Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Po wielkich sukcesach książek Agnieszki Chylińskiej „Zezia i Giler” oraz „Zezia, Giler i Oczak”, czas na nową opowieść…
""Labirynt Lukrecji"", czyli tajemniczy labirynt i dziewczynka, która postanowiła przestać mówić.
Pięknie ilustrowana baśniowa opowieść o Lukrecji i jej rodzicach mieszkających w starej kamienicy. O jesiennej szarudze i wiosennym ociepleniu, o wyczekiwanych z niecierpliwością zagadkowych kopertach i tęsknocie za szczęściem."
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 76
Copyright © for the text by Agnieszka Chylińska
Copyright for this edition © Wydawnictwo Pascal
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, przechowywanie lub wprowadzanie do systemu wyszukiwania, dystrybucja w jakiejkolwiek formie lub za pomocą jakichkolwiek środków (elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych) bez wcześniejszej pisemnej zgody wydawcy jest zabronione.
Tytuł: Labirynt Lukrecji
Autor: Agnieszka Chylińska
Ilustracje: Suren Vardanian
Redakcja: Agnieszka Hetnał
Redakcja językowa: Ewa Lewandowska
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Opracowanie okładki: leniva°/lenivastudio.com
Redaktor prowadząca: Zuzanna Klim
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
www.pascal.pl
Bielsko-Biała 2014
ISBN 978-83-7642-438-5
eBook maîtrisé par
Lukrecja mieszkała w starym domu na końcu ulicy. Latem, kiedy drzewa były zielone, a niebo jasnoniebieskie, dom prezentował się pięknie, ale w jesienne ponure wieczory, gdy Lukrecja wracała szybko ze szkoły, bo bała się, że w złowrogim półmroku może ją dogonić jakiś ktoś, nie wiadomo kto, ten sam dom wyglądał już zupełnie inaczej.
Mimo wieżyczki z kogutem i jasnych ścian dom Lukrecji nie przypominał miejsca, w którym mogłaby mieszkać dziesięcioletnia dziewczynka o brązowych oczach i brązowych włosach. Pałacyk, bo tak wszyscy mówili o jej domu, był wypełniony ludźmi od góry do dołu, ale gdy Lukrecja dłużej się nad tym zastanowiła, żaden z mieszkańców nie był szczególnie szczęśliwy. Dziewczynka oprócz siebie miała jeszcze Rodziców.
Łucja i January Sopelscy byli rodzicami, którzy prawie w ogóle się nie uśmiechali. Pan January całymi dniami przesiadywał w swoim gabinecie. Prowadzące do niego piękne drzwi z kolorowym witrażem w kształcie motyla były zawsze zamknięte. Migotanie światła w szklanych skrzydłach pozwalało Lukrecji zorientować się, że Tata był w pokoju. Oczywiście o tym, że Pan January przebywał w swoim gabinecie, świadczyła też drewniana podłoga, która mocno skrzypiała, gdy po niej chodził.
Pan January był wiecznie zajęty i milczący – piszący na maszynie albo zaczytany w starych książkach w twardych brązowych oprawach i bez obrazków. Stukanie klawiszy było często jedynym dźwiękiem wydobywającym się z mieszkania Państwa Sopelskich.
Pani Łucja spędzała długie godziny na prasowaniu, gotowaniu, sprzątaniu i robieniu kompozycji z suchych kwiatów. Lukrecja uwielbiała pomagać swojej Mamie w tych układankach. Rozkładała na ciemnym solidnym stole stary obrus, taki który można było zabrudzić, a Pani Łucja przynosiła suszone kwiaty, kłosy zbóż, źdźbła różnych traw, plastelinę, nożyczki i specjalne foremki w różnych kształtach z gotowymi do zawieszenia haczykami.
