Kula - Michael Crichton - ebook

Kula ebook

Michael Crichton

3,0

Opis

[PK]

Tysiąc stóp pod powierzchnią Pacyfiku amerykański okręt badawczy natrafia na spoczywający na dnie gigantyczny, długi na pół mili statek kosmiczny. Zorganizowana przez marynarkę USA ekspedycja dokonuje zdumiewających odkryć: statek kosmiczny wygląda na nie uszkodzony, a jego wiek oceniany jest na 300 do 5000 lat. Wewnątrz zaś znajduje się tajemnicza metalowa kula...

[Opis wydawcy] 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Miejska Biblioteka Publiczna w Siemiatyczach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 479

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




MICHAEL CAICHTON

NA ZACHÓD OD TONGA

BARNES

ULF

BETH

ODPRAWA

BADANIA

ZANURZENIE

DH-8

WEJŚCIE

STATEK KOSMICZNY

DO ŚRODKA

WNĘTRZE

CZAS I PRZESTRZEŃ

NARADA

SZKLANY SZEŚCIAN

„COŚ OBCEGO”

WSTĘPNE SPOSTRZEŻENIA

PIERWSZA OCENA

„PROBLEM ANTROPOMORFIZMU”

OTWARCIE

IZOLACJA

POZA PLUTONEM

BADANY

ZMIANY

ANALIZY

TED

BETH

HARRY

LABORATORIUM

OBIAD

KOLEJNE PRZEKAZY

ALARM

PIERWSZY DIALOG

NEGOCJACJE Z OBCYM

ROSĘ LEVY

WZGLĘDY MILITARNE

POSTERUNKI BOJOWE

PO ATAKU

GOŚĆ

NASTĘPSTWA

ŁODZ

DH-8

KONSOLA

DALSZE ANALIZY

CIEŃ

16 GODZIN 00 MINUT

15 GODZIN 20 MINUT

12 GODZIN 30 MINUT

11 GODZIN 00 MINUT

09 GODZIN 00 MINUT

07 GODZIN 20 MINUT

07 GODZIN 00 MINUT

06 GODZIN 40 MINUT

06 GODZIN 00 MINUT

05 GODZIN 35 MINUT

05 GODZIN 00 MINUT

02 GODZINY 00 MINUT

01 GODZINA 40 MINUT

01 GODZINA 30 MINUT

00 GODZIN 00 MINUT

MICHAEL CAICHTON

Przełożył MAREK MASTALERZ

KULA

Tytuł oryginału

SPHERE

Ilustracja na okładce EDWIN HERDER

Used by arrangement with Ballantine Books, Inc.

Obwolutę i okładkę projektował ADAM OLCHOWIK

Redaktor MIRELLE i MIECZYSŁAW REMUSZKO

Redaktor techniczny

JANUSZ FESTUR

Copyright © 1987 by Michael Crichton

For the Polish edition

Copyright © 1992 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-7082-043-3

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. Warszawa 1992. Wydanie I Skład w Zakładzie Fototype w Milanówku Druk i oprawa w Lubelskich Zakładach Graficznych

Dla Lynn Nesbit

Gdy naukowiec rozważa jakiś problem, w ogóle nie bierze pod uwagę niemożliwego.

LOUIS I. KAHN

Nie można oszukać natury.

RICHARD FEYNMAN

Podczas przygotowania tej książki pomoc i zachętę okazali mi Caroline Conley, Kurt Villad-sen, Lisa Plonsker, Valery Pine, Anne-Marie Martin, John Deubert, Lynn Nesbit i Bob Gott-lieb. Wszystkim im jestem wdzięczny.

POWIERZCHNIA

NA ZACHÓD OD TONGA

BARNES

ULF

BETH

ODPRAWA

BADANIA

ZANURZENIE

DH-8

WEJŚCIE

STATEK KOSMICZNY

DO ŚRODKA

WNĘTRZE

CZAS I PRZESTRZEŃ

NARADA

SZKLANY SZEŚCIAN

„COŚ OBCEGO”

WSTĘPNE SPOSTRZEŻENIA

PIERWSZA OCENA

„PROBLEM ANTROPOMORFIZMU”

OTWARCIE

IZOLACJA

POZA PLUTONEM

BADANY

ZMIANY

ANALIZY

TED

BETH

HARRY

LABORATORIUM

OBIAD

KOLEJNE PRZEKAZY

ALARM

PIERWSZY DIALOG

NEGOCJACJE Z OBCYM

ROSĘ LEVY

WZGLĘDY MILITARNE

POSTERUNKI BOJOWE

PO ATAKU

GOŚĆ

NASTĘPSTWA

ŁODZ

DH-8

KONSOLA

DALSZE ANALIZY

CIEŃ

16 GODZIN 00 MINUT

15 GODZIN 20 MINUT

12 GODZIN 30 MINUT

11 GODZIN 00 MINUT

09 GODZIN 00 MINUT

07 GODZIN 20 MINUT

07 GODZIN 00 MINUT

06 GODZIN 40 MINUT

06 GODZIN 00 MINUT

05 GODZIN 35 MINUT

05 GODZIN 00 MINUT

02 GODZINY 00 MINUT

01 GODZINA 40 MINUT

01 GODZINA 30 MINUT

00 GODZIN 00 MINUT

NA ZACHÓD OD TONGA

Przez długi czas horyzont stanowiła monotonna płaska linia oddzielająca Ocean Spokojny od nieba. Helikopter Marynarki Wojennej leciał tuż ponad szczytami fal. Mimo dudnienia wirników Norman Johnson zapadł w sen. Był znużony; na pokładach rozmaitych wojskowych maszyn spędził już ponad czternaście godzin. Nie było to coś, do czego byłby przyzwyczajony pięćdziesięciotrzyletni profesor psychologii.

Nie miał pojęcia, jak długo spał. Kiedy się przebudził, stwierdził, że horyzont wciąż jest płaski, lecz przed nimi rozpościerają się białe półkola koralowych atolów.

— Gdzie jesteśmy? — zapytał przez interkom.

— To wyspy Ninihina i Tafahi — powiedział pilot. — Formalnie rzecz biorąc przynależą do archipelagu Tonga; nie są zamieszkane. Dobrze się panu spało?

— Nieźle. — Norman spojrzał na przepływające w dole wysepki: krzywizny białego piasku, porośnięte nielicznymi palmami, które szybko zniknęły mu z oczu. Ponownie roztoczył się przed nimi płaski ocean.

— Skąd pana ściągnęli? — zapytał pilot.

— Z San Diego — odparł Norman. — Wyleciałem wczoraj.

— Więc dotarł tu pan przez Honolulu—Guam—Pago?

— Zgadza się.

— Spory kawałek drogi — rzekł pilot. — Czym się pan właściwie zajmuje?

— Jestem psychologiem — powiedział Norman.

— Świroznawca, co? — Pilot uśmiechnął się. — No cóż, wygląda na to, że ściągnęli, kogo tylko się dało.

— To znaczy?

— Od dwóch dni przewozimy tu ludzi z Guam. Najróżniejszych: fizyków, biologów, matematyków — do wyboru, do koloru. Wszystkich przerzucamy w sam środek najgorszego zadupia na Oceanie Spokojnym.

— Co tam się właściwie stało? — zapytał Norman.

Pilot obejrzał się na niego. Czarne lotnicze okulary sprawiały, że Norman nie mógł dojrzeć wyrazu jego oczu.

— Nic nam nie powiedzieli, proszę pana. A jak z panem? Czego się pan dowiedział?

— Powiedziano mi — rzek} Norman — że miała miejsce katastrofa lotnicza.

— Aha — odparł pilot. — Wzywają pana do wypadków?

— Zdarza się.

Od dziesięciu lat Norman Johnson znajdował się na liście ekspertów powoływanych przez FAA * do badania przyczyn katastrof w lotnictwie cywilnym. Pierwszy raz brał w tym udział w 1976 roku po katastrofie samolotu United Airlines w San Diego; później był jeszcze wzywany do Chicago w siedemdziesiątym ósmym i Dallas w osiemdziesiątym drugim. Za każdym razem wyglądało to podobnie: naglący telefon, gorączkowe pakowanie się i tygodniowa lub dłuższa nieobecność. Tym razem Ellen, jego żona, była wytrącona z równowagi, ponieważ został wezwany pierwszego lipca, co oznaczało, iż nie będzie go na plażowym pikniku w dniu Święta 4 Lipca, na którym zawsze pieczono prosię. Z tej właśnie okazji syn Tim, wracający z drugiego roku studiów z Chicago, miał się u nich zatrzymać w drodze na wakacyjną fuchę w Cascades. No i szesnastoletnia Amy przyjeżdżała z Andover. Amy i Ellen niezbyt długo wytrzymywały ze sobą, jeśli nie było w pobliżu Normana, pełniącego rolę mediatora. W volvo znowu coś stukało. Prawdopodobne też było, iż Norman może się nie wyrobić z powrotem na urodziny swej matki w przyszłym tygodniu. „Co to za katastrofa?” — pytała Ellen. „Nic nie słyszałam o żadnej katastrofie”. Kiedy się pakował, radio było przez cały czas włączone. W serwisach informacyjnych nie podano żadnej wiadomości o jakiejkolwiek katastrofie lotniczej.

Kiedy przed gankiem ich domu zatrzymał się samochód, który po niego przysłano, Norman ze zdziwieniem stwierdził, iż jest to czterodrzwiowy wóz z parku samochodowego Marynarki Wojennej.

• ♦•FAA — Federal Aviation Administration — Federalna AdministracjaXotnic-_ twa (wszystkie przypisy tłumacza).

10

— Nigdy jeszcze nie przysyłali po ciebie samochodu — powiedziała Ellen, odprowadzając go do drzwi wejściowych. — To jakiś wojskowy wypadek?

— Nie wiem — odrzekł.

— Kiedy wrócisz?

Pocałował ją.

— Zadzwonię do ciebie — powiedział. — Przyrzekam.

Ale nie zadzwonił. Wszyscy byli uprzejmi i mili, ale nie dali mu skorzystać z telefonu. Najpierw w Hickham Field w Honolulu, a później w bazie lotniczej Marynarki Wojennej na Guam, gdzie dotarł o drugiej nad ranem i czekając na kolejny start spędził pół godziny w salce śmierdzącej benzyną lotniczą, tępo wpatrując się w egzemplarz American Journal of Psychology, który zabrał ze sobą. Na Pago Pago znalazł się dokładnie z nastaniem świtu. Spiesznie zabrano go na pokład helikoptera Sea Knight, który natychmiast wzniósł się nad pole startowe i ponad palmami i dachami z pordzewiałej blachy falistej skierował się na zachód nad Pacyfikiem.

Na pokładzie helikoptera spędził dwie godziny, część tego czasu przesypiając. Ellen, Tim, Amy i urodziny jego matki wydawały mu się teraz bardzo odległe.

— Gdzie dokładnie jesteśmy?

— Pomiędzy Samoa a Fidżi na południowym Pacyfiku — powiedział pilot.

— Może mi pan to pokazać na mapie?

— Nie jestem do tego upoważniony, proszę pana. Poza tym i tak wiele by pan nie zobaczył. W tej chwili znajdujemy się dwieście mil od najbliższego lądu.

Norman zapatrzył się w płaski horyzont, wciąż błękitny i pozbawiony jakichkolwiek znaków szczególnych. Nie do wiary, pomyślał. Ziewnął.

— Nie nudzi pana patrzenie na to?

— Mówiąc szczerze, nie, proszę pana — odparł pilot. — Naprawdę jestem zadowolony, że tak tu płasko. Przynajmniej mamy dobrą pogodę, ale ona się nie utrzyma. Nad Wyspami Admiralicji tworzy się cyklon, najprawdopodobniej przejdzie tędy za parę dni.

— I co wtedy?

— Wszyscy stąd wybędą tak szybko, jak tylko będą w stanie. Aura potrafi porządnie dać w kość w tej części świata, proszę pana. Jestem z Florydy i jako dzieciak widziałem parę sporych huraganów, ale nigdzie na świecie człowiek nie zobaczy nic, co dorównywałoby cyklonowi na Pacyfiku.

11

Norman skinął głową.

— Ile nam jeszcze zostało lotu?

— Lada chwila będziemy na miejscu, proszę pana.

Po dwóch godzinach monotonii gromada statków wydawała się nadzwyczaj interesująca. Znajdowało się tu ponad tuzin rozmaitych jednostek, rozstawionych mniej więcej w koncentryczne kręgi. Na obwodzie naliczył osiem szarych niszczycieli Marynarki. Bliżej środka znajdowały się duże okręty o szeroko rozstawionych podwójnych kadłubach, przypominających pływające suche doki. Do tego dochodziły pudełkowate okręty z płaskimi lądowiskami dla helikopterów, a pośród tej całej szarości dwie białe jednostki z platformami startowymi, oznaczonymi koncentrycznymi kręgami.

Pilot wyliczył statki po kolei:

— Na zewnątrz znajdują się niszczyciele osłony, a wewnątrz, idąc do środka: RVS — to znaczy Remote Vehicle Support — bazy Pojazdów Zdalnie Sterowanych; MSS — Mission Support and Su-pply — Jednostki Zaopatrzenia Misji, a w środku OSRV

— OSRV?

— Oceanographic Survey and Research Vessels — Badawcze Jednostki Oceanograficzne. — Pilot wskazał białe statki. — Po lewej John Hawes. a po prawej William Arthur. Lądujemy na Hawesie.

Helikopter okrążył zespół statków. Norman dostrzegł kursujące między statkami w tę i z powrotem szalupy, pozostawiające na ciemnobłękitnych falach białe kilwatery.

— I to wszystko z powodu katastrofy lotniczej? — zapytał Norman.

— Hej! — uśmiechnął się pilot — nic nie wspomniałem o żadnej katastrofie. Niech pan sprawdzi, czy pas jest zapięty. Za chwilę lądujemy.

BARNES

Rosnąca czerwona tarcza lądowiska znalazła się w końcu bezpośrednio pod lądującym helikopterem. Norman niezgrabnie rozpinał klamrę pasa bezpieczeństwa, gdy do drzwi helikoptera podbiegł marynarz i otworzył je.

— Doktor Johnson? Norman Johnson?

— Zgadza się.

— Ma pan jakiś bagaż, proszę pana?

— Tylko to — Norman sięgnął za siebie po neseser. Oficer wyjął mu go z dłoni.

— Jakieś instrumenty pomiarowe czy coś podobnego?

— Nie, tylko to.

— Proszę za mną. Niech się pan mnie trzyma, proszę się schylić. Niech pan nie zawraca w stronę rufy.

Norman wysiadł z helikoptera i schylił się pod wirnikiem. Podążył za oficerem ku wąskim schodom. Metalowa poręcz była gorąca. Za nimi helikopter wzniósł się z powrotem, pilot w pożegnalnym geście uniósł dłoń. Gdy maszyna się oddaliła, powietrze nad Pacyfikiem stało się znów nieznośnie upalne i nieruchome.

— Udana podróż, proszę pana?

— Nie narzekam.

— Życzy pan sobie pójść?

— Dopiero przyleciałem — powiedział Norman.

— Nie, chodziło mi o to, czy nie chce pan pójść do toalety.

— Nie — rzekł Norman.

— Dobrze. Proszę z nich nie korzystać, pozapychały się.

— Zgoda.

— Kanalizacja nawaliła wczoraj w nocy. Męczymy się z tym

13 i mamy nadzieję, że poradzimy sobie do dzisiejszego wieczora. — Obejrzał się na Normana. — W chwili obecnej mamy na pokładzie wiele kobiet, proszę pana.

— Rozumiem — powiedział Norman.

— Mamy chemiczne w.c., jakby pan potrzebował.

— Nie teraz.

— Skoro tak, natychmiast zabiorę pana do kapitana Barnesa. Nalegał na to.

— Chciałbym zadzwonić do rodziny.

— Niech pan to zgłosi kapitanowi Barnesowi.

Schyliwszy się, przeszli z zalanego słońcem pokładu na oświetlony lampami korytarz. Było tu o wiele chłodniej.

— Ostatnio nie wysiadała nam klimatyzacja — powiedział oficer. — Przynajmniej to mamy na pociechę.

— A często wysiada?

— Tylko w czasie upałów.

Przez następne drzwi weszli do wielkiego warsztatu: metalowe ściany, stojaki z narzędziami, miotające iskry palniki acetylenowe w dłoniach obsługi pochylonej nad metalowymi pontonami i skomplikowanymi urządzeniami, kable wijące się po posadzce.

— Przeprowadzamy tu większość napraw zdalnie sterowanego sprzętu — powiedział oficer, przekrzykując zgiełk. — Masę naprawdę ciężkiej roboty odwala się na okrętach pomocniczych. Dalej tędy, proszę pana.

Przeszli jeszcze jednymi drzwiami na kolejny korytarz, a dalej do obszernej sali o niskim suficie, wypełnionej telewizyjnymi monitorami. Przed kolorowymi ekranami w półmroku siedziało chyba z sześciu ludzi. Norman przystanął, by rzucić na to okiem.

— Tutaj nadzorujemy działalność zdalnie sterowanych aparatów — powiedział oficer. — W każdej chwili na dnie znajdują się co najmniej trzy czy cztery roboty. Do tego oczywiście dochodzą załogowe łodzie podwodne i obsługa wyciągu.

Do uszu Normana dobiegało potrzaskiwanie i szum zakłóceń w łączności radiowej, urywki cicho wypowiadanych słów, których nie potrafił rozróżnić. Na jednym z ekranów dojrzał spacerującego po dnie nurka. Padało na niego surowe sztuczne oświetlenie; miał na sobie kombinezon, jakiego Norman jeszcze nie widział — gruby niebieski materiał z jaskrawożółtym, osobliwie wyprofilowanym hełmem.

Norman wskazał ekran.

— Jak głęboko znajduje się ten człowiek?

14

— Nie wiem, tysiąc, tysiąc dwieście stóp, coś koło tego.

— I co znaleziono?

— Jak do tej pory jedynie olbrzymi tytanowy statecznik. — Oficer rozejrzał się wokół siebie. — Nie ma go w tej chwili na żadnym z monitorów. Bill, możesz pokazać doktorowi Johnsonowi statecznik?

— Przykro mi, proszę pana — powiedział technik do Johnsona. — Obecnie główna grupa robocza znajduje się w sektorze siódmym.

— Hmm, sektor siódmy jest pół mili od statecznika — wyjaśnił oficer Normanowi. — Fatalnie się złożyło; to niesamowity widok. Jeszcze go pan jednak zobaczy, jestem pewien. Chodźmy do kapitana Barnesa.

Jakiś czas szli korytarzem, po czym oficer zwrócił się do Normana:

— Zna pan kapitana?

— Nie, a dlaczego?

— Tak się zastanawiałem. Bardzo chce się z panem widzieć. Co godzinę wydzwaniał do techników, żeby się dowiedzieć, czy już pan przybył.

— Nie — zaprzeczył Norman. — Nigdy go nie spotkałem.

— Bardzo sympatyczny facet.

— Nie wątpię.

Oficer obejrzał się przez ramię.

— Wie pan, o kapitanie krąży pewne powiedzenie — powiedział.

— Jakie?

— Mówią, że jak zaszczeka, to gorzej, niż jak ugryzie.

Znaleźli się pod drzwiami, na których wisiała tablica „Komendant Programu”, pod nią było miejsce na wsuwaną plakietkę: „Kpt. Harold C. Barnes, USN”. Oficer przepuścił go przodem i Norman wkroczył do wykładanej boazerią kajuty. Zza sterty dokumentów wstał zwalisty mężczyzna w koszuli z krótkimi rękawami.

Kapitan Barnes był jednym z tych schludnych wojskowych, którzy sprawiali, iż Norman czuł się tłusty i nie na miejscu. W połowie czwartej dekady życia Hal Barnes prezentował światu wyprostowaną żołnierską postawę. Miał skupiony wyraz twarzy, krótko przystrzyżone włosy, płaski brzuch i zdecydowany uścisk dłoni polityka.

— Witam na pokładzie Hawesa, doktorze Johnson. Jak się pan miewa?

— Jestem zmęczony.

— Bez wątpienia, bez wątpienia. Przybywa pan z San Diego?

— Tak.

15

— No to za panem mniej więcej piętnaście godzin drogi. Chciałby pan odpocząć?

— Chciałbym się dowiedzieć, o co chodzi — powiedział Norman.

— Całkowicie zrozumiałe. — Barnes skinął głową. — Co panu powiedziano?

— Kto?

— Ludzie, którzy zabrali pana z San Diego, których spotkał pan na Guam, piloci, w ogóle.

— Nic mi nie powiedzieli.

— Nie miał pan też do czynienia z żadnymi reporterami, z prasą?

— Nie, z niczym w tym stylu.

Barnes uśmiechnął się.

— Świetnie. Miło mi to słyszeć. — Gestem wskazał Normanowi, by usiadł, co ten z ulgą uczynił. — Może trochę kawy? — zapytał Barnes, ruszając w stronę ekspresu, który znajdował się za jego biurkiem. W tym momencie zgasło światło. Kajuta pogrążyła się w ciemnościach, rozświetlanych jedynie blaskiem sączącym się ze świetlika w bocznej ściance. — A niech to szlag! — rzucił gwałtownie Barnes. — Znowu to samo! Emerson! EMERSON!

W bocznych drzwiach pojawił się wezwany porucznik.

— Już to reperujemy, panie kapitanie!

— Co tym razem?

— Wywaliło w doku dwa dla pojazdów zdalnie sterowanych, panie kapitanie.

— Zdawało mi się, że podłączyliśmy dodatkowe linie do doku drugiego.

— Najwidoczniej i te uległy przeciążeniu, kapitanie.

— Ma to zostać natychmiast naprawione, Emerson.

— Mam nadzieję, że wkrótce sobie z tym poradzimy, kapitanie.

Drzwi się zamknęły. Barnes usiadł i odchylił się do tyłu w swoim fotelu. Norman usłyszał jego głos w ciemności.

— To w zasadzie nie jest wina zasilania — powiedział. — Tych statków nie budowano z myślą o takim poborze mocy, z jakim mamy teraz do czynienia... no właśnie. — Pan powiedział, że chce kawy, doktorze?

— Proszę o czarną — rzekł Norman.

Barnes nalał mu kubeczek.

— W każdym razie cieszę się, że z nikim pan nie rozmawiał. W mojej pracy, doktorze Johnson, największym problemem jest bezpieczeństwo. Gdyby przeciekły jakieś wiadomości o tym, co tu znaleźliśmy, zewsząd opadłyby nas kłopoty. I tak mnóstwo ludzi 16 zostało już w to wciągniętych... Do diabła, Dowództwo Sił Zbrojnych Pacyfiku nawet nie chciało mi przydzielić niszczycieli, dopóki nie zacząłem im wmawiać, że mamy do czynienia ze zwiadem radzieckich łodzi podwodnych. Od ręki dostałem cztery, a później osiem niszczycieli.

— Zwiad radzieckich łodzi podwodnych? — powtórzył Norman.

— Tyle powiedziałem tym z Honolulu — uśmiechnął się Bames. — Stały fragment gry w podobnych operacjach. We współczesnej marynarce wojennej znajomość sposobów zdobywania sprzętu jest podstawową umiejętnością. Z tymi Rosjanami to oczywiście fałszywka.

— To nie o nich chodzi? — Norman czuł, że w jakiś sposób umykają mu założenia leżące u podstawy ich dialogu i starał się to nadrobić.

— Prawie na pewno się nie zjawią. Och, wiedzą, że tu jesteśmy. Co najmniej dwa dni temu wymacali nas swoimi satelitami, ale puszczamy stały strumień dających się Odszyfrować przekazów, iż na terenie południowego Pacyfiku prowadzimy ćwiczenia z poszukiwania i ratownictwa. Poszukiwanie i ratownictwo mają u nich niski priorytet, choć pewnie wykombinowali, że rzeczywiście spadł nam jakiś samolot, który chcemy wydobyć. Możliwe, że nawet podejrzewają, iż staramy się odzyskać głowice jądrowe, jak w Hiszpanii w sześćdziesiątym ósmym. Dadzą nam jednak spokój — ponieważ nie chcą się politycznie angażować w nasze kłopoty z bronią jądrową. Wiedzą, że niezbyt dobrze sobie obecnie ułożyliśmy współpracę z Nową Zelandią.

— To właśnie o to chodzi? — spytał Norman. — O głowice jądrowe?

— Dzięki Bogu, nie — wyjaśnił Bames. — Jak tylko mamy coś dotyczącego broni jądrowej, ktoś w Białym Domu czuje się zobligowany, by to wszem i wobec rozgłosić. Udało nam się to zataić przed Białym Domem. W rzeczywistości obeszliśmy nawet Połączone Szefostwo Sztabów. Wszystkie meldunki są przekazywane osobiście przez sekretarza obrony na ręce prezydenta. — Postukał palcem o biurko. — Jak na razie idzie świetnie. Pan jest ostatnim z tych, których tu ściągnęliśmy. Teraz możemy wszystko zamknąć na głucho. Nic ani nikt się stąd nie wydostanie ani tu nie dostanie.

Norman ciągle nie mógł sobie tego złożyć w jakąś całość.

— Jeśli ładunki jądrowe nie mają nic wspólnego z tą katastrofą — spytaL— po co te wszystkie tajemnice?

— dJóż z— odpowiedział Bames. — Nie dysponujemy jeszcze zadnymrfaktńtrtc

— Wypadek* miał miejsce pod powierzchnią oceanu?

17

— Owszem. Mniej więcej pod miejscem, w którym się znajdujemy.

— Więc nikt nie mógł przeżyć.

— Przeżyć? — Barnes wyglądał na zaskoczonego. — Nie, nie sądzę, by ktokolwiek przeżył.

— Więc po co zostałem tu wezwany?

Barnes wpatrzył się w niego wzrokiem bez wyrazu.

— Cóż — spróbował wyjaśnić Norman. — Zazwyczaj jestem wzywany na miejsce katastrofy, gdy nie wszyscy w niej giną. Właśnie dlatego w skład zespołu są włączeni psychologowie: by radzili sobie z ostrymi reakcjami pourazowymi ocalałych pasażerów, ewentualnie rodzin ocalałych pasażerów. Ich emocjami, lękami, ich powracającymi koszmarami. Ludzie, którzy wychodzą cało z katastrofy, często mają poczucie winy, że przeżyli właśnie oni, a nie inni. Kobieta siedzi koło swego męża i dzieci i nagle oni wszyscy są martwi, jedynie ona pozostała przy życiu. Zajmuję się tego rodzaju przypadkami. — Norman odchylił się w fotelu. — Jednak w tym przypadku, w przypadku samolotu, który zatonął na głębokości tysiąca stóp, nie będzie takich problemów. Dlaczego więc się tu znalazłem?

Barnes wpatrywał się w niego bez słowa. Wyglądało na to, że czuje się nieswojo. Przerzucił akta leżące na jego biurku.

— Właściwie nie miała miejsca żadna katastrofa lotnicza, doktorze Johnson — powiedział w końcu.

— Więc co?

— Katastrofa statku kosmicznego.

Nastąpiła krótka chwila ciszy. Norman pokiwał głową.

— Rozumiem.

— Nie jest pan zaskoczony? — zapytał Barnes.

— Nie — odpowiedział Norman. — W gruncie rzeczy to wszystko tłumaczy. Jeśli w oceanie zatonął wojskowy statek kosmiczny, staje się jasne, dlaczego nic o tym nie słyszałem w radiu, dlaczego utrzymuje się to w tajemnicy, dlaczego ściągnięto mnie tu w taki, a nie inny sposób... Kiedy miała miejsce katastrofa?

Barnes zawahał się chwilę przed udzieleniem odpowiedzi.

— Wedle najlepszych metod oceny, jakimi dysponujemy — powiedział — ten statek kosmiczny zatonął trzysta lat temu.

ULF

Zapadło milczenie. Norman zasłuchał się w szum wentylatora. Z sąsiedniego pomieszczenia dochodziły go słabe odgłosy komunikatów radiowych. Spojrzał na kubek z kawą w swej dłoni, dostrzegając szczerbę na jego brzegu. Usiłował przetrawić to, czego się właśnie dowiedział, jego umysł pracował jednak ospale, a myśli zataczały jałowe kręgi.

Trzysta lat temu, pomyślał. Statek kosmiczny mający trzysta lat. Ale program kosmiczny nie był aż tak stary. Miał ledwie trzydzieści lat. Jak więc mógł istnieć statek kosmiczny zbudowany trzysta lat temu? To niemożliwe. Barnes musiał się omylić. Ale w jaki sposób? Marynarka nie wysłałaby wszystkich tych statków i wszystkich tych ludzi, gdyby nie była pewna, co znajdowało się pod powierzchnią. Statek kosmiczny pochodzący sprzed trzystu lat...

Jak to jednak było możliwe? Nieprawdopodobne. To musiało być coś innego. Powtarzał to w myślach bez końca, oszołomiony i zaskoczony, nie mogąc dojść do żadnych sensownych wniosków.

— ...solutnie nie ma wątpliwości — mówił właśnie Barnes. — Możemy z dużą dokładnością oszacować czas katastrofy na podstawie warstwy porastających go korali. Korale w Pacyfiku rosną z szybkością około dwóch i pół centymetra rocznie. Ten obiekt — czymkolwiek jest — pokrywa mniej więcej pięciometrowa ich warstwa. To bardzo dużo. Oczywiście korale nie rosną na głębokości tysiąca stóp, co oznacza, że kiedyś w przeszłości statek musiał się obsunąć. Geologowie twierdzą, że miało to miejsce około stu lat temu; zakładamy więc, iż statek liczy sobie ogółem około trzystu lat. Co do tego możemy się jednak mylić. W rzeczywistości może być o wiele starszy. Niewykluczone, że ma i tysiąc lat.

19

Barnes z powrotem zabrał się za akta na swym biurku, składając je w równy stosik i wygładzając brzegi.

— Nie wstydzę się panu tego powiedzieć, doktorze Johnson, to coś napawa mnie lękiem jak cholera. Właśnie dlatego został pan tu ściągnięty.

Norman potrząsnął głową.

— Ciągle nie rozumiem.

— Ściągnęliśmy pana tutaj — wyjaśnił Barnes — z racji pana związków z programem ULF.

— ULF? — rzekł Norman i niewiele brakowało, by powiedział, że przecież Ulf to był dowcip. Zorientowawszy się, jaką powagę zachowuje Barnes, był zadowolony, że powstrzymał się na czas.

Mimo to programu ULF nie można było brać poważnie. Wszystko, co go dotyczyło, od samego początku było żartem.

W 1979 roku, pod koniec kadencji Cartera, Norman Johnson był wykładowcą psychologii na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego. Zajmował się badaniami nad dynamiką grupową oraz lękiem; czasami powoływano go do ekip dochodzeniowych FAA pracujących na miejscach katastrof. W owym okresie jego największymi zmartwieniami było to, czy uda mu się znaleźć dom dla Ellen i dzieci, czy otrzyma stały kontrakt od uniwersytetu i czy zdoła regularnie publikować prace naukowe. Badania Normana uważano za błyskotliwe, lecz psychologia notorycznie podlegała intelektualnym modom, a zainteresowanie studiowaniem lęku właśnie spadało, ponieważ wielu badaczy skłaniało się ku opinii, iż jest to czysto biochemiczne zakłócenie, które z powodzeniem można wyleczyć wyłącznie środkami psychotropowymi. Jeden z badaczy posunął się nawet do stwierdzenia, że: „Lęk nie stanowi już problemu w psychologii. Nie pozostało w nim nic do wyjaśnienia”. Podobnie dynamikę grupową uważano za przestarzałą: twierdzono, iż dziedzina ta przeżyła swój największy rozkwit we wczesnych latach siedemdziesiątych podczas mody na gestaltystyczne grupy spotkaniowe i burze mózgów w wielkich firmach, obecnie jednak świetność jej już przebrzmiała.

Norman nie był w stanie tego pojąć. Sądził, iż kierunek zmian w społeczeństwie amerykańskim sprawia, iż ludzie coraz częściej pracują w grupach, nie samotnie; indywidualizm drażliwych jednostek zastąpiły nieskończone posiedzenia dyrekcji i grupowe podejmowanie decyzji. Spodziewał się, że w tym nowym społeczeństwie będzie się więcej uwagi poświęcać zachowaniom w grupach. Nie sądził również, iż problem lęku da się rozwiązać wyłącznie tabletkami. Oceniał, iż ?n społeczeństwo, w którym najczęściej przepisywanym lekiem było va-lium *, jest z definicji społeczeństwem z nie rozwiązanymi problemami.

Dopiero na początku lat osiemdziesiątych, gdy zainteresowano się technikami zarządzania Japończyków, przedmiot badań Normana znów zyskał uznanie w światku akademickim. Mniej więcej w tym samym czasie uznano, iż uzależnienie od valium stanowi poważny problem społeczny, w wyniku czego ponownej ocenie poddano całą problematykę farmakologicznej terapii lęku. Do tego czasu przez parę lat jednak Johnson czuł się, jakby znalazł się na uboczu. (Przez prawie trzy lata nie przyznawano mu środków na badania). Znalezienie domu i kontraktu stanowiło dla niego poważny problem.

Podczas tego właśnie najgorszego okresu, pod koniec 1979 roku, nawiązał z nim kontakt młody prawnik pracujący dla Narodowej Agencji Bezpieczeństwa w Waszyngtonie. Zasiadłszy z nogą założoną na nogę, nerwowo skubiąc swą skarpetę, powiedział Normanowi, iż zjawił się, by prosić go o współpracę.

Norman zadeklarował, że bardzo chętnie ją nawiąże.

Wciąż skubiąc skarpetę prawnik stwierdził, iż chciałby przedyskutować z Normanem „poważny problem dotyczący bezpieczeństwa narodowego, w obliczu którego znalazł się właśnie kraj”.

Norman zapytał go, na czym on polega.

— Nasz kraj po prostu nie jest przygotowany na wypadek inwazji z kosmosu. Absolutnie nie przygotowany.

Ponieważ prawnik był młody i wypowiadając te słowa spuścił wzrok na swą skarpetę, Norman zrazu ocenił, iż czuje się zakłopotany, iż wysłano go w tak idiotycznej misji. Kiedy jednak młody człowiek podniósł wzrok, ku swemu zdumieniu stwierdził, iż jest on niesłychanie poważny.

— W przypadku czegoś takiego naprawdę nie zdołalibyśmy sobie poradzić — powiedział prawnik i dorzucił raz jeszcze: — Gdyby nastąpiła inwazja z kosmosu.

Norman przygryzł wargę.

— To zapewne prawda — zgodził się.

— Ludzie z rządu się tym martwią.

— Rzeczywiście?

— Na najwyższych szczeblach panuje przekonanie, iż trzeba opracować plan na wypadek takiej ewentualności.

— To znaczy plany na wypadek inwazji z kosmosu? — Normanowi udało się jakoś zachować niewzruszony wyraz twarzy.

— Być może — powiedział prawnik — być może „inwazja” to za

* Yalium — amerykańska nazwa handlowa relanium.

21 mocne słowo. Określmy to lepiej jako „kontakt”: „kontakt z obcą cywilizacją”.

— Rozumiem.

— Brał pan już udział w dochodzeniach na miejscu katastrof cywilnych samolotów, doktorze Johnson. Wie pan, jak funkcjonują powoływane w trybie nagłym grupy. Pragnęlibyśmy, by pomógł nam pan określić optymalny skład grupy awaryjnej mającej wejść w kontakt z przedstawicielami obcej cywilizacji.

— Rozumiem — zapewnił Norman, zastanawiając się, jak by się tu taktownie z tego wycofać. Cała idea była ewidentnie niedorzeczna. Traktować mógł ją jedynie jako przeniesienie: administracja, stojąca w obliczu problemów, z którymi nie mogła sobie poradzić, postanowiła myśleć o czymś innym.

Wówczas właśnie prawnik, odchrząknąwszy, zaproponował mu prowadzenie badań i znaczącą kwotę, która miałaby być wypłacana przez dwa przeznaczone na nie lata.

Norman dostrzegł sposób, w jaki mógłby kupić dom dla swej rodziny. Zgodził się.

— Cieszę się, że pan również docenia wagę problemu.

— Och, tak — odrzekł Norman, zastanawiając się, ile naprawdę miał lat prawnik. Oceniał, że około dwudziestu pięciu.

— Będziemy potrzebowali jedynie potwierdzenia ze strony służb bezpieczeństwa — zastrzegł się prawnik.

— Potrzebuję ich zgody?

— Doktorze Johnson — powiedział prawnik, zatrzaskując swój neseser. — Ten program jest naprawdę ściśle tajny.

— Bardzo mnie to cieszy — wyznał szczerze Norman. Wyobrażał sobie reakcje kolegów, gdyby się kiedykolwiek o tym dowiedzieli.

To, co się zaczęło jako dowcip, wkrótce stało się niesamowicie serio. W ciągu następnego roku Norman pięciokrotnie udawał się do Waszyngtonu na spotkania z ważnymi osobistościami z Narodowej Rady Bezpieczeństwa, dotyczące wiszącej nad krajem groźby inwazji z kosmosu. Jego badania były ściśle tajne. W ich wczesnym stadium zastanawiano się, czy wprowadzić w nie również DA RPA — Defence Advanced Research Project Agency (Agencję Badawczą Rozwojowych Programów Obronnych) w Pentagonie i zdecydowano się tego nie czynić. Rozważano, czy nie wciągnąć w to NASA, i również się na to nie zdecydowano. Jeden z rządowych urzędników powiedział: „Doktorze, to nie jest kwestia naukowa, to kwestia bezpieczeństwa narodowego. Nie chcemy tego ogłaszać publicznie”.

Normana nieustannie zaskakiwało, z jak wysokiego szczebla urzędnikami przychodziło mu się spotykać. Jeden z podsekretarzy stanu odłożył dokumenty dotyczące najświeższego kryzysu na Środkowym Wschodzie, by zadać pytanie:

— Co pan sądzi o możliwości, iż obcy będą w stanie odczytywać nasze myśli?

— Hmm... — odpowiedział Norman.

— Właśnie mi to przyszło do głowy. Jak zdołamy w negocjacjach z nimi zająć określone stanowisko, jeśli będą mogli odczytać nasze myśli?

— Rzeczywiście, to może być problem — zgodził się Norman, ukradkiem rzucając spojrzenie na zegarek.

— Cholera, dość kłopotów mamy z tym, że nasze zaszyfrowane depesze przechwytują Rosjanie. Wiemy, że Japończycy i Izraelczycy złamali wszystkie nasze kody. Modlimy się jedynie, by się to nie udało Rosjanom. Rozumie pan jednak, o co mi chodzi? To znaczy o odczytywanie myśli?

— Och, tak.

— Pańskie wnioski zostaną wzięte pod uwagę.

Norman obiecał, że się postara.

Człowiek z personelu Białego Domu powiedział mu przy innej okazji:

— Rozumie pan, iż prezydent będzie sobie życzył osobiście porozmawiać z obcymi. Taką ma właśnie naturę.

— Yhm — mruknął Norman.

— Chodzi mi o to, że nie da się przecenić roli propagandowej, społecznej, jaką może mieć takie spotkanie. Prezydent przyjmuje przybyszów z kosmosu w Camp David. Cóż za chwila dla środków masowego przekazu.

— Naprawdę doniosła — zgodził się Norman.

— Tak więc na wstępie ktoś poinformuje obcych, kim jest prezydent i jak wygląda etykieta zwracania się do niego. Nie można dopuścić, by prezydent Stanów Zjednoczonych rozmawiał przed kamerami z ludźmi z innej galaktyki czy Bóg wie skąd bez wstępnego przygotowania. Jak pan myśli, czy obcy będą mówić po angielsku?

— Wątpię — rzekł Norman.

— Czyli ktoś będzie się musiał nauczyć ich języka, prawda.

— Trudno ocenić.

— Być może obcy się lepiej poczują, jeśli najpierw spotkają się z reprezentantami naszych mniejszości etnicznych — powiedział przedstawiciel Białego Domu. — W każdym razie to prawdopodobne. Proszę to przemyśleć.

"Normarrobiecałj-iŁsię nad tym zastanowi.

Oficer łącznikowy z Pentagonem, generał major Sztabu Generalnego, zabrał go kiedyś na obiad i przy kawie zapytał pozornie beztrosko:

— Jak pan sobie wyobraża, jak będą uzbrojeni ci obcy?

— Nie jestem pewien— przyznał się Norman.

— No właśnie, w tym tkwi szkopuł, prawda? Jakie będą przy tym ich słabe miejsca? Chodzi mi o to, iż obcy mogą nawet nie przypominać ludzi.

— Istotnie.

— Mogą być podobni do gigantycznych owadów. Nasze owady potrafią wytrzymać wielkie dawki promieniowania.

— Tak — rzekł Norman.

— Być może nie będziemy w stanie im nic zrobić — zastanawiał się człowiek z Pentagonu, po czym się rozchmurzył. — Wątpię jednak, by dali radę wytrzymać bezpośrednie trafienie megatonową głowicą termojądrową, jak pan sądzi?

— Nie — odparł Norman. — Nie sądzę, by byli do tego zdolni.

— Zamieniliby się w parę.

— Bez wątpienia.

— Po prostu prawo fizyki.

— Zgadza się.

— Musi to pan wyraźnie stwierdzić w swoim podsumowaniu. Że muszą być podatni na ciosy jądrowe.

— Tak — zgodził się Norman.

— Nie chcemy wywoływać paniki — wyjaśnił przedstawiciel Pentagonu. — Nie ma sensu niepotrzebnie denerwować ludzi, prawda? Nie wątpię, że w Połączonym Szefostwie Sztabów uspokoją się, wiedząc, iż obcych można zniszczyć naszą bronią jądrową.

— Będę miał to na uwadze — powiedział Norman.

Wreszcie spotkania się skończyły i dano mu czas na sporządzenie podsumowania. Przeglądając podstawowe publikacje dotyczące życia poza Ziemią stwierdził, że mimo wszystko generał z Pentagonu miał w zasadzie rację. Istotną kwestią, jaka wyłoniłaby się przy kontakcie z obcą cywilizacją — gdyby kiedykolwiek do niego doszło — była kwestia paniki. Paniki wywołanej przyczynami czysto psychologicznymi. Jedynym liczącym się doświadczeniem ludzkości, w którym wzięli udział kosmici, była radiowa adaptacja Wojny Światów, dokonana w 1938 roku przez Orsona Wellesa. Reakcja na nią była jednoznaczna.

Ludzie byli przerażeni.

Norman sporządził sprawozdanie i zatytułował je: Ewentualne kontakty z pozaziemskimi cywilizacjami. Narodowa Rada Bezpieczeństwa odesłała mu je z sugestią, by dokonać zmiany tytułu na „brzmiący 24 bardziej technicznie”, oraz by „usunąć wszelkie sugestie, iż kontakt z cywilizacjami pozaziemskimi jest jedynie ewentualnością, w pewnych bowiem kręgach administracji traktowahy jest on jako pewny”.

Poprawione sprawozdanie Normana natychmiast zakwalifikowano jako ściśle tajne. Nosiło ono obecnie tytuł: Zalecenia dla ludzkiego zespołu kontaktowego do badań nad Niezidentyfikowanymi Formami Życia. Owe „Niezidentyfikowane Formy Życia” określano skrótem ULF — od angielskiej pełnej nazwy „Unknown Life Forms”. Wedle ustaleń Normana zespół do kontaktów z ULF winien składać się z jednostek o wyjątkowo stabilnej psychice.

— Ciekawe — powiedział Barnes, otwierając teczkę z dokumentami — czy rozpozna pan ten cytat:

Zespoły kontaktowe, napotykające Niezidentyfikowane Formy Życia ( ULF), muszą być przygotowane na wyjątkowe obciążenia psychiczne. Prawie na pewno dojdzie do wystąpienia reakcji lękowych o wyjątkowym nasileniu. Trzeba wyszukać jednostki, których cechy osobowości pozwolą znieść sytuacje prowokujące pojawienie się lęków o wyjątkowym nasileniu, i z nich właśnie tworzyć owe zespoły.

Nie jest możliwe poddanie wystarczającej ocenie lęku występującego przy kontaktach z obcymi formami życia. Strach, jaki mogą wywołać obce istoty, nie jest zbadany i z góry nie da się go przewidzieć. Najprawdopodobniejszą konsekwencją takiego kontaktu jest jednak absolutna zgroza.

Barnes zatrzasnął teczkę z dokumentacją.

— Przypomina pan sobie, czyje to stwierdzenia?

— Tak — odrzekł Norman. — Moje.

Przypomniał sobie również, na jakiej podstawie tak twierdził.

Część funduszy przyznanych przez Narodową Radę Bezpieczeństwa przeznaczył na badania dynamiki grupowej w sytuacjach lęku o podłożu psychosocjalnym. Postępując zgodnie z metodyką opracowaną przez Ascha i Milgrama, zaplanował kilka sytuacji, w których osoby badane nie wiedziały, że są poddawane testom. W jednej z nich grupa osób otrzymywała polecenie udania się windą na wyższe piętro, gdzie miały zostać poddane badaniom. Winda zacinała się między piętrami, a zachowanie się osób badanych rejestrowano ukrytą kamerą.

Sytuację tę prokurowano w kilku wariantach. Czasami na windzie wieszano tabliczkę „Winda w naprawie”, czasami można się było telefonicznie porozumieć z „konserwatorem dźwigu”, czasami nie. Czasem obsuwał się sufit, czasami gasło światło. Zdarzało się też, iż podłoga windy była z przezroczystego tworzywa sztucznego.

25

W innej sytuacji ,,kierujący eksperymentem” zabierał w ciężarówce osoby badane na pustynię, gdzie niespodziewanie kończyło się paliwo, a on sam „miał atak serca”, tak iż osoby badane zostawały porzucone na pastwę losu.

W najdrastyczniejszym scenariuszu osoby badane zabierano na pokład prywatnego samolotu, ą w trakcie lotu pilot „doznawał zawału”.

Mimo znanych zastrzeżeń wobec tego rodzaju testów (są brutalne, sztuczne, osoby badane zazwyczaj przeczuwają, iż sytuacja, w której się znalazły, została zaaranżowana), Johnson zyskał sporo cennych informacji o zachowaniu się grup w sytuacjach wywołujących lęk.

Stwierdził, iż reakcje lękowe mają tym mniejsze nasilenie, im mniej liczebna jest grupa badana (najlepiej reagowały grupy liczące pięć i mniej osób), gdy członkowie grupy znali się nawzajem, gdy nie byli od siebie odizolowani i mogli się ze sobą porozumiewać, kiedy łączyły ich wspólne cele i mieli limity czasowe na ich realizację, gdy członkowie grupy byli w różnym wieku i różnej płci, oraz gdy wykazywali się, wedle testów LAS, osobowościami odpornymi na występowanie fobii, co z kolei korelowało z ich sprawnością fizyczną.

Wyniki testów sporządzone były w postaci gęsto upakowanych statystycznych tabel, aczkolwiek w zasadzie Norman zdawał sobie sprawę, iż jedynie potwierdzają zdroworozsądkowe obserwacje: jeśli człowiek jest uwięziony w windzie, lepiej się czuje mając przy sobie kilka odprężonych, wysportowanych osób, które zna, nie będąc zmuszonym do przebywania w ciemnościach i wiedząc, iż ktoś zabrał się do pracy nad ich uwolnieniem.

Okazało się jednak, iż niektóre wyniki nie dawały się przewidzieć. Tak na przykład było ze składem grupy. Te, które składały się wyłącznie z mężczyzn czy kobiet, o wiele gorzej radziły sobie w sytuacjach stresowych niż grupy mieszane; grupy składające się z osób mniej więcej w takim samym wieku były bardziej podatne na stresy niż te, w których wiek uczestników był różny. Najgorzej zaś wypadały grupy utworzone wcześniej w innym celu: jednemu z testów poddano mistrzowską drużynę koszykarzy, która rozleciała się prawie natychmiast.

Mimo efektywności owych badań Normana trapiły wątpliwości dotyczące podstaw, na których opierało się jego opracowanie — wymodelowaniu reakcji na inwazję przybyszów z kosmosu. Uważał je za spekulacje graniczące z absurdem. Puszczał je w obieg nieco zakłopotany, po opracowaniu ich tak, by wyglądały na poważniejsze, niż były w rzeczywistości.

Poczuł ulgę, gdy carterowska administracja nieprzychylnie odniosła 26 się do jego sprawozdania. Nie przyjęto żadnego z jego zaleceń. Administracja nie zgadzała się z doktorem Johnsonem, iż pierwszą reakcją na pojawienie się obcych będzie lęk; żywiono przekonanie, iż będzie to zdumienie i podziw. Co więcej, administracja wymyśliła sobie dużą grupę kontaktową, liczącą trzydzieści osób, pośród których znaleźliby się trzej teolodzy, prawnik, fizyk, przedstawiciel Departamentu Stanu, przedstawiciel Połączonego Szefostwa Sztabów, wybrana grupa władz ustawodawczych, inżynier specjalizujący się w projektowaniu statków kosmicznych, egzobiolog, fizyk nuklearny, antropolog — specjalista od różnic kulturowych oraz jakaś wybitna osobowość telewizyjna.

W każdym razie prezydenta Cartera nie wybrano ponownie w 1980 roku i Norman nie miał przez sześć kolejnych lat żadnych wiadomości o losach propozycji dotyczących ULF.

Aż do tej pory.

— Przypomina pan sobie zespół do kontaktów z ULF, który pan zaproponował? — zapytał Barnes.

— Oczywiście — odparł Norman.

Norman rekomendował czteroosobowy skład zespołu mającego nawiązać kontakt z istotami pozaziemskimi. Mieli się w nim znaleźć astrofizyk, zoolog, matematyk, językoznawca oraz jako piąty, dodatkowy członek — psycholog, którego zadanie miało polegać na nadzorowaniu zachowania się grupy jako całości oraz stosunków między poszczególnymi osobami ją tworzącymi.

— Proszę mi powiedzieć, co pan o tym sądzi — powiedział Barnes, wręczając Normanowi kartkę papieru.

ZESPÓŁ DO BADAŃ ANOMALII

ZE STRONY MARYNARKI/EKIPA POMOCNICZA

1. Harold C. Barnes, kapitan Marynarki Stanów Zjednoczonych, dowódca programu.

2. Jane Edmunds, podoficer Marynarki, technik przetwarzania danych, 1C.

3. Tina Chan, podoficer Marynarki, technik elektronik, 2C.

4. Alice Fletcher, podoficer Marynarki, kwatermistrz habitatu Deepsat.

5. Rosę C. Levy, szeregowiec Marynarki, zastępczyni kwatermistrza habitatu Deepsat, 2C.

CYWILNI CZŁONKOWIE ZESPOŁU

1.

2.

3.

Theodore Fielding, astrofizyk/geolog planetarny. Elisabeth Halpern, zoolog/biochemik.

Harold J. Adams, matematyk/logik.

4. Arthur Levine, oceanolog/biochemik.

5. Norman Johnson, psycholog.

Norman przyjrzał się liście.

— Z wyjątkiem Levine’a, to skład Zespołu ULF I, jaki zaproponowałem. Nawet rozmawiałem z tymi ludźmi i poddałem ich testom.

— Zgadza się.

— Sam pan jednak powiedział, kapitanie, że prawdopodobnie nikt nie przeżył. Zapewne ten statek jest całkowicie wymarły.

— Owszem — odrzekł Barnes. — Jeśli jednak się mylę? — Spojrzał na zegarek. — Zamierzam urządzić odprawę zespołu o jedenastej zero zero. Chciałbym, żeby pan również przyszedł; zobaczymy, jak pan oceni jego skład. Ostatecznie kierowaliśmy się pańskimi rekomendacjami.

Kierowaliście się moimi rekomendacjami, pomyślał Norman z wrażeniem, jakby się zapadał. Jezu Chryste, ja tylko spłacałem dom.

— Wiedziałem, że ucieszy się pan z możliwości sprawdzenia, jak wypadną pańskie koncepcje w praktyce — powiedział Barnes. — Właśnie dlatego włączyłem pana w skład zespołu jako psychologa, choć może ktoś młodszy byłby bardziej na miejscu.

— Doceniam to — zapewnił Norman.

— Byłem tego pewny — odrzekł Barnes, uśmiechając się pogodnie. Wyciągnął masywną dłoń. — Witamy w zespole ULF, doktorze Johnson.

BETH

Jakiś porucznik zaprowadził Normana do kajuty, szarej i miniaturowej, bardziej przypominającej celę więzienną niż cokolwiek innego. Na pryczy leżała jego teczka. W kącie znajdowała się klawiatura komputera i monitor. Koło niego leżała gruba książka w niebieskiej oprawie.

Usiadł na twardym, niewygodnym łóżku, odchylił się i oparł o wystającą ze ściany rurę.

— Cześć, Norman! — usłyszał miękki głos. — Cieszę się, że i ciebie w to wpakowali. W końcu to wszystko twoja wina, nie? — W wejściu pojawiła się kobieca sylwetka.

Beth Halpern, zoolog zespołu, stanowiła zbiór przeciwieństw. Była wysoką, kanciastą trzydziestosześcioletnią kobietą, niemal ładną mimo ostrych rysów i prawie męskiej sylwetki. Przez te lata, odkąd Norman widział ją po raz ostatni, jej męskie cechy uległy jeszcze wyraźniejszemu podkreśleniu. Beth nieźle biegała i podnosiła ciężary; na ramionach i szyi uwidoczniały się mięśnie i żyły, a schowane w spodniach uda były masywne. Włosy miała przycięte krótko, prawie po męsku.

Przy tym nosiła biżuterię i malowała się. Poruszała się w kuszący sposób. Miała łagodny głos, a jej oczy nabierały rozmarzonego wyrazu, zwłaszcza gdy mówiła o żywych stworzeniach, które badała. W takich chwilach stawała się niemal macierzyńska. Jeden z jej kolegów z uniwersytetu w Chicago nazwał ją kiedyś „umięśnioną Matką Naturą”.

Norman wstał. Cmoknęła go w policzek na przywitanie.

— Moja kajuta sąsiaduje z twoją. Słyszałam, jak wchodziłeś. Kiedy przyleciałeś?

— Godzinę temu. Chyba wciąż jestem w szoku — powiedział Norman. — Wierzysz w to wszystko? Wierzysz, że to wszystko nie jest jakimś oszustwem?

29

— Sądzę, że to prawda. — Wskazała na niebieską księgę leżącą koło komputera. Norman wziął ją do ręki. Regulamin postępowania personelu wojskowego podczas operacji tajnych. Przekartkował szybko stronice pokryte zwartym, pisanym prawniczym językiem tekstem. — Dowiedzieć się można z niego w zasadzie jednego — powiedziała Beth. — Trzeba trzymać gębę na kłódkę, inaczej ląduje się na wiele lat w więzieniu. Poza tym nie można nawiązywać żadnej łączności. Tak, Norman, sądzę, że to wszystko prawda.

— Że tam w dole znajduje się statek kosmiczny?

— Że na dnie jest coś. To ekscytujące — zaczęła mówić coraz szybciej. — Cóż, dla biologa perspektywy są oszałamiające — wszystko, co wiemy, pochodzi z badań istot żywych z naszej planety. W pewnym sensie jednak wszystkie gatunki są takie same. Wszystkie stworzenia żywe, od alg po istoty ludzkie, w zasadzie zbudowane są według tego samego planu, tego samego DNA. Teraz mamy szansę nawiązać kontakt z życiem całkowicie odmiennym, różniącym się od naszego we wszystkich aspektach. Musisz przyznać, że to podniecające.

Norman skinął głową. Pomyślał o czymś innym.

— Dlaczego powiedziałaś, że nie możemy komunikować się z nikim z zewnątrz? Obiecałem, że zadzwonię do Ellen.

— Wiesz, usiłowałam się dodzwonić do mojej córki i powiedziano mi, że wysiadły wszystkie łącza z lądem. Marynarka ma więcej satelitów niż admirałów, ale zaklinają się, że nie jest osiągalna żadna linia, którą można by się połączyć ze Stanami. Barnes powiedział, że wyrazi zgodę na wysłanie depeszy, to wszystko.

— Ile lat ma już Jennifer? — zapytał Norman, zadowolony, że udało mu się wydobyć imię z głębin pamięci. A jak nazywał się mąż Beth? Był chyba fizykiem jądrowym, przypomniał sobie. Miał piaskowe włosy, brodę i nosił muszki.

— Dziewięć. Gra teraz w drużynie baseballowej Evanston Little League. Marnie się uczy, ale piekielnie dobrze rzuca. — W jej głosie brzmiała duma. — A jak twoja rodzina? Ellen?

— W porządku. Dzieci rosną zdrowo. Tim jest na pierwszym roku w Chicago, Amy w Andover. A jak...

— George? Rozwiedliśmy się trzy lata temu — powiedziała Beth. — Wyjechał na rok do Genewy do CERN na poszukiwanie nowych cząstek elementarnych i chyba mu się udało. To Francuzka. George mówi, że świetnie gotuje. — Wzruszyła ramionami. — W każdym razie dobrze mi idzie z moimi badaniami. Przez ostatni rok pracowałam nad głowonogami — kałamarnicami i ośmiornicami.

— Ijak?

30

— To interesujące. Człowiek czuje się dziwnie, gdy uświadamia sobie, jaką inteligencją dysponują te stworzenia, zwłaszcza ośmiornice. Wiesz, ośmiornica uczy się szybciej niż pies i prawdopodobnie lepiej by się nadawała na zwierzę domowe. To cudowne, inteligentne, obdarzone wielkim temperamentem stworzenie, tylko nigdy o nim w ten sposób nie myślimy.

— Pewnie ich już nie jesz? — zapytał Norman.

— Och, Norman — uśmiechnęła się. — Wciąż sprowadzasz wszystko do jedzenia?

— Kiedy to tylko możliwe — odpowiedział Norman, poklepując się po żołądku.

— No, jedzenie tutaj nie będzie ci się podobać. Jest ohydne. Odpowiedź brzmi jednak: nie — rzekła, strzelając palcami. — Już nigdy nie zdołam zjeść ośmiornicy, wiedząc o nich to, co już wiem. Aha, przyszło mi to właśnie do głowy: co wiesz o Halu Barnesie?

— Nic, a czemu pytasz?

— Rozpytywałam o niego. Okazuje się, że Barnes w ogóle nie jest w Marynarce Wojennej. Kiedyś był.

— To znaczy, że przeszedł do rezerwy?

— .W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym. Jest inżynierem lotniczym po studiach na Politechnice Kalifornijskiej. Przez jakiś czas pracował w laboratoriach koncernu Grumman. Później był członkiem Rady Naukowej Marynarki Wojennej przy Akademii Nauk, zastępcą podsekretarza stanu w Departamencie Obrony, pracował dla DSARC — Defence Systems Acąuisition Review Council (Rady Opiniującej Wdrażanie Nowych Systemów Obronnych), był też członkiem Rady Naukowej Departamentu Obrony, organu doradczego Połączonego Szefostwa Sztabów i sekretarza obrony.

— Doradzającej im w czym?

— Przy kupnie broni — powiedziała Beth. — To człowiek Pentagonu, doradzający rządowi, jakiego rodzaju systemy obronne należy zakupić. Jak więc doszło do tego, że odpowiada za ten program?

— Nie mam zielonego pojęcia — odparł Norman. Siedząc na pryczy, zsunął półbuty ze stóp. Poczuł się nagle zmęczony. Beth oparła się o framugę.

— Wygląda na to, że jesteś w doskonałej kondycji — skonstatował Norman.

— Jak się okazuje, przydało mi się to — powiedziała Beth. — Z zaufaniem czekam na to, co się zdarzy. A ty? Myślisz, że dasz sobie radę?

— Ja? Czemu nie? — Spojrzał na swój brzuszek, do którego

31 zdążył już przywyknąć. Ellen ciągle mu powtarzała, by coś z nim zrobił. Czasami w przypływie energii przez parę dni zaczynał chodzić na siłownię, ale nigdy nie udawało mu się go pozbyć. Prawdę mówiąc, niewiele się nim zresztą przejmował. Miał pięćdziesiąt trzy lata i był profesorem uniwersytetu. Po diabła miałby sobie zawracać głowę sylwetką.

Przyszła mu do głowy pewna myśl.

— Co to znaczy, że z zaufaniem czekasz na to, co się zdarzy? Co ma się zdarzyć?

— Cóż, jak na razie to tylko pogłoski, ale twoje przybycie zdaje się je potwierdzać.

— Jakie pogłoski?

— Że wyślą nas na dół — odparła Beth.

— Gdzie na dół?

— Na dno. Do statku.

— Ale to tysiąc stóp. Badają go za pomocą podwodnych robotów.

— W dzisiejszych czasach tysiąc stóp to niewielka głębokość — powiedziała Beth. — Jeżeli stosuje się właściwe technologie. Są już tam nurkowie z Marynarki. Krążą wieści, że instalują habitat, by nasz zespół mógł zejść na dno, zostać tam przez tydzień lub dłużej i zbadać statek.

Norman poczuł nagle chłód. Podczas prac wykonywanych dla FAA miał do czynienia z najrozmaitszymi okropnościami. Raz, w Chicago, gdzie rozbił się samolot, nadepnął na coś śliskiego. Pomyślał, że to żaba, okazało się jednak, iż jest to dziecięca ręka, zwrócona dłonią do góry. Innym razem zobaczył wciąż jeszcze przypaśane do fotela zwęglone ciało mężczyzny, który został wyrzucony na dziedziniec podmiejskiego domu, gdzie wylądował tuż koło przenośnego dziecięcego basenu z plastyku. A w Dallas obserwował, jak członkowie ekipy wchodzą na dachy podmiejskich domków i zbierają z nich części ciała, wkładając je do plastykowych toreb...

Praca z ekipą dochodzeniową na miejscu katastrofy wymagała wyjątkowych starań, by nie dać przytłoczyć się temu, co się ujrzało. Nigdy jednak nie groziło człowiekowi osobiste niebezpieczeństwo, żadne namacalne ryzyko. Jedyną groźbą była groźba koszmarów.

Teraz jednak stanął w obliczu perspektywy zejścia tysiąc stóp pod powierzchnię oceanu, by zbadać wrak...

— Nic ci nie jest? — spytała Beth. — Zbladłeś.

— Nie wiedziałem, że ktokolwiek rozważa zejście na dno.

— To tylko pogłoski — uspokoiła go Beth. — Odpocznij trochę, Norman. Wygląda na to, że tego potrzebujesz.

ODPRAWA

Zespół do badania ULF zebrał się w sali odpraw tuż przed jedenastą. Norman z ciekawością czekał na sposobność ujrzenia ludzi, których wybrał kilka lat wcześniej. Przez te wszystkie lata nie widzieli się ani razu.

Czterdziestoletni Ted Fielding był wciąż krępy, przystojny i rozluźniony, zjawił się w koszulce polo i szortach. Jako astrofizyk w Jet Propulsion Laboratory w Pasadenie prowadził poważne badania nad stratygrafią Merkurego i Księżyca, aczkolwiek najbardziej był znany ze swych prac dotyczących kanałów na Marsie: Mangala Vallis i Valles Marineris. Owe gigantyczne kaniony zlokalizowane były na marsjańskim równiku, osiągały dwie i pół mili głębokości i dwa i pół tysiąca mil długości — były dwukrotnie głębsze i dziesięciokrotnie dłuższe niż Wielki Kanion. Fielding również był jednym z pierwszych, którzy stwierdzili, iż planetą najbardziej przypominającą Ziemię nie jest bynajmniej Mars, jak wcześniej sądzono, lecz niewielki Merkury mający zbliżone do ziemskiego pole magnetyczne. Jego sposób bycia był bezpośredni, otwarty, pogodny i trochę pompatyczny. Gdy pracował dla JPL, pojawiał się w telewizji przy wystrzeliwaniu każdego kolejnego satelity i statku kosmicznego, zdobywając sobie w ten sposób pewien rozgłos; ostatnio powtórnie się ożenił z prezenterką prognoz pogody z Los Angeles. Dorobili się już synka.

Od wielu lat Fielding propagował tezę o istnieniu życia na innych planetach i popierał SETI — Search for Extraterriestrial Intelligence, czyli program badawczy zajmujący się poszukiwaniem śladów obcych cywilizacji, który część naukowców uważała za stratę czasu i pieniędzy. Uśmiechnął się teraz z zadowoleniem do Normana.

— Zawsze wiedziałem, że się to wydarzy — wcześniej czy później trafimy na dowód istnienia życia na innych planetach. Teraz go

33

2 — Kula

w końcu mamy, Norman. To doniosła chwila. Cieszę się zwłaszcza z kształtu.

— Kształtu?

— Kształtu obiektu na dnie.

— A to niby dlaczego? — Normanowi nie wspomniano nic o kształcie.

— Byłem w dyspozytorni i przyglądałem się obrazowi przekazywanemu przez kamery robotów. Zaczęto już określać kształt obiektu pod koralami. Nie jest okrągły. To żaden latający talerz — powiedział Ted. — Dzięki Bogu. Być może pozbawi nas to miana szaleńców.— Uśmiechnął się. — Wszystko przychodzi do tego, kto czeka, co?

— Chyba tak — zgodził się Norman. Nie bardzo był pewny, co Ted chciał przez to powiedzieć, wiedział jednak, iż lubował się w cytatach*. Ted uważał się za człowieka na miarę Renesansu, a wtrącane tu i ówdzie cytaty od Rousseau do Lao Tse miały o tym przypominać. Mimo to nie było w nim śladu chęci wywyższania się; ktoś kiedyś powiedział o Tedzie, że jest „facetem od etykietek”. Widać to było również w jego sposobie wyrażania. W Tedzie Fieldingu była niewinność, prawie naiwność, ujmująca i szczera. Norman go lubił.

Nie był tego taki pewien, jeśli chodziło o czarnoskórego Harry’ego Adamsa, dystansującego się w stosunku do otoczenia matematyka z Princeton, którego nie widział od sześciu lat. Harry pozostał przez te lata wysokim, bardzo szczupłym mężczyzną, noszącym okulary w drucianych oprawkach i wiecznie marszczącym czoło. Miał na sobie koszulkę z nadrukiem „Matematycy robią to dobrze”; coś takiego mógłby na siebie włożyć student, i rzeczywiście Adams nie wyglądał na swoje trzydzieści lat. Na pewno był najmłodszym członkiem zespołu — a być może najważniejszym.

Wielu teoretyków dowodziło, iż porozumienie z przedstawicielami pozaziemskich cywilizacji okaże się niemożliwe, ponieważ ludzie nie będą mieli z nimi niczego wspólnego. Twierdzili oni, że ludzka myśl, podobnie jak ciało, przedstawia sobą rezultat wielu ewolucyjnych przypadków. Nasze myślenie mogło rozwinąć się zupełnie inaczej; w naszym spojrzeniu na wszechświat nie było niczego oczywistego.

Ludzkość już doznawała trudności w komunikowaniu się z takimi choćby ziemskimi inteligentnymi stworzeniami jak delfiny, po prostu

* Słowa wypowiedziane przez Teda funkcjonują w języku angielskim na zasadzie porzekadła. Były kilkakrotnie wykorzystywane w literaturze; być może Ted niedokładnie cytuje poemat Longfellowa Wayside Inn.

34 dlatego, że delfiny żyły w odmiennym środowisku i miały trochę innj aparat zmysłowy.

Mimo to ludzie i delfiny mogli okazać się niemal identyczni w porównaniu z możliwymi różnicami dzielącymi ich od przedstawicieli życia pozaziemskiego, od stworzeń będących produktami odmiennej ewolucji w całkowicie różnym środowisku. Taka istota najprawdopodobniej postrzegałaby świat całkowicie inaczej niż my. Mogłaby być ślepa i czerpać informacje o otoczeniu za pośrednictwem wysoce rozwiniętego aparatu analizatorów zapachu, temperatury czy ciśnienia. Z taką istotą można by nie znaleźć żadnego sposobu nawiązania porozumienia, żadnej wspólnej płaszczyzny. Jak ktoś to kiedyś sformułował: w jaki sposób wyjaśnić wiersz Wordswortha o żonkilach ślepemu wężowi wodnemu?

Dziedziną wiedzy, którą jednak najprawdopodobniej posługiwały się również istoty pozaziemskie, pozostawała matematyka. Matematyk zespołu miałby więc zapewne do odegrania kluczową rolę. Norman wybrał Adamsa, ponieważ ten mimo swego młodego wieku wniósł poważny wkład do badań w kilku różnych dziedzinach.

— Co o tym wszystkim myślisz, Harry? — zapytał Norman, opadając w fotel koło matematyka.

— Myślę, iż jest oczywiste dla każdego — odparł Harry — że to wyłącznie strata czasu.

— Statecznik, na który natrafiono pod wodą?

— Nie wiem, co to jest, wiem jednak, czym nie jest. Na pewno nie jest to statek kosmiczny innej cywilizacji.

Stojący obok nich Ted odwrócił się z irytacją. Najwidoczniej już o tym rozmawiał z Harrym.

— Skąd wiesz? — zapytał Norman.

— Prosta kalkulacja — wyjaśnił Harry, wykonując lekceważący gest dłonią. — Wręcz trywialna. Znasz wzór Drake’a?

Była to jedna z najsławniejszych koncepcji zaproponowanych przez specjalistów zajmujących się kwestią życia poza Ziemią. Norman znał ją. Powiedział jednak:

— Przypomnij mi go.

Harry westchnął z rozdrażnieniem i wyciągnął kartkę papieru.

— To równanie określające prawdopodobieństwo. — Napisał:

— Oznacza to — powiedział Harry Adams — że prawdopodobieństwo p, iż w danym układzie planetarnym powstanie inteligentne życie, jest iloczynem prawdopodobieństwa, iż dana gwiazda będzie mieć

35 planety, liczby planet, na których życie może się rozwinąć, prawdopodobieństwa, że na nadającej się do życia planecie rozwinie się jego prosta postać, prawdopodobieństwa, iż postaci proste przejdą ewolucję do złożonych, oraz prawdopodobieństwa, iż inteligentne życie w ciągu pięciu miliardów lat podejmie próby nawiązania kontaktu z innymi cywilizacjami. To wszystko jest ujęte w równaniu.

— Yhm — powiedział Norman.

— Cała sprawa polega jednak na tym, iż nie dysponujemy żadnymi danymi — ciągnął Harry. — Każde z tych prawdopodobieństw musimy określać szacunkowo. To żaden problem przyjąć założenia takie jak Ted i stwierdzić, iż istnieją prawdopodobnie tysiące cywilizacji. Równie prawdopodobne jest jednak moje twierdzenie, iż istnieje tylko jedna cywilizacja. Nasza. — Odepchnął od siebie kartkę. — W takim przypadku, cokolwiek jest na dnie, nie jest to wytwór innej cywilizacji. Marnujemy więc tu tylko czas.

— Więc co tam jest? — zapytał powtórnie Norman.

— Absurdalny wyraz romantycznej nadziei — odrzekł Adams, podsuwając okulary wyżej na nos. Gwałtowność jego stwierdzenia wprawiła Normana w niepokój. Sześć lat temu Harry Adams wciąż jeszcze był dzieckiem ulicy, którego nie do końca sprecyzowane talenty wyniosły krok po kroku z rozbitej rodziny w slumsach Filadelfii na wypielęgnowane trawniki Uniwersytetu Princetown. W tamtych czasach Adams był pełen radości życia, bawiło go jego własne szczęście. Dlaczego teraz okazywał tyle goryczy?

Być może wynikało to z uczestnictwa w ich zespole. Norman zastanawiał się kiedyś, jak Adams będzie pasował do reszty; ponieważ był cudownym dzieckiem.

Cudowne dzieci dzieliły się w istocie tylko na dwie kategorie — geniuszy muzycznych i matematycznych. Niektórzy psychologowie twierdzili, iż to jedno i to samo, ponieważ muzyka jest bardzo blisko spokrewniona z matematyką. Choć inne przedwcześnie rozwinięte dzieci mogły wykazywać się osiągnięciami w takich dziedzinach, jak pisarstwo, malarstwo czy sport, jedynymi polami, na których dzieci mogły dorównywać dorosłym, były muzyka i matematyka. Dzieci te były skomplikowane psychologicznie: często samotnicy odizolowani od rówieśników, a nawet rodzin, swymi uzdolnieniami, za które jednocześnie je podziwiano i gardzono nimi. Często ich rozwój społeczny ulegał opóźnieniu, często z trudem przychodziło im włączać się w grupowe interakcje. Problemy Harry’ego nasilały się przez to, iż pochodził ze slumsów. Powiedział kiedyś Normanowi, że kiedy po raz pierwszy usłyszał o transformatach Fouriera, inne dzieciaki były na 36 etapie obijania się w rynsztokach. Być może więc Harry czuł się teraz niezręcznie jako członek zespołu.

Musiało być w tym jednak coś jeszcze... Harry sprawiał wrażenie niemal gniewnego.

— Poczekajcie tylko — powiedział Adams. — Za tydzień to wszystko okaże się jednym wielkim fałszywym alarmem, niczym więcej.

Taką masz nadzieję, pomyślał Norman, i ponownie zastanowił się dlaczego.

— Cóż, uważam to za ekscytujące — przyznała Beth Halpern, uśmiechając się promiennie. — Jeśli o mnie chodzi, nawet niewielka szansa znalezienia obcego życia jest dla mnie podniecająca.

— Zgadza się — dorzucił Ted. — Poza tym, Harry, jest więcej rzeczy na niebie i ziemi, niż się śniło waszym filozofom.

Norman spojrzał na ostatniego członka zespołu, Arthura Levine’a, oceanologa. Levine był jedynym, którego nie znał. Był krępy i tłustawy, blady i zaniepokojony, pogrążony we własnych myślach. Miał właśnie zapytać Levine’a, o czym myśli, gdy do środka wkroczył kapitan Barnes z plikiem akt pod pachą.

— Witamy tu, gdzie diabeł mówi dobranoc — powiedział Barnes. — Teraz można pójść nawet do toalety. — Wszyscy roześmiali się nerwowo. — Przepraszam, że dałem na siebie czekać — rzekł. — Nie mamy jednak wiele czasu, przystąpmy więc od razu do rzeczy. Gasimy światła i zaczynamy.

Na pierwszym slajdzie widać było duży statek z osobliwą konstrukcją na dziobie.

— Rosę Sealady — powiedział Barnes. — Statek przeznaczony do układania kabla na dnie morskim, wynajęty przez Transpac Communi-cations, by przeciągnąć linię z Honolulu do Sydney w Australii. Rosę wypłynęła z Hawajów dwudziestego dziewiątego maja bieżącego roku i szesnastego czerwca dotarła do Samoa Zachodniego na środku Pacyfiku. Układała nowy kabel światłowodowy o przepustowości pozwalającej na równoczesne przeprowadzanie dwudziestu tysięcy rozmów. Kabel jest pokryty gęstą macierzą siatkową z metalu i tworzywa sztucznego, nadzwyczaj wytrzymałą i odporną na zrywanie. Do tego czasu bez jakichkolwiek kłopotów statek ułożył już ponad cztery tysiące sześćset mil morskich kabla na dnie Oceanu Spokojnego.

Dalej.

Mapa Pacyfiku ze sporą czerwoną plamką.

37

— O godzinie dwudziestej drugiej siedemnastego czerwca, kiedy statek znajdował się właśnie tutaj, pomiędzy Pago Pago z archipelagu Samoa Amerykańskiego i Viti Levu z archipelagu Fidżi, cały zadygotał. Rozbrzmiały alarmy i załoga stwierdziła, iż kabel uległ przerwaniu. Natychmiast sprawdzono na mapach, czy nie występuje tu jakaś podmorska przeszkoda, niczego takiego jednak nie stwierdzono. Wciągnięto na pokład zerwany koniec kabla, co zabrało parę godzin. Gdy załoga zbadała końcówkę, stwierdzono, że została ona równo odcięta — jak się wyraził jeden z marynarzy, „jakby gigantycznymi nożycami”.

Dalej.

Kawałek kabla światłowodowego trzymany przed aparatem w szorstkiej dłoni marynarza.

— Jak widzicie, charakter uszkodzenia sugeruje, że doszło do niego w wyniku działania jakiejś sztucznej przeszkody. Rosę Sealady zawróciła na północ na miejsce wypadku.

Dalej.

Rząd nierównych czarno-białych linii, w jednym miejscu usianych niewielkimi iglicami

— Jest to oryginalny wynik badania sonarem z pokładu statku. Trudno wam to będzie zinterpretować, jeśli nie potraficie odczytywać obrazów z sonaru, widać tu jednak cienką, ostrą jak nóż przeszkodę. Odpowiada to miejscu, w którym stwierdziliśmy obecność samolotu czy też statku kosmicznego. Firma, która wyczarterowała statek, Transpac Communications, powiadomiła Marynarkę Wojenną, pytając, czy mamy jakiekolwiek informacje o owej przeszkodzie. Jest to rutynowe postępowanie: w każdym przypadku zerwania kabla powiadamia się Marynarkę, licząc na to, iż znana nam jest natura przeszkody. Firmy łącznościowe wolą wiedzieć przed rozpoczęciem naprawy, czy nie mają do czynienia z zatopionym okrętem z materiałami wybuchowymi na pokładzie. W tym jednak wypadku Marynarce nic nie było wiadomo o jakiejkolwiek przeszkodzie w tym rejonie, wywołało to więc jej zainteresowanie. Natychmiast wysłaliśmy naszą najbliższą jednostkę, Ocean Explorer, z Melbourne. Dotarła ona w wyznaczone miejsce dwudziestego pierwszego czerwca tego roku. Powodem zainteresowania Marynarki była ewentualność, iż przeszkodę stanowi zatopiona chińska łódź podwodna klasy Wuhan wyposażona w pociski SY-2. Wiadomo nam, iż Chińczycy stracili taką jednostkę mniej więcej 38 w tym miejscu w maju tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku. Ocean Explorer dokonał badań dna za pomocą najdoskonalszego sonaru obserwacji bocznej, jakim dysponujemy, co dało następujące rezultaty.

