Leśna Różyczka. Tom 4. Wyprawa mścicieli - Karol May - ebook

Leśna Różyczka. Tom 4. Wyprawa mścicieli ebook

Karol May

0,0

Opis

Waldröschen to powieść o niespotykanym, gigantycznym wręcz rozmachu. Autor często przenosi akcję na różne kontynenty, stosuje zabieg czasowych skoków akcji. W powieści roi się od postaci historycznych, m.in.: cesarz Maksymilian, książę Bismarck, cesarz Wilhelm I. Jednym z głównych bohaterów jest doktor Sternau – pierwowzór późniejszego Old Shatterhanda (alter ego samego pisarza). Jego przygody to zapowiedź późniejszych, najlepszych dzieł autora Winnetou. Leśna Różyczka pokazała również dużą sprawność Maya w poruszaniu się w tematyce Dzikiego Zachodu i bliskowschodnich przestrzeni Orientu.

2024 Wyprawa mścicieli

Przełożyła Iwona Kapela; artystyczny przekład fragmentów poezji Stefan Pastuszewski; ilustracje anonimowego twórcy zaczerpnięte z edycji niemieckiej (Wydawnictwo H.G. Münchmeyer, Dresden-Niedersedlitz, 1902 r.); podkolorowanie: Dariusz Kocurek; redaktor kolekcji: Andrzej Zydorczak; redakcja: Elżbieta Rogucka; przypisy: Iwona Kapela, Elżbieta Rogucka, Andrzej Zydorczak; korekta: Piotr Płachta, Andrzej Zydorczak; koncepcja graficzna, projekt i skład Mateusz Nizianty

Ruda Śląska: Wydawnictwo JAMAKASZ Andrzej Zydorczak

Druk i oprawa: Totem.com.pl Sp. z o.o. Sp. Komandytowa, 88-100 Inowrocław, ul. Jacewska 89

1 t.: 465, [1] s.; 75 il. w tym 25 kolorowych kart tablicowych; 21,5×15,3 cm

Nakład: 200 egz. numerowanych

(Kolekcja Leśna Różyczka, każdy egz. numerowany)

ISBN 978-83-66268-99-9 (całość kolekcji), ISBN 978-83-66980-99-0 (tom 4); oprawa tekturowa lakierowana

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 547

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

Leśna Różyczka

 

czyli w pogoni za zemstą

dookoła świata.

Wielka powieść demaskatorska

o tajnikach ludzkiego społeczeństwa

napisana przez

Ramona Diaza de la Escosurę

 

Wyprawa mścicieli

Karol May

Leśna Różyczka

 

 

Przełożyła Iwona Kapela

 

Część II: W poszukiwaniu zemsty

Tom 4. Wyprawa mścicieli

 

Karol May

 

Sto dwudziesta siódma publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

Czwarty tom kolekcji „Leśna Różyczka”

 

Tytuł oryginału niemieckiego: Das Waldröschen

 

© Copyright for the Polish translation by Iwona Kapela, 2022

Artystyczny przekład fragmentów poezji © Copyright for the Polish translation by Stefan Pastuszewski, 2023

 

75 ilustracji, w tym 25 kolorowych kart tablicowych anonimowego twórcy zaczerpnięte z edycji niemieckiej (Wydawnictwo H.G. Münchmeyer, Dresden-Niedersedlitz, 1902 r.)

podkolorowanie: Dariusz Kocurek

 

Redaktor kolekcji: Andrzej Zydorczak

Redakcja: Elżbieta Rogucka

Przypisy: Iwona Kapela, Elżbieta Rogucka, Andrzej Zydorczak

Korekta: Piotr Płachta, Andrzej Zydorczak

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2024

 

ISBN 978-83-66980-01-3 (całość)

ISBN 978-83-67876-00-1 (tom czwarty)

Rozdział pierwszy

Wyprawa mścicieli

Żagiel łopocze, wieje wiatr,

A wokół bezmiar morskich fal.

Już pożegnania nastał czas,

Mój okręt płynie w siną dal.

Nie lękam się piorunów strzał

Ani pazurów skrytych raf,

Odwaga, a nie strachu szał

I pewność, a nie ślepy traf.

 

Nadzieja w sercu mym się tli

I wzmacnia wolę w każdym z nas,

Dlatego wiara biegnie wzwyż

Tak jak z pokładu smukły maszt.

Niezakłócona myśl ma być,

Nie mogą spocząć ster i kil.

O jutrze decyduje dziś,

Póki do celu tysiąc mil.

 

Gdy w Paryżu zjeżdża się prawym brzegiem Sekwany od Canal Saint Martin1 w dół, do bulwaru Morland, to podąża się nabrzeżami: des Célestins, Ormes, de la Grève, Pelletier, de Gesvres i de la Mégisserie. Za tym ostatnim ciągnie się od placu Luwru2 do placu du Châtelet3 – jako dalszy ciąg rue des Prêtres – ulica Saint Germain l’Auxerrois, przy której znajduje się mairie4 czwartegoarrondissement5. Naprzeciwko tego mairie, przyrue Lavande6 pod numerem 4, na pierwszym piętrze, mieszkał profesor Letourbier.

Był to ten sam profesor, któremu często asystował doktor Karl Sternau, zanim wyjechał do Rodrigandy. Profesor należał do najsławniejszych lekarskich osobistości metropolii i poznał się na talencie Sternaua, w którym mógł upatrywać swego jedynego godnego następcę. Dlatego niechętnie pozwolił Niemcowi jechać do Hiszpanii i dlatego też ucieszył się serdecznie, gdy znowu go zobaczył.

Jak się już przekonaliśmy, Sternau uciekł szczęśliwie swoim prześladowcom w Hiszpanii. Spotkaliśmy go już nawet w Rheinswalden przy nadleśniczym Rodensteinie, ale wiemy również, że przedtem był w Paryżu u profesora Letourbiera, aby przedstawić mu swoją ukochaną, którą dotknęło pomieszanie zmysłów.

W czasie tego pobytu w Paryżu zdarzyło się tak, że dość późno wieczorem pożegnał profesora, aby wrócić do swojego hotelu położonego przy rue de la Barillerie7. Aby do niego dotrzeć, musiał przejść przez Saunerie na Pont au Change8.

Z powodu gęstej mgły most był ledwo co oświetlony – trzeba było wytężać wzrok i słuch, by uniknąć collision. Znajdowało się na nim teraz tylko kilku przechodniów, tak że każda osoba przyciągała więcej uwagi niż o innej, intensywnej, tętniącej życiem porze dnia. Sternau prawie przekroczył most, gdy nagle usłyszał przed sobą półgłośny, łkający głos:

– Jezu, wybacz mi!

Tknięty nagłym przeczuciem, skoczył szybko naprzód, jednak przybył już za późno. Właśnie gdy zbliżył się do punktu środkowego między dwoma filarami, kobieca postać rzuciła się z balustrady, na którą weszła, w dół, w kłębiące się zwały gęstej mgły.

– Pomocy! – zawołał najgłośniej, jak tylko zdołał.

Kilka osób odpowiedziało mu z brzegu i od strony mostu.

– Ktoś spadł z mostu! – krzyczał do nich.

Potem odrzucił na bok kapelusz, laskę, zegarek i portmonetkę. Teraz on z kolei wspiął się na balustradę i zeskoczył.

Sternau był doskonałym pływakiem. Gwałtowność skoku sprawiła, że zanurzył się głęboko w wodzie, lecz kilka chwil później płynął już po jej powierzchni. Mógł sobie wyobrażać, że nieszczęsna kobieta zostanie pociągnięta w dół rzeki, dlatego ruchami ramion podążył w tym kierunku. Powiodło mu się nadzwyczajnie, ponieważ przed nim na falach pojawiła się kobieca spódnica. Chwycił ją, mocno przytrzymał, po czym przekręcił się na plecy i pozwalając się unosić prądowi, przyciągnął do siebie ciało tonącej, sprawiające wrażenie już martwego; następnie położył je na sobie w poprzek.

– Ahoj, tu jest łódka! – wołał jakiś głos. – Czy topielica jeszcze żyje?

– Tak, tutaj! – odkrzyknął Sternau.

Przy brzegu zebrało się już wielu ciekawskich. Łódka podpłynęła. Siedział w niej tylko jeden człowiek.

– Ach! – powiedział, gdy zauważył płynących. – To właśnie nazywam odwagą i szczęściem.

– Proszę, niech pan najpierw weźmie tę damę – poprosił Sternau.

– Naturalnie, pomóż mi ją przenieść!

Kobieta została wciągnięta na łódkę, podczas gdy wioślarz pozostał po drugiej stronie, starając się utrzymać równowagę łodzi, by Sternau również mógł się do niej wdrapać.

 

– Udało się! – ucieszył się obcy. – Teraz szybko do brzegu!

– Nie – odpowiedział Sternau. – Tam jest zbyt wielu ludzi!

– Ale to chyba właśnie dobrze, mój panie!

– W tych okolicznościach chciałbym uniknąć gapiów, ponieważ to jest dama.

– Czy ona umyślnie skoczyła do wody?

– Tak.

– Zatem może faktycznie ma pan rację. Trzeba oszczędzić jej wstydu. Ale kolejnym obowiązkiem byłoby przecież zatroszczenie się o jej życie.

– Jestem lekarzem!

– Ach tak, zatem wszystko w porządku. Więc każe pan mi spłynąć w dół rzeki?

– Ja proszę o to!

Wioślarz był marynarzem pływającym po Sekwanie. Podczas gdy ludzie przy brzegu czekali na zaspokojenie swojej ciekawości, on skierował łódkę na środek nurtu i pozwolił jej spływać w dół rzeki. W tym czasie Sternau zajmował się badaniem dziewczyny.

– Czy ona umarła? – zapytał marynarz.

– Nie, żyje; jest tylko nieprzytomna.

– Grâce à Dieu!9 Byłoby mi żal tego biednego dziecka.

– Nie wie pan, czy tam dalej jest jakiś dom, do którego moglibyśmy ją zanieść?

– Znam jeden, proszę pana – odparł marynarz. – Tam, na lewo, przy Quai Conti, zaraz u początku ulicy Guénégaud mieszka matka Merveille, która na pewno ma do dyspozycji małą izdebkę.

– Kim jest ta matka Merveille?

– Osobą mającą szynk z kawą dla biedniejszych ludzi, a przy tym jest bardzo dobrą i przyzwoitą kobietą.

– Zatem proszę nas do niej zaprowadzić!

Marynarz skierował się do lewego brzegu rzeki, gdzie przycumował swoją łódkę. Sternau wziął dziewczynę w ramiona i kazał mu się prowadzić.

Weszli do domu stojącego przy wspomnianej ulicy. Połowę jego parteru zajmowała kawiarnia. Marynarz poprosił lekarza, aby chwilę zaczekał, i poszedł do kuchni. Wkrótce wyszła stamtąd gospodyni z kluczem i lampą w rękach.

– Mój Boże! – zawołała. – Jak to możliwe?! Topielica!

– Nie, ona jeszcze żyje, madame – odparł Sternau. – Ma pani wolne łóżko?

– Z przyjemnością, z dużą przyjemnością je zaoferuję, proszę pana! – zapewniła kobieta z największą gorliwością. – Niech pan idzie na tył. Tam jest mała sypialnia mojej córki.

