Leśna Różyczka. Tom 3. Jaskinia z królewskim skarbem - Karol May - ebook

Leśna Różyczka. Tom 3. Jaskinia z królewskim skarbem ebook

Karol May

0,0

Opis

Waldröschen to powieść o niespotykanym, gigantycznym wręcz rozmachu. Autor często przenosi akcję na różne kontynenty, stosuje zabieg czasowych skoków akcji. W powieści roi się od postaci historycznych, m.in.: cesarz Maksymilian, książę Bismarck, cesarz Wilhelm I. Jednym z głównych bohaterów jest doktor Sternau – pierwowzór późniejszego Old Shatterhanda (alter ego samego pisarza). Jego przygody to zapowiedź późniejszych, najlepszych dzieł autora Winnetou. Leśna Różyczka pokazała również dużą sprawność Maya w poruszaniu się w tematyce Dzikiego Zachodu i bliskowschodnich przestrzeni Orientu.

2023 Jaskinia z królewskim skarbem

Przełożyła Iwona Kapela; przekład fragmentów poezji Piotr Płachta; ilustracje anonimowego twórcy zaczerpnięte z edycji niemieckiej (Wydawnictwo H.G. Münchmeyer, Dresden-Niedersedlitz, 1902 r.); podkolorowanie: Dariusz Kocurek; redaktor kolekcji: Andrzej Zydorczak; redakcja: Elżbieta Rogucka; przypisy: Iwona Kapela, Elżbieta Rogucka, Andrzej Zydorczak; korekta: Piotr Płachta, Andrzej Zydorczak; koncepcja graficzna, projekt i skład Mateusz Nizianty

Ruda Śląska: Wydawnictwo JAMAKASZ Andrzej Zydorczak

Druk i oprawa: Totem.com.pl Sp. z o.o. Sp. Komandytowa, 88-100 Inowrocław, ul. Jacewska 89

1 t.: 396, [10] s.; 57 il. w tym 20 kolorowych kart tablicowych; 21,5×15,3 cm

Nakład: 200 egz. numerowanych

(Kolekcja Leśna Różyczka, każdy egz. numerowany)

ISBN 978-83-66268-99-9 (całość kolekcji), ISBN 978-83-66980-91-4 (tom 3); oprawa tekturowa lakierowana

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 398

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

Leśna Różyczka

 

czyli w pogoni za zemstą

dookoła świata.

Wielka powieść demaskatorska

o tajnikach ludzkiego społeczeństwa

napisana przez

Ramona Diaza de la Escosurę

 

Jaskinia z królewskim skarbem

Karol May

Leśna Różyczka

 

 

Przełożyła Iwona Kapela

 

Część I: Córka Granda

Tom 3. Jaskinia z królewskim skarbem

 

Karol May

 

Sto dwudziesta piąta publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

Trzeci tom kolekcji „Leśna Różyczka”

 

Tytuł oryginału niemieckiego: Waldröschen oder Die Rächerjagd rund um die Erde

 

© Copyright for the Polish translation by Iwona Kapela, 2022

Przekład fragmentów poezji © Copyright for the Polish translation by Piotr Płachta, 2023

 

57 ilustracji, w tym 20 kolorowych kart tablicowych anonimowego twórcy zaczerpnięte z edycji niemieckiej (Wydawnictwo H.G. Münchmeyer, Dresden-Niedersedlitz, 1902 r.)

podkolorowanie: Dariusz Kocurek

 

Redaktor kolekcji: Andrzej Zydorczak

Redakcja: Elżbieta Rogucka

Przypisy: Iwona Kapela, Elżbieta Rogucka, Andrzej Zydorczak

Korekta: Piotr Płachta, Andrzej Zydorczak

Koncepcja graficzna, projekt i konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2023

 

ISBN 978-83-66980-01-3 (całość)

ISBN 978-83-66980-92-1 (tom trzeci)

Rozdział jedenasty

Jaskinia z królewskim skarbem

 

Woda szumi, fale ryczą,

żywioł z więzów uwolniony.

Serce lękiem się napełni,

Żadnym słowem nie objętym.

Jednak wody mroczny gniew,

Który falę zimną w złości miota,

Nie tak straszny, nie tak zły,

Jak tej zemsty dzika powódź!

 

Ogień bucha, płomień skrzy,

Ciepło chmury rozszarpuje,

Tak, iż sam odważny drży,

Który trwogi innej nie zna.

Jednak ognia gniew gorący,

Który płomień ciska bez litości,

Nie tak straszny, nie tak zły,

Jak tej zemsty dziki żar!

 

Nieprzerwany i tak cudownie powiązany bieg zdarzeń skłania miłego Czytelnika, by ponad Oceanem Atlantyckim rzucił jedno spojrzenie w stronę tutejszego, środkowoamerykańskiego kraju, który w Rodrigandzie wymieniany był tak wiele razy, ponieważ tu, na drugiej półkuli, leżały znaczne posiadłości rodu Rodriganda de Sevilla.

Nie jest niezbędnym czynienie nudnych, geograficznych uwag na temat Meksyku; jednak tak jak człowiek w ogóle zależny jest od ziemi, na której żyje, tak też charakter prawdziwego Meksykanina jest całkowicie zgodny z naturą jego własnego kraju. Ziemia tej krainy jest w większości wulkaniczna, a więc również w trzewiach mieszkańców tli się ogień, który często potężnie płonie i w pełni ich pochłania. Na wybrzeżach rządzi śmiertelna gorączka, tak więc również stosunki polityczne tego kraju są chorobliwe i wysoce niestabilne; całe życie i postępowanie tego narodu jest wysoce dziwne i zmienne, a w jeden tydzień można przeżyć tam więcej przygód, niż w naszych stabilnych warunkach przez dziesięć lat.

Granicę kraju aż do Teksasu, który należy do Stanów Zjednoczonych, tworzy Rio Grande del Norte, jak również Rio Bravo del Norte, do których wpadają rzeki Conchos, Salados, Sabinas i San Juan. Pomiędzy tymi rzekami a Kordylierą1 Coahuila2, leży kilka porozrzucanych posiadłości, które należą do hrabiego Ferdinando de Rodriganda. Ten, jak już się dowiedzieliśmy, był bratem hrabiego Emanuela. Przebywał wyłącznie w swoich meksykańskich posiadłościach i polecił sprowadzić syna swojego brata, młodego hrabiego Alfonza, aby przekazać mu swój majątek.

Jakieś dwa lata przed rozpoczęciem nieszczęśliwych wydarzeń w Rodrigandzie, w dół rzeki Rio Grande płynęło powoli lekkie canoe3. Zbudowane ono było z długich kawałków kory drzewnej, połączonych ze sobą smołą i mchem, a unosiło dwóch mężczyzn, należących do różnych ras. Jeden z nich poruszał sterem, drugi zaś siedział beztrosko na dziobie, zajęty przerabianiem papieru, prochu i kul na naboje do swojej ciężkiej dwulufowej rusznicy4.

Ten z dwójki ludzi, który trzymał ster, miał ostre, śmiałe rysy twarzy i przenikliwe oczy Indianina, ale i bez tego można było po jego ubiorze natychmiast rozpoznać, że należy do rasy amerykańskiej. Miał na sobie bluzę myśliwską ze skóry dzikiego zwierzęcia, o fantazyjnie postrzępionych szwach, parę legginów5, których boczne szwy ozdobione były włosami z głów pokonanych wrogów i mokasyny6, zaopatrzone w podwójne podeszwy. U jego nagiej szyi wisiał sznur z zębów szarego niedźwiedzia7, a jego włosy na głowie splecione były w wysoki czub, z którego sterczały trzy orle pióra, co było pewną oznaką, iż był on wodzem. Obok niego, w canoe, leżała pięknie wygarbowana skóra bizona, która w podróży służyła mu za płaszcz. Za pasem miał zatknięty błyszczący tomahawk8, dwustronny nóż do skalpowania oraz woreczki na proch i kule. Na skórze bizona leżała długa dwulufowa rusznica, której kolba obita była srebrnymi gwoździami, a na kolbie tej dało się zauważyć wiele wyciętych karbów, oznaczających liczbę wrogów, których już zabił. Na sznurze z zębów niedźwiedzia umocowany był kalumet9, a oprócz tego dało się zauważyć wystające z kieszeni jego myśliwskiej bluzy rękojeści dwóch rewolwerów. Obie sztuki broni, tak rzadkiej wśród Indian, dowodziły wyraźnie, że wszedł on już w bliski kontakt z cywilizacją.

Ze sterem trzymanym w prawej dłoni, zdawał się patrzeć na swojego towarzysza i na nic innego nie zwracać uwagi, ale bystry obserwator zauważyłby, że jednak spod głęboko przymkniętych powiek, bardzo pilnie obserwuje brzeg rzeki, owym osobliwym, maskowanym spojrzeniem, charakterystycznym dla myśliwca, mogącego w każdej chwili spodziewać się ataku na swoje życie.

Drugi mężczyzna, który siedział na przodzie, należał do rasy białej. Był wysoki i wprawdzie szczupły, ale jednak nadzwyczaj silnie zbudowany i nosił pełną brodę w kolorze jasnego blondu, w której niezwykle dobrze było mu do twarzy. On również miał skórzane spodnie, wpuszczone w wysoko naciągnięte cholewy ciężkich butów. Niebieska kamizelka oraz taka sama myśliwska kurtka okrywały górną część jego ciała; szyja była bez ozdób i odkryta, a na głowie miał jeden z tych filcowych kapeluszy z szerokim rondem, jakie stale można ujrzeć na Dalekim Zachodzie10. Ubrania utraciły już jednak swój kolor i kształt.

Obaj mężczyźni musieli być w tym samym wieku, czyli mogli mieć po dwadzieścia osiem lat i obaj, zamiast ostróg, nosili na piętach ostre kolce - pewny znak, że jechali konno, nim zbudowali canoe, by móc nim popłynąć w dół Rio Grande.

Podczas, gdy byli tak unoszeni w dół wodami rzeki, usłyszeli nagle rżenie konia. Efekt tego dźwięku był błyskawiczny, ponieważ jeszcze całkiem nie wybrzmiał, gdy obaj mężczyźni leżeli już na dnie canoe tak, iż z zewnątrz nie mogli być dostrzeżeni.

– Tkli – koń! – szepnął Indianin w języku Apaczów.

– Stoi tam dalej, w dole – zauważył biały.

– Zwietrzył nas. Kim może być jeździec?

– Ani Indianin, ani też wprawny, biały myśliwiec – powiedział biały.

– Dlaczego?

– Doświadczony człowiek nie pozwala swojemu koniowi tak głośno rżeć.

– Co uczynimy?

– Podpłyniemy do brzegu, wysiądziemy i zakradniemy się tam.

– A canoe pozostawiamy? – zapytał Indianin. – A jeśli to są wrogowie, którzy chcą nas zwabić na brzeg i zabić?

– Pshaw11, mamy również broń!

– Niech więc przynajmniej mój biały brat zechce przypilnować łodzi, podczas gdy ja zbadam okolicę.

– Dobrze, zgoda!

Skierowali canoe do brzegu, gdzie Indianin wysiadł, gdy tymczasem biały pozostał na miejscu z bronią w ręku, by oczekiwać jego powrotu. Już po kilku minutach ujrzał go nadchodzącego w pozycji wyprostowanej; był to znak, iż nie ma niebezpieczeństwa.

– No i co? – zapytał biały.

– Jakiś biały człowiek śpi tam pod krzewem.

– Ach! Myśliwy?

– Ma tylko nóż.

– Czy więcej nikogo nie ma w pobliżu?

– Nikogo nie zauważyłem.

– Zatem chodźmy tam!

Wyskoczył z łodzi i mocno ją przywiązał; potem pochwycił swoją ciężką rifle12, wyciągnął do połowy dwa rewolwery, które również posiadał, aby być przygotowanym do walki, i podążył za Indianinem. Wkrótce dotarli do miejsca, w którym śpiący leżał. Obok niego stał przywiązany koń, osiodłany na sposób meksykański.

 

Mężczyzna nosił owe charakterystyczne, rozszerzające się ku dołowi, meksykańskie spodnie, białą koszulę i niebieską kurtkę, zawieszoną na sposób husarski przy ramieniu. Koszula i spodnie były razem przewiązane żółtą chustą, która niczym pas owinięta była wokół bioder. Za pasem tym nie tkwiła żadna inna broń oprócz noża. Na jego twarzy spoczywało żółte sombrero13, aby chronić ją przed gorącymi promieniami słońca. Mężczyzna spał tak mocno, że w ogóle nie słyszał zbliżania się dwójki przybyszów.

– Hola, chłopcze, obudź się! – zawołał biały, potrząsając go za ramię.

Śpiący zbudził się, poderwał się na nogi i wyciągnął nóż.

– Do pioruna, czego chcecie? – zawołał zaspany.

– Najpierw chcemy tylko wiedzieć, kim jesteś.

– A wy kim?

– Hm, zdaje mi się, że odczuwasz teraz trwogę przed tym czerwonym człowiekiem. To nie jest konieczne, stary koniu. Jestem niemieckim traperem, nazywam się Helmers i pochodzę z okolic Moguncji, a ten tu to Shosh-in-liett, wódz Apaczów Jicarilla14.

– Shosh-in-liett? – zapytał obcy. – Och, zatem nie muszę się bać, ponieważ ten wielki wojownik Apaczów jest przyjacielem białych.

Shosh-in-liett znaczy tyle, co Niedźwiedzie Serce.

– No, a ty? – zapytał biały, który nazwał się Helmersem, a więc przedstawił się dokładnie tym samym nazwiskiem, jak sternik z Rheinswalden koło Moguncji.

– Pracuję jakovaquero15 – odpowiedział mężczyzna.

– Gdzie?

– Po tamtej stronie rzeki.

– U kogo?

– U hrabiego de Rodriganda.

– A jak przedostałeś się na tę stronę?

– Do wszystkich diabłów, powiedz mi lepiej, jak mam tam powrócić! Jestem ścigany.

– Przez kogo?

– Przez Komanczów.

– To nie wydaje się być logiczne. Jesteś ścigany przez Komanczów, a leżysz tu, śpiąc w zupełnym spokoju ducha!

– Tylko diabeł by nie zasnął, gdy jest się tak zmęczonym!

– Gdzie trafiłeś na Komanczów?

– Dokładnie na północ stąd, na drodze ku Rio Pecos. Było nas piętnastu mężczyzn i dwie kobiety, ale ich było ponad sześćdziesięciu.

– Do stu piorunów! Walczyliście?

– Tak.

– Dalej, mów dalej.

– Ale o czym dalej mam mówić? Napadli na nas, kiedy nawet nie podejrzewaliśmy ich obecności; dlatego wybili większość z nas, a kobiety wzięli do niewoli. Nie wiem ilu jeszcze, oprócz mnie, uciekło.

– Skąd przybyliście i gdzie chcieliście się udać?

Vaqueronie był rozmowny; cedził każde słowo; odpowiedział:

– Jechaliśmy konno do Fort del Guadeloupe, aby odebrać dwie damy, które były tam w odwiedzinach. Napad nastąpił w drodze do domu.

– Kim są te damy?

– Señora Arbellez i Karja, Indianka.

– Kim jest señora Arbellez?

– Córką naszego inspektora.

Należy tu sobie przypomnieć, że Petro Arbellez sprowadził swego czasu małego Alfonza z Rodrigandy do Meksyku.

– A Karja?

– Jest siostrą Tecalto, wodza Misteków16.

Na to uwagę zwrócił przysłuchujący się rozmowie Niedźwiedzie Serce.

– Siostra Tecalto? – zapytał.

– Tak.

– On jest moim przyjacielem. Wypaliliśmy razem fajkę pokoju. Jego ukochana siostra nie powinna pozostawać w niewoli. Czy moi biali bracia pojadą ze mną, by ją uwolnić?

– Przecież nie macie koni! – stwierdził vaquero.

Indianin rzucił mu lekceważące spojrzenie i odpowiedział:

– Niedźwiedzie Serce posiada konia wtedy, gdy go potrzebuje. W ciągu godziny zabierze jednego tym psom Komanczom.

– Do pioruna, to byłoby trudne!

– Nie, to rozumie się samo przez się – rzekł biały.

– Ale jak to?

– O jakiej porze zostaliście wczoraj napadnięci?

– Pod wieczór.

– A jak długo tu spałeś?

– Chyba ledwo kwadrans.

– A zatem Komancze wkrótce tu przybędą.

– A niech to wszyscy diabli!

– I to pewne!

– Ale dlaczego?

– Jesteś vaquero,a nie znasz zwyczajów dzikich plemion. Jak sądzisz, jakie zamiary mają względem kobiet? Czy pojmali je przez wzgląd na okup?

– Nie, zapewne nie. Wezmą je ze sobą, by zrobić z nich swoje kobiety, ponieważ obie są bardzo piękne.

– Zgoda, a słyszałem, że dziewczęta Misteków słyną ze swojej urody. Skoro więc Komancze nie chcą wydać obu dam, to muszą zatroszczyć się o to, by miejsce ich pobytu nie zostało odkryte; muszą zatrzeć ich ślady. W następstwie tego nie mogą także pozwolić sobie na ucieczkę żadnego z was, i dlatego z całą pewnością wyruszą, by ciebie ścigać, byś nie mógł dostarczyć do domu żadnej wiadomości.

– Teraz mnie oświeciło! – powiedział vaquero.

– Komancze byli oczywiście konno?

– Tak.

– Więc ciebie również będą ścigać konno; będą jechać po twoich śladach i gdy tu przybędą, konie będą przy nich.

– Do pioruna, bardzo łatwo na to wpaść, chociaż ja wcale o tym nie pomyślałem!

– Tak, nie wydajesz się być szczególnie bystry! Nie pomyślałeś zatem, że będziesz ścigany?

– Oczywiście, że pomyślałem!

– To dlaczego rozłożyłeś się tu do snu?

– Byłem zbyt zmęczony.

– Mogłeś przynajmniej najpierw sforsować rzekę!

– Tu jest za szeroka, a koń zbyt wyczerpany.

– Dziękuj Bogu, że nie jesteśmy wrogimi Indianami! Zasnąłbyś sobie tutaj, a potem obudził w raju, bez skalpu na głowie. Jesteś głodny?

– Tak.

– Więc chodź z nami do łodzi, ale najpierw wprowadź swego konia głębiej w krzaki, by nie można było go zobaczyć z daleka!

Rozmowa ta prowadzona była jedynie przez Helmersa i vaquero. Niedźwiedzie Serce udał się z powrotem do canoe, gdzie odpoczywał, leżąc na skórze bizona. Vaquerodostał mięso, woda była w rzece, więc we wszystko został zaopatrzony.

Skoro najadł się do syta, Helmers zapytał go o jego bliższą sytuację i dowiedział się przy tym o wszystkich okolicznościach, jakie miały związek z rodziną Rodriganda. Gdy minął jakiś czas, Helmers opuścił łódź, by wspiąć się na nieco wyższy brzeg i przeprowadzić obserwację. Ledwo dostał się na wzniesienie, gdy wydał z siebie okrzyk zdumienia:

– Hola, oni nadchodzą! Jeszcze trochę i przegapilibyśmy właściwy moment.

Indianin w mgnieniu oka stanął przy nim.

– Sześciu jeźdźców! – powiedział.

– Przypada trzech na jednego.

Zdaje się, że niemiecki traper nie myślał wcale o tym, że vaqueromógłby również wziąć na siebie któregoś z wrogów.

– Kto bierze konia? – zapytał Niedźwiedzie Serce.

– Ja – odpowiedział Niemiec.

Indianin skinął głową, a potem oznajmił:

– Z tych Komanczów nie może uciec nawet jeden!

– To rozumie się samo przez się – zauważył Helmers, a następnie zwrócił się do vaquero: – Posiadasz jedynie nóż?

– Tak.

– Zatem w tej sytuacji nie będziesz nam wcale przydatny. Pozostań, leżąc w canoe, a ja tymczasem wezmę twojego konia.

– Ale on może zostać zastrzelony! – powiedział mężczyzna lękliwie.

– Drobnostka, otrzymamy bowiem za niego sześć innych!

Meksykanin musiał postąpić wedle tego rozporządzenia. Schował się w canoe, podczas gdy tamci dwaj udali się do miejsca, w którym go znaleźli. Zajęli pozycje obok konia, ukrytego za krzewami porastającymi brzeg, i czekali.

Jeźdźcy, których Helmers rozpoznał najpierw jako sześć ciemnych punktów w oddali, szybko się przybliżali. Można było już rozpoznać ich ubiór i uzbrojenie.

– Tak, to te psy Komancze – powiedział Niedźwiedzie Serce.

– Są pomalowani wojennymi barwami, więc nie dają żadnej szansy – zauważył Helmers.

– Oni sami nie mogą żadnej otrzymać!

– Ci dwaj w tyle muszą się pierwsi o tym przekonać; tych z przodu zostawimy sobie na później.

– Ja biorę tych z tyłu – powiedział Apacz.

– Dobrze!

Komancze zbliżyli się teraz na około pół kilometra; jechali wciąż jeszcze najszybszym galopem. Za jakąś minutę powinni się znaleźć w zasięgu strzelb.

– Jacy oni są głupi! – zaśmiał się Niemiec.

– Ci Komancze nie mają mózgów, więc nie potrafią myśleć!

– Mogliby przecież przynajmniej przypuszczać, że vaquerosiętu ukrył i na nich czeka! W każdym razie sądzą jednak, że od razu przejechał przez strumień.

– Ugh!17 – powiedział Apacz.

Z tym wezwaniem do zachowania uwagi, uniósł swoją strzelbę. Helmers uczynił to samo. Huknęły dwa strzały, a za chwilę jeszcze dwa. Czterech Komanczów zwaliło się na ziemię. W następnym momencie Helmers dosiadł konia vaqueroi przedarł się na nim przez krzaki. Dwaj pozostali przy życiu Komancze byli zaskoczeni i nie mieli czasu, by zawrócić konie, tak więc Niemiec był już przy nich. Unieśli swoje tomahawki do śmiertelnego ciosu, ale on trzymał w ręku gotowy rewolwer. Nacisnął dwa razy spust i również ci dwaj napastnicy spadli z koni.

 

Zwycięstwo to zostało osiągnięte w niespełna dwie minuty. Konie poległych schwytano z niewielkim trudem.

Teraz nadszedł vaquero. Widział wszystko z canoe.

– Do pioruna! – zauważył. – To się nazywa zwycięstwo!

– Phi! – zaśmiał się Niemiec. – Sześciu Komanczów, co to za liczba. Z ludzką krwią powinno się właściwie obchodzić oszczędnie, gdyż jest to najcenniejszy płyn, jaki istnieje; jednak ci Komancze nie zasłużyli na nic innego.

Zabrano zabitym broń i ukryto na brzegu18, po czym Niedźwiedzie Serce obydwóch wrogów, których uśmiercił, pozbawił skalpów, aby je sobie powiesić u pasa.

– Co teraz? – zapytał Niemiec. – Wyruszamy natychmiast?

– Tak – odpowiedział Apacz. – Siostra mojego przyjaciela nie powinna daremnie wyczekiwać pomocy.

– Bierzemy ze sobą vaquero?

Niedźwiedzie Serce zlustrował tamtego wzrokiem, po czym powiedział:

– Rób, co chcesz!

– Idę z wami! – oświadczył Meksykanin.

– Nie sądzę, żebyśmy cię mogli potrzebować – zauważył Helmers.

– Dlaczego?

– Bohaterem to ty nie jesteś.

– Nie miałem przecież teraz żadnej broni!

– Ale podczas wczorajszego napadu również uciekłeś.

– Tylko po to, by sprowadzić pomoc.

– Ach! Więc tak! No cóż, czy potrafisz odszukać miejsce, w którym zostaliście napadnięci?

– Tak.

– Więc możesz nam towarzyszyć.

– Czy mogę wziąć jakąś broń Indian?

– Tak. Weź też jednego z ich koni. Twojego puścimy wolno; jest za bardzo zdrożony i byłby tylko dla nas zawadą.

Dosiedli trzy najlepsze zwierzęta, a resztę puścili wolno; następnie ten mały orszak wyruszył.

Kierowano się ciągle na północ, w stronę Rio Pecos. Z początku droga prowadziła przez otwartą prerię, następnie podniosła się przed nimi sierra19, której wzgórza porośnięte były lasem; jechali przez doliny i wąwozy, a pod wieczór dotarli do wzniesienia, z którego można było objąć wzrokiem małą sawannę.

– Ugh! – zawołał Apacz, który jechał z przodu.

– Co tam? – zapytał Niemiec.

– Spójrz!

Niedźwiedzie Serce wyciągnął rękę i wskazał w dół.

Obozowała tam gromada Indian, pośrodku której ujrzano jeńców. Niemiec wyjął z kieszeni małą lunetę, rozłożył ją, podniósł do oczu i spojrzał przez nią.

– Co widzi mój biały brat? – zapytał Apacz.

– Czterdziestu dziewięciu Komanczów.

– Pshaw! – rzekł Apacz lekceważąco.

– I sześciu więźniów.

– Są tam kobiety?

– Tak, dwie.

– Uwolnimy je!

Słowa te wypowiedział Apacz z tak wielkim, wewnętrznym spokojem, że musiało się wydawać oczywistym, iż był on gotów całkiem sam uderzyć na grupę Komanczów.

– Wieczorem? – zapytał Niemiec.

– Tak – przytaknął Apacz.

– Ale jak to wykonać?

– Tak, jak wódz Apaczów! – powiedział dumnie Niedźwiedzie Serce.

– Stoję przy nim. Tych czterdziestu dziewięciu Komanczów nie może wystawić licznych straży.

– Powinniśmy się ukryć.

– Dlaczego? – zapytał vaquero.

– Chcesz im się może pokazać? – odpowiedział Helmers.

– Nie. Ale oni przecież tutaj nie mogą nas w ogóle zobaczyć.

– Prócz ciebie mogli wszak uciec też inni. Tych z pewnością również ścigano, a kiedy ścigający będą powracać, mogą nas bardzo łatwo zauważyć. Trzymaj konie. My obaj najpierw zatroszczymy się o to, żeby nasze tropy zostały zatarte.

Wraz z Niedźwiedzim Sercem przemierzył z powrotem odcinek drogi należący do przebytego szlaku, by uczynić ślady kopyt niewidocznymi. Następnie, w najgęstszych zaroślach wzgórza, poszukali i również odnaleźli kryjówkę, gdzie się ukryli razem ze swoimi zwierzętami.

Słońce zaszło i zapadł wieczór. Następnie przyszła ciemna noc, a w kryjówce nie nastąpiło jeszcze żadne poruszenie. Najlepszy czas na atak nadszedł krótko po północy.

– No i co, wymyśliłeś, jak to przeprowadzić? – zapytał Niemiec Apacza.

– Tak – odpowiedział tamten.

– Jak?

– Tak, jak to robią dzielni mężowie. Czy potrafisz zabić strażnika tak, by nie wydał z siebie głosu?

– Tak.

– Dobrze! Zatem podkradniemy się tam, uśmiercimy strażników, przetniemy więzy jeńcom, i uciekniemy razem z nimi.

– Naturalnie za pomocą koni?

– Tak.

– Zatem już czas, by zaczynać, gdyż podchodzenie to żmudna rzecz.

– Ale ten vaquerozostanie z tyłu? – zapytał Apacz.

– Tak; ma konie do pilnowania.

– Gdzie będzie na nas oczekiwać?

– Tam, gdzie po raz pierwszy ujrzeliśmy Komanczów. Musimy tamtędy przejść bokiem, bo przecież w każdym razie wracamy nad Rio Grande.

– Zatem zaczynajmy!

Dwaj odważni mężczyźni chwycili za broń i po tym, jak udzielili vaqueroniezbędnych instrukcji, oddalili się.

Na dole w dolinie płonęło pojedyncze ognisko wartownicze; wokół niego leżeli śpiący Komancze, a przy nich skrępowani jeńcy. Posterunków strażniczych należało zatem poszukiwać poza tym kręgiem. Gdy obaj dotarli do doliny, Niedźwiedzie Serce powiedział:

– Ja pójdę na lewo, a ty na prawo.

– Dobrze. W każdym razie najpierw uwalniamy obie kobiety.

Rozdzielili się.

Helmers obchodził obóz z prawej strony. Oczywiście, nie robił tego w pozycji wyprostowanej, lecz w sposób, jaki stosuje się na prerii. Człowiek wykonujący podchód kładzie się na ziemi, i przesuwa dalej powoli i ostrożnie, niczym wąż. Nie może być przy tym ani usłyszany, ani zauważony, musi też zadbać o to, aby konie niczego nie zwietrzyły, w przeciwnym razie, swym trwożliwym parskaniem zdradzą bliskość wroga.

Tak zatem uczynił to Helmers. Najpierw zataczając szeroki łuk, następnie stopniowo go zwężając do chwili, aż ujrzał ciemną postać, która wolno kroczyła w przód i w tył. To był wartownik. Podczołgał się w tym kierunku z wielką ostrożnością. Na szczęście noc była ciemna, a ogień już nie płonął. Zbliżył się do strażnika na pięć kroków, po czym nagle doskoczył do niego, chwycił go od tyłu lewą ręką za gardło, ścisnął je tak mocno, iż tamten nie mógł wydobyć z siebie głosu, a prawą pchnął go długim nożem Bowie’ego20 w pierś. Mężczyzna opadł na ziemię, bez jednego słowa, czy uczynienia najlżejszego szmeru.

Może po kwadransie udało mu się dokonać tego samego, i drugi strażnik został też unieszkodliwiony; następnie natknął się na Niedźwiedzie Serce, który dokładnie w ten sam sposób zabił dwóch innych Komanczów.

– Teraz kobiety! – wyszeptał Indianin.

– Tylko ostrożnie! – poprosił Niemiec.

– Pshaw! Apacz jest mężny, ale też ostrożny. Naprzód! – zabrzmiała odpowiedź.

Zawrócili całkiem bezgłośnie przez dosyć wysoką, mierzącą stopę długości trawę, w kierunku ogniska. Kobiety, przez wzgląd na jasne kolory ich ubrań, były łatwe do odróżnienia. Helmers dotarł do nich pierwszy i zbliżył swe wargi do ucha jednej z nich. Przy tym, mimo ciemności, dojrzał, że oczy miała otwarte i obserwowała go.

– Proszę się nie bać i zachować ciszę! – szepnął. – Dopiero, kiedy przetnę również więzy twojej przyjaciółce, pospieszycie do koni.

Zrozumiała go. Kobiety leżały razem przy sobie. Miały związane ręce i nogi. Niemiec poprzecinał rzemienie, które wżarły się w ich ciała.

Gdy tylko Apacz zauważył, że Helmers zajął się obiema damami, poszukał uwięzionych mężczyzn. Było ich czterech i leżeli nieopodal. Podkradł się do nich. Oni również nie spali. Wziął do ręki nóż, by także im poprzecinać rzemienie. Uczynił to już przy dwóch, gdy całkiem nagle podniósł się w górę, będący w pobliżu, jeden z Indian. W półśnie usłyszał ruchy Apacza. Wprawdzie Niedźwiedzie Serce natychmiast uniósł swój nóż i pchnął go nim w pierś, lecz tamten, trafiony śmiertelnie, miał jeszcze dość czasu, by wydać z siebie głośny ostrzegawczy okrzyk.

– Naprzód, do koni! Za mną! – wołał Apacz, uwalniając przy tym błyskawicznie z więzów dwójkę pozostałych.

Ci zerwali się z ziemi i rzucili do koni.

– Szybko, szybko, na Boga! – zawołał również Niemiec.

Chwycił damy za nadgarstki, mając każdą z nich u boku, i pociągnął je w stronę koni; jednak przeguby ich rąk i nóg były tak obolałe od więzów, że ledwie mogły iść.

– Niedźwiedzie Serce! – zawołał Niemiec w najwyższej trwodze.

– Tutaj! – zabrzmiał głos Apacza.

– Szybko, do mnie!

W następnej chwili wódz znalazł się na miejscu. Chwycił jedną z kobiet, uniósł w górę, i pospieszył wraz z nią do koni. Helmers uczynił to samo z drugą. Wskoczyli na konie, wciągnęli kobiety do siebie na siodła, odcięli lassa, którymi zwierzęta były przywiązane do palików, i z miejsca pognali.

 

Wszystko to działo się w wielkiej trwodze, ale i z szybkością błyskawicy, jednak ani chwili za wcześnie, ponieważ dokładnie w momencie, w którym popędzili zwierzęta, huknęły za nimi strzały Komanczów.

Ci wcześniej nie myśleli wcale o możliwości ataku i dlatego zapadli w mocny sen. Teraz zrywali się z miejsc i chwytali za broń. Tworzyli bezładne kłębowisko i dopiero później zorientowali się, co się stało, gdy więźniowie gnali już przed siebie. Teraz oni również pobiegli do pozostałych koni i popędzili za zabiegami.

Helmers i Apacz jechali na przodzie. Znali drogę, a każdy z nich miał przed sobą dziewczynę. Na szczycie wzgórza czekał na nich vaquero. Gdy usłyszał ich nadjeżdżających, wsiadł na siodło, a dwa pozostałe konie ujął za uzdy.

– Za nami! – zawołał do niego Helmers, gdy zobaczył, że się zatrzymał.

Tak więc ta dzika gonitwa pośród zupełnych ciemności, jakie ponownie zapadły po drugiej stronie wzniesienia, kierowała się w dół doliny, z uciekinierami na czele i Komanczami za ich plecami. Ci ostatni bez przerwy ładowali i strzelali ze swojej broni, nikogo jednak nie trafiając. W końcu dotarto na otwartą prerię i teraz można było pomyśleć o obronie.

– Czy potrafisz jechać konno, señora? – zapytał Helmers swo­ją damę.

– Tak.

– Tu są wodze! Cały czas wprost przed siebie!

Zeskoczył na ziemię i wsiadł na swojego konia, którego vaqueroprowadził za cugle. Apacz uczynił dokładnie to samo. Teraz tworzyli tylną straż i trzymali Indian w szachu za pomocą swoich wyśmienitych strzelb. Tak działo się do czasu, aż nadszedł poranny świt, a wtedy okazało się, że Komancze pozostali daleko w tyle, częściowo z ostrożności, a częściowo chyba też dlatego, że nie chcieli teraz jeszcze tak trudzić swych zwierząt, jak uciekinierzy.

– Czy możemy jechać wolniej? – zapytał vaquero.

– Nie – odpowiedział Niemiec. – Jedziemy wciąż dalej tak szybko, jak to możliwe, by strumień oddzielił nas od Komanczów.

Teraz mógł wyraźnie widzieć obie uwolnione kobiety, a zatem dokładniej im się przyjrzał. Jedna była Hiszpanką, a druga Indianką, ale obie nadzwyczajnej urody.

– Czy możesz jeszcze wytrzymać tę jazdę, señora? – zapytał tę pierwszą.

– Tak długo, jak pan zechce – odpowiedziała.

– Jak mam panią nazywać?

– Jestem Emma Arbellez. A pan?

– Moje nazwisko Helmers.

– Helmers? Brzmi po niemiecku.

– Faktycznie jestem Niemcem.

– Skąd?

– Z Moguncji.

– Ach, ma pan tam krewnych, którzy nazywają się tak samo?

– Mam brata.

– Czy jest sternikiem?

Spojrzał na nią mocno zdumiony.

– W istocie.

– Tego znam!

– Niemożliwe!

– Naprawdę!

– Skąd?

– Podróżowałam wraz z nim.

– To byłby naprawdę cudowny zbieg okoliczności!

– I tak jest. Udałam się z ojcem na kontynent. Z powodu burzy musieliśmy wysiąść na Helenie, żeby naprawić przeciek. Cumował tam też „Jeffrouw Mietje”.

– Tak, to jego statek!

– A kapitan Dangerlahn zabrał nas ze sobą do Hull21.

Ten urywany dialog prowadzony był od jednego konia do drugiego, w czasie najszybszej jazdy. Teraz Niemiec pochwycił wodze konia Hiszpanki.

– Czy zechce pani mi zaufać?

– Chętnie.

– Również na wodzie, zupełnie jak mojemu bratu?

– Tak. Przed nami więc woda?

– Musimy przekroczyć rzekę.

– Czy nam się to uda?

– Mam nadzieję. Niestety, tylko troje z nas jest uzbrojonych; jednak tam, nad Rio Grande, leży jeszcze pozostała broń, jaką wczoraj odebraliśmy Komanczom.

– Już wczoraj walczyliście?

– Tak. Spotkaliśmy vaqueroi usłyszeliśmy od niego szczegóły. Zabiliśmy jego prześladowców i postanowiliśmy, że uwolnimy również was.

– Dwóch mężczyzn! Przeciwko tak wielu!

Spotkał się z błyszczącym spojrzeniem jej ciemnych oczu i zauważył, że wzrok jej z podziwem otoczył jego okazałą sylwetkę; na tym jednak też rozmowa się zakończyła.

Gdy uciekająca grupa dojechała do Rio Grande, prześladowcy zostali tak daleko w tyle, że zupełnie stracono ich z oczu. Broń zastrzelonych Indian wciąż tutaj leżała i została rozdzielona pomiędzy tych, którzy żadnej nie posiadali. Z czterech uratowanych mężczyzn trzech było vaqueros i jeden majordomus22, czyli dozorca domu.

– Co uczynimy? – zapytał ten ostatni. – Czekamy tu na Indian, by dać im nauczkę? Mamy teraz osiem karabinów.

– Nie, przeprawimy się. Po tamtej stronie mamy przez sobą rzekę jako linię obrony. Panie zajmą miejsce w canoe.

Tak też się stało. Majordomus przepłynął z damami na drugą stronę, podczas gdy pozostali wjechali konno do rzeki. Wszystko przebiegło w pełni szczęśliwie. Gdy dotarto na drugi brzeg, canoe zostało zatopione i rozpoczęto przygotowania do obrony. Przy tym Emma Arbellez wciąż trzymała się u boku Niemca.

– Dlaczego natychmiast nie jedziemy dalej, señor? – zapytała.

– Zabrania nam tego zdrowy rozsądek – odpowiedział. – Z tyłu mamy wroga, który nas znacznie przewyższa liczebnie.

– Ale posiadamy osiem karabinów! – odpowiedziała śmiało.

– Przeciwko pięćdziesięciu, które ma nieprzyjaciel. Proszę zauważyć, że mamy pod opieką damy!

– Sądzi więc pan, że powinniśmy pozwolić się tutaj oblegać?

– Nie. Komancze pomyślą zapewne, że po naszej przeprawie natychmiast pojechaliśmy dalej. Wejdą więc również od razu do wody, a gdy znajdzie się ich wystarczająco wielu w rzece, to możemy ich liczbę zredukować do tego stopnia, że będą zmuszeni zaprzestać pościgu.

– Ale jeśli teraz zachowają ostrożność?

– W jaki sposób?

– Wysyłając tu najpierw zwiadowców.

– Hm, w istocie, możliwe, że to uczynią!

– Jakie kroki wobec tego pan podejmie?

– Pojedziemy dalej i zawrócimy okrężną drogą. Zatem naprzód, zanim przybędą!

Dosiedli ponownie koni i pognali pełnym galopem w głąb leżącej na wprost równiny. Tam wykonali objazd łukiem i zawrócili ponownie. Dotarli do rzeki trochę powyżej miejsca, w którym się przez nią przeprawili. Ledwie to im się udało, jak po drugiej stronie dał się słyszeć głośny tętent kopyt.

– Nadjeżdżają! – oznajmił majordomus.

– Zatkać koniom chrapy, by nie parskały! – rozkazał Helmers.

Bystra dziewczyna jednak trafnie przeczuła. Komancze poszukiwali śladów na drugiej stronie brzegu, a potem dwóch z nich wjechało ostrożnie do rzeki. Przeprawili się na tę stronę, poszukali również tutaj i odnaleźli tropy, które prowadziły dalej w głąb lądu.

– Ni-uake, mi ua o-o, ni esh miushyame – Tu je widzimy, możecie jechać! – zawołali w kierunku drugiego brzegu.

Na to wezwanie cały oddział Indian, jeden po drugim, wjechał do wody. Rzeka była tak szeroka, że pierwszy z Komanczów nie osiągnął jeszcze brzegu, podczas gdy ostatni z nich opuszczał ten drugi. Uciekinierzy tkwili, ukryci w zaroślach. Teraz nadszedł ich czas.

– W których celujemy? – zapytał majordomus.

– Do tych pierwszych w wodzie. Tamci dwaj, którzy stanęli już na brzegu, z pewnością są nasi!

– Tylko niech dwóch nie strzela do jednego! – ostrzegł Apacz. – Liczyć za każdym razem do ośmiu. Strzelamy do nich w takiej kolejności, w jakiej my stoimy.

– Dobrze, wybornie! – powiedział Helmers. – Gotowi?

– Tak – wyszeptano osiem razy w odpowiedzi.

– Zatem ognia!

Osiem celnych strzałów huknęło w jednej i tej samej chwili; zdało się, że to była jedna salwa armatnia i ośmiu pierwszych Komanczów tonęło w wodzie. Niemiec i Apacz mieli dwururki, więc wystrzelili drugi raz i pozwolili zatonąć jeszcze dwóm wrogom.

 

– Szybko załadować ponownie! – zawołał Helmers.

Było zadziwiającym, niemalże śmiesznym widzieć, jakie wrażenie salwa ta wywarła na ocalałych. Komancze zawracali swe konie i płynęli ponownie ku przeciwległemu brzegowi. Wielu z nich zsuwało się przezornie ze zwierząt i płynęło obok nich, aby się za nimi schować. Jednak ci dwaj, którzy znajdowali się już z tej strony brzegu, wyglądali na najbardziej wojowniczych, ale też najmniej ostrożnych. Odrzucili swe strzelby i nadjeżdżali w pełnym galopie. Niemiec natychmiast wyciągnął rewolwer i podkradł się naprzeciw nich, kryjąc za zaroślami. Nie zauważyli go i właśnie, kiedy chcieli minąć miejsce, w którym się się znajdował, wystrzelił dwa razy. Obaj napastnicy spadli martwi z koni.

– Hola, są jeszcze dwa naładowane karabiny! – zawołał Helmers.

– Te są dla nas! – odpowiedziała Emma Arbellez.

– Potrafią panie strzelać?

– I to obie!

– Zatem szybko!

Doskoczył do miejsca w tyle, gdzie odłożył swoją dwururkę, a obie panie chwyciły za karabiny dwóch Komanczów. To wszystko przebiegało tak szybko, że od pierwszej salwy do chwili obecnej, upłynęła ledwie minuta. Ponownie załadowano broń.

– Ognia! – rozległa się głośna komenda.

Wrogowie nie zdołali jeszcze dotrzeć ponownie do przeciwległego brzegu; w tym momencie otrzymali salwę z ośmiu strzelb jednolufowych i dwóch dubeltówek, z których prawie wszystkie były solidnie wycelowane. Wielu rannych zostało porwanych w dół rzeki, a wielu nietkniętych kulą udawało martwych, by zmylić dzielnych obrońców, pozwalając się przy tym również nieść prądowi i w ten sposób ujść przed strzałami.

– Nie dajcie się zwieść! – zawołał Helmers. – Szybko załadować ponownie i podążać za tymi łajdakami wzdłuż brzegu! Kto nie zatonął, ten jeszcze jest żywy!

Posłuchano jego słów i wkrótce Komancze odnotowali stratę powyżej dwudziestu zabitych ludzi. Kryli się teraz po drugiej stronie w zaroślach i nie odważyli ponownie pokazać.

– Na teraz może to wystarczyć! – oznajmił Niemiec.

– Nie będą nas dalej ścigać – zauważył Apacz. – Te psy Komancze nie mają mózgu w swoich czaszkach!

– Dziękuję za pomoc, którą nam wyświadczyłyście, senority– powiedział Helmers. – Nie miałem pojęcia, że panie strzelają jak prawdziwy westman23.

– W naszych samotnych okolicach jest się zmuszonym, by taką umiejętność sobie przyswoić – odparła Emma. – Czy rzeczywiście myśli pan, że od teraz nie będziemy już niepokojeni?

– Mam taką nadzieję!

– Zatem ruszajmy. Miejsce, które kosztowało tak wiele istnień, jest dla mnie straszne, chociaż ja sama również chwyciłam za broń.

– Tam są konie dwóch ostatnich Indian. Mamy je brać ze sobą? – zapytał Helmers.

– Ma się rozumieć! – odpowiedział majordomus. – Koń wytrenowany na sposób indiański przedstawia zawsze dużą wartość. Moi vaqueroswezmąje za cugle.

Po krótkim postoju ponownie wsiedli na konie i teraz rzeczywiście wjechali w głąb prerii, w której kierunku kierowali się wcześniej jedynie na pozór. Chociaż często i uważnie oddział lustrował horyzont leżący również za nimi, to żaden ślad pościgu już się nie pojawił. Tak upłynęło kilka godzin, i teraz pozwolono koniom, by szły wolniejszym krokiem, co również ułatwiło rozmowę.

Niedźwiedzie Serce, jak to już miało miejsce poprzednio, teraz ponownie jechał obok ślicznej Indianki z plemienia Misteków, gdy tymczasem Niemiec dotrzymywał towarzystwa Meksykance.

– Przebywamy obecnie już prawie dzień ze sobą, a jednak nie mieliśmy możliwości lepszego zapoznania się – powiedział ten ostatni do swojej damy. – Niech pani nie kładzie tego na karb mojej nieuprzejmości, lecz wini za to te nadzwyczajne okoliczności!

– Och, myślę jednak, że jest wręcz przeciwnie, i całkiem dobrze się poznaliśmy – zauważyła z uśmiechem.

– W jakim sensie?

– Wiem o panu, że ryzykuje dla innych życie, że jest pan odważnym i roztropnym myśliwcem, a pan wie o mnie, że… że... że ja też potrafię strzelać.

– To już jest coś, lecz nie za wiele. Pozwoli pani, że przynajmniej z mojej strony, nadrobię to, co niezbędne!

– Będę panu bardzo wdzięczna, señor!

– Nazywam się Anton Helmers. Jestem młodszym z dwóch braci. Chcieliśmy obaj studiować, ponieważ jednak nie starczyło na to środków, a ojciec zmarł, to brat mój wyruszył na morze, a ja do Ameryki, gdzie po długiej tułaczce znalazłem zatrudnienie jako goniec na prerii24.

– Zatem ma pan na imię Anton? Mogę więc chyba zwracać się do was señor Antonio?

– Jeśli tak pani woli, to bardzo proszę.

– Ale w jakim celu dotarł pan tak daleko na południe, do samej Rio Grande?

– Hm, to jedyna rzecz, o której właściwie nie powinienem mówić!

– A więc to tajemnica?

– Może tajemnica, a może też jedynie bardzo wielkie, prawdziwe dziecięce marzenie.

– Zaciekawia mnie pan!

– No cóż, nie chcę tak trzymać pani w ciągłym napięciu – powiedział, uśmiechając się. – Chodzi tu mianowicie o ni mniej, ni więcej, jak tylko o odkrycie niezmiernie cennego skarbu.

– Cóż to za skarb?

– Prawdziwy, składający się z drogocennych kamieni i szlachetnych kruszców.

– A gdzie ma on leżeć?

– Tego jeszcze nie wiem.

– Ach, to przykra wiadomość! Ale gdzie zatem usłyszał pan o istnieniu tego skarbu?

– Daleko na północy. Miałem to szczęście, by pewnemu staremu, choremu Indianinowi wyświadczyć pewną, nie taką małą przysługę, a kiedy ten umierał, powierzył mi, z wdzięczności za nią, tajemnicę owego skarbu.

– Ale nie powiedział panu rzeczy najważniejszej, a mianowicie gdzie on leży?

– Powiedział mi, że mam go szukać w Meksyku, i dał mi mapę, na której znajduje się zarys jego położenia.

– A jakiej okolicy dotyczy ta mapa?

– Nie wiem. Mapa zawiera wprawdzie pasma górskie, odwzorowanie dolin i cieków wodnych, lecz nie ma na niej żadnych poszczególnych nazw.

– To jest jednak wysoce zdumiewające. Czy Shosh-in-liett, wódz Apaczów, również wie o tym?

– Nie.

– A przecież zdaje się, iż jest on pańskim przyjacielem?

– Jest nim rzeczywiście, w najpełniejszym tego znaczeniu słowa.

– A ze mną dzieli się pan tajemnicą, chociaż dopiero dzisiaj się poznaliśmy?

Spojrzał jej prosto w twarz swoimi ufnymi, szczerymi oczami i odpowiedział:

– Są ludzie, po których widać, że żadnej tajemnicy nie trzeba przed nimi ukrywać.

– A do tych osób zalicza pan mnie?

– Tak.

Zarumieniła się, podała mu dłoń i powiedziała:

– Nie myli się pan. Dowiodę tego, będąc także szczerą wobec pana i przekażę coś, co dotyczy pańskiej tajemnicy. Czy mogę, señor?

– Nawet proszę o to! – odpowiedział z zaskoczoną miną.

– Otóż znam kogoś, kto również poszukuje tego skarbu.

– Ach! Kto to jest?

– Nasz młody zwierzchnik, hrabia Alfonzo de Rodriganda de Sevilla.

– On wie o tym skarbie?

– O, wszyscy mamy wiedzę, że dawni władcy tego kraju ukryli swe skarby, gdy Hiszpanie podbili Meksyk. Poza tym, są miejsca, w których rodzime złoto i srebro spotkać można w olbrzymich ilościach. Miejsca takie zwie się bonanzą. Indianie znają je, jednak wolą umrzeć, niż zdradzić swój sekret białemu człowiekowi.

– A jednak owemu Alfonzo de Rodriganda któryś z nich taki powierzył?

– Nie. Zamieszkujemy w hacjendzie25 del Erina, a tam krąży pogłoska, że w jej pobliżu znajduje się jaskinia, w której władcy Misteków ukryli swe skarby. Wielu poszukiwało tej jaskini; hrabia Alfonzo zadał sobie najwięcej trudu, jednak nigdy jej nie odnalazł.

– Gdzie leży ta hacjendadel Erina?

– Nieco ponad dzień drogi stąd, przy zboczach gór Cohahuila. Zobaczy ją pan, ponieważ mam nadzieję, że będziecie nam aż tam towarzyszyć!

– Nie opuszczę pani, dopóki nie upewnię się, że jesteś całkowicie bezpieczna, señora!

– Później również jeszcze nas pan nie opuści, lecz będziesz naszym gościem, señor!

– Pani bezpieczeństwo wprost wymaga, żebym ją opuścił zaraz.

– Dlaczego?

– Zabiliśmy pewną liczbę Komanczów i jestem w pełni przekonany, że za nami podąża po kryjomu kilku szpiegów, aby zobaczyli, gdzie się znajdujemy. Jeśli zwiadowcy ci nie zostaną unieszkodliwieni, napadną na nas, aby się zemścić. Dlatego przy hacjendzie zawrócę z Niedźwiedzim Sercem, żeby tych szpiegów zabić.

Rzuciła mu zatroskane spojrzenie i powiedziała:

– Narażacie się na nowe niebezpieczeństwo!

– Niebezpieczeństwo? Phi! Łowca prerii znajduje się stale w niebezpieczeństwie, jest do niego przywykły. Pozostańmy jednak teraz przy naszym temacie, czyli królewskim skarbie! Więc nikt nie wie, gdzie poszukiwać tej jaskini?

– Przynajmniej żaden biały.

– Lecz Indianin?

– Tak. Jest jedna osoba, która z pewnością wie o skarbie królów, a może nawet dwie. Tecalto jest jedynym potomkiem dawnych władców Misteków; oni przekazali mu tę tajemnicę. Karja, która tam jedzie obok wodza Apaczów, jest jego siostrą, a więc nie jest wykluczone, że on się z nią tą wiedzą podzielił.

Helmers przyjrzał się teraz pięknej Indiance z większym zainteresowaniem niż poprzednio.

– Czy ona jest dyskretna? – zapytał.

– Tak sądzę – odpowiedziała, jednak potem dodała z uśmiechem: – Mówi się natomiast, że damy są dyskretne tylko do pewnego momentu!

– A jaki to moment, señora?

– Zakochanie.

– Ach! Możliwe, że ma pani rację – powiedział wesoło. – Może mogę też uzyskać wiedzę, czy Karja już w takim momencie się znalazła?

– Uważam to prawie za pewne.

– Ach! Kim jest ten szczęściarz?

– Niech pan zgadnie! To nie jest trudne.

Czoło myśliwca zmarszczyło się gwałtownie.

– Domyślam się tego – powiedział. – To hrabia Alfonzo, który chce wyłudzić od niej tajemnicę w drodze uprzejmości.

– Odgadł pan poprawnie.

– A pani sądzi, że jego starania się powiodą?

– Ona go kocha.

– A jej brat, potomek Misteków? Co sądzi o tej miłości?

– Może jeszcze nic o niej nie wie. Jest najsłynniejszym cibolero26 i rzadko bywa w hacjendzie.

– Najsłynniejszym cibolero? Zatem musiałbym przecież o nim słyszeć! Jednak imię Tecalto jest mi nieznane.

– Wśród myśliwców nie jest on nazywany Tecalto, lecz Mokashi-motak.

– Mokashi-motak, Bizonie Czoło? – zapytał Helmers zaskoczony. – Ach, tego istotnie znam. Bizonie Czoło jest najbardziej znanym łowcą bizonów pomiędzy Red River27 a pustynią Mapimi28. Wiele o nim słyszałem i ucieszyłbym się, gdybym go raz zobaczył. A więc Karja jest siostrą tego sławnego człowieka? Zatem teraz należy patrzeć na nią zupełnie inaczej niż poprzednio!

– Może pan chce również zabiegać o jej względy?

Zaśmiał się i odpowiedział:

– Ja? Jak westman mógłby dać się zauroczyć! I jakbym mógł stawać w szranki z hrabią de Rodriganda! Gdyby to mogło być możliwe, by ulec urokowi, to byłbym tego próbował z całkiem inną osobą!

– A kim byłaby ta inna osoba? – zapytała.

– Nikt inny, jak tylko pani, señora! – odpowiedział szczerze.

Jej oczy błysnęły radośnie do niego, gdy odpowiedziała:

– Ale ode mnie nie moglibyście się przecież niczego dowiedzieć o waszym królewskim skarbie!

– O, señora, istniejeskarb, który jest znacznie więcej wart niż cała jaskinia wypełniona złotem i srebrem. W tym sensie życzyłbym sobie, by zostać raz szczęśliwym gambusino29!

– Proszę szukać, może pan znajdzie!

Wyciągnęła do niego rękę, a gdy on ją pochwycił stało się z nimi tak jakby elektryczny fluid30 przepłynął z jednego na drugie. Zrozumieli się.

Podczas tej rozmowy, za nimi prowadzona była inna. Tam Niedźwiedzie Serce jechał u boku Indianki. Jego wzrok obejmował z tłumionym żarem piękną postać sąsiadki, która pewnie siedziała na pół dzikim koniu, jakby nigdy nie robiła nic innego, jak tylko jeździła w siodle Indianina. Małomówny wódz nie był przyzwyczajony do marnowania słów, ale gdy już się odezwał, to każda sylaba miała podwójne znaczenie. Karja znała tę naturę dzikich Indian i dlatego nie dziwiła się temu, że się nie odzywa. Ale dosłownie czuła jego przenikliwy wzrok spoczywający na niej, i była niemal zaskoczona, gdy zwrócił się do niej:

 

– Do jakiego plemienia należy moja młoda siostra?

– Do plemienia Misteków – odpowiedziała.

– Kiedyś był to wielki naród i jeszcze dziś słynie z urody swoich kobiet. Czy moja siostra jest squaw31, czy jeszcze dziewczyną?

– Nie mam męża.

– Czy jej serce nadal należy do niej?

Po tak bezpośrednim pytaniu, którego biały na pewno by nie wypowiedział, jej ciemna twarz zaczerwieniła się, ale odpowiedziała pewnym głosem:

– Nie.

Wiedziała, że lepiej będzie powiedzieć prawdę, ponieważ znała Apaczów. Nie zmieniło to jednak żadnych z żelaznych rysów jego twarzy i pytał dalej:

– Czy to jest mężczyzna z jej plemienia, który posiada jej serce?

– Nie.

– Biały?

– Tak.

– Niedźwiedzie Serce ubolewa na swoją siostrą. Niech siostra mu powie, gdyby biały ją oszukał.

– On mnie nie oszuka! – odpowiedziała dumnie i odtrącająco.

Łagodny cichy uśmiech poruszył jego wargami. Lekko pokręcił głową i odrzekł:

– Biały kolor jest fałszywy i łatwo się brudzi. Moja siostra powinna być ostrożna!

Tak brzmiała cała rozmowa obojga, ale była co najmniej równie ważna jak pogawędka pomiędzy Niemcem a Meksykanką.

W trakcie dalszej jazdy Helmers dowiedział się, że obie kobiety przebywały nad Rio Pecos, aby odwiedzić ciotkę Meksykanki, która była bardzo chora. Ta krewna była siostrą matki Emmy, zatem szwagierką starego Petro Arbelleza, który kiedyś był zarządcą hrabiego Ferdinando de Rodriganda, ale teraz jako dzierżawca hrabiego mieszkał na hacjendzie del Erina. Troskliwa opieka obu kobiet nie zapobiegła śmierci ciotki, a jedynie ją opóźniła. Potem Arbellez wysłał majordomusa z vaqueros, by przywieźli córkę. W drodze powrotnej zostali napadnięci przez Komanczów i na pewno byliby zgubieni, gdyby w międzyczasie nie pojawił się Niemiec i wódz Apaczów.

Jechano ciągle na południe. Dzień chylił się ku zachodowi. Pozostała jeszcze godzina do czasu, aż zapadnie zmrok. Właśnie znajdowali się na skraju rozległej równiny, która teraz leżała za nimi, gdy Apacz zatrzymał swojego konia i wskazał za siebie.

– Ugh! – zawołał.

Pozostali obejrzeli się, żeby zlustrować płaszczyznę.

– Nic nie widzę – rzekł majordomus.

– My też nie – dodali vaqueros, pomimo posiadania wzroku, który był przyzwyczajony do patrzenia w dal.

– Co się dzieje? – zapytała Emma.

– Pani też nic nie widzi? – zapytał Helmers.

– Nie. Widzisz coś, Karja?

– Zupełnie nic – odpowiedziała Indianka.

– Wódz Apaczów nie może chyba mieć na myśli stada dzikich koni, które tam są widoczne? – zapytał majordomus.

– Uff! – odrzekł Apacz z lekceważącą miną.

– Dokładnie to ma na myśli – stwierdził Niemiec.

– Co nas obchodzą mustangi?

– Czy na pewno są nam tak obojętne, señor majordomus?

– Tak. Przecież posiadamy konie!

– Proszę spojrzeć dokładniej!

Jakieś dwie mile angielskie32 za nimi galopowało stado koni z podniesionymi ogonami oraz rozwianymi grzywami i ciągle się zbliżało. Nie było widać żadnego jeźdźca, żadnego siodła albo strzemienia, żadnej uzdy, ani najcieńszego sznura.

– To są mustangi! – powtórzył majordomus.

– Uff! – zawołał Apacz po raz drugi, ale teraz naprawdę pogardliwie.

Zawrócił swojego konia i ruszył naprzód galopem. Pozostali musieli pojechać za nim. Emma skierowała konia ku Helmersowi i zapytała:

– Co jest Apaczowi?

– Złości się.

– Dlaczego?

– Z powodu głupoty majordomusa.

– Głupoty? Señor Helmers, nasz majordomus jest bardzo doświadczonym człowiekiem!

– Być może w błahych sprawach.

– Och, nie. Jest tak dzielnym jeźdźcem, strzelcem i tropicielem, że trudno znaleźć jemu równego. Pod każdym względem można na nim polegać.

– Tropiciel? Hm! – teraz Niemiec rzucił pogardliwe spojrzenie. – Tak, tropiciel na ulicach miasta lub w zaułkach wiosek. Od rastreadora33, od prawdziwego tropiciela wymaga się znacznie więcej. Mówi pani, że w każdej sprawie można na nim polegać, a jednak byłby panią zgubił, gdyby teraz liczyła pani tylko na jego doświadczenie i jego spryt.

– Ach! Jak to?

– Ponieważ te konie to nie są żadne dzikie mustangi.

– Co to zatem jest?

– To są Komancze, którzy nas ścigają.

– Komancze? Widać przecież tylko konie!

– Tak, ale czerwonoskórzy są także tam obecni. Przeciągnęli rzemienie wokół szyi i korpusu koni i na tych rzemieniach wiszą za lewe ramię i prawą nogę. Nie widzi pani, że są do nas zwróceni tylko prawym bokiem koni, mimo że jadą dokładnie za nami? Kazali swoim koniom galopować w ukośnym ustawieniu. Taka ukośna pozycja jest zawsze najpewniejszym znakiem, że za koniem znajduje się Indianin.

– Święta Madonno! Zatem chcą nas ponownie zaatakować?

– Albo oni nas, albo my ich. Wolę to drugie, a Apacz jest tego samego zdania. Proszę spojrzeć jak rozgląda się na obie strony!

– Czego szuka?

– Kryjówki dla nas, z której będziemy mogli schwytać Komanczów. Zostawmy mu to. On jest najdzielniejszym i najsprytniejszym czerwonoskórym, jakiego znam i wolę polegać na nim jednym, niż na tysiącu pani majordomusów bez względu na to, jak są doświadczeni!

– Dobrze! Zdamy się na niego i jeszcze na drugiego!

– Na kogo?

– Na pana.

– Ach, rzeczywiście pani tego chce? – zapytał z radosnym błyskiem w oczach.

– Z całego serca! – odpowiedziała. – Chwali pan tylko Apacza, ale zapomina pan powiedzieć, że na panu przynajmniej tak samo można polegać jak na nim.

– Naprawdę pani w to wierzy?

– Tak. Obserwowałam pana. Nie jest pan zwykłym myśliwym, a ja szczerze wierzę, że nosi pan również sławne nazwisko, które nadali panu traperzy i Indianie.

Przytaknął skinieniem głowy.

– Zgadła pani.

– A jaki jest pana myśliwski przydomek?

– Och, proszę, niech mnie pani zawsze nazywa Antonio albo Helmers.

– Nie chce pan mi powiedzieć?

– Nie teraz. Jeśli przypadkiem ktoś mnie nim nazwie, wtedy dam się rozpoznać.

– Ach, jest pan próżny! Chce pan pozostać incognito34 jak jakiś książę.

– Tak – zaśmiał się. – Dobry myśliwy musi być trochę próżny, a książętami jesteśmy wszyscy, mianowicie książętami pustyń, lasów i prerii.

– Książęta! Tak, przychodzi mi do głowy jedno słynne nazwisko.

– Jakie?

– Matava-se.

– Tak, to jedno z najsłynniejszych. Słyszała pani o nim?

– Dużo. Miał przebywać tutaj, w skalistych górach.

– W istocie. Dlatego Indianie nazwali go Matava-se, angielscy myśliwi Rocky Prince, a francuscycoureurs des bois mówią Prince du roc. Wszystkie z tych trzech przydomków znaczą jedno i to samo, mianowicie Książę Skał.

– Czy jest to biały?

– Tak.

– Czy widział go pan?

– Nie, ale słyszałem, że jest moim krajanem.

– Niemcem?

– Niemcem – kiwnął twierdząco głową Helmers. – Ma się nazywać Karl Sternau i właściwie jest lekarzem. Objechał całą Amerykę i kilka długich miesięcy spędził razem z naszym dzielnym Niedźwiedzim Sercem, przemierzając niebezpieczne regiony Gór Skalistych. Obecnie od dawna przebywa na starym kontynencie.

Podczas tej rozmowy ciągle jechano galopem. Za nimi leżała otwarta preria, a oni podążali teraz przez kłębowisko kamieni i skał, które były dość odpowiednie, by zaoferować kryjówkę. Tego chciał Apacz, ponieważ nagle skręcił w prawo i następnie zatoczył szeroki łuk tak, że już po dziesięciu minutach dojechali do miejsca, przy którym przejeżdżali wcześniej.

To miejsce zostało bardzo starannie wybrane przez Niedźwiedzie Serce. Grupka zatrzymała się na osłoniętym z trzech stron wzgórzu, opadającym stromo w dół do wąwozu, przez który wcześniej przejechali i którym Komancze musieliby przejść, gdyby rzeczywiście kontynuowali pościg.

Apacz zsiadł z konia i przywiązał go. Pozostali zrobili to samo.

– Teraz broń w dłoń – polecił Helmers. – Nie będziemy musieli długo czekać.

Pozostali posłuchali tego polecenia, nawet obie dziewczyny chwyciły za zdobyczne strzelby. Podeszli aż na skraj wąwozu i tam przyczaili się.

– Psst, señor! – skinął Niemiec majordomusowi. – Schowaj głowę, żebyśmy nie zostali zauważeni. Ci Komancze mają bystry wzrok.

– Przepuścić zwiadowców! – powiedział wódz Apaczów, jak zwykle wyrażając się zwięźle.

– Co on ma na myśli? – zapytał jeden z vaqueros.

– To bardzo proste – odpowiedział Niemiec. – Oczywiście Komancze będą przypuszczać, że wpadniemy na pomysł, żeby się na nich zasadzić. Dlatego puszczą przodem jednego lub dwóch zwiadowców, żeby się przekonać, czy przygotowaliśmy zasadzkę. Reszta będzie się posuwać w bezpiecznej odległości. Przepuścimy więc szpiegów, którzy dalej będą jechać naszym śladem i zaczekamy, aż przybędą pozostali. Ale nie strzelamy na chybił trafił, tylko po kolei, tak jak leżymy, żeby żadna kula się nie zmarnowała. Pierwszy z nas strzela do pierwszego Komancza, drugi do drugiego i tak dalej. Zrozumiano?

Vaquerosprzytaknęli skinieniem głowy, po czym nastała chwila oczekiwania.

Wreszcie usłyszano ostrożne uderzenia kopyt dwóch koni. Dwóch Komanczów jechało powoli przez tę plątaninę skał. Ich bystre oczy przeszukiwały każdy cal kwadratowy okolicy, ale byli zaskoczeni, ponieważ ślady Meksykanów wiodły dalej. To, że z boku tworzyły łuk i zawracały, na to dzicy nie wpadli. Przejechali obok gromadki i zniknęli za dalszymi skałami.

Po kilku minutach usłyszano nowy tętent koni. Nadjeżdżali pozostali. Podążali bez obaw, ponieważ wiedzieli, że przed nimi znajdują się ich zwiadowcy. Gdy ostatni z nich pojawił się w wąwozie, Apacz wysunął swoją broń.

– Ognia! – zakomenderował Niemiec.

Rozbrzmiały strzały ze wszystkich strzelb, te Niemca i Apacza dwa razy, i jednoczenie tyle samo wrogów spadło z koni. Pozostali zatrzymali się na chwilę. Nie wiedzieli, czy mają uciekać czy łapać ukrytego nieprzyjaciela. Rozglądali się wokół i wreszcie dojrzeli na górze wzniesienia dymy pochodzące od spalonego prochu.

 

– Nlate tki – Tam są! – zawołał jeden, wskazując ręką w górę.

Chociaż przerwa była krótka, to niezdecydowanie dzikich pozwoliło białym na szybkie kolejne załadowanie broni. Ponownie padły strzały i podwoiła się liczba poległych. Teraz niewielu oszczędzonych nie miało innego wyboru, jak zawrócić gwałtownie konie i uciekać stamtąd pełnym galopem.

– Komancze są tchórzami! – stwierdził dumnie Apacz.

Zszedł powoli w dół ze swojego stanowiska, żeby zabrać skalpy czterech przez niego zastrzelonych wrogów. Inni podążali za nim, żeby zabrać broń i konie poległych. Po kwadransie postoju można było ruszyć dalej w drogę.

– No, teraz będziemy bezpieczni po wsze czasy – powiedziała Emma.

– Proszę w to nie wierzyć, señora! – odparł Helmers.

– Nie? Myślę, że lekcja, jaką im daliśmy, była wystarczająca!

– Właśnie dlatego obmyślą zemstę. Czy widzi pani, że Apacz spogląda tam, na lewo?

– Tak. Czego tam szuka?

– Tam prowadzą ślady dwóch zwiadowców, którzy również uciekli jak inni. Spotkają pozostałych i znowu pogonią za nami, by się dowiedzieć, gdzie jesteśmy i gdzie się zatrzymamy. Potem zawrócą i przyprowadzą wystarczająca ilość wojowników, żeby napaść na hacjendę.

– Och, hacjenda jest solidna. To mała twierdza.

– Znam te rodzaje dworków i folwarków. Są zbudowane z kamienia i zazwyczaj otoczone palisadami. Ale co to pomoże przeciw nieprzyjaciołom, którzy nadejdą niespodziewanie?

– Będziemy czuwali.

– Zróbcie to!

– Ale pan z nami. Jeszcze mam nadzieję, że zostanie pan naszym gościem!

– Muszę się dowiedzieć, co powie Niedźwiedzie Serce. Nie mogę się z nim rozstać.

– On też zostanie!

– On jest przyjacielem wolności. Nigdy nie wytrzyma przez dłuższy czas w jednym budynku.

– Och! – zaśmiała się. – Sądzę, że wytrzyma.

– Skąd to przypuszczenie?

– Ze spojrzeń jakie rzuca na Karję.

– Ha! Dobrze pani obserwuje to, co i ja zauważyłem. Ale jeśli się nie mylę, to Indianka kocha już hrabiego?

– Z pewnością. Niedźwiedzie Serce musi wytrwać, jeśli da się ponieść emocjom…

– Wytrwać? Ba! On jest zrobiony z żelaznej twardej materii. Nigdy nie będzie błagać o miłość, a także skomleć o śmierć z powodu nieodwzajemnionej przychylności.

– Zatem z jakiego materiału pan jest zrobiony? – przekomarzała się.

– Może z tego samego.

– Więc pan również nie będzie biadolił?

– Nie.

– A ja jednak słyszałam, że Niemiec ma serce jak żaden inny, tak głębokie i tak delikatne. Posiada nawet serdeczne słowo jakie nie występuje w żadnych innych językach.

– Ma pani na myśli słowo „temperament”? Tak, tego słowa nie ma żadna inna narodowość. Niemiec sam ma temperament, ale jednocześnie ma charakter, a człowiek prerii nie będzie żebrał o miłość, bez względu na to, z jakiego ludu pochodzi.

– To jest dumne!

– Ale słuszne. Kobieta, którą pokocham, powinna mnie również szanować. Ale jak widzę, pozostaliśmy w tyle. Apacz się śpieszy, ponieważ skupia się przede wszystkim na znalezieniu bezpiecznego obozowiska, a tego przez nasze ociąganie się nie powinniśmy utrudniać.

Pędzili naprzód szybkim tempem aż dotarli do szerokiego cieku wodnego. Apacz jechał wzdłuż brzegu, aż rzeczka utworzyła łuk. Tam się zatrzymał.

– Na pewno tu? – zapytał Helmers.

Zapytany omiótł badawczym spojrzeniem okolicę, a potem przytaknął skinieniem głowy.

– Tu jest dobrze – powiedział. – Z trzech stron chroni nas rzeczka, a czwartą możemy dobrze strzec. Zatem zsiadamy!

Wszyscy zeskoczyli z koni i urządzili obóz. W środku okręgu jaki w trzech czwartych tworzyła rzeka i przy jej brzegu pozostawiono konie. Potem rozpalono ognisko, żeby towarzystwo się rozlokowało, a czwarta strona okręgu była zasłaniana przez krzaki, w których położyli się wartownicy.

Z gałęzi i listowia Helmers przygotował wygodne posłanie dla Emmy. Niedźwiedzie Serce zrobił to samo dla Indianki. Ze strony Apacza było to niezwykle rzadkie wyróżnienie, ponieważ żadnego dzikiego nie można zmusić do dokonania czynności, którą może wykonać kobieta lub dziewczyna.

Po szczegółowym omówieniu wydarzeń dnia, podczas których Apacz nie wypowiedział ani słowa, udano się na spoczynek. Zarządzono, że każdy ma trzymać wartę co trzy kwadranse. Niedźwiedzie Serce i Helmers wzięli ostatnią wartę, gdyż czas tuż przed świtem jest najbardziej niebezpieczny, ponieważ wtedy dzicy najchętniej dokonują ataków.

Noc jednak minęła bez jakichkolwiek zakłóceń, a rano wstano z nowymi siłami. Podczas dalszej drogi nie dostrzeżono ponownie Komanczów. Stopniowo gromad­ka wjeżdżała na bardziej cywilizowane tereny i po południu dojechano do celu.

Po pojęciem hacjendarozumie się folwark, jednak te meksykańskie hacjendy bardzo często porównywane są z naszymi wielkimi dobrami szlacheckimi, ponieważ niekiedy należy do niej kompleks ziem wielkości niemieckiego księstwa.

Hacjenda del Erina była właśnie taką książęcą posiadłością. Potężny budynek zbudowany był z ciosanego kamienia i otoczony palisadą, która tworzyła silną ochronę przed rabunkowymi napadami. Wnętrze rezydencji, która przypominała zamek, było bogato wyposażone i wystarczająco przestronne, by pomieścić setki gości.

Dom otoczony był ogromnym ogrodem, w którym najwspanialsza tropikalna roślinność mieniła się w najjaśniejszych barwach i rozprzestrzeniała soczyste zapachy. Z jednej strony przytykał do niego gęsty pierwotny las, z drugiej rozległe pola uprawne, a z dwóch pozostałych wielkie pastwiska, po których hasały stada bydła liczące wiele tysięcy zwierząt.

Właśnie gdy kawalkada przejeżdżała przez pastwiska, zbiegło się kilku vaqueros, wydając głośne okrzyki radości, by powitać przybyszy. Ta radość jednak bardzo szybko zmieniła się w wybuch gniewu, gdy dowiedzieli się, że tak wielu ich towarzyszy zginęło z rąk Komanczów. Natychmiast też prosili, żeby zorganizować odwet na czerwonoskórych.

Majordomus pojechał przodem, przed kawalkadą, żeby zaanonsować przybycie gości. Dlatego, gdy jeźdźcy przybyli do estancji35, stary