Lukrecja bardzo lubiła głośno wyliczać wszystkie nazwy suszonych kwiatów i ziół, bo były naprawdę zabawne. Przypominająca w dotyku papier kolorowa kocanka. Jeżówka ze swoim wypukłym kolczastym środkiem. Lukrecja żartowała, że to wielka pszczoła zanurzyła się w pięknym kwiatku i nie mogąc z niego wyjść, utknęła już tak na zawsze. Delikatna tawułka wyglądająca jak pomalowana farbkami, dostojny dziewięćsił, który zawsze zajmował centralne miejsce w układance z kwiatów. Magiczna gipsówka z drobniutkimi kwiatkami albo najtrudniej dostępna aksamitna pałka wodna, po którą Mama Lukrecji jeździła bardzo daleko i którą sama zrywała, uważając, by nie wpaść do jeziora. Ulubionymi roślinami Lukrecji był dmuszek jajowaty, delikatny i miły w dotyku, kolorowe suchołuski i coś, bez czego nie byłoby w ogóle mowy o udanej kompozycji z suchych kwiatów, czyli miechunka rozdęta. Lukrecja uwielbiała trzymać ją w dłoniach i podziwiać ładny bladoceglany kolor oraz kształt przypominający kanciastą paprykę.
Podczas gdy Pani Łucja przygotowywała plastelinę do wyłożenia foremek, Lukrecja dużo mówiła, żywo gestykulując, czyli pokazując rękami to, o czym opowiadała. Potem Pani Łucja wbijała twarde wysuszone łodygi w plastelinę lub zaczepiała cieniutkim drucikiem delikatniejsze kwiaty i zioła. Z każdą chwilą obraz z suszonych kwiatów zaczynał nabierać coraz bardziej cudownych kształtów i barw. Gotowe kompozycje były zawsze piękne i Pani Łucja wieszała je w różnych miejscach w mieszkaniu, a to nad drzwiami wejściowymi, a to w przedpokoju nad ślicznym lustrem w złoconej ramie.
Gdy późnym wieczorem Mama Lukrecji kończyła układanie kwiatów, pozwalała córce zabrać ze stołu te rośliny, które zostały, by dziewczynka mogła zrobić na podwórku najpiękniejszy sekret. Sekret to było specjalnie wybrane przez Lukrecję miejsce w ziemi, w którym wykopywała maleńki dołek i układała z główek najmniejszych kwiatków własny malutki obrazek, dodając jeszcze do tego koraliki, strzępki srebrnych nitek lub inne wyjęte z szuflady drobiazgi, które w ziemi stawały się niezwykłe i piękne. Gdy Lukrecja kończyła swój obrazek, przyciskała całość kawałkiem niedużego szkiełka, których wszędzie było pełno, i zasypywała wszystko ziemią. Potem wołała Hortensję, swoją koleżankę z wyobraźni, i prosiła ją, by znalazła jej sekret, czyli świeżo stworzony obraz w ziemi. I tak Hortensja po kilku minutach zupełnie zaskoczona odgarniała delikatnie ziemię i z wielką ekscytacją odkrywała SEKRET!
Z Tatą, Panem Januarym, Lukrecja spędzała zdecydowanie mniej czasu niż z Mamą. Jeśli jednak akurat Pan January miał wolną chwilę, a były to jedne z najszczęśliwszych momentów w życiu Lukrecji, wyglądało to tak:
Stukot klawiszy ustawał, drzwi z kolorowym witrażowym motylem otwierały się, a Pan January wychylał się zza nich i wołał donośnym głosem:
– Lukrecjo, pozwól na chwilkę!
Dziewczynka rzucała wtedy wszystko i biegła do pokoju Taty. To było dla niej zawsze ogromne przeżycie. Pełno tu było książek, pamiątek z licznych podróży Pana Januarego, zdjęć w ramkach o różnych kształtach i rozmiarach. Fotel Taty zapadał się miękko pod ciężarem Lukrecji. Mogła na nim usiąść i podziwiać w milczeniu wszystkie tajemnicze przedmioty, które dziwnie pachniały i często były bardzo stare. Pan January puszczał wtedy muzykę ze starego i zakurzonego gramofonu, a Lukrecja niezmiennie prosiła Tatę, by jeszcze raz opowiedział jej, dlaczego Rodzice nazwali ją Lukrecją. Pan January wyciągał wtedy ogromną i grubą księgę oprawioną w jasnobrązową skórę i otwierał ją na zaznaczonej kolorową pocztówką stronie, gdzie widniał ponury portret jakiejś pani z dawnych, dawnych czasów. Pan January tłumaczył, że Lukrecja przyszła na świat osiemnastego kwietnia. Tajemnicza pani w dziwnym pajęczym welonie na głowie też urodziła się podobno osiemnastego kwietnia. Tata Lukrecji wyjaśniał córce, że jej imię wzięło się właśnie od tej pięknej pani z grubej książki. Ponieważ była to okrutna i zła osoba, Tata postanowił, że jego córka odczaruje złą sławę tak pięknego imienia i nareszcie będzie można powiedzieć, że dziewczynki, które mają na imię Lukrecja, to z pewnością dobre i przyjazne osoby. Lukrecja miała zawsze dreszcze, patrząc to na Lukrecję z obrazka, to na Pana Januarego, który z pasją opowiadał o rycerzach i czasach, w których przyszło żyć tamtej Lukrecji.
Głośne stukanie talerzami i sztućcami dobiegające z kuchni oznaczało, że Pani Łucja skończyła przygotowywać posiłek, więc Lukrecja i Pan January kończyli rozmowę i szli zjeść wspólny obiad. Lukrecja bardzo lubiła zjadać to, co przygotowała Mama. Ulubionym daniem dziewczynki był gulasz z kurzych serc podawany z lekko rozgotowanymi ziemniakami i ciepłymi buraczkami. Do tego w białym kubku w żółte groszki czekał kompot z wiśni, który Lukrecja wypijała dopiero po skończeniu obiadu, bo tak lubiła.
Każdego ranka Lukrecja wstawała do szkoły z dużym trudem. Uwielbiała śnić i kiedy seledynowy budzik zaczynał podskakiwać, wydając przy tym nieprzyjemny metaliczny dźwięk, dziewczynka była przekonana, że jest to najgorszy moment w ciągu dnia, nie licząc popołudniowych powrotów późną jesienią ze szkoły do domu.
Po nocy w mieszkaniu było zawsze zimno. Co rano Mama rozpalała ogień w piecu znajdującym się w kuchni, ale ciepło rozchodziło się nieśmiało po starych żeliwnych kaloryferach dopiero wtedy, gdy Lukrecja wychodziła już z domu. Po przebudzeniu dziewczynka siadała na łóżku i w pośpiechu szukała ciepłymi stopami swoich kapci, by nie uronić nic z tej ciepłotowatości. Miała wrażenie, że stopy same jej w tym pomagały, gdy tylko zaczynały dotykać zimnej drewnianej podłogi. Kiedy odnalazła już kapcie, szła do łazienki. O tej porze dnia była to najzimniejsza część mieszkania i Lukrecja wzdrygała się na myśl o wejściu tam. Sedes był zimny, a woda z kranu nagrzewała się dopiero po uruchomieniu piecyka.
Trzeba było zapalić zapałką gazowy piecyk i przesunąć pokrętło z czarną gałką w stronę rysunku z płomieniem. Zawsze robił to Pan January. Pudełko zapałek leżało na rurce pod piecykiem.
Kiedy Tata Lukrecji gasił zapałkę po zapaleniu płomienia w piecyku, jej zapach docierał po chwili do nosa Lukrecji, a wtedy dziewczynka zamykała oczy dosłownie na chwilę, by wyobrazić sobie, że jest pierwszy listopada i że znajduje się właśnie z Rodzicami na grobach Dziadków i Pradziadków. Kiedy Lukrecja rzeczywiście stała pierwszego listopada na cmentarzu wraz z Rodzicami i Pan January gasił zapałkę po zapaleniu zniczy, wtedy zamykała oczy – też na moment – by wyobrazić sobie, że jest w łazience przy piecyku i czeka na ciepłą wodę. Lukrecja nazywała to Podróżą w Zapachu. Dziewczynka miała bardzo wrażliwy nos – różne miejsca kojarzyły jej się z różnymi zapachami i na odwrót.
Wracając do porannego wstawania, kiedy woda z kranu robiła się przyjemnie ciepła, Lukrecja lubiła położyć obydwie ręce w umywalce i pozwolić, by ciepły strumień ogrzewał je przez jakiś czas. To był jeden z ulubionych momentów w całym dniu Lukrecji.
Niestety, nie mogło to trwać zbyt długo, bo w łazience także stał zegarek, który tykał nagląco i wskazywał oskarżycielsko rozciągniętymi wskazówkami, że jest już późno.
Lukrecja myła się i wracała do swojego pokoju, gdzie czekał na nią przygotowany przez Panią Łucję strój do szkoły. Dziewczynka ubierała się, brała tornister i szła z nim do kuchni. Tam czekała, aż Mama przyrządzi jej śniadanie. Pani Łucja rozcinała wielkimi nożycami papierową torebkę w błękitną kratkę, na której widniał napis KLEIK RYŻOWY, i wysypywała białą, sypką, podobną do śniegu zawartość na taflę podgrzanego mleka, wlanego chwilę wcześniej do talerza ze złotą obwódką.
Pani Łucja zaczynała wtedy szybko mieszać łyżką śnieżne płatki i po chwili miała już gotowy kleik ryżowy. Ale to nie był koniec.
Wyjmowała jeszcze z szafki konfitury, nakładała jedną łyżkę na środek talerza i stawiała go przed Lukrecją. Wtedy dziewczynka zaczynała mieszać swój kleik, który zmieniał kolor z białego na brązowy. Można już było go zjeść. Po śniadaniu Lukrecja myła zęby, zakładała kurtkę i wychodziła z domu, żegnając się głośno z Rodzicami. Miała przed sobą bardzo długą podróż do szkoły, czego nie lubiła. Najpierw czekała na przystanku autobusowym naprzeciwko domu. Potem autobusem podjeżdżała pod zaniedbany i ponury dworzec, by wsiąść do pociągu i jechać nim około trzydziestu minut, zawsze stojąc przy drzwiach. Następnie musiała przejść brudnym i ciemnym tunelem na przystanek tramwajowy i dojechać tramwajem pod samą szkołę.
Szkoła mieściła się w bardzo starym, strzelistym ceglanym budynku. Lukrecja zawsze głęboko wzdychała, wchodząc do środka.
Ciężkie drzwi skrzypiały za każdym razem tak samo nieprzyjemnie, a gdy zamykały się za Lukrecją, dziewczynka była już bardzo smutna i ze zwieszoną głową szła najpierw do szatni przypominającej klatkę dla dzikich zwierząt, a potem bardzo powoli, stromymi schodami na samą górę. Lukrecja czuła się w klasie bardzo obco.
Lukrecja miała oczywiście koleżanki i kolegów. Bardzo lubiła Ewelinę Niską i Stasia Kłosowskiego. Ewelina interesowała się historią i była dumna z tego, że jej najlepsza koleżanka ma takie piękne historyczne imię. Staś lubił piłkę nożną i rośliny ogrodowe, bo jego tata miał sklep z cebulkami i nasionami kwiatów. Lukrecja lubiła przerwy między zajęciami, ale same lekcje nie bardzo.
Gdy Lukrecja wychodziła ze szkoły, miała do wyboru albo wsiąść do tramwaju i wysiąść przy dworcu, by wrócić do domu, albo pojechać tym samym tramwajem trochę dalej i odwiedzić Babcię, która mieszkała w bloku i miała kanarka o imieniu Piotruś, znoszącego niebieskie jajeczka. Babcia dużo z Lukrecją rozmawiała, bardzo dobrze gotowała, więc dziewczynka z chęcią wybierała dłuższą jazdę tramwajem i odwiedziny u Babci Róży, bo tak nazywała się Babcia Lukrecji.
Gdy jednak z jakichś względów dziewczynka musiała szybciej wracać do domu, wsiadała po lekcjach do tramwaju, potem do pociągu, potem do autobusu i w końcu wysiadała przed Pałacykiem.
Latem wolała przejść się z dworca do samego domu, jesienią jednak czekała na autobus, choć oczywiście piesza wędrówka w ciemne i dżdżyste listopadowe popołudnie bywała zdecydowanie bardziej ekscytująca. Od dworca szło się cały czas w dół alejką. Rosły przy niej wysokie stare drzewa, które rzucały złowrogi cień nawet w słoneczne i upalne dni. Najtrudniejszy i najstraszniejszy był odcinek przy samym domu. Lukrecja zawsze drżała, gdy schodziła stromą i ciemną, nieoświetloną ulicą, widząc jednocześnie po swojej prawej stronie zapalone światła w kuchni i wyraźny ciemny kontur Pałacyku z posępnym blaszanym kogutem na dachu.
Kiedy docierała do domu, Pani Łucja czekała już na nią z obiadem, a Pan January zjawiał się chwilę później, by zamknąć się w gabinecie i stukać do późna na starej maszynie do pisania. Po obiedzie, w zależności od godziny i pory roku, Lukrecja szła do swojego pokoju, by bawić się lalkami, albo spędzała czas na podwórku. Oprócz Lukrecji i jej Rodziców w domu mieszkały tylko samotne Panie Sąsiadki. W bardzo zaniedbanym mieszkaniu na parterze Lukrecja była zaledwie raz i później często śniły się jej zielonkawe ściany i straszny obraz przedstawiający jakiegoś srogiego pana, który miał bardzo surowy wyraz twarzy i trzymał w rękach klepsydrę, czyli starodawny przyrząd do odmierzania czasu. Pani Sąsiadka z parteru snuła się godzinami po pobliskim parku. Nie rozmawiała z nikim z sąsiadów. Była już trochę starsza i miała śmieszne imię: Dąbrówka. Kiedy ktoś, kto znał Panią Dąbrówkę, mijał ją na ulicy lub w parku, witał ją niezmiennie słowami:
– Dzień dobry, Pani Dąbrówko! Jak tam zdrowie?
Pani Dąbrówka odpowiadała, że kiepsko, a potem dalej szła przed siebie, zawsze bardzo wolno i zawsze z założonymi z tyłu rękami. Ktoś mówił, że Pani Dąbrówka ma dzieci, ale chyba mieszkają bardzo daleko i nie mogą do niej dotrzeć. Lukrecja pomyślała kiedyś, że Pani Dąbrówka wychodzi codziennie na spotkanie dzieciom, żeby widziały, gdzie ona mieszka, i na pewno do niej trafiły
.
Na pierwszym piętrze mieściły się trzy malutkie mieszkanka. Jedno należało do bardzo siwej i pomarszczonej Pani Zyty Bukszpan-Paprockiej. Była to niemiła i nigdy nieuśmiechająca się pani profesor od czegoś kiedyś bardzo ważnego. Pani Zyta używała słowa „kiedyś” najczęściej ze wszystkich znanych Lukrecji osób. Kiedyś były inne liście, kiedyś były inne dzieci, kiedyś szanowało się starszych, kiedyś było wspaniałe powietrze, kiedyś były inne marchewki, kiedyś byli inni ludzie tak w ogóle. Pani Zyta nie pozwalała bawić się na podwórku, tak jak chciała Lukrecja, czyli radośnie i głośno. Natychmiast pojawiała się w szerokim oknie i w milczeniu patrzyła zimnym wzrokiem na bawiącą się dziewczynkę, a gdy ta, zajęta zabawą, nie zauważała jej, Pani Zyta dostojnie, ale głośno cedziła przez zęby:
– Proszszszszszę przrzrzrzesssssstać!
Lukrecja nieraz skarżyła się Mamie, że Pani Zyta niesprawiedliwie przerywa jej zabawę na podwórku – spokojną i przecież zdecydowanie samotną, nie licząc ożywionych rozmów z koleżanką z wyobraźni, Hortensją. Pani Łucja chodziła więc po kilka razy do Pani Zyty i tłumaczyła jej, że córka musi trochę się przewietrzyć, tym bardziej że ma astmę, ale wtedy Pani Zyta łapała się za serce i zaczynała szukać krzesła, chwiejąc się na nogach. Gdy Pani Łucji udawało się usadowić starszą sąsiadkę na krześle i podać jej szklankę wody, Pani Zyta zaczynała znowu mówić o tym, że kiedyś były inne dziewczynki, inna astma i inne podwórka. Niewiele można było w tej sprawie zrobić. Obok Pani Zyty mieszkała śliczna, ale wiecznie blada i zapłakana Pani Liliana Słowik, znana wszystkim sąsiadom jako Pani Lilka. Miała trzydzieści kilka lat i szukała męża. Odkąd Lukrecja pamięta, Pani Lilka co chwila wychodziła za mąż i co chwila się rozwodziła. Lukrecji było przykro, bo kiedy Pani Lilka była zakochana i szczęśliwa, natychmiast stawała się rumiana i uśmiechnięta, gdy zaś kolejny wybranek jej serca odchodził, zawsze w deszczu i zawsze w listopadzie, Pani Lilka bladła i zaczynała płakać. Płakała całą zimę i w ogóle nie wychodziła z domu. Dopiero pod koniec marca otrzepywała się z poprzedniej miłości jak pies po wyjściu z mulistego stawu i zaczynała wychodzić na spacery i do miasta. Z każdym dniem robiła się coraz bardziej jasna i kolorowa, a gdy kończył się maj, wracała do domu z nowym narzeczonym. Narzeczeni Pani Lilki byli dziwnie do siebie podobni. Lubili hałasować, krzyczeć i robić awantury na cały dom. Nikt jednak nie ośmielał się dzwonić na policję, bo wszyscy wiedzieli, że każde lato się kiedyś skończy i kolejny narzeczony Pani Lilki odejdzie któregoś listopadowego ranka, by znowu nastał spokój i cisza. Co dziwne, nawet Pani Zyta nie robiła z tego powodu wyrzutów Pani Lilce. Lukrecja usłyszała kiedyś, jak Pani Zyta mówiła Tacie, że dla niej Pani Lilka to kobieta renesansu i że kiedyś sama także nie mogła opędzić się od narzeczonych.