Marynarz chciał się przyłączyć, ale matka Merveille go zawróciła.

– Zostań, Gardon! – powiedziała. – Wystarczy dwoje ludzi, czyli pan doktor i ja, a twoja obecność przy chorej damie jest zupełnie zbędna.

Sternau do tej pory nie obejrzał jeszcze dokładnie uratowanej dziewczyny. Teraz jednak, gdy w małym pokoju położył ją na sofie po to, aby została rozebrana przez gospodynię, mógł zobaczyć wyraźnie rysy jej twarzy.

– Jaka ona jest piękna! – stwierdziła z podziwem matka Merveille. – Daj Boże, żeby faktycznie jeszcze żyła!

– Ona żyje i wyzdrowieje – odparł Sternau, poruszony widokiem delikatnej, bladej twarzy. – Proszę położyć ją na łóżku!

– Co mogło ją skłonić, że skoczyła do wody?

To pytanie zostało wypowiedziane tonem najgłębszego współczucia, ale nie ciekawości.

– Przypuszczam – odpowiedział Sternau – że może została porzucona przez ojca jej dziecka.

– Ach! – westchnęła gospodyni, z pełnym zrozumieniem kiwając głową. – Przypuszcza pan? Hm, jest pan lekarzem i zapewne dowie się tego. Biedne dziecko! Co należy teraz zrobić?

– Teraz proszę się zatroszczyć o filiżankę herbaty z czarnego bzu. Zostanę przy niej.

– Ależ, monsieur, pan jest cały mokry! Gdzie pana surdut?

– Ach, dopiero teraz o tym pomyślałem! Jak się nazywa marynarz, który mnie do pani przyprowadził?

– Gardon.

– Niech go pani wyśle na Pont au Change, z którego skakałem do rzeki. Tam zrzuciłem surdut i kapelusz. Zegarek i portmonetkę wetknąłem do kieszeni surduta. Mam nadzieję, że uszanowano te rzeczy.

– Zapewne, ale Gardon musi się pospieszyć!

Kobieta wyszła, a nie minęła jeszcze minuta, jak się oddaliła, kiedy twarz dziewczyny zaczęła się czerwienić. Poruszyła rękami, a zaraz potem otworzyła też oczy.

Najpierw ze zdumieniem rozglądała się wokół siebie.

– Co się dzieje? – zapytała cicho. – Gdzie ja jestem?

– Jest pani u dobrych ludzi, mademoiselle10 – odpowiedział Sternau. – Jak się pani czuje?

 

– Ja? Ja? – zapytała powoli, mocno zamyślona.

Po chwili zdawała się uświadamiać sobie, co jej się przydarzyło. Ukryła twarz w dłoniach i zapłakała. Lekarz jej nie przeszkadzał; siedział przy niej, nie mówiąc ani słowa.

– O, dlaczego nie jestem martwa?! – powiedziała w końcu.

– Czy była pani gotowa z taką lekkością iść na śmierć? – zapytał łagodnym tonem.

Spojrzała na niego szeroko otwartymi, przestraszonymi oczyma.

– Z lekkością? Och, wręcz przeciwnie, to było trudne, bardzo trudne!

– A jednak zrobiła to pani!

Znowu ukryła twarz w dłoniach, aby ponownie wybuchnąć wstrząsającym szlochem.

– Och, monsieur, powinien był mi pan pozwolić umrzeć! – powiedziała.

– Człowiek powinien umierać dopiero wtedy, kiedy Bóg go wezwie. Tymczasem pani wie, że zamierzała unicestwić nie tylko swoje, lecz także jeszcze drugie życie!

– Och, skąd pan to wie?! Pan mnie zna?

– Nie, ale jestem lekarzem. Znalazłem panią w wodzie, a potem tu przyniosłem.

Zaczerwieniła się.

– Proszę pana, wiem, że tkwiłam w zamiarze popełnienia wielkiego grzechu – powiedziała – jednak moja odwaga minęła.

– Proszę ufać Bogu, który jest dobry. Żadnego człowieka nie skaże na stracenie!

– Tak, Bóg jest dobry, ale ludzie, ludzie!

– Czy miała pani już tak złe doświadczenia?

– Tak złe, że były niczym otarcie się o śmierć!

– Nie było znikąd żadnej pomocy, żadnego ratunku?

– Żadnego! – odparła głuchym głosem.

– Moje dziecko, jest to jednak rzeczywiste zwątpienie, do którego w żadnym razie nie ma pani prawa!

– Nie? Och, gdyby pan wiedział!

– Zatem proszę podzielić się ze mną swoim zmartwieniem! Nie wątpię, że będę w stanie pani jeśli nie pomóc, to przynajmniej przynieść radę i pociechę.

– To niemożliwie, proszę pana!

– Dlaczego niemożliwie? Nie wolno pani wątpić w moją gotowość, aby być dla niej przydatnym.

– Nie wątpię. Widzę po panu, że to jest szczere, że ma pan serce, które myśli łagodnie o nieszczęśnicy. Nie mogę jednak opowiedzieć panu tego, co właściwie powinnam opowiedzieć.

– Dlaczego nie?

Ponownie mocno się zarumieniła, lecz nic nie powiedziała.

– Czy jest pani sama? – zapytał, by ułatwiać jej wyznanie. – Chyba ma pani jeszcze rodziców i rodzeństwo?

– Tylko ojca i brata. Ten jest właściwie rybakiem, lecz, ach, minęło dużo czasu, odkąd nie uprawia swojego rzemiosła.

– Więc wybrał inny zawód?

Pokiwała przecząco głową i po chwili powiedziała:

– Inny? Och nie, niestety nie! Ach, proszę pana, jakże jestem nieszczęśliwa!

Zakryła twarz pościelą i się rozpłakała. Doktor prosił ją, by zdobyła się na szczerość i dzięki swej przyjaznej namowie zdołał ją w końcu ją uspokoić i wtedy zaczęła opowiadać.

– Mój ojciec był tak dobrym i skromnym człowiekiem – powiedziała. – Tak, taki był… aż do śmierci mojej dobrej matki. Kochał ją; zamartwiał się i szukał pociechy w wódce. Miałam dziewięć lat, a mój brat był tylko trzy lata starszy ode mnie. Ojciec coraz częściej sięgał po mocne trunki, ponieważ wpadł w złe towarzystwo. Szybko zwrócił się do ludzi, którymi wcześniej pogardzał, zapomniał o pracy. Powoli wyprzedał wszystko, co miał, i zaczęliśmy głodować.

Umilkła na chwilę. Tak osobiste wyznania były dla niej naprawdę trudne. Potem znów się odezwała:

– Mój brat był silnym chłopcem. Został kowalem. Kowale są bardzo często surowymi i gwałtownymi ludźmi. Taki też stał się on, ale traktował mnie zawsze dobrze, choć szybko poszedł w ślady ojca. Wkrótce porzucił swoją popłatną pracę i zaczął wychodzić wieczorami z ojcem. Kiedy wracali do domu w nocy, to często byli bogaci, często także biedni, a ja nigdy nie mogłam ich pytać, skąd pochodziły rzeczy, z których potajemnej sprzedaży żyli.

– Biedne dziecko! – powiedział Sternau.

Skinęła ze smutkiem głową i mówiła dalej:

– Kiedyś nie wrócili, a następnego dnia zostałam wezwana do mairie citers11. Tam dowiedziałam się, że obaj zostali uwięzieni. Złapano ich podczas włamania. Och, proszę pana, to był smutny dzień! Bardzo wtedy płakałam, lecz nie opuściła mnie odwaga. Podczas gdy ojciec i brat przez wiele miesięcy siedzieli w więzieniu, pracowałem u szwaczki. Nie cierpiałam nędzy i odłożyłam trochę oszczędności po to, aby moi nie musieli cierpieć głodu, gdy zostaną uwolnieni. W końcu się pojawili. Wzięli moje oszczędności i przepili. Musiałam się do nich wprowadzić, i stare życie zaczęło się od nowa. Wielokrotnie byli karani. Prosiłam i błagałam, jednak oni się nie poprawili. Teraz byłam już dorosła i ojciec mówił, że jestem ładna. Powiedział, że teraz przyszedł czas, kiedy on nie musi się już dręczyć i martwić o potrzeby. Przyprowadzał do mnie młodych mężczyzn, ludzi, przed którymi drżałam. Opierałem się długo, jednak otrzymywałam baty. Chciałam odejść, uciec, ale mnie zamykali. W końcu pewnego wieczora zmuszono mnie do wypicia mocnego wina. Byłam bardzo pijana i w tym momencie zbyt słaba, aby stawiać opór.

Ponownie zamilkła. Wspomnienie tamtego czasu odblokowało w niej morze łez.

– Czy brat pani nie bronił? – zapytał Sternau. – Przecież mówiła pani, że zawsze ją lubił.

– Tak, lubił mnie, ale również był pod wpływem trunków. To, czego ojciec ode mnie żądał, uważał za przyjemność, a nie za hańbę, więc nie mogłam oczekiwać od niego żadnej pomocy. Teraz byłam im posłuszna. I wtedy – wtedy poczułam, że ja, że ja… będę miała dziecko. Ojciec dawał mi lekarstwo, aby je zabić, lecz go nie posłuchałam. Wtedy znów dostawałam od niego wiele razów, zwłaszcza kiedy brata nie było w domu. Dziś znowu tak było i dlatego wymknęłam się cichaczem, aby umrzeć.

Zamilkła. Opowiedziała mu historię pasującą do tysięcy młodych dziewcząt w Paryżu, dla których hańba i zaniedbywanie przez rodziców stało się przekleństwem.

– Nie zrobiła pani nigdy żadnego kroku, aby otrzymać pomoc od władz? – zapytał Sternau.

– Nie, bo to byli przecież mój ojciec i mój brat – powiedziała po prostu.

– A teraz? Co zamierza pani teraz zrobić, moje dziecko?

– Och! – rozżaliła się. – Wiem, że jednak muszę skoczyć do Sekwany.

– Nie, tego nie powinna pani robić. Zatroszczę się o to, by pani nie była do tego zmuszona.

Jej smutna twarz pojaśniała, i dziewczyna z pełnym nadziei światłem w oczach zapytała:

– Mój Boże, jest to prawda? Czy rzeczywiście chce mi pan pomóc, ale w taki sposób, aby to nie zaszkodziło ojcu i bratu?

– Tak, pomogę, i jeśli to możliwe, unikną wszelkiej kary.

– Och, monsieur, jakże byłabym panu wdzięczna! – zawołała zachwycona. – Zostałam zaliczona do pogardzanych dziewczyn, lecz nie jestem temu winna. Chętnie będę pracować. Chętnie zrobię wszystko, by pana usatysfakcjonować. Proszę mi uwierzyć!

– Wierzę pani – odparł. – Gdzie pani mieszka?

– Mieszkamy w oficynie przy rue des Cloÿs12.

– To w istocie zła quartier13. Do znajdujących się w jej zaułkach oficyn nie można mieć żadnego zaufania…

W tej chwili otworzyły się drzwi i weszła gospodyni, trzymając w ręku tacę z filiżanką herbaty.

– Tu jest herbata z czarnego bzu – powiedziała. – Ach, doszłaś już do siebie, moje dziecko?

– Tak – odpowiedziała dziewczyna. – Och, Madonno, jak wdzięczna jestem państwu, żeście tak przyjaźnie się mną zajęli.

– Zrobiłam to z chęcią, ale tylko temu panu powinna pani dziękować. Jak się pani czuje?

– Dziękuję państwu. Poza bólem brzucha czuję się dość dobrze.

– Zatem proszę szybko wypić herbatę, aby ból ustał. Ach, oto wraca nasz zacny Gardon.

Rzeczywiście wszedł marynarz. Za nim postępowali dwaj ludzie, który też chcieli wejść, ale nakazał im, aby na razie pozostali w tyle.

– Tu, proszę pana, są pańskie rzeczy – powiedział.

– Ach, zatem nie przepadły? – zauważył Sternau.

– Nie. Policjant wziął je ze sobą.

– I oddał je panu bez sprzeciwu?

– Jak pan widzi! Rozpoznał mnie. Tak, monsieur, marynarz Gardon jest tu znany jako uczciwy człowiek. Można mu zaufać.

– Co zastał pan na moście?

– Stało tam wielu ludzi, którzy czekali na powrót naszej łodzi. Dwóch z nich przyszło ze mną.

– Czego chcą?

– Chcą zobaczyć tę demoiselle14. Przypuszczają, że to ich krewna.

– Jak się nazywają? – zapytała dziewczyna.

– Nazywają się Mason, ojciec i syn.

– To oni – potwierdziła. – Nazywam się Annette Mason.

– Życzy pani sobie ich widzieć? – zapytał Sternau.

– Mogę, proszę pana?

– Tak. Oddalimy się na chwilę.

– Inni mogą odejść, ale proszę, żeby pan został, monsieur. Obawiam się swego ojca.

– Dobrze – rzekł Sternau do matki Merveille – proszę pozwolić im wejść!

Oddaliła się z marynarzem, a wówczas weszli obaj Masonowie.

Ojciec miał wygląd człowieka ordynarnego i pijaka. Nie dało się zaprzeczyć, że popadł w grzech i zbrodnię bez ratunku. Syn miał silną, krzepką posturę i z pewnością też był nieokrzesanym, gwałtownym człowiekiem, który zatracił sumienie, ale w jego oczach można było dostrzec coś, jakby błysk radości, gdy ujrzał siostrę. Ojciec natychmiast do niej podbiegł.

– W końcu cię mam! – zawołał. – Wstawaj z tego łóżka i chodź ze mną!

– Jestem chora, ojcze – powiedziała proszącym głosem.

– Chora? – zapytał. – Przecież jesteś przytomna, możesz mówić. Wyłaź z łóżka i wynoś się stąd!

Teraz podszedł do niej jej brat i zapytał:

– Rzeczywiście skoczyłaś do Sekwany, jak nam groziłaś, Annette?

– Tak – wyznała cicho.

– Co za głupota!

– Głupota? – zawołał ojciec. – Nie, to była niegodziwość! Chciała nas zawstydzić. Chciała pozbawić nas pieniędzy, które miała dla nas zarobić. Teraz musi iść z nami, a w domu zobaczy, co na nią czeka.

– Nic jej nie zrobisz – powiedział syn.

– Nic? Och nic, zupełnie nic? – odpowiadał ojciec szyderczo.

– Nie, zabraniam ci tego!

– Jakie masz prawo, żeby mi rozkazywać! Ona powinna nauczyć się posłuszeństwa!

– Będzie posłuszna, ale niekoniecznie przez to, że ją zbijesz. Popełniła głupotę i będzie żałować. Chodź, Annette!

Dziewczyna spoglądała na Sternaua, szukając pomocy. Do tej pory obaj mężczyźni wcale się nim nie przejmowali.

– Demoiselle zostanie tutaj! – powiedział tylko doktor spokojnym, ale stanowczym głosem.

– Ach, a kimże pan jest? – zapytał ojciec.

– Wyciągnąłem pańską córkę z Sekwany i tu ją przyniosłem; uważam więc, że przez to zyskuję prawo, aby brać udział w tej rozmowie.

Stary spoglądał na niego pełnym jadu wzrokiem, w końcu zaś powiedział:

– W najmniejszym stopniu! Poza tym nasza rozmowa jest skończona.

– Raczej nie – stwierdził Sternau. – Żąda pan, żeby pana córka poszła z panem, a ja jej tego zabraniam.

– Ach! Naprawdę? – zapytał szyderczo Mason. – Jakim prawem?

– Przede wszystkim prawem lekarza.

– Och, jest pan lekarzem? Sam pan sobie wyciąga pacjentów z wody? To nadzwyczaj praktyczne. Niestety jednak, tylko mnie przysługuje prawo decydowania, jakiemu lekarzowi wolno będzie badać moją córkę.

– Milcz, stary! – nakazał mu syn. – Ten pan uratował Annette. Skoczył za nią i naraził swe życie na niebezpieczeństwo. Jego ubranie ocieka jeszcze wodą z rzeki. Jesteś mu winien podziękowanie i będziesz dla niego grzeczny. Jeśli on jest lekarzem, wysłuchamy jego zdania.

– Diabła będę słuchał! – odpowiedział stary. – Chcę mieć dziewczynę i tyle. Naprzód!

Chwycił Annette za rękę, aby wyciągnąć ją z łóżka, ale Sternau odepchnął go na bok.

– Stój – nakazał. – Proszę nie dotykać pacjentki. Jako lekarz muszę wiedzieć, czy może opuścić łóżko. Ona tu zostanie. Nie pójdzie z panem, przynajmniej nie teraz i może także nie później.

– Ach, naprawdę? – zapytał stary, całkowicie zaskoczony.

– Tak, naprawdę!

– I mówi pan to mnie, ojcu?

– Jak pan słyszy! Po pierwsze pana córka jest chora. Pozostanie tu dzisiaj, bo musi leżeć. Poza tym wiem, jaki los czeka ją w domu, i dlatego tam nie wróci.

– Nie? Na pewno nie? – zapytał stary, a w jego głosie zabrzmiało coś między bezmiernym zdziwieniem a kiełkującym gniewem.

– Nie, z pewnością nie. Postąpił pan z nią, jakby nie był jej ojcem. Stracił pan prawa ojca. Gdzie indziej się o nią zatroszczą.

– Nie postąpiłem z nią jak ojciec? Nie, nie? Kto tak powiedział? Ona sama, tylko ona jedna. Musi za to odpokutować.

Podniósł rękę, by uderzyć córkę. Sternau jednak zadał mu taki cios, że cofnął się i zatoczył na ścianę. Wtedy wkroczył syn, który dotychczas tylko się wszystkiemu przyglądał.

– Proszę pana – odezwał się – uratował pan moją siostrę, lecz to nie daje panu jeszcze żadnego prawa, aby bić mojego ojca.

Sternau wstał z krzesła, na którym siedział, i ukazując swoją herkulesową posturę, stanął naprzeciwko kowala, który dopiero teraz zorientował się, jakiego człowieka ma przed sobą.

– MonsieurMason – powiedział – nie jest wcale moim zamiarem bić pana ojca. Zamierzam tylko zająć się tą dziewczyną. Mówię panu szczerze, że z wami nie pójdzie, lecz zaprowadzę ją do rodziny zacnych, prawych ludzi, gdzie poczuje się szczęśliwa. Zrobię to, a ktokolwiek mi w tym spróbuje przeszkodzić, będzie musiał winić siebie, jeśli użyję siły.

– Piękne słówka – zadrwił stary. – Pan chce ją zatrzymać dla siebie.

– Nic z tych rzeczy – odparł Sternau. – Jestem tu obcy. Wkrótce opuszczam to miasto. Moje zamiary są czyste i uczciwe.

– Wierzę panu – powiedział syn. – Wygląda pan na uczciwego człowieka. Ale co pan zrobi, jeśli nie zostawimy mu siostry?

Sternau zaśmiał się z wyższością i zapytał:

– Sądzi pan, że moglibyście to uczynić?

– Oczywiście!

– Myli się pan. Potrzebowałbym tylko dowieść, że jesteście bez środków do życia i żądacie od swojej córki i siostry, żeby was żywiła sposobem naruszającym wszelkie prawa moralne, a wtedy policja natychmiast zajęłaby się pana siostrą, a także na was miałaby czujniejsze niż dotąd oko.

– Do stu piorunów, pan nam grozi?

– W istocie!

– I pan wierzy, że się boimy?

– Tak przypuszczam!

– Ach, nikt mi jeszcze czegoś takiego nie powiedział.

– To możliwe, więc teraz ja to mówię. Szczerze panom doradzam, byście dostosowali się dobrowolnie do obecnych okoliczności. Opór panów byłby nie tylko bezużyteczny, lecz nawet by im zaszkodził.

– Chcemy to zobaczyć – rzucił ojciec. – Bierz ją, młody! Musi pójść z nami!

Syn nie posłuchał jednak tego polecenia. Widział stojącego przed sobą wysokiego, dumnego Niemca. Spoglądał w te łagodne, a jednak tak poważne oczy i czuł się jego spojrzeniem zwyciężony, rozbrojony. Był to nacisk czystej, mocnej męskości na moralnie chwiejny charakter.

– Milcz! – nakazał ojcu, po czym zapytał lekarza: – Naprawdę myśli pan uczciwie o mojej siostrze i zatroszczy się o to, by znalazła dobrą drogę przez życie dzięki temu, że da jej pracę u miejscowej rodziny?

– Tak, z pewnością to zrobię.

– A oni nie sprawią, aby wyparła się ojca i brata, i nimi pogardzała?

– To będzie zależeć od niej samej. Pod tym względem w najmniejszym stopniu nie wywrę na nią wpływu. Toruję jej tylko drogę życiową, a czy i jak ona po niej przejdzie, to wyłącznie jej sprawa.

– Czy zostaniemy poinformowani, gdzie ona przebywa?

– Będziecie to wiedzieli.

– Dobrze, proszę pana, zatem zgadzamy się na to. Chętnie powierzę panu moją siostrę.

– Ale ja nie powierzam mu mojej córki! – zawołał ojciec. – Potrzebuję jej. Jestem stary i słaby, nie mogę już pracować.

– Ma pan syna – stwierdził Sternau – mocnego, silnego syna, który z pewnością chętnie się panem zaopiekuje.

– Tak – przytaknął syn. – Chodź, ojcze, idziemy dalej naszą drogą, chcemy bowiem uniknąć wyrzutów sumienia, że zabraliśmy Annette ze sobą.

– Nie, nie odejdę, zostanę, aż dziewczyna okaże posłuszeństwo – upierał się stary.

– Ba! Chcę tego i ty też będziesz chciał! – oburzył się syn. – Jutro tu wrócę. Teraz jednak idziemy. Naprzód, stary!

Ojciec chciał się opierać, ale syn chwycił go za ramię i wypchnął za drzwi.

Podczas ostatniej części rozmowy Annette leżała bez słowa w łóżku, teraz jednak wyciągnęła rękę do lekarza.

– Proszę pana, o jakże jestem panu wdzięczna! – powiedziała. – Jest pan moim podwójnym wybawcą. Uratował mnie pan dwa razy: najpierw z wód Sekwany, a teraz z tego mułu nędzy, do którego chciano mnie wciągnąć.

Zauważył, że na jej czole wystąpiły wielkie krople potu.

– Co pani jest? – zapytał. – Poci się pani po herbacie?

– Nie wiem. Mam takie silne bóle.

– Nagle?

– Tak, ledwo mogę je znieść.

– Ach, przeczuwałem to. Przyślę pani kogoś. Niech pani przez chwilę zachowa cierpliwość.

Narzucił na siebie surdut i założył kapelusz, zbierając się do wyjścia. Na dworze wyszła mu naprzeciw gospodyni.

– Słyszałam ich obu, gdy odchodzili. Mój Boże, jacy to nieokrzesani ludzie!

– Czy jest pani gotowa zatrzymać u siebie dziewczynę, póki nie wyzdrowieje?

 

– Z całego serca, proszę pana!

– Ale będzie miała pani z nią wiele problemów.

– Tego się nie boję. Dziewczyna nie jest winna swojej nędzy.

– Na pewno nie! A za to, co pani przy niej zrobi, Bóg pani wynagrodzi. Zresztą rozumie się samo przez się, że biorę na siebie narastający rachunek.

– To bardzo szlachetne z pana strony, choć nie pytałabym o niego, pomimo że sama jestem biedna.

– Cóż, niech pani zatem weźmie tę sakiewkę, madame. Upadek w nurt rzeki i uderzenie zimnej wody wywarły wpływ na naszą pacjentkę, dlatego muszę teraz poprosić, żeby natychmiast posłano po akuszerkę. Pójdę już, ale jutro rano znowu się zjawię. Dobranoc!

– Pana polecenie zostanie wypełnione, proszę pana. A co, jeśli wrócą krewni pacjentki?

– Niech ich nie przyjmie.

Rzekłszy to, Sternau odszedł.

 

Wybiła już północ, gdy doszedł do swojego hotelu przy rue de la Barillerie. Najpierw odwiedził swoją chorą narzeczoną, która znajdowała się w ustronnych pokojach pod opieką dobrej Elviry i miłosiernej siostry, a potem poszedł spać.

Gdy następnego ranka znowu odwiedził swoją niedoszłą topielicę u matki Merveille, okazało się, że wczoraj wieczorem całkiem dobrze przypuszczał: odbył się przedwczesny poród i Annette leżała w wielkiej niemocy. Dziecko zmarło.

To ostatnie zdarzenie ledwie można by nazywać jej nieszczęściem, ponieważ mogła teraz swobodnie i bez przeszkód kroczyć nową drogą życia.

Sternau poszedł od niej do profesora Letourbiera, do którego był zaproszony na śniadanie. Podczas tego spotkania opowiedział swoją wczorajszą przygodę, przekazując to zdarzenie w tak sugestywny sposób, iż pani profesorowa zaproponowała, że przygarnie dziewczynę. Było to jego pragnieniem.

Szczególnie ucieszył się, gdy profesorowa przy jego wyjściu zgłosiła chęć, żeby mu towarzyszyć do jego pacjentki.

Zastali ją teraz nieco silniejszą. Płakała łzami radości, gdy usłyszała, że ma otrzymać taką obrończynię, i natychmiast Sternau oddał ją ostatecznie profesorowej.

***

Dwa dni później Sternau odjechał z Rosą, Alimpem i Elvirą, aby odszukać swoją matkę i siostrę w Rheinswalden. Szanowny czytelnik już wie, że udało mu się tam uleczyć ukochaną z jej obłędu.

Raptem dzień po jego odjeździe z Paryża, na peronie kolei orleańskiej z wagonu pierwszej klasy wysiadł młody panicz. Ubrany na czarno służący, który wysiadł z wagonu drugiej klasy, przybiegł do niego, żeby mu usługiwać.

– Bagaż zostaje tutaj. Powóz do jakiegoś hotelu!

Służący posłuchał i wkrótce obaj jechali do hotelu znajdującego się przy placu Valhubert15. Tam obcy zażądał oprócz butelki wina księgi adresowej całego Paryża i otworzył ją na części z literą „L”. Tu prześlizgiwał się palcem od wiersza do wiersza, aż natrafił na nazwisko: Letourbier, Charles François, professeur de médecin.

– Tam na pewno będzie można poznać jego adres – mruczał. – Był przy tym profesorze, zanim przyjechał do Rodrigandy, i na pewno ponownie zostanie przez niego wysłuchany. Trzeba się więc udać pod numer 4 na rue Lavande.

Skinął na służącego i rzekł do niego przytłumionym głosem:

– Gdy cię zatrudniałem w Orleanie, powiedziałeś, że znasz Paryż.

– W istocie, łaskawy panie.

– Wiesz, gdzie jest rue Lavande?

– Dokładnie. Łączy tę wielką rue de Rivoli16 z nadbrzeżem de la Mégisserie17.

– Dobrze. Weźmiesz teraz dorożkę i szukaj numeru cztery przy tej ulicy. Mieszka tam profesor o nazwisku Letourbier, od którego można się dowiedzieć, gdzie przebywa doktor Karl Sternau, który niedawno wrócił z Hiszpanii.

– Czy mogę dowiadywać się bezpośrednio u profesora?

– To nie byłoby mi w smak, ale jeśli nie da się tego obejść, możesz tak zrobić.

– Czy mogę powiedzieć, kto chce mieć adres tego lekarza?

– Nie, pod żadnym pozorem.

– Niedługo wrócę.

Sługa poszedł i wsiadł do dorożki. Wysiadł tam, gdzie rue Lavande dochodzi do ulicy Saint Germain l’Auxerrois, i wszedł w bramę mairie, która znajdowała się naprzeciwko numeru czwartego. Widział tam wielu ludzi wchodzących i wychodzących, i w końcu zauważył także dziewczynę, która zaczynała zamiatać miotłą sień. Podszedł do niej i grzecznie pozdrowił:

– Dzień dobry, mademoiselle! Przepraszam, że pytam, ale czy służy pani w tym domu?

– Tak – odpowiedziała, wyraźnie połechtana grzecznym tonem jego zapytania.

– W której części domu?

– Na parterze.

– Ach, jaka szkoda, ponieważ wolałbym dostać małą informację o pierwszym piętrze.

– Mogę pomówić z Marion.

– Kim jest Marion?

– Pokojówką profesora, który mieszka tam, na górze.

– Tak, bardzo proszę, mademoiselle! Ale czy to nie rzuci się w oczy?

– Nie, proszę pana.

Podskoczyła i weszła schodami na górę. Wkrótce wróciła z dziewczyną, która nosiła oryginalny strój pochodzący z Bretanii.

– To jest ten pan, Marion – powiedziała.

– Co życzy pan sobie wiedzieć, monsieur? – zapytała Marion twardym dialektem właściwym mieszkańcom Bretanii.

– Potrzebuję drobnej informacji, moja panno.

Sięgnął przy tym do kieszeni i ofiarował obu dziewczynom po lśniącej złotej monecie.

– Powinien ją pan zatrzymać, proszę pana – rzekła Marion. – Widzę, że służy pan w eleganckim domu.

– To w istocie prawda – odpowiedział. – Moim panem jest vicomte18 de Rallineux, który niestety już dłuższy czas leży chory.

– Ach, tak mi przykro! – wyraziła ubolewanie dziewczyna z parteru.

– Mnie też – dodała Marion.

– Dziękuję, moje panie. Pan vicomte korzystał wcześniej z pomocy doktora Sternaua, którego umiejętnościom zawdzięczał prawie swoje wyleczenie, gdy ten lekarz, niestety, wyjechał nagle do Hiszpanii.

– Wiem o tym – zauważyła pospiesznie Marion. – Pan Sternau otrzymał wezwanie do sławnego hrabiego de Rodriganda.

– To było fatalne dla pana vicomte, ponieważ jego stan zdrowia mocno się pogorszył, a żaden lekarz nie był mu w stanie pomóc. Teraz jednak mój pan dowiedział się przypadkowo, że pan Sternau wrócił z Hiszpanii…

– Zgadza się – powiedziała Marion.

– Skoro teraz wie, że adres tego lekarza jest dobrze znany panu profesorowi…

– W istocie, proszę pana!

– Więc zlecił mi zadanie, żebym się tu dowiedział, ale naturalnie bez fatygowania samego pana profesora.

– Zatem chce pan wiedzieć, gdzie mieszka monsieur Sternau? To dokładnie mogę panu powiedzieć. Pójdzie pan stąd przez Saunerie i Pont au Change…

– Tak, mademoiselle.

– Tam przejdzie pan między Quai de l’Horloge i Quai aux Fleurs na ulicę de la Barillerie…

– Znam ją – powiedział, kiwając głową.

– Po prawej stronie tej ulicy znajduje się Palais de Justice19 i mała ulica Saint Chapelle, a na jej rogu stoi hotel d’Aigle. Monsieur Sternau zajmuje w nim kilka pokoi na pierwszym piętrze.

Mówiła to w bardzo zawiły sposób, lecz uprzejmy sługa skłonił się nisko i odpowiedział:

– Dziękuję, mademoiselle! Czy zastanę monsieur Sternaua o tej porze?

– Tego nie wiem. Ach, przyszło mi do głowy, że chyba słyszałam, iż przedwczoraj była mowa o jego wyjeździe.

– Sądzi więc pani, że muszę się pospieszyć?

– Oczywiście, proszę pana. Słyszałam wprawdzie tylko mimochodem przelotną pogłoskę, ale przecież lepiej, by się pan upewnił.

– Zatem nie będę się paniom dłużej naprzykrzać. Adieu, moje panie!

Pożegnał się tak uprzejmie, jak gdyby miał przed sobą dwie księżne. Obie spoglądały za nim i Marion powiedziała:

– Bardzo wytworny pan!

– Bardzo wytworny – potwierdziła druga.

– Chciałabym, żeby nie zastał doktora. Wtedy może by wrócił.

– Hm, tak! Będę zamiatać sień trochę wolniej, żebym jeszcze tu była, kiedy on wróci.

– Ale zawołasz mnie natychmiast?!

– Jasne! Tenvicomte de Rallineux musi być bardzo, bardzo wytwornym panem!

– Na pewno, ponieważ pana poznaje się po jego służącym, który nie zawsze jest w stanie dawać łakocie w postaci dwóch franków.

Oczekiwanie obu dziewczyn się nie spełniło. Służący wrócił do swojego pana i zdał mu sprawę z tego, czego się dowiedział.

– Hotel d’Aigle, mówisz? – zapytał ten.

– Tak, narue de la Barillerie.

– Więc tam zamieszkamy.

– Czy mam załatwić powóz, łaskawy panie?

– Nie.

Vicomte przez chwilę patrzył w pustkę i kręcił końcówką swojego wąsa, jakby był w jakimś kłopocie. Potem powiedział:

– Rzeczywiście jesteś dobrze zorientowany w Paryżu?

– Bardzo dobrze.

– Hm, rozumiem, że to żart.

Służący się ukłonił.

– Ten doktor Sternau jest moim przyjacielem, jednak nie powinien mnie rozpoznać.

– Ach, rozumiem, łaskawy panie! Ma pan życzenie się przebrać i potrzebuje pan fałszywej brody i tak dalej?

– Tak, ale wszystko musi być bardzo dokładnie przygotowane. Czy znasz jakieś zaufane miejsce, gdzie można by iść w tej sprawie?

– Hm, to wątpliwe. Łaskawy pan wybaczy, ale pragnienie takiej zmiany powierzchowności jest lekko podejrzane…

– Wiem.

– Jeżeli zechce pan zwrócić się do znanego fryzjera albo kosmetyczki, to ten zażąda, aby pan się wylegitymował.

– To w istocie byłoby dla mnie niewygodne.

– Dlatego pozwolę sobie na pewną propozycję. Są tu ludzie, którzy bardzo często zmieniają wygląd, jednak nie dla żartu, ale dla…

– Ach, Ukryci Rycerze!

– Tak. Mają do swej dyspozycji artystów, do których nawet najzręczniejszy teatralny fryzjer się nie umywa. Ci artyści mieszkają naturalnie tylko w ciemności, w brudzie, i nie wiem…

– Ba! Znasz takiego człowieka?

– Tak, to stary papa Terbillon. Mieszka w piwnicy domu przy rue de l’Odéon20.

– Myślisz, że on będzie w stanie tak mnie zmienić, aby nawet mój najlepszy przyjaciel mnie nie rozpoznał?

– Jestem przekonany.

– Czy można być pewnym, że nie zdradzi?

– W takich sprawach potrafi milczeć jak grób.

– Nicpoń! Nie pomyślałbym przecież o znalezieniu służącego, który ma w tych rzeczach takie doświadczenie.

– Proszę wybaczyć, łaskawy panie! Panowie, którym służyłem, zmuszali mnie, żebym pozyskiwał takiego rodzaju informacje.

– Zatem prowadź! Czy to daleko?

– Dość daleko. Na końcu rue de Vaugirard, w pobliżu Saint Sulpice.

Opuścili hotel i wsiedli do dorożki, którą kazali się zawieźć na ulicę Monsieur-le-Prince. Tam wysiedli i udali się pieszo na ulicę de l’Odéon.

– Czy stary cię zna? – zapytał pan.

– Tak.

– Więc możesz wejść ze mną.

Gdy dotarli do domu, przeszli przez szeroką bramę na dziedziniec i dotarli do czegoś w rodzaju piwnicznych drzwi, obok których przymocowany był drewniany uchwyt dzwonka. Służący zadzwonił i minęło sporo czasu, zanim drzwi zostały otwarte. Pojawiła się w nich stara kobieta.

– Czego panowie chcą? – zapytała.

– Czypapa Terbillon jest w domu? – zapytał służący.

 

– Tak.

– Proszę więc nas wpuścić! Jesteśmy przyjaciółmi. Powiedz mu to!

– Zaczekajcie zatem!

Zniknęła i zamknęła za sobą drzwi na klucz; obaj musieli czekać ponownie dłuższą chwilę.

Był ku temu dobry powód. Papa Terbillon mianowicie nie był sam, lecz miał gościa. Znajdował się u niego młody, niezwykle mocno zbudowany człowiek, w którym rozpoznajemy kowala Gerarda Masona, brata Annette.

Stary Terbillon był rosłym mężczyzną z kompletnie łysą czaszką. Nosił na wielkim nosie duże okulary w rogowej oprawie i odziany był w stary szlafrok, który składał się z wielu łat i plam.

Pokój, w którym obaj siedzieli, można by zasadnie nazwać dziurą. Znajdowały się w nim stary stół, trzy krzesła, ławeczka, mały piec powietrzny, stare lustro i lampa naftowa, która musiała się zawsze palić, ponieważ pomieszczenie nie miało żadnego okna.

Z tego ameublement21 zapewne nie można by wywnioskować o statusie i zajęciu starego. Przykucnięty na stołku, obejmował ramionami unie­sione kolana i przysłuchiwał się temu, co opowiadał mu kowal.

– I ona rzeczywiście uciekała? – pytał.

– Tak.

– I skoczyła do wody?

– Prosto z mostu!

– Co za głupota! Taka ładna dziewczyna, która mogłaby zarabiać codziennie dwadzieścia do trzydziestu franków, gdyby tylko nie była tak nieuprzejma dla panów. Naturalnie utonęła?

– Nie.

– Nie? Na Boga, jak to?

– Zauważył ją pewien jegomość. Skoczył za nią i ją wyciągnął.

– Wyciągnął? Co za głupota! Człowiekowi, który chce się utopić, należy pozwolić pozostać w wodzie. To się przecież rozumie samo przez się. Kim był ten facet?

– Nie wiem.

– Nie widziałeś go?

– Widziałem, nawet z nim rozmawiałem.

– I nie wiesz, kim on był?! Co za głupota!

– Tak, widziałem go, rozmawiałem z nim, lecz nie pytałem go, kim jest. Miał w sobie coś, co odbierało mi odwagę do pytania.

– Głupota!

– Poza tym myślałem, że Annette go zapytała.

– A ona też tego chyba nie zrobiła? Co za głupota!

Stary Terbillon wydawał się lubić słowo „głupota”. Jego twarz miała małpie rysy, a w całej postaci było jakieś podobieństwo do koczkodana.

– Sądziła, że będzie go częściej widywać, ale on nie wrócił – usprawiedliwił się kowal. – Odjechał.

– Więc był tu obcy?

– Tak się wydaje. Przechodził przez most, gdy Annette skoczyła do wody. Rzucił się za nią i ją uratował. Zaniósł ją do matki Merveille, gdzie została nakarmiona, a teraz ma dołączyć do rodziny wielkiego Letourbiera.

– Profesora! Jak to się stało?

– Jej zbawca ją polecił.

– I znosicie to? Co za kolejna głupota! Wiecie, że ona wam przynosiła bardzo dobry dochód, tak że wcale nie potrzebowaliście pracować?

– Racja! To prawda.

– I że teraz musicie pracować?

– Chcemy pracować. Dlatego przychodzę do ciebie, papo Terbillon. Ty dasz mi pracę.

– Ja? Hm! Dotąd pracowałeś dla starego Gambreully’ego?

– Tak, pracowałem garotą.

„Pracować garotą” oznacza napadanie na samotnych przechodniów, a potem ściskanie im gardeł albo wiązanie, by odebrać im gotówkę. Do tego nadają się bardzo silni ludzie, i zwykle pracują dwójkami. Odbywa się to na formalnych zasadach biznesowych. Istnieją prawdziwi przedsiębiorcy, którzy zatrudniają pięćdziesięciu lub więcej pracowników, a każdy z nich specjalizuje się w czym innym.

– Ile zarabiałeś?

– Diabelnie mało. Sześć franków dziennie.

– Hm, dałbym ci osiem franków, ponieważ jesteś silnym chłopakiem. Ile razy byłeś już uwięziony?

– Dopiero pięć.

– A twój ojciec?

– Dwanaście.

– Co za głupota! Dwanaście razy! Wydajesz się mądry, jak na swój wiek. Jeżeli chcesz osiem franków, to przybij.

– Nie chciałbym zostać przy garocie, wolałbym awansować. Co dajesz dobremu włamywaczowi?

– Różnie. Do stu franków dziennie, ale oczywiście od dnia roboczego!

– Ach tak. Masz już dosyć ludzi?

– Dość dużo, chociaż dobry facet zawsze się przyda. Więc powiem ci coś: wezmę cię na próbę, początkowo za dziesięć franków, do garoty. Przystajesz na taki układ?

– Dobrze, wchodzę w to. Ale nie mam wcale pieniędzy.

– Zaczynamy zaraz dzisiaj i zapłacę ci za dzisiejszy dzień.

Sięgnął do bocznej kieszeni swojego starego szlafroka i wyciągnął skórzaną sakiewkę. Wziął z niej dziesięciofrankową sztukę złota i dał ją kowalowi.

– Tu masz swoją pierwszą dzienną zapłatę. Jeżeli będę z ciebie zadowolony, to szybko dołączysz do włamywaczy. Ale znasz nasze prawo i wiesz, że za wynagrodzenie, które ci wypłacę, wszystko, co zdobywasz, należy do mnie.

– Tak, ta zasada jest mi znana.

– Pamiętaj o tym, że kontrolowanie pracowników jest zrozumiałe! Niektórzy chcieli mnie oszukać. Przez krótki czas im się to udawało, ale potem…

– Co potem?

– Potem za karę zawsze wędrowali do więzienia. Dobrze płacę swoim ludziom, lecz jeśli nie są wobec mnie uczciwi, zawsze wiem, jak nasłać na nich policję. O ile sobie jednak przypominam, masz przezwisko?

– Tak.

– Nazywają cię Gerard l’Allemand, czyli Niemiec?

– Tak.

– Dlaczego?

– Ponieważ mówię i rozumiem po niemiecku.

– Gdzie się tego nauczyłeś?

– Od mojej matki. Była Niemką. A przed trzema laty przewędrowałem całą Alzację22 i Badenię23.

– To mi pasuje. Będziesz przydatny.

W tej chwili zabrzmiał dzwonek i jakiś czas później weszła stara.

– Co jest? – zapytał papa Terbillon.

– Na zewnątrz są dwaj ludzie. Jeden powiedział, że są pańskimi przyjaciółmi, ale ja ich nie znam.

– Spojrzę na nich.

Wstał i wyszedł z izby. Do drzwi piwnicy prowadziło kilka nieoświetlonych stopni, na które wszedł. W drzwiach wywiercono trochę niewielkich otworów, przez które można było patrzeć, więc starzec spojrzał na dwóch przybyłych. Wrócił do mieszkania i powiedział do kowala:

– Może już jest praca dla ciebie.

– Ach, to mnie cieszy!

– Tak. Tego jednego znam. Jest służącym, który mi już dostarczył kilku panów. Drugi wydaje się jego obecnym chlebodawcą; drobny człowiek z pierścieniem pod rękawiczką i łańcuchem przy zegarku wartym pięćset franków.

– Do stu piorunów!

Stary wskazał na niskie drzwi, które znajdowały się obok pieca.

– Wejdź tam. Możesz ich sobie obejrzeć przez okienko. Reszta znajdzie się później.

Gerard zniknął za drzwiami. Znalazł się teraz w pewnego rodzaju izbie, która zdawała się zawierać wszelaki łup. Było w niej zupełnie ciemno, ale on czuł różne przedmioty, w tym także worek wypełniony miękkimi materiałami, który leżał dokładnie za drzwiami, tak że można było na nim usiąść i całkiem wygodnie spoglądać przez okienko do izby.

Właśnie w tej chwili weszli obaj nieznajomi.

– Dzień dobry, papo Terbillon! – pozdrowił go służący.

– Dzień dobry – odparł mrukliwie stary, nie podnosząc się z miejsca, które ponownie zajął.

– No wstań, papoTerbillon, kiedy przychodzą do ciebie szlachetni ludzie! – powiedział służący.

– Robię, co mi się podoba. Niektórzy tutaj mówią o sobie, że są w porządku, a kiedy już ich zadowolisz, pokazują zupełnie inne oblicze.

– Jednak tu tego nie doświadczysz. Ten właściciel ziemski jest szlachcicem.

Stary zrobił bardzo zdumioną minę i powiedział:

– Skąd?

– To rzecz nieistotna.

– Dla mnie jednak najważniejsza! Muszę znać ludzi, którzy do mnie przychodzą. Czego chcecie?

– Ten pan planuje mały maskowy żart…

– To nie jest karnawał!

– Jesteś w złym humorze. Chodzi o zwykły maskowy żart, a nie o żart karnawałowy.

– Nie jestem od pożyczania masek.

– To wiem, ale ten pan życzy sobie zmienić się nie do poznania. Zechcesz to zrobić? Zostaniesz dobrze opłacony!

– Tego jednak nie zrobię, bo to jest zakazane. Często przychodzą łotry po fałszywe włosy. Gdybym chciał spełniać ich wolę, nie wyszedłbym z więzienia.

– Ale tu nie chodzi przecież o łotra!

– Czy ja to wiem?

Wówczas przemówił także pan:

– Papo Terbillon, chce pan, czy pan nie chce? Nie jestem przyzwyczajony do tego, aby tak długo przemawiać po dobroci!

Dopiero teraz stary się podniósł i wykonał coś w rodzaju ukłonu.

– Ach, to rzeczywiście brzmi, jakby był pan autentycznym szlachcicem. Czy dobrze pan zapłaci, jeśli będę mu służył?

– Czego żądasz?

– To już zależy od pracy. Czego zatem pan sobie życzy?

– Życzę sobie zostać zmienionym nie do poznania. Jak to zrobisz i jak sobie z tym poradzisz, to twoja sprawa.

– Nie do poznania? Na jak długo?

– Hm. – Nieznajomy westchnął w zamyśleniu. – Gdybym chciał na dłuższy czas i miałbym powód, aby ponownie pokazać swoją prawdziwą twarz, zanim ten czas minie, czy można usunąć imitację?

– Natychmiast.

– A jaki jest najdłuższy czas?

– Pięć do sześciu tygodni. Później zarost może zdradzić.

– Zatem chcę spróbować na ten czas. Czego żądasz?

– Dwustu franków.

– Do wszystkich diabłów, to dużo! – stwierdził obcy.

– To niech pan idzie do kogo innego!

– No trudno, zostaję! Zapłacę ci, ale po skończonej pracy.

– A ja nie zaczynam pracy wcześniej. Niektóry przychodzą tu, aby mnie oszukać.

Nieznajomy pogardliwie machnął ręką i powiedział:

– To zależy tyko od tego, czy twoja praca warta jest dwustu franków.

– Jest warta tysiąc franków! – zapewnił stary.

– No dobrze, zapłacę ci więc teraz połowę, a drugą, jeśli będę z ciebie zadowolony.

– Taki układ akceptuję, monsieur.

– Zatem bierz to!

Vicomte wyciągnął portfel, otworzył go i wyjął jeden stufrankowy banknot, który dał staremu.

Ten nie zachowywał się tak, jakby interesował się portfelem, ale rzucił na niego szybkie, badawcze spojrzenie.

– Dziękuję – powiedział, wsuwając banknot do kieszeni swojego szlafroka. – Proszę usiąść łaskawie na tym krześle.

Podczas gdy nieznajomy siadał, stary zniknął za jednymi z trojga drzwi i zaraz wrócił z wielką skrzynią, która zawierała noże, nożyczki, grzebienie, włosy, kłęby brody, farby i ołówki, a także różne butelki, pudełka i puszki.

– Jest pan szatynem – powiedział. – Chce pan mieć włosy ciemne czy zdecydowanie czarne?

– Takie, żeby mnie nie rozpoznano. Niczego więcej nie żądam.

– Zatem czarne.

– Ale żeby nie zostały żadne dodatkowe ślady.

– Proszę się nie martwić, monsieur!

Papa Terbillon rozpoczął teraz swoje dzieło. Robił to na początku bardzo powoli, ale doskonale mu wyszło. Najwyraźniej musiał mieć w tym specjalną wprawę. W końcu wyszedł na chwilę do pomieszczenia, w którym siedział kowal.

– Uważnie mu się przyjrzałeś? – szepnął do niego.

– Tak – odpowiedział Gerard równie cicho.

– On ma pieniądze, dużo pieniędzy!

– Widziałem.

– Muszę je mieć, mianowicie przez garotę. Kiedy mi je przyniesiesz, otrzymasz dwieście franków gratyfikacji.

– Spróbuję to zrobić i będę uczciwy.

– Masz tu swoją dniówkę. Poznałeś tego człowieka u mnie, więc jego pieniądze należą tylko do mnie.

– Nie sprawię ci żadnego kłopotu, papo Terbillon!

– Dobrze, opuść zatem teraz dom i czekaj na niego na dworze. Potem pójdziesz za nim i nie spuszczaj go dzisiaj z oczu.

– Jak mogę opuścić dom w taki sposób, aby on mnie nie zobaczył?

– Chodź!

Terbillon wciągał go dalej w ciemność, aż do schodów, które prowadziły w górę. Popchnął drzwi i kiedy je otworzył, Gerard stanął w sieni oficyny.

– No, teraz idź! Będę dziś czekać na ciebie – powiedział Terbillon.

– A jeśli zbyt późno wpadnie mi w ręce?

– To przyjdziesz jutro rano.

– A jeśli on dzisiaj zachowa ostrożność?

– To jutro będzie nieostrożny. Adieu.

Zamknął za Gerardem drzwi na klucz, a potem wrócił do swojego atelier. Zachowywał się tak, jakby miał jeszcze nieco do poprawienia, w końcu jednak rzekł:

– Gotowe! To była porządna próba cierpliwości.

– Faktycznie – przytaknął nieznajomy. – Mam nadzieję, że twoja praca przez to lepiej poszła!

– Jestem zadowolony – odparł uprzejmie stary Terbillon.

– Jak to wygląda? – zapytał obcy swojego służącego.

– Doskonale! – odrzekł ten. – Łaskawego pana nie da się rozpoznać.

– To zobaczmy!

Podszedł do lustra i cofnął się o krok.

– Cholera! – zawołał. – To prawda. Sam siebie nie poznaję!

– I jaka szlachetna maska! – rzekł z podziwem służący.

– Stary, jesteś wirtuozem! – powiedział nieznajomy do Terbillona. – Tu masz drugie sto franków. Jak długo to się utrzyma?

 

– Z sześć tygodni.

– A jak mam się zachowywać?

Terbillon pouczył go, a potem obaj nieznajomi odeszli. Na ulicy pan zatrzymał się i polecił służącemu:

– Teraz pójdziesz na dworzec i sprowadzisz moje rzeczy do hotelu d’Aigle. Przyjdę tam później.

– Jako kogo mam pana zameldować, łaskawy panie?

– Jako tego, kim jestem, czyli marchese’a24 Acrozzę.

Służący pospieszył rue Racine, by dotrzeć do Dworca Orleańskiego, podczas gdy pan wolnym krokiem podążał w górę rue Mazarine, a odbicie jego postaci lśniło w wielkich oknach wystawowych.

Zatrzymał się przy jednym z nich. Widział się w naturalnej wielkości i dopiero teraz poznał, jakie arcydzieło stworzył papaTerbillon.

„Na Boga, żaden człowiek mnie nie rozpozna – pomyślał. – Nawet ten bystry ojciec, ten Gasparino Cortejo, nie podejrzewałby we mnie swojego nieślubnego syna, hrabiego Alfonza de Rodriganda”.

Poszedł dalej, a przy tym kontynuował swoje rozmyślania:

„Jak to dobrze, że nawet ten francuski służący nie zna mojego prawdziwego nazwiska! Uważa mnie za marchese’a Acrozzę. Ostrożności nigdy za wiele”.

Wszedł do kafejki i pozostawał w niej, aż uznał, że jego służący już się urządził. Wtedy wsiadł do dorożki i pojechał na ulicę de la Barillerie.

Przybywszy przed hotel d’Aigle, został przyjęty z honorami, sam gospodarz zaprowadził go do pokoju i zapytał, jakie ma życzenia.

 

– Te życzenia przekaże mój służący – odpowiedział Alfonzo de Rodriganda. – Na razie mam tylko pytanie: mieszka tu może blisko porządny lekarz?

– Mój lekarz domowy, najporządniejszy w całym arrondissement, mieszka niedaleko stąd, przy rue de la Calaudel.

– Nie ma nikogo więcej? Choćby przypadkowo w pana hotelu?

– Nie.

– W takim razie zostałem źle poinformowany. Słyszałem, że mieszka u państwa doktor Sternau.

– Ach, do wczoraj to była prawda.

– Zatem wczoraj wyszedł? – zapytał rozczarowany Alfonzo.

– Nie wyszedł, lecz wyjechał do Niemiec.

– Skąd odjechał?

– Z Dworca Północnego25. Kazał zanieść swój bagaż na stację przy bramie Saint Denis.

– Jakie miasto było celem jego podróży?

– Sądzę, że mówił o Moguncji. Pochodzi przecież chyba z tamtej okolicy. Opowiadał przy okazji, że ma tam matkę i siostrę, na wsi albo w zamku w sąsiedztwie.

– Nie usłyszał pan jego nazwy?

– Chyba wymienił nazwę Rheinswalden.

– Dziękuję panu. Czy mieszkał tu sam?

– Nie. Miał przy sobie jednego pana i dwie kobiety, wszyscy troje byli Hiszpanami.

– Jaki był ich związek z nim?

– Młodsza dama była chora. Traktował ją z nadzwyczajną uwagą, można było przypuszczać, że jest jego małżonką. Dwie inne osoby pełniły funkcję służących.

– Nie byli zarejestrowani?

– Nie.

– Sądzę, że powinien pan rejestrować każdego gościa!

– Monsieur Sternau nie był moim gościem. Mieszkał u mnie jeszcze zanim wyjechał do Hiszpanii. Wynajął ode mnie pokoje, nie miałem więc prawa, żeby kontrolować osoby, które były razem z nim.

– Więc nie zna pan nawet ich imion?

– Nie.

– Proszę opisać mi służącego!

– Był mały i nosił bardzo osobliwą bródkę. Służąca była także mała, ale bardzo gruba. Oboje wydawali się dobrymi ludźmi.

– A młodsza dama?

– Była niezwykłej urody i… ach, słyszałem raz, że monsieur Sternau zwracał się do niej imieniem „Rosa”.

– Powiedział pan, że była cierpiąca. Jakiego rodzaju było jej cierpienie?

– Była umysłowo chora. Widziałem ją tylko trzy razy, ale wtedy zawsze się modliła. Prawdopodobnie była to tak zwana monomania26.

– Dziękuję, monsieur. Ta informacja mi wystarczy. Niestety jutro znowu opuszczam Paryż, by jechać do Lyonu.

Gospodarz odszedł, i Alfonzo został sam. W gniewie chodził po pokoju tam i z powrotem. Ruszył za Sternauem, aby go dopaść i zniszczyć, a teraz zobaczył, jak mu ucieka do Niemiec.

– Ale jeszcze się nie uratował! Nie, nie! Z nas dwóch tylko jeden może pozostać, bo on już za dużo wie. Musi zginąć. Jadę za nim do Niemiec!

Przez chwilę się zastanawiał, a potem wymruczał:

– Tak, pojadę za nim. Bez wątpienia mogę go spotkać, mogę mu się pokazać, a on mnie nie rozpozna. A ten sługa, który wie o moim przebraniu? Ach, ba, wkrótce się go pozbędę. Poprowadzę go za nos aż do… tak, dokąd? Aż do Rouen. Nie wolno mi przed nim odkryć kart.

Zadzwonił dzwonkiem i pojawił się sługa.

– Czy byłeś kiedyś w Rouen? – zapytał go.

– Raz – odpowiedział tamten.

– Który hotel jest tam najlepszy?

– Hotel „Pod Trzema Koronami”.

– Gdzie to jest?

– Bardzo blisko kościoła Saint Ouen.

– Czeka mnie w Rouen mała przygoda. Muszę tam być jutro, ale zaraz po przyjeździe potrzebuję wiedzieć, czy w jakimś hotelu przebywa hrabina Rossey.

– Czy mam tam wcześniej pojechać i się wypytać?

– Naturalnie muszę ci powierzyć to zadanie. Możesz jechać pierwszym popołudniowym pociągiem i czekać na mnie w hotelu „Pod Trzema Koronami”.

– Czy mam zamówić pokoje?

– Nie, ponieważ jeszcze nie wiem, czy tam zostanę.

To był tylko podstęp, aby pozbyć się sługi. Alfonzo dał mu pieniądze potrzebne na podróż i bez wyrzutów sumienia pozwolił podróżować pociągiem do Rouen.

Dopiero teraz poczuł się bezpiecznie w swoim przebraniu. Po południu poszedł na spacer, lecz nie zauważył, że ciągle ktoś za nim podąża, pozostając w pewnej odległości. To był Gerard Mason, kowal, który na serio przystąpił do działania, by odebrać mu gotówkę.

Alfonzo wybrał się później do teatru – nie po to, aby zobaczyć przedstawienie, lecz aby sprawdzić, czy dokonane na nim kosmetyczne manipulacje były zauważalne. Nikt nie zajmował się jego wyglądem, i to go uspokoiło. Po teatrze odwiedził bardzo ruchliwą winiarnię przy ulicy Montorgueil, a następnie zawrócił w stronę swojego hotelu.

Zrobiło się dość późno, było chyba godzinę po północy. Alfonzo skręcił w rue de la Tonnellerie, a następnie w wąską uliczkę de la Poterie. Sądził, że tędy będzie bliżej, ale zrobiłby lepiej, gdyby zszedł rue du Roule do Quai de l’École.

Wąska uliczka była bardzo słabo oświetlona i prawie całkiem pusta. Idąc nią powoli, zauważył, że ktoś podążał za nim szybkimi krokami, ale wydawało mu się, że nie został zauważony. Tym człowiekiem był nie kto inny jak kowal Gerard. Zbliżył się do hrabiego. Ten chciał stanąć z boku i przepuścić szybkiego przechodnia, ale w tej chwili poczuł, że ktoś chwyta go od tyłu za gardło. Uścisk był tak mocny, że Alfonzo nie mógł złapać tchu i omdlał. Zaraz też upadł na ziemię.

Tym razem kowal garotował bez pomocnika. Był sam. Pochylił się nad nieprzytomnym mężczyzną, zabrał mu zegarek i łańcuszek, sakiewkę i portfel, a nawet zerwał rękawiczki zdjął pierścienie z palców.

– To było łatwe! – mruknął radośnie. – A teraz szybko zmykajmy.

Pospiesznie przeszedł przez rue de la Poterie, a potem skręcił w prawo w krótką uliczkę Lenoir, Bourdonnais i Bertin Poirée, aż dotarł do Quai de la Mégisserie. Ale ponieważ była to trasa, którą okradziony mężczyzna musiał obrać, aby dotrzeć do hotelu d’Aigle, kowal ponownie skręcił w prawo i poszedł Quai de l’École i Quai du Louvre27; przy porcie Saint Nicolas minął Grande Galerie du Louvre28, przeszedł na lewo przez Pont Royal29 i znalazł się przy stacji statków parowych pływających do Saint-Cloud30.

W tym miejscu cumowały parowce, które przypłynęły z Saint-Cloud. Było też mnóstwo pustych łodzi, i Gerard wybrał jedną z nich, jasno oświetloną przez jedną z przybrzeżnych latarni. Wszedł do niej i usiadł. Wyglądało to tak, jakby był jej właścicielem. Teraz miał dość czasu i wystarczające oświetlenie, by obejrzeć swój łup.

Zegarek był cenny, a jeśli chodzi o łańcuszek, to z pewnością Terbillon nie docenił jego wartości. Pierścienie, których miał pięć, były wysadzane brylantami. W sakiewce znalazł kilkaset franków w złocie i trochę srebra, a w portfelu tysiąc osiemset franków w państwowych banknotach.

– Do stu piorunów! – mruknął kowal. – Co to za połów! Jak się nazywa ten facet?

Otworzył notatnik, który znalazł w portfelu i przeczytał na jego pierwszej stronie:

 

Alfonzo, hrabia de Rodriganda y Sevilla.

Przewracał kolejne strony i potrząsnął głową. Wszystkie notatki były po hiszpańsku.

– Nie rozumiem tego. To jakiś obcy język. Czy powinienem wyrzucić notes?

Pomyślał przez chwilę, a potem powiedział:

– Nie. Kto wie, do czego może się przydać. Zobaczę, czy to włoski, czy hiszpański, a następnie kupię sobie słownik i będę studiował go tak długo, aż przetłumaczę treść. Muszę tylko przepisać jeden wers i zapytać księgarza, jaki to język.

Schował wszystko do ubrania, a potem zadał sobie pytanie:

– Co teraz? Czy naprawdę oddam to wszystko papie Terbillonowi? Ach, byłbym głupcem! Mam ponad dwa tysiące franków w gotówce. Mogę za nie żyć przez długi czas, nie oglądając się na starego Terbillona. A zegarek i pierścionki? Mniejsza o to, nie zatrzymam ich przy sobie nawet przez kwadrans. Etienne Lecouvert od razu je kupi. Idę więc do niego!

Opuścił łódź, poszedł przez Quai Voltaire, Malaquais, Conti, des Grands Augustins i Saint Michel31 na wysokość szpitala Hôtel-Dieu32, a następnie skręcił w prawo i znajdującymi się tu małymi uliczkami doszedł aż do rue des Carmes33.

W owym czasie przy tej ulicy mieszkał jeden z najsłynniejszych paserów Paryża. Nazywał się Etienne Lecouvert i był właścicielem bardzo popularnego baru z piwem i wódką. Jego lokal dzielił się na dwie części. Jedna była publiczna, a druga tajna. Ta ostatnia była dostępna tylko dla jego zaufanych klientów, do których należał kowal.

Wszedłszy do holu, Gerard minął drzwi do sali gościnnej i stanął na tyłach ciemnego korytarza przed starą szafą, do której zapukał w szczególny sposób. Rozległo się kolejne pukanie, a kiedy udzielił podobnej odpowiedzi, szafa przesunęła się na niewidocznych rolkach, odsłaniając teraz otwarte przed nim drzwi.

Kowal wszedł, a szafa natychmiast wróciła na swoje poprzednie miejsce.

Gość znalazł się w niezbyt dużym pomieszczeniu, w którym stało kilka stołów z krzesłami. Nie było tam żadnego okna, tylko dziura w suficie, przez którą miało uciekać zużyte powietrze.

Nikogo jeszcze nie było; tylko właściciel siedział za kontuarem, a przy wejściu stała istota podobna do gnoma, będąca odpowiedzialna za otwieranie i zamykanie wejścia.

– Dobry wieczór, Etiennie Lecouvert! – przywitał gospodarza Gerard.

– Ach, Gerard l’Allemand! – odpowiedział Etienne. – Witamy!

Wstał ze swojego miejsca i wyciągnął rękę do przybysza.

– Nikogo tu jeszcze nie ma? – zapytał Gerard.

– Żadnego człowieka.

– Podoba mi się to. Mam interes.

Właściciel wyglądał na uczciwego człowieka i nikt nie podejrzewałby go tak łatwo, że jest osławionym paserem. Ale po ostatnich słowach kowala rzucił mu spojrzenie, które nie mogło być bardziej chciwe.

– Czy przynosisz coś, co ma wartość? – zapytał.

– Tak mi się wydaje. Ale czy naprawdę jesteśmy bezpieczni?

– Jak w niebie!

– No, Etiennie, spójrz no na ten zegarek!

Kowal wyciągnął zegarek i podał go paserowi.

– A niech to…! – zaklął tamten, spojrzawszy na ów przedmiot. – Ten zegarek nie należał do łajdaka! Od kiedy go masz?

– Od dziesięciu minut.

– Do wszystkich diabłów, bardzo szybko działasz. Ile chcesz?

– Co oferujesz?

Gospodarz obracał zegarek i łańcuszek w różne strony, dokładnie oglądając oba przedmioty, po czym rzekł:

– Możesz dostać dwieście franków. Nie więcej.

– W takim razie sprzedam zegarek komuś innemu – oświadczył kowal chłodnym tonem.

– Nikt inny go od ciebie nie kupi – powiedział gospodarz równie spokojnie – ponieważ papa Terbillon zabronił dziś wszystkim kolegom kupować od ciebie. Wysłał swoją starą, która powiedziała, że masz pracę u niego.

– Niech go diabli porwą! Oddam mu jego dzienną pensję i pozostanę sam sobie panem. Dawaj zegarek!

Paser ponownie na niego spojrzał, a potem oznajmił:

– Wiesz, że nie obchodzi mnie stary Terbillon, ale inni się go boją. Naprawdę jestem jedyną osobą, która to kupi.

– Nikt ich nie dostanie za takie szmatławe pieniądze!

– Dobrze, mogę dorzucić pięćdziesiąt franków.

– Z zegarek i łańcuszek chcę trzysta franków. Jeśli je dasz, mam dla ciebie jeszcze inne, znacznie lepsze rzeczy. Jeśli nie dasz, natychmiast odejdę!

– Wolnego, wolnego! – powiedział łagodnie paser. – Masz coś jeszcze?

– Tak, mam jeszcze klejnoty.

– Więc miałeś dzisiaj szczęśliwą rękę. Pokaż mi je!

– Nie, dopóki nie zapłacisz za zegarek!

– Posłuchaj, Gerardzie, to nie po przyjacielsku! Dam ci dwieście franków!

– Dobranoc!

Gerard szybko wziął zegarek z ręki gospodarza, schował go do kieszeni i skierował się do wyjścia.

– Stój! – zawołał właściciel, powstrzymując go. – Dostaniesz trzysta!

Kowal odwrócił się, zachowując zimną krew.

– Pieniądze! – powiedział.

– Ale naprawdę masz klejnoty?

– Czy kiedyś cię okłamałem?

– Nie, wierzę ci. Tutaj masz pieniądze.

Otworzył pudełko leżące na kontuarze i wyjął kwotę, którą kowal włożył do kieszeni.

– Tutaj, spójrz na ten pierścień – powiedział.

Wyjął najbardziej niepozorny pierścień i podał go gospodarzowi. Ten pozwolił, aby kamień zabłysnął w świetle.