Kolorowy, ostry obraz sprawiał wrażenie niemal trójwymiarowego.

— Jak widzicie, dno wydaje się płaskie z wyjątkiem samotnego trójkątnego statecznika, wyrastającego ponad nie na dwieście osiemdziesiąt stóp. Widać go tutaj — pokazał linijką. — Jego rozmiary są więc większe niż wymiary skrzydeł samolotów produkowanych zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Związku Radzieckim. Z początku stanowiło to dla nas wielkie zaskoczenie.

Dalej.

Podwodny robot, opuszczany za pomocą żurawia za burtę statku. Wyglądał jak zbiorowisko poziomych rur z zagnieżdżonymi w środku kamerami i reflektorami.

— Dwudziestego czwartego czerwca na miejsce dotarł wysłany przez Marynarkę statek-baza zdalnie sterowanych robotów podwodnych Neptune IV. W celu sfotografowania statecznika wysłano robota Scorpion, którego właśnie tu widać. Z jego pomocą uzyskaliśmy obrazy świadczące, iż w dole znajduje się obiekt będący najprawdopodobniej statecznikiem.

W ostrym świetle na kolorowym zdjęciu widniał szary statecznik sterczący z płaskiego koralowego dna. Miał ostry skraj, zwężał się ku jednemu końcowi i bez wątpienia był sztucznego pochodzenia.

— Proszę zauważyć — powiedział Barnes — że dno w tym miejscu pokryte jest karłowatymi martwymi koralami. Statecznik czy też skrzydło znika pod nimi, co sugeruje, iż pod spodem może być pogrzebana reszta. Przeprowadzono analizę dna używając sonaru obserwacji bocznej o wysokiej rozdzielczości, by określić kształt obiektu pod koralami.

Dalej.

Następny kolorowy obraz z sonaru, składający się tym razem z drobnych kropek, a nie z linii.

— Jak widać, wydaje się, iż statecznik stanowi część cylindrycznego obiektu ukrytego pod koralami. Obiekt ten ma średnicę stu dziewięć-39 dziesięciu stóp i długość dwóch tysięcy siedmiuset pięćdziesięciu czterech stóp, zwężającym się końcem jest zwrócony ku zachodowi.

Kolejne szepty wśród zebranych.

— Zgadza się — powiedział Barnes. — Ten obiekt ma pół mili długości. Kształtem odpowiada samolotowi lub rakiecie kosmicznej, bez wątpienia tak właśnie wygląda — ale od początku ostrożnie określaliśmy go jako „anomalię”.

Norman obejrzał się na Teda, który z uśmiechem wpatrywał się w ekran. Siedzący obok Teda Harry Adams marszczył brwi w ciemności i podsuwał okulary wyżej na grzbiecie nosa.

Światło projektora zgasło. Salka pogrążyła się w całkowitej ciemności. Rozległy się pojękiwania. Norman usłyszał, jak Barnes mówi:

— Cholera, znowu! — Ktoś z hałasem dobrnął do drzwi i do środka wpadł czworokąt światła.

Beth przechyliła się ku Normanowi i szepnęła:

— Bez przerwy mają kłopoty z zasilaniem. To napawa otuchą, nie?

Po kilku chwilach prąd począł płynąć ponownie. Barnes podjął:

— Dwudziestego piątego czerwca zdalnie sterowany aparat SCA-RAB odciął kawałek statecznika i wydobył go na powierzchnię. Poddano go badaniom i stwierdzono, iż jest zbudowany ze stopu tytanu w plastrowym układzie z żywicą epoksydową. Technologia konieczna do takiego właśnie łączenia metalu i tworzywa jest na Ziemi nieznana. Ekspertyzy potwierdziły, iż statek nie może pochodzić z tej planety — aczkolwiek za dziesięć czy dwadzieścia lat prawdopodobnie będziemy już wiedzieli, jak go zbudować.

Harry Adams mruknął, pochylił się do przodu i zapisał coś w swoim notatniku.

Jednocześnie Barnes wyjaśnił, iż na dnie oceanu umieszczono używając robotów ładunki sejsmiczne. Analizy przeprowadzone przy ich zdetonowaniu wykazały, iż anomalia jest metalowa, pusta w środku, o złożonej wewnętrznej strukturze.

— Po dwóch tygodniach intensywnych badań — kontynuował Barnes — doszliśmy do wniosku, iż jest to statek kosmiczny.

Ostateczne potwierdzenie nadeszło dwudziestego siódmego czerwca od geologów. Przeprowadzone przez nich badania stratygraficzne wykazały, iż dno w tym miejscu było niegdyś o wiele płytsze — głębokość wynosiła zaledwie osiemdziesiąt do dziewięćdziesięciu stóp. Wyjaśniało to obecność korali, pokrywających kadłub przeciętnie pięciometrową warstwą. Geologowie na tej podstawie orzekli, iż statek musi znajdować się na dnie przynajmniej od trzystu lat, a być może o wiele dłużej: może pięćset, może pięć tysięcy.

40

— Aczkolwiek niechętnie — ciągnął Bames — Marynarka doszła do wniosku, iż znaleziono statek kosmiczny będący wytworem obcej cywilizacji. Na specjalnym spotkaniu Narodowej Rady Bezpieczeństwa prezydent podjął decyzję otworzenia statku. W wyniku tego postanowienia, począwszy od dwudziestego dziewiątego czerwca, zaczęto wzywać członków zespołu ULF.

Pierwszego lipca na miejsce obok zatopionego statku opuszczono podmorski habitat DH-7. Znalazło się w nim dziewięciu nurków Marynarki Wojennej, pracujących w atmosferze przesyconej gazami obojętnymi. Przystąpili oni do wstępnych wierceń. — Myślę, że jesteście teraz na bieżąco — powiedział Bames. — Jakieś pytania?

Ted zapytał:

— Czy wyjaśniono, jaka jest wewnętrzna konstrukcja statku?

— Do chwili obecnej nie. Wygląda na to, iż statek jest skonstruowany w ten sposób, iż fala uderzeniowa jest przekazywana po jego zewnętrznej powłoce, doskonale zaprojektowanej i niesamowicie wytrzymałej. Uniemożliwia to otrzymanie dokładnych obrazów z analiz sejsmicznych.

— A co z pasywnymi technikami penetracji wnętrza?

— Staraliśmy się — powiedział Bames. — Analiza grawitomet-ryczna — wynik ujemny. Termografia — wynik ujemny. Pomiary rezystywności — wyniki ujemne. Rezonans jądrowy — wyniki ujemne.

— Aparaty akustyczne?

— Od pierwszego dnia rozmieściliśmy na dnie hydrofony. Ze statku nie wydobywają się żadne dźwięki. Przynajmniej do tej chwili.

— A co z innymi metodami zdalnego badania?

— W większości z nich stosuje się promieniowanie, a na razie wolimy tego unikać.

Harry zapytał:

— Kapitanie, zauważyłem, że statecznik wygląda na nie uszkodzony, a kadłub sprawia wrażenie idealnego cylindra. Czy waszym zdaniem ten obiekt wpadł do oceanu?

— Tak — odpowiedział Bames, zerkając na niego niespokojnie.

— Więc wytrzymał uderzenie z dużą szybkością w wodę bez choćby zadrapania czy wgięcia?

— Cóż, jest niezwykle wytrzymały^..

Harry pokiwał głową.

— Musiałby być...

— Ci nurkowie, którzy znajdują się na dole — wtrąciła się Beth. — Czym oni się właściwie zajmują?

— Szukają drzwi wejściowych — Bames uśmiechnął się. — Jak na razie musieliśmy się oprzeć na starych, sprawdzonych procedurach archeologicznych. Kopiemy próbne chodniki w koralach, szukając

41 jakiegoś włazu czy luku. Mamy nadzieję dotrzeć do czegoś takiego w ciągu następnej doby czy dwóch. Kiedy tylko znajdziemy wejście, przystępujecie do akcji. Coś jeszcze?

— Tak — powiedział Ted. — Jak Rosjanie zareagowali na to odkrycie?

— Nie powiadomiliśmy Rosjan.

— Nie powiadomiliście ich?!

— Nie.

— Ależ to niewiarygodne, bezprecedensowe wydarzenie w historii ludzkości. Nie tylko w amerykańskiej historii. W historii ludzkości. Bez wątpienia powinniśmy podzielić się tą informacją ze wszystkimi narodami świata. Tego rodzaju odkrycie mogłoby zjednoczyć całą...

— Musiałby pan porozmawiać z prezydentem — przerwał Bąr-nes. — Nie wiem, czym się kierował, lecz to on podjął taką właśriie decyzję. Jeszcze jakieś pytania?

Nikt nic nie powiedział. Członkowie zespołu spoglądali po sobie.

— Myślę więc, że na tym skończymy — podsumował Barnes....

Zapaliły się główne światła. Ludzie zaczęli wstawać i przeciągać Mę przy akompaniamencie skrzypiących foteli. Harry Adams powiedzlął wreszcie:

— Kapitanie Barnes, muszę stwierdzić, że bardzo mi się nie podobała ta odprawa.

Barnes spojrzał na niego ze zdumieniem.

— O co panu chodzi, Harry?

Pozostali znieruchomieli, wpatrując się w Adamsa. Wciąż jeszcze siedział w fotelu z wyrazem rozdrażnienia na twarzy.

— Zdecydował się pan powiadomić nas w jakiś oględny sposób?

— O czym?

— O wejściu.

Barnes roześmiał się niespokojnie.

— Harry, przecież właśnie powiedziałem, że nurkowie kopią chodniki próbne, by je znaleźć...

— Jestem zdania, że trzy dni temu, kiedy zaczęliście nas tu ściągać, wiedzieliście już mniej więcej, gdzie jest wejście. Jestem też zdania, że w chwili obecnej znacie jego położenie dokładnie. Mam rację?

Barnes nie odpowiedział. Uśmiech zamarł na jego twarzy.

Mój Boże, pomyślał Norman, spoglądając na Barnesa. Harry ma rację. Wiedział, że Harry rozumuje z niesamowitą precyzją, że potrafi dochodzić do oszałamiających wniosków drogą chłodnej dedukcji, nigdy jednak go jeszcze nie widział w działaniu.

— Tak — rzekł w końcu Barnes. — Ma pan rację.

— Znacie położenie wejścia?

42

— Znamy.

Nastąpiła chwila ciszy, po czym Ted zawołał:

— Ależ to fantastycznie! Absolutnie fantastycznie! Kiedy schodzimy na dół, do statku?

— Jutro — odparł Barnes, nie odrywając spojrzenia od Harry’ego. Harry także wpatrywał się nieruchomym wzrokiem w Barnesa. — Łódź zacznie was zabierać na dół jutro o ósmej zero zero.

— To wspaniale! — ekscytował się Ted. — Fantastycznie! Niewiarygodne!

— Powinniście więc — ciągnął Barnes, wciąż wpatrując się w Ha-rry’ego — postarać się wyspać do jutra, o ile się wam uda.