W ostatnim malutkim mieszkanku żyła Pani Ludwika Gzyms. Rzadko, bo rzadko, ale odwiedzała ją córka, która wyszła za mąż za śniadego pana z zagranicy i miała z nim troje małych dzieci. Kiedy córka Pani Ludwiki przyjeżdżała, strasznie się z nią kłóciła. Z jednej strony Pani Ludwika, która była już na emeryturze, bardzo lubiła, gdy córka ją odwiedzała, z drugiej była potem niezwykle zmęczona i smutna. Wnuczki zawsze coś niszczyły, hałasowały i nie słuchały Pani Ludwiki, a córka ciągle powtarzała, że jej mama coś robi nie tak. Przykro było tego słuchać sąsiadom, którzy widzieli, jak bardzo Pani Ludwika czeka na swoją córkę, jak się przygotowuje do każdej wizyty. Pan January, poproszony przez Panią Ludwikę jako jedyny mężczyzna w Pałacyku, trzepał wszystkie dywany, Pani Łucja pomagała w zrobieniu zakupów i wyczyszczeniu wyjątkowo starej i brzydkiej łazienki z niezwykłą wanną.
Wanna miała dziwne nogi, jakby smocze łapy trzymające żelazną kulkę. Wyglądało to groźnie i wcale nie zachęcało, przynajmniej Lukrecji, do kąpieli.
Kiedy przychodziła już pora snu, Lukrecja szła pożegnać się z Rodzicami, a potem z ogromną radością i ulgą kładła się spać. Wieczory okazywały się znacznie przyjemniejsze od chłodnych poranków. Kaloryfery zawsze były już mocno gorące i w domu było naprawdę ciepło. Dziewczynka wchodziła do łazienki, napuszczała wodę do dużej wanny, która zawsze miała zimne boki. Za pomocą nakrętki wlewała trochę ziołowego szamponu do włosów, barwiącego wodę na kojący zielonkawy kolor, i pozwalała, by mocny strumień z kranu zamienił go w przyjemnie pachnącą pianę. Lukrecja lubiła zanurzać się w tej pianie i wyobrażać sobie, że jest na biegunie południowym i wszędzie widzi lodowce i śnieg.
Po kąpieli zakładała koszulę nocną i szła do swojego pokoju. Przygotowania do snu były dla Lukrecji najważniejszym i najprzyjemniejszym zajęciem, na które czekała cały dzień. Lukrecja bowiem uwielbiała śnić i podróżować we śnie. Układała się do snu, zwijając się w kłębek i tuląc w poduszkę. Nie umiała spać na brzuchu ani na wznak. Przeczytała gdzieś, że leżąc w taki sposób podczas snu, człowiek mimowolnie otwiera usta, a wtedy może do nich wejść pająk. W starym Pałacyku nie brakowało tych stworzeń. Zawsze gdy zaczynała się jesień, a pogoda robiła się wietrzna i nieprzyjemna, pająki postanawiały znaleźć sobie w mieszkaniu państwa sopelskich ciepły kącik, aby przeczekać zimę. Lukrecja nie lubiła pająków. Dlatego spała na boku, pilnując, by buzia była zawsze skierowana w stronę poduszki. Najważniejsze jednak dla dziewczynki było to, że miała przed sobą całą noc i mogła śnić do woli, a to było jej ulubione zajęcie.
O tym nie wiedział nikt oprócz Eweliny Niskiej, która – wtajemniczona w największy sekret Lukrecji – bardzo jej zazdrościła tej niesamowitej zdolności. We śnie Lukrecja miała inne życie i wspaniałe przygody, dlatego z takim trudem przychodziło jej poranne wstawanie. We śnie wszystko było przyjemne i przyjazne, choć czasem zdarzały się Lukrecji złe sny. Wtedy gwałtownie budziła się w swoim łóżku i biegła do sypialni Rodziców. Pani Łucja nie lubiła tych nocnych wędrówek przestraszonej córki. Uważała, że to przez Pana Januarego, który pozwalał córce przeglądać wszystkie stare książki stojące na regale w długim i ciemnym korytarzu.
Lukrecja uwielbiała albumy z reprodukcjami obrazów, książki o starych żaglowcach, bezludnych wyspach i dawnych bitwach.
Rzecz w tym, że w ciągu dnia wszystko wydawało się niegroźne. Dopiero gdy nadchodziła noc i Lukrecja zamykała się w swoim pokoju, opowieści i obrazy, które widziała, zaczynały ożywać w jej wyobraźni i przenikać do snu dziewczynki. W mieszkaniu Państwa Sopelskich wisiało kilka olejnych obrazów i każdy z nich był na swój sposób straszny.
Na przykład w przedpokoju naprzeciwko drzwi wejściowych wisiała podobizna pana, który wyglądał jak Mikołaj Kopernik. Lukrecja wielokrotnie sprawdzała i za każdym razem przekonywała się ze zgrozą, że bez względu na to, gdzie stanie i z którego miejsca w korytarzu spojrzy na Pana Niby-Kopernika, on nie spuści z niej wzroku i zawsze będzie wpatrywać się w nią swoimi ciemnymi oczami. Strasznymi oczami.
Podobnie było z drewnianą rzeźbą, która stała na biurku u Pana Januarego. Przedstawiała jakiegoś człowieka z wyciągniętą do przodu ręką, który okrutnie się męczył albo bardzo go coś bolało i prosił gestem o pomoc. Pan January nie dostrzegał chyba cierpień i wysiłku wyrzeźbionego pana tak bardzo jak Lukrecja, bo zawieszał na jego ręce a to zegarek na łańcuszku, a to tasiemki z plakietkami, na których widniało zdjęcie Pana Januarego.
Tata Lukrecji często wyjeżdżał w delegacje naukowe i z różnych zakątków świata przywoził, oprócz prezentów dla Lukrecji, kolorowe plakietki. Kiedy Pana Januarego nie było w domu, przez pierwsze dni Lukrecja była bardzo nieszczęśliwa. Zdarzało jej się nawet chorować z tęsknoty za Tatą. Wówczas Pani Łucja głęboko wzdychała i jechała z rozpaloną dziewczynką do bardzo starej Pani Doktor Kleszcz.
Doktor Kleszcz miała piskliwy głos i była niska. Nigdy nie zwracała się bezpośrednio do Lukrecji, tylko do jej Mamy.
„Czy dziecko kaszlało w nocy? Jaką dziecko ma temperaturę?” – Pani Łucja zawsze wszystko wiedziała i udzielała dobrej odpowiedzi. Jedyne momenty, kiedy Lukrecja słyszała, że Pani Doktor mówi do niej, to chwile, gdy była poproszona o wydmuchanie nosa w miękki marszczony papier (który miał brzydką nazwę lignina i przyklejał się drobnym pyłkiem do nosa i ust) i pokazanie jego zawartości Pani Doktor Kleszcz, oraz moment, gdy miała zdjąć sweter i bluzkę, by Pani Doktor mogła ją osłuchać. Pani Doktor za każdym razem chuchała na swoją pieczątkę, którą oznaczała recepty, ale nie chuchała na metalową i zawsze okropnie zimną końcówkę stetoskopu. Lukrecja nie lubiła tych pierwszych dotknięć. Na szczęście był też ulubiony moment w trakcie badania, na który dziewczynka czekała z niecierpliwością. Po osłuchaniu zawsze zajętych płuc Lukrecji Pani Doktor śmiesznie opukiwała jej plecy i klatkę piersiową. Takie głuche stuk, stuk z jednej i z drugiej strony. Lukrecja obiecała sobie, że zostanie lekarzem, żeby móc tak właśnie ostukiwać i opukiwać pacjentów. Widocznie trzeba było nie lada pracy, wysiłku i umiejętności, by po takim opukaniu umieć stwierdzić, czy infekcja jest bardzo groźna, czy nie. Po wizycie u Pani Doktor Kleszcz były zawsze dwa wyjścia: albo Lukrecja od razu jechała do szpitala, czego nie lubiła, albo wracała chorować do domu, co odpowiadało jej zdecydowanie bardziej. Bacznie, ale spokojnie obserwowała Panią Doktor Kleszcz w trakcie podejmowania decyzji.
Gdy ta, po skończonym badaniu, zaczynała szukać spojrzenia Pani Łucji, Lukrecja już wiedziała, że Pani Doktor chce w milczeniu, samym ruchem głowy dać znać, że natychmiast trzeba zawieźć córkę na oddział dziecięcy. Gdy Pani Doktor zasiadała do wypisywania całego pliku recept, Lukrecja oddychała z ulgą, bo wiedziała, że tym razem uniknie szpitala.
Chorowanie w domu było jednym z ulubionych zajęć Lukrecji. Oczywiście, nie lubiła chorować zbyt długo, bo wtedy te same czynności, które wykonywała na początku z przyjemnością i radością, zaczynały jej ciążyć i stawały się nieprzyjemne. Zawsze jednak powrót do domu, tuż po wizycie u Pani Doktor Kleszcz, był dla Lukrecji wielką radością.
Mama i dziewczynka wsiadały razem do małego i starego samochodu Pani Łucji. Gabinet Pani Doktor Kleszcz mieścił się w budynku niedaleko dziecięcego szpitala. Lukrecja go nie lubiła, więc z ogromną, choć cichą radością dyskretnie machała przez szybę wielkiemu szaremu budynkowi, który zasłonięty był prawie całkowicie przez śliczne i dostojne drzewa. Bo ten szpital stał w lesie. Piękne jodły i sosny robiły, co w ich mocy, by dodać szarej budowli uroku, ale Lukrecja nie dawała się na to nabrać. Nie lubiła tam być, i już. Po drodze Lukrecja wraz z Mamą zatrzymywały się jeszcze w aptece. Potem czekał je już tylko powrót do domu. Po wejściu do mieszkania dziewczynka natychmiast miała się umyć i wejść do łóżka. Pani Łucja dokładała nerwowo do pieca, by jak najszybciej w starym mieszkaniu zrobiło się ciepło. Lukrecja dostawała pierwszą dawkę różnorakich leków i mogła spokojnie zająć się sobą. Pani Łucja brała się za przyrządzanie obiadu.
Mama Lukrecji niewiele rozmawiała ze swoją córką. Dotykała tylko jej czoła i towarzyszyła jej przy płukaniu nosa solą fizjologiczną. Lukrecja bardzo tego nie lubiła, ale wolała siorbać nosem słoną sól ze spodeczka, niż jechać na płukanie zatok do szpitala lub do Doktora Piasta, który – wiedząc, że dziewczynka będzie mocno się bronić przed przyłożeniem groźnie buczącej gruszki do jej nosa – na siłę przytrzymywał jej głowę przy pomocy trzech pielęgniarek.
Z czasem Lukrecja polubiła domowe zabiegi. Pani Łucja w milczeniu podawała jej kolejne kawałki pociętej ligniny i dziewczynka posłusznie dmuchała w nią nos. Gdy z płucami było bardzo źle, Pani Łucja dzwoniła po swojego brata, ubóstwianego przez dziewczynkę Wujka Aleksandra. Wujek Aleksander nigdy nie odmawiał pomocy Rodzicom Lukrecji i tylko on potrafił postawić bańki. Wujek z troską i lekkim uśmiechem pytał zawsze dziewczynkę, jak się czuje. Lukrecja odpowiadała, że dobrze, nawet jeśli miała za sobą ciężką noc, kiedy leżąc na wznak w łóżku, czuła się tak, jakby ktoś przygniótł ją wielką trzydrzwiową szafą, którą widziała kiedyś u Babci Genowefy, Mamy Pana Januarego, w jej starym domu. Początkowo stawianie baniek nie podobało się Lukrecji, ale potem…
(fragment)…
.
.
.
Całość dostępna w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej
(fragment)…
.
.
.
Rozdział dostępny w wersji pełnej