wozem i nosić ręcznie szyte buty.

— Pomyślałem, że zacznę od podstaw i powoli będę wspinał się wyżej — odpowiedziałem.

— To bardzo rozsądne podejście.

Nagle przyszła mi do głowy straszna myśl. A jeśli myśleli o wysłaniu mnie do Tridentu? To był zespół operacyjny, który zajmował się przestępstwami z użyciem broni palnej wśród czarnej społeczności. W Tridencie zawsze szukali czarnych funkcjonariuszy do potwornie niebezpiecznej roboty w charakterze tajniaków, a zważywszy, że byłem mieszańcem, kwalifikowałem się. Oczywiście nie chodzi o to, że moim zdaniem nie wykonują tam pożytecznej pracy, po prostu uważałem, że nie byłbym w tym dobry. To bardzo ważne, by znać swoje ograniczenia, a moje ograniczenia zaczynały się już przy przeprowadzce do Peckham — nie widzę siebie w towarzystwie Jamajczyków, gości bez stałego adresu i tych dziwacznych, chudych białych dzieciaków, które nie chwytają ironii w tekstach Eminema.

— Nie lubię rapu, panie inspektorze — powiedziałem.

Neblett powoli pokiwał głową.

— Dobrze wiedzieć — odparł, a ja postanowiłem trzymać od teraz gębę na kłódkę. — Peter — zaczął — w ciągu ostatnich dwóch lat wyrobiłem sobie bardzo dobrą opinię na temat twojej inteligencji i zdolności do ciężkiej pracy.

— Dziękuję, panie inspektorze.

— No i masz jeszcze solidne przygotowanie naukowe.

Dostałem trzy tróje na maturze: z matematyki, fizyki i chemii. Tylko tutaj coś takiego można uznać za solidne przygotowanie z nauk ścisłych, bo z pewnością nie wystarczyło, żebym zdobył wymarzone miejsce na uniwersytecie.

— Bardzo dobrze sprawdzasz się przy przelewaniu swoich przemyśleń na papier — dodał Neblett.

Poczułem w żołądku zimną gulę rozczarowania. Doskonale wiedziałem, jaki straszliwy przydział szykuje mi policja stołeczna.

— Chcemy, żebyś rozważył pracę w zespole kontroli postępów dochodzeń — powiedział Neblett.

Teoria leżąca u podstaw zespołu kontroli postępów jest bardzo solidna. Funkcjonariusze policji, zgodnie z powszechnym przekonaniem, toną w robocie papierkowej; podejrzanych trzeba spisać, łańcuch dowodowy nigdy nie może pęknąć, a zaleceń polityków i Ustawy o Policji i dowodach przestępstwa należy przestrzegać co do joty. Zadaniem zespołu kontroli jest wykonywanie roboty papierkowej za zaganianych posterunkowych, żeby ci mogli wracać na ulice, gdzie będą lżeni, opluwani i obrzygiwani. I tak, póki stróże prawa patrolują ulice, póty zbrodnia zostanie pokonana, a dobrzy, czytający „Daily Mail” obywatele naszego szlachetnego kraju będą żyć w pokoju.

A prawdę mówiąc, praca papierkowa nie jest aż tak uciążliwa — każdy na wpół kompetentny pracownik tymczasowy załatwiłby całość w pół godziny i miałby jeszcze czas na opiłowanie paznokci. Kłopot w tym, że w policji chodzi tylko o „twarz”, „obecność” i pamiętanie, co podejrzany powiedział jednego dnia, żeby następnego dnia przyłapać go na kłamstwie. Chodzi o to, by pobiec w stronę krzyku, zachować spokój i być tym, który otworzy podejrzaną paczkę. Oczywiście można robić jedno i drugie, to po prostu nie jest zbyt powszechne. Neblett w zasadzie mówił mi, że nie jestem prawdziwym gliniarzem — nie takim, co łapie złodziei — ale mogę wnieść znaczący wkład w wysiłki policji, odciążając prawdziwych gliniarzy. Z przyprawiającą o mdłości pewnością mogłem powiedzieć, że te słowa — „znaczący wkład” — już zmierzają pędem ku naszej rozmowie.

— Miałem nadzieję na coś wymagającego nieco większego zaangażowania, panie inspektorze — bąknąłem.

— To będzie wymagało zaangażowania — zapewnił mnie Neblett. — Wniesiesz znaczący wkład w naszą pracę.

*

Policjanci z zasady nie potrzebują pretekstu, żeby pójść do pubu, a jednym z ich rozlicznych nie-pretekstów jest tradycyjna popijawa z okazji końca okresu próbnego, podczas której członkowie zmiany dbają, żeby świeżo upieczeni stuprocentowi posterunkowi skuli się do nieprzytomności. W tym celu zostaliśmy z Lesley zawleczeni Strandem do „Roosevelt Road” i pojono nas alkoholem tak długo, aż przyjęliśmy pozycję horyzontalną. Tak przynajmniej mówiła teoria.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki