Ku Mapimi - Karol May - ebook

Ku Mapimi ebook

Karol May

0,0

Opis

"Podróżowali bez służącego i bez przewodnika. Za drogowskaz służyła im mapa Meksyku. Choć żaden z nikt nigdy nie odbył tej drogi, nie zbłądzili ani razu. Dzielił ich może dzień jazdy od hacjendy. Przemierzali właśnie równinę, na której gdzieniegdzie rosły kępy zarośli. Sternau — najbardziej doświadczony uczestnik wyprawy — zwracał uwagę na każde pomięte źdźbło, na każdą nadłamaną gałąź, na każdy kamyk, który mu się wydawał podejrzany. Długi czas jechali w milczeniu. Nagle Sternau zwrócił się do towarzyszy: — Nie odwracajcie głowy ani w prawo, ani w lewo, patrzcie uważnie wprost (...)" Tagi: klasyka, przygodowa

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 148

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ku Mapimi

Karol May

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-7991-099-1 Licencja: Tekst z domeny publicznej. Źródło: Polska Biblioteka Internetowa Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab, 2014. Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne - zachowane w brzmieniu zgodnym z oryginalnym wydaniem. Zdjęcie na okładce: Tony Clough
MASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków E-mail: [email protected] www.masterlab.pl

WŁADCA SKAŁ

Podróżowali bez służącego i bez przewodnika. Za drogowskaz służyła im mapa Meksyku. Choć żaden z nikt nigdy nie odbył tej drogi, nie zbłądzili ani razu.

Dzielił ich może dzień jazdy od hacjendy. Przemierzali właśnie równinę, na której gdzieniegdzie rosły kępy zarośli. Sternau — najbardziej doświadczony uczestnik wyprawy — zwracał uwagę na każde pomięte źdźbło, na każdą nadłamaną gałąź, na każdy kamyk, który mu się wydawał podejrzany. Długi czas jechali w milczeniu. Nagle Sternau zwrócił się do towarzyszy:

— Nie odwracajcie głowy ani w prawo, ani w lewo, patrzcie uważnie wprost, na ten gęsty krzak mydłodrzewu, tam na prawo od wody.

— Co zobaczyłeś? — zapytał Mariano.

— Człowieka na czatach. On leży, a za nim stoi koń.

— Nic nie widzę.

Unger również wytężał wzrok, ale na próżno.

— Wierzcie mi — powiedział Sternau —tam naprawdę ktoś jest. Ale nie macie mojego doświadczenia, by w tej gęstwinie dojrzeć człowieka i konia. Kiedy wezmę strzelbę do ręki, zróbcie to samo, ale nie strzelajcie, dopóki ja nie zacznę.

Jechali dalej, aż dotarli do zarośli. Sternau raptownie zatrzymał konia, zdjął szybkim ruchem strzelbę z ramienia i wycelował w kierunku krzaków. Unger i Mariano sekundowali mu skwapliwie.

— Hola, mój panie, czego tam szukasz na ziemi? — zawołał Sternau.

Rozległ się krótki, rubaszny śmiech, potem dały się słyszeć słowa:

— Co was to obchodzi?

— Nawet bardzo — odparł Sternau. — Bądź pan posłuszny i wyłaź z krzaków.

— Dobrze, okażę wam tę grzeczność.

Poruszyło się w zaroślach. Wyszedł z nich człowiek okryty szczelnie bawolą skórą. Twarz jego wskazywała pochodzenie indiańskie, ubranie jednak podobne było do stroju, który przywdziewali zwykli łowcy bawołów. Uzbrojony w strzelbę i nóż, wyglądał na śmiałka, który by się diabła nie uląkł. Gdy wyszedł zza krzaków, koń ruszył za nim.

Nieznajomy obrzucił naszą grupkę badawczym spojrzeniem i powiedział:

— Nieźle sobie poczynacie, seniores. Można by przypuszczać, żeście zaznajomieni z prerią.

Sternau zrozumiał natychmiast, o co mu chodzi, ale Mariano zapytał:

— Dlaczego?

— Bo udawaliście, ze mnie nie widzicie, aż nagle przyłożyliście strzelby do oka.

— To, ze przyczaił się pan w gęstwinie, wydało nam się podejrzane — rzekł Sternau. — Co tam senior robił?

— Czekałem.

— Na kogo?

— Nie wiem. Może na was.

Sternau ściągnął brwi.

— Nie czas na głupie żarty.

— Racja. Ale musicie mi wpierw powiedzieć, dokąd zdążacie.

— Do hacjendy del Erina.

— W takim razie na was czekałem.

— Wynika stąd, że o naszym przybyciu wiedziano i wysłano seniora naprzeciw.

— Coś w tym rodzaju. Polując wczoraj w górach na bawołu, odkryłem w drodze powrotnej podejrzane ślady. Poszedłem za nimi i natrafiłem na gromadę białych, którzy leżeli obok siebie i głośno rozmawiali. Podsłuchałem, co mówili. Z ich słów wynikało, że chcą schwytać jeźdźców podążających z Meksyku do hacjendy del Erina. Wyruszyłem natychmiast, by ostrzec tych ludzi.

Sternau podał mu rękę.

— Prawy z pana człowiek, dziękuję. Może senior być spokojny, to my właśnie jedziemy do hacjendy. Ilu ludzi naradzało się nad schwytaniem nas?

— Dwunastu.

— Chciałbym pogadać sobie z nimi. Ale nie ma sensu narażać się na niebezpieczeństwo.

— Oczywiście — powiedział nieznajomy nie bez ironii.

— Dokąd pan jedzie? —zapytał Sternau, puszczając tę uwagę mimo uszu.

— Do hacjendy. Czy mam was tam poprowadzić?

— Bardzo proszę.

— Więc jedźmy.

Dosiadł konia i ruszył na czele. Według indiańskiego zwyczaju pochylił się na pędzącym koniu, by wypatrzyć każdy ślad na ziemi. Wieczorem, gdy trzeba było urządzić nocleg, okazał się tak doświadczony i zręczny jak preriowiec najwyższej klasy. Zaproszony przez naszą trójkę, przyłączył się do posiłku, wypalił również papierosa, gdy jednak zaproponowano mu łyk rumu, odmówił. Ze względu na grożące niebezpieczeństwo nie rozpalono ogniska, rozmawiano więc po ciemku.

— Czy zna pan mieszkańców hacjendy — zapytał Sternau przewodnika.

— Oczywiście.

— Kogo tam zastaniemy?

— Przede wszystkim seniora Arbelleza, hacjendera, senioritę Emmę, jego córkę, seniorę Hermoyes, wreszcie pewnego myśliwego, któremu odjęło rozum. Ponadto jest tam czeladź oraz czterdziestu vaquerów i cibolerów.

— Należy senior zapewne do cibolerów?

— Nie, jestem wolnym Miksteką.

— Miksteką? W takim razie musi senior znać Mokashi-tayissa, wodza zwanego Bawolim Czołem.

— Znam go.

— Gdzie jest teraz?

— Raz tu, raz tam, dokąd go zapędzi Wielki Duch. Gdzie słyszeliście o nim?

— Imię jego słynie szeroko, nawet za wielkim morzem.

— Rad będzie, gdy się o tym dowie. Jak mam was nazywać, seniores?

— Ja jestem Sternau, ten senior to Mariano, tamten Unger. A pan?

— Miksteką. To wystarczy.

Udali się na spoczynek. Każdy pełnił po kolei nocną służbę. Następnego ranka wyruszyli w drogę. Około południa ujrzeli przed sobą hacjendę. Miksteka zatrzymał się i wskazał ręką.

— Oto hacjenda del Erina, teraz już do niej traficie.

— Czy nie pojedzie pan z nami? — zapytał Sternau.

— Nie, moja droga prowadzi do lasu. Bądźcie zdrowi.

Spiął konia ostrogą i pocwałował na lewo. Sternau, Unger i Mariano podjechali ku bramie.

Na pukanie Sternaua zjawił się jeden z vaquerów z pytaniem, czego chcą.

— Czy senior Arbellez w domu?

— Tak.

— Powiedz mu, że przybyli doń goście z Meksyku.

— Jesteście sami, czy nadjedzie was więcej?

— Jesteśmy sami.

— Otworzę więc bramę.

Odsunął rygle i wpuścił jeźdźców na dziedziniec. Zeskoczyli z koni, vaquero powiódł je do wodopoju. Na ganku domu powitał ich hacjendera. Podał rękę Sternauowi, po czym wyciągnął ją w kierunku Mariana. Mariano miał twarz odwróconą, oglądał się za końmi. Kiedy spojrzał na Arbelleza, ten cofnął się zdumiony i zawołał:

— Caramba! To hrabia Manuel! Ale niemożliwe, przecież hrabia jest znacznie starszy!

Chwycił się za głowę. Po chwili wzrok jego padł na Ungera. Znów zawołał, załamując ręce:

— Valga me, Dios! Boże, nie opuszczaj mnie! Czy jestem zaczarowany?

— Co się stało, ojcze? — dał się słyszeć dźwięczny dziewczęcy głos.

— Chodź tu, moje dziecko. To zdumiewające! Przybywa trzech panów: jeden z nich jest podobny jak dwie krople wody do hrabiego Manuela, drugi zaś do twojego biednego narzeczonego.

Emma wyszła na ganek uśmiechnięta. Na widok Ungera spoważniała jednak.

— Rzeczywiście, ojcze. Ten pan wygląda zupełnie jak mój biedny Antonio.

— Wszystko musi się wyjaśnić — hacjendera uspokoił się już trochę. — Witam was, seniores, wejdźcie do mojego domu.

Uścisnął ręce Marianowi i Ungerowi i zaprowadził wszystkich do jadalni, gdzie podano im posiłek. Unger podnosił właśnie szklankę do ust, gdy nagle znieruchomiał. Odstawił szklankę. Wzrok jego spoczywał na otwartych drzwiach, w których stała jakaś blada postać, wpatrzona w przybyszów błędnym, pozbawionym wyrazu spojrzeniem. Unger podszedł ku niej.

— Czy to nie sen? — zawołał. — Antoni, Antoni! O mój Boże!

Mężczyzna spojrzał na niego i potrząsając głową jęknął żałośnie.

— Umarłem, zabito mnie. Unger zwrócił się do Arbelleza:

— Kim jest ten człowiek?

— To narzeczony mojej córki. Nazywa się Antonio Unger, myśliwi nadali mu przydomek Piorunowego Grota.

— A więc to jednak on. Bracie mój, bracie...

Objął Antonia i przycisnął do piersi. Chory przyjmował to obojętnie. Patrząc nie widzącym wzrokiem w twarz brata, powiedział:

— Zamordowano mnie, nie żyję.

— Co się z nim stało? — Unger pytał dalej.

— Jest obłąkany — odpowiedział Don Pedro.

— Obłąkany? O mój Boże!

Złapał się za głowę i usiadłszy na krześle, głośno zapłakał. Wszyscy otoczyli go kołem, przejęci bólem kapitana. Po chwili Arbellez położył mu rękę na ramieniu.

— Więc naprawdę jest pan bratem seniora Antonia?

Unger spojrzał na niego.

— Naprawdę.

— Pan jest marynarzem? Opowiadał nam wiele o panu. — Umarłem, zabili mnie... — jęczał chory.

Sternau przez cały czas nie spuszczał oka z nieszczęśliwego. Teraz zapytał Arbelleza:

— Co spowodowało chorobę?

— Uderzenie w głowę.

— Czy badał go lekarz?

— Tak. Wiele razy.

— I powiedział, że nie ma ratunku? W takim razie to nieuk, ignorant. Niech się pan uspokoi, panie Unger. Pański brat nie jest obłąkany, tylko umysł ma przyćmiony, a to da się wyleczyć.

Emma Arbellez z radosnym okrzykiem podbiegła do Sternaua i chwytając go za ręce, zawołała:

— Czy pan mówi prawdę?! Jest pan lekarzem?!

— Tak, jestem lekarzem i spodziewam się, że nie wszystko jeszcze stracone. Gdy się tylko dowiem szczegółowo, w jakich okolicznościach uległ temu wypadkowi, będę mógł stwierdzić, czy ratunek jest możliwy.

— Więc opowiem panu.

— Nie, seniorito, nie teraz. Odłożymy to na bardziej odpowiednią, spokojniejszą chwilę. Teraz musimy omówić inną sprawę, równie ważną i pilną.

Emma, acz niechętnie usłuchała Sternaua i wyprowadziła chorego.

— Czy moja hacjenda była ostatecznym celem podróży panów? — rozpoczął hacjendero.

— Tak.

— Znaleźliście ją bez przewodnika?

— Mniej więcej. Dopiero wczoraj spotkaliśmy człowieka, który nas odprowadził aż tutaj. Był to Indianin z plemienia Miksteków.

— Miksteków? W takim razie to Bawole Czoło.

— Bawole Czoło? — zdumiał się Sternau. — Ale nie miał żadnych odznak wodza.

— Nie nosi ich nigdy. Okrywa się zwykle bawolą skórą, za broń służy mu strzelba i nóż.

— W takim razie to na pewno był on. Jechaliśmy z Bawolim Czołem, wcale o tym nie wiedząc. Czy zobaczymy go jeszcze?

— Zazwyczaj krąży po tych okolicach. Zostaniecie tu przez jakiś czas, prawda?

— To zależy od okoliczności. Kiedy zechce pan posłuchać, co nas tu sprowadza?

— Zaraz albo później, jak pan woli. Czy ta sprawa musi być załatwiona od razu?

— Nie. Tym bardziej, że podchodzić do niej należy bardzo ostrożnie. Chodzi tu o pewną tajemnicę rodzinną. Do jej wyjaśnienia potrzebna nam pomoc pana i Marii Hermoyes.

— Jestem do pańskiej dyspozycji, niech pan jednak pozwoli, abym naprzód wskazał panom ich pokoje.

Indianka Karia zaprowadziła do nich gości. Sternau otrzymał pokój, w którym zwykle mieszkał hrabia Alfonso. Umywszy się i ogarnąwszy po przebytej drodze, zszedł na chwilę do ogrodu. Tu spotkał córkę Arbelleza siedzącą obok obłąkanego. Wstała i poprosiła gościa, by usiadł przy nich. Sternau usadowił się tak, żeby mógł obserwować chorego i nawiązał z senioritą rozmowę. Wkrótce dowiedział się o przygodzie z królewskim skarbem w pieczarze oraz o przyczynie choroby Ungera. Słuchał uważnie, gdyż opowiadanie interesowało go nie tylko z medycznego punktu widzenia.

— A więc Niedźwiedzie Serce był tu również? — przerwał w pewnym momencie. — Czy wodza Apaczów widziano od tego czasu?

— Nie.

— I całe to nieszczęście z powodu jednego człowieka, z powodu tego Alfonsa Rodrigandy! Ale już niebawem odpokutuje za wszystkie swoje łajdactwa.

— O, senior, czy rokuje pan jakieś nadzieje na uleczenie mojego Antonia? Podczas gdy pan był u siebie w pokoju, jego brat opowiedział mi, że jest pan sławnym lekarzem i że  uleczył pan z obłędu swoją małżonkę.

— Najlepszym lekarzem jest Bóg. Mam nadzieję, że on nam pomoże. Czy Antonio jest cierpliwy? Czy pozwoli się zbadać?

— Tak.

— Mam ze sobą instrumenty. Chyba wziąłem wszystko, co będzie mi potrzebne.

Ujął chorego za rękę. Unger poszedł za nim posłusznie. Emma pobiegła do swego pokoju i uklękła przed świętym obrazem, by się pomodlić. Gdy wróciła do salonu, wszyscy byli już w nim zebrani i oczekiwali na wyrok doktora. Kiedy zjawił się, zasypano go pytaniami.

— Przynoszę dobrą nowinę — odpowiedział z uśmiechem. — Uleczę seniora Ungera.

Rozległy się okrzyki radości. Ciągnął dalej:

— Uderzenie było niezwykle silne, ale nie uszkodziło czaszki, tylko pewne naczynia krwionośne. To spowodowało utratę pamięci. Unger zapomniał o wszystkim z wyjątkiem tego momentu, w którym zadano mu cios, chcąc go zabić. Dlatego jest przekonany, że umarł. Uleczę go tylko wtedy, gdy otworzę mu czaszkę i usunę krwiak, który uciska mózg.

— Czy to niebezpieczna operacja? — zapytała Emma z niepokojem.

— Jest bolesna, co prawda, ale niegroźna — pocieszał ją Sternau. — Jeżeli państwo mnie upoważnią, przeprowadzę ją jutro.

Wszyscy wyrazili zgodę, Arbellez zaś dodał z uśmiechem:

— Co do honorarium, nie powinien senior mieć żadnych obaw. Chory jest bogaty, otrzymał z królewskiego skarbu, ukrytego w pieczarze, podarunek, który mu pozwoli opłacić pańskie zabiegi.

— To nie najważniejsze. Miejmy nadzieję, że operacja całkowicie przywróci Ungerowi świadomość — rzekł doktor.

Po kolacji Sternau wyjawił mieszkańcom hacjendy, w jakim celu przybył do del Erina. Opowiadania Arbelleza i Marii Hermoyes utwierdziły go w dotychczasowych przypuszczeniach. Nie wątpił już — inni także nie — że Mariano jest prawdziwym hrabią Alfonsem.

Następnego dnia miała się odbyć operacja. Sternau poprosił Ungera, Mariana i Arbelleza o asystowanie. W samo południe wszyscy czterej udali się do pokoju chorego. Do korytarza, łączącego ten pokój z resztą domu, nikomu nie wolno było wchodzić, a w całym mieszkaniu miała panować niemal grobowa cisza. I tak się stało. Kilka razy tylko z pokoju, w którym przeprowadzano zabieg, słychać było coś w rodzaju bolesnego łkania lub głośnego, przeraźliwego krzyku. Wreszcie wszystko ucichło. Po pewnym czasie wszedł do salonu Arbellez, blady i wyczerpany.

— No i co? — Emma zerwała się z fotela.

— Senior Sternau jest jak najlepszej myśli. Antonio jeszcze nie odzyskał przytomności. Masz wejść do niego i zostać przy nim.

— Ja sama?

— Nie, razem ze mną. Gdy się obudzi, powinien zobaczyć znajome twarze.

Emma poszła za ojcem. Na górze spotkali kapitana Ungera. I on był blady i zmęczony. Gdy weszli do pokoju chorego, doktor stał pochylony nad łóżkiem i mierzył Ungerowi puls.

— Seniorito, niech pani tak usiądzie, by mógł panią zobaczyć natychmiast po przebudzeniu. Ja zaś ukryję się za kotarą — szepnął.

— Jak długo potrwa, zanim odzyska przytomność? — spytała Emma.

— Najwyżej dziesięć minut. Wtedy rozstrzygnie się, czy pamięć wróciła. Czekajmy i módlmy się.

Sternau stanął za kotarą, Emma usiadła na łóżku, Arbellez obok niego. Każda minuta wydawała im się wiecznością. Wreszcie Antonio poruszył ręką.

— Proszę się nie lękać — szepnął Sternau. — Może nawet krzyknąć z przerażenia, jest bowiem przekonany, że go zabito.

Doktor nie pomylił się. Chory drgnął nagle gwałtownie, po czym zesztywniał na kilka sekund. Widocznie wracała mu świadomość. W następnej sekundzie wydał okrzyk tak przeraźliwy i przejmujący, że Arbellez zadrżał, a Emma musiała się chwycić za poręcz łóżka, by nie spaść. Antonio westchnął bardzo głęboko i... otworzył oczy. Obecni mieli wrażenie, że budzi się ze snu. Popatrzył naprzód prosto przed siebie, potem na lewo i prawo. Gdy wzrok jego padł na Emmę, otworzył usta i wyszeptał:

— Emma... O Boże, śniło mi się, że Alfonso chciał mnie zabić, spotkałem go w jaskini, w której ukryty był królewski skarb. Czy naprawdę jestem u ciebie?

— Tak, jesteś u mnie, Antonio — odpowiedziała, biorąc go z ogromnym wzruszeniem za rękę.

Chwycił się nagle za głowę.

— Ale głowa boli mnie właśnie w tym miejscu, gdzie zostałem uderzony. Dlaczego mam bandaż, Emmo?

— Jesteś lekko zraniony.

— Aha... Wszystko opowiesz mi później. Teraz chce mi się spać, jestem bardzo zmęczony.

Zamknął oczy. Za chwilę zaczął oddychać miarowo. Sternau Wyszedł zza kotary i rozpromieniony powiedział:

— Wygraliśmy, udała się operacja. Jeżeli gorączka przejdzie, będzie zdrów. Niech pan zejdzie na dół, senior Arbellez, i przekaże domownikom dobrą wiadomość. Będę tu czuwał wraz z senioritą.

Nowina, którą przyniósł Arbellez, napełniła mieszkańców hacjendy nieopisaną radością. Następna doba minęła pomyślnie. Tylko rankiem zaniepokoili się trochę, nie było to jednak związane z osobą chorego. Przyjechał Bawole Czoło i kazał się zaprowadzić do Arbelleza. Powiadomił go o planowanym zamachu na hacjendę. Arbellez, ochłonąwszy z wrażenia, zaproponował:

— Pójdę po seniora Sternaua.

— Po wielkiego nieznajomego, którego tu przyprowadziłem? — zdziwił się Indianin. — Po co on potrzebny?

— Chciałbym się z nim naradzić.

— Kim jest ten człowiek? — w głosie Indianina czuć było lekceważenie.

— To lekarz.

— Lekarz bladych twarzy. Jakże on może dać dobrą radę Bawolemu Czołu, wodzowi Miksteków?

— Powinniście zastanowić się razem, co czynić. To człowiek wielkiego umysłu. Zrobił wczoraj Piorunowemu Grotowi operację głowy, przywrócił mu rozum i pamięć.

— A więc mój przyjaciel Piorunowy Grot znów wypowiada rozsądne słowa?

— Tak, będzie zdrów za kilka dni.

— Senior Sternau jest wielkim lekarzem, mądrym chirurgiem, ale nie wojownikiem. Czy widziałeś jego broń?

— Tak.

— Czy widziałeś, jak jeździ konno?

— Widziałem z daleka.

— Więc wiesz, że ten człowiek siedzi na koniu jak blada twarz, a broń jego lśni jak srebro; nie zdarza się to wielkim wojownikom.

— Nie chcesz się z nim naradzić?

— Jestem przyjacielem hacjendy, więc przystaję na twoją propozycję, ale nie będzie z tego żadnego pożytku. Sprowadź go.

Po chwili Arbellez wrócił w towarzystwie Sternaua. Po drodze opowiedział doktorowi, co oświadczył wódz Miksteków. Sternau powitał Indianina z uśmiechem.

— Słyszałem, że zowią seniora Bawole Czoło i że jesteś wodzem Miksteków. Czy to prawda?

— Tak, jestem Bawole Czoło, wódz Miksteków.

— Jakie nam przynosisz wieści?

— Zanim przyprowadziłem was tutaj, spotkałem dwanaście bladych twarzy, które chciały was napaść i uśmiercić. Teraz widziałem trzy razy więcej białych, planują zamach na hacjendę.

— Czy ich podsłuchałeś, senior?

— Tak.

— Kiedy zamierzają napaść?

— Jutrzejszej nocy. Widziałem ich w Wąwozie Tygrysa.

— Czy to daleko stąd ?

— Według obliczenia białych twarzy trzeba godzinę jechać konno albo dwie godziny iść pieszo.

— Co robią teraz w wąwozie?

— Jedzą, piją i śpią.

— Czy w wąwozie jest las?

— Owszem, jest, wielki i gęsty. W lesie wytryska źródło, przy nim rozłożyli obóz.

— Czy wystawili straże?

— Widziałem dwóch wartowników, jednego u wejścia do wąwozu, drugiego u wyjścia.

— Jaką broń mają blade twarze?

— Strzelby, sztylety i rewolwery.

— Czy Bawole Czoło zaprowadzi mnie do nich? Pytanie to wprawiło Indianina w zdumienie.

— Po co, senior?

— Chcę obejrzeć sobie te blade twarze.

— Przyjrzałem się im dokładnie. Kto chce je widzieć, ten musi pełzać po ziemi i mchu, przeciskać się przez krzaki, a do tego nie nadaje się pański piękny strój meksykański — Bawole Czoło uśmiechał się niemal ironicznie. — Zresztą, kto idzie, by podsłuchiwać wrogów, ten naraża się na to, że go zabiją.

— Czy senior się boi tam mnie zaprowadzić? — zapytał Sternau.

Miksteka spojrzał na niego z pogardą.

— Bawole Czoło nie zna trwogi. Zaprowadzi, ale nie pomoże, jeżeli napadną na seniora blade twarze w liczbie trzy razy po dwanaście.

— Więc czekaj, senior, tu na mnie.

Po tych słowach Sternau odszedł, by przysposobić się do drogi.

— Ten człowiek zginie — oświadczył Indianin z głębokim przekonaniem.

— Będziesz go ochraniał — z powagą stwierdził Arbellez.

— Ma wielkie usta, ale małą rękę, mówi dużo, ale nie dokona niczego — powiedział Bawole Czoło, po czym podszedł do okna i zaczął patrzeć przez nie.

Sternau wrócił po niedługim czasie.

— Jestem gotowy — oznajmił.

Miksteka spojrzał na niego. Zmienił się na twarzy, nie umiejąc ukryć zdumienia. Stemau bowiem wyglądał wspaniale. Był ubrany w skórzane spodnie, w grubą koszulę myśliwską i wysokie buty, na głowie miał kapelusz o szerokim rondzie. Ubranie to kupił w Meksyku i przywiózł z sobą do hacjendy. Przez ramię przewiesił dubeltówkę. Zza pasa wystawały mu dwa rewolwery, ostry nóż i błyszczący tomahawk. Miksteka podszedł do niego i wyrzekł jedno tylko słowo: — Chodźmy.

— Czy do Wąwozu Tygrysa chce pan pojechać konno? — spytał Sternau, widząc ostrogi u butów Bawolego Czoła.

— Tak.

— Myślę, że lepiej pójść tam pieszo. Człowiekowi łatwiej się ukryć niż koniowi, koń może zdradzić swego pana.

— Senior doktor ma rację — powiedział Miksteka obojętnym tonem, ale w oczach jego zamigotały iskierki radości. Popędził konia na pastwisko i szybkim krokiem ruszył przed siebie, nie oglądając się na Sternaua. Raz tylko, gdy natrafili na piaszczysty grunt, zatrzymał się i obejrzał do tyłu. Zobaczył ślady stóp tylko jednego człowieka, Sternau bowiem szedł dokładnie po jego śladach.

— Uff! — mruknął z aprobatą, kiwając głową.

Droga prowadziła z początku przez piaszczyste pastwiska, później przez wzgórza porośnięte niskimi drzewami, wreszcie weszli w las o drzewach tak olbrzymich, że za każdym z nich mógł się ukryć człowiek. Szli już około dwóch godzin. Indianin z każdą minutą stawał się coraz ostrożniejszy. Sternau przypuszczał, że są juz niedaleko wąwozu. I rzeczywiście. W pewnym momencie Miksteka przystanął i powiedział:

— Obóz w pobliżu. Nawet szelest mogą usłyszeć.

Sternau w milczeniu postępował za swym przewodnikiem. Nagle Bawole Czoło położył się na brzuchu wskazując Sternauowi, by zrobił to samo. Czołgali się powoli w zupełnej ciszy, aż usłyszeli czyjeś głosy. Byli na brzegu głębokiego wąwozu o ścianach tak stromych, że całkowicie niedostępnych. Wąwóz miał około ośmiuset kroków szerokości, a blisko trzysta długości. Na dnie płynął strumyk, a koło niego leżało w trawie dziesięciu uzbrojonych ludzi. U wejścia do wąwozu i u wylotu stały warty. Sternau obejrzawszy to wszystko, szepnął:

— Widział senior trzy razy po dwunastu wojowników?

— Tak.

— Ale tu jest tylko dziesięciu.