– Osiem! – stwierdził, kiwając głową. – Dam pięćdziesiąt franków.

– Dobrze. A za ten?

Gerard podał kolejny klejnot.

– Do diabła, rubin, i taki duży! Dam dwieście.

– A za ten?

Kowal podał trzeci pierścień. Paser podniósł go do światła.

– Ach, to syberyjski szmaragd, za który również dam dwieście franków.

– A ten?

– Szafir! – zawołał gospodarz, patrząc na kamień. – Dorobiłeś się pięknej kolekcji! Cóż, dostaniesz za niego sto franków.

– A ile dostanę za ten ostatni?

Podał mu piąty i najcenniejszy pierścień. Oko pasera zabłysło, kiedy go zobaczył, ponieważ rozpoznał szlachetny, czystej wody diament.

– Brylant! Do wszystkich diabłów, miałeś szczęście! Za ten możesz dostać najwyższą cenę, pięćset franków.

– Zatem proszę o zwrot pierścieni.

– Zwrot? Dlaczego? – zapytał Lecouvert z dobrze zagranym zdziwieniem.

– Ponieważ nie sprzedam ich za tę cenę.

– Nikt ci więcej nie zaoferuje.

– Nie chcę tego sprawdzać, ale jestem pewny, że sprzedam je gdzie indziej.

– Hm! Jesteśmy przyjaciółmi, Gerardzie, nie możesz mnie tak naciskać! Mów, ile chcesz?!

– Znasz mnie, Etiennie i wiesz, że jeśli raz podam kwotę, nie zrezygnuję. Za te kamienie dasz tysiąc pięćset franków. Chcesz je kupić?

– Łotrze, zrujnujesz mnie! – zawołał paser z widocznym przerażeniem.

– Dawaj pierścienie!

Kowal chciał zabrać kamienie, ale Etienne stawił opór. Wiedział, że sam brylant uzyska dziesięciokrotnie wyższą cenę niż zażądano by wśród paserów.

– Dam tysiąc dwieście! – oświadczył.

– Tysiąc pięćset!

– Tysiąc dwieście… Ach, jesteś zły!

Gerard chwycił go mocno za rękę i wyrwał z niej pierścienie.

– Dobranoc! – powiedział.

– Zaryzykuję tysiąc czterysta – oświadczył gospodarz.

– Tysiąc pięćset! Ani jednego sou34 mniej!

– Ach! No, dobrze! Ponieważ to ty, powinieneś je dostać. Daj mi pierścienie!

– Najpierw pieniądze, poza tym jeszcze jedno: papa Terbillon nie może się o niczym dowiedzieć.

– To się rozumie samo przez się.

– Więc się dogadaliśmy. Oto pierścienie.

– A oto pieniądze!

Gospodarz odliczył mu z pudełka na stół tysiąc pięćset franków, tak że kowal był teraz w posiadaniu około czterech tysięcy franków.

– A teraz powiedz mi, gdzie dokonałeś połowu! – upomniał się paser.

– Narue de la Poterie.

– Ach, tam gdzie mieszka twoja Mignon! Właściciel był obcym?

– Tak.

– Ty go garotowałeś?

– Tak. To było tuż przed mieszkaniem Mignon. Nie znałem tego człowieka.

– Życzę więc tobie i mnie tak dobrego połowu każdego dnia. Mam nadzieję, że miał przy sobie nie tylko zegarek i pierścienie, ale także sakiewkę, prawdopodobnie nawet portfel.

– Było tego trochę i…

Gerard przerwał, ponieważ ktoś zapukał do wejścia.

– Otwórz! – powiedział gospodarz do odźwiernego. – To był właściwy znak.

Mały człowieczek odsunął szafę i pojawiły się dwie osoby: dziewczyna z przodu, a za nią jakiś mężczyzna.

– Do stu piorunów, Mignon! – wykrzyknął gospodarz, zachwycony widokiem dziewczyny.

Kowal również wydał okrzyk radości, ale w następnej chwili zrobił się śmiertelnie blady, gdyż mężczyzną, który wszedł z nią, był… Alfonzo, wcześniej przez niego garotowany.

 

Dom, przed którym kowal przydusił hrabiego, był jednym z owych ciemnych przybytków, w których miłość sprzedawana jest za pieniądze. Na parterze znajdowała się winiarnia, a jej właścicielka była jednocześnie posiadaczką około dwunastu dziewcząt, które wszystkie należały do godnej ubolewania klasy wychowanek magdalenek35.

Najładniejsza z nich nosiła przydomek Mignon36, ponieważ żadna z dziewcząt nie była nazywana swoim pierwotnym imieniem. Chociaż te istoty z miłości stworzyły rzemiosło, mają bardzo mocne zasady dotyczące swoich adoratorów. Rzadko się zdarza, żeby któraś z tych dziewcząt nie miała prawdziwego kochanka, który przymyka oczy na jej fach, ale w zamian czerpie korzyści z jej dochodów.

Kochankiem Mignon był kowal Gerard.

Dwanaście magdalenek, pięknie wystrojonych i odświeżonych, przebywało tego wieczora razem w pijalni, którą nazywały salonem. Nie było z nimi żadnego gościa, dlatego w izbie panowała niezwykła cisza.

Ale ta cisza została nagle przerwana. Drzwi się otworzyły i wszedł młody człowiek, jeden ze zwykłych gości lokalu. Wszystkie prostytutki natychmiast do niego doskoczyły i otoczyły go kręgiem.

– Ach, Robert Barlemy! – wołały. – Witaj, witaj!

Chwyciły go ze wszystkich stron i chciały przepchnąć na miejsce, ale bronił się przed nimi stanowczo, mówiąc:

– Zostawcie mnie, dziewczyny! Mamy ważniejsze rzeczy do zrobienia.

– Ważniejsze? To znaczy co? – zapytało dwanaście głosów.

– Chodźcie i mi pomóżcie. Na dworze przed drzwiami leży trup!

– Trup! Och! Ach! Mój Boże! – rozbrzmiało jeden przez drugi dwanaście okrzyków przerażenia.

– Czy to prawda? – zapytała przestraszona gospodyni.

– Tak – odpowiedział gość. – Omal się o niego nie przewróciłem.

– To musisz pójść na policję. Trup musi zniknąć!

– Nie – zaprotestował mężczyzna. – Najpierw trzeba go wnieść do środka.

Właścicielka wydała okrzyk przerażenia.

 

– Oszalałeś! – zawołała. – Trup u nas? Co mamy z nim zrobić?

– W nim jeszcze przecież może tlić się życie; wprawdzie wydaje się martwy, ale trzeba się przekonać, czy tak jest naprawdę. Nie widziałem, by krwawił. Poza tym był bardzo wykwintnie ubrany. Wydaje się, że to ktoś z wyższych sfer.

– To można go przenieść, ale nie do salonu, tylko raczej na zaplecze!

– Nie – odezwała się Mignon, która miała współczujące serce. – Zanieście go do mojego pokoju!

Gość wyszedł ze służącym na ulicę i przy jego pomocy podniósł hrabiego. Wnieśli go do środka, do małego pokoju zajmowanego przez Mignon. Tam pojawiła się też gospodyni z dziewczynami.

– On rzeczywiście nie jest ranny – zdziwiła się.

– Jaki piękny – stwierdziła jedna z dziewcząt.

– Jeszcze młody – dodała druga.

– I taki elegancki – wtrąciła trzecia.

– Trzeba posłać po lekarza – orzekła gospodyni.

– Stać, czekajcie! – zawołał gość. – On żyje.

– On żyje?! – krzyknęli wszyscy naraz.

– Tak. Jest ciepły i jego puls bije.

– Mój Boże, otwiera oczy! – powiedziała Mignon.

Alfonzo istotnie wracał do siebie i otworzył oczy.

– Tak, on żyje! Jest uratowany! Widzi nas! – wołały otaczające go kołem dziewczyny.

Alfonzo musiał najpierw uświadomić sobie, co mu się przydarzyło, a potem zapytał:

– Gdzie jestem?

Jego głos brzmiał chropowato.

– Jest pan w bardzo dobrych rękach, monsieur – odpowiedziała gospodyni. – Życzy pan sobie czegoś?

– Proszę o łyk wina.

– Natychmiast je pan dostanie. Ale czy mogę zapytać, kim pan jest?

– Jestemmarchese Acrozza.

– Marchese? O mój Boże, weź szybko kieliszek wina, kieliszek najlepszego, a raczej całą butelkę! Szybko, szybko! – rozkazała gospodyni. – Ale, monsieurle marchese, jak się pan znalazł w takim położeniu?

– Przyduszono mnie i powalono.

– I powalono! Może nawet garotowano?

– Co to takiego? – zapytał hrabia.

– Dusi się przechodniów, aby ich okraść.

– Okraść, ach! – westchnął.

Dopiero teraz zauważył, że zdjęto mu rękawiczki. Sięgnął do kieszeni i się wystraszył.

– Przeraził się pan – powiedziała gospodyni. – Czy czegoś panu brakuje, monsieur?

– Och, tak, niestety! – jęknął. – Brakuje mi wszystkiego. Pierścionka z brylantami, zegarka na łańcuszku i sakiewki, w której było kilkaset franków. Następnie mojego portfela, który zawierał tysiąc osiemset franków.

– To cała fortuna – lamentowali obecni.

– Mógłbym to przeboleć – rzekł poszkodowany – ale był także notatnik z bardzo cennymi uwagami, które są dla mnie absolutnie nie do zastąpienia.

– Co za nieszczęście! Ale oto przybywa wino. Niech się monsieur napije.

Wziął kielich i dopiero kiedy pił, pozwolił swoim oczom badawczo błądzić wokół siebie. Zauważył, w jakim domu się znajduje i zapytał:

– Jak się do pani dostałem, madame?

– Leżał pan pod naszymi drzwiami.

– I pani się mną zaopiekowała?

– Tak. Ten dżentelmen pana znalazł.

– Dziękuję panu. Do kogo należy ten pokój?

– Do mnie – odparła Mignon.

– Więc proszę zostać tutaj, podczas gdy ja trochę odpocznę. Ale pozostałych proszę, żeby się dłużej nie trudzili.

Dziewczyny natychmiast zniknęły wraz z gospodynią i pierwszym gościem, natomiast Alfonzo został sam z Mignon, która siedziała naprzeciw niego. Pogrążył się w mrocznych rozmyślaniach. Uwagi w jego notatniku nie były tak niezastąpione, jak powiedział, ale zawierały pewne tajemnice, których ewentualnie mógł się obawiać.

– Proszę się nie martwić, proszę pana – powiedziała po chwili dziewczyna. – Może uda się odkryć winowajcę.

– Kto ma go odkryć?

– Policja. Och, w Paryżu mamy bardzo inteligentną policję.

– Gdzie trzeba byłoby się udać?

– Do merostwa okręgu. Znajduje się tutaj, przy ulicy Saint-Honoré37 pomiędzy ulicą de l’Arbre Sec38 i rue du Roule39.

– Więc złożę tam doniesienie. Ale nie sądzę, żeby to pomogło. Ten garotteur nie da się złapać.

– Pozwoli pan, że złożę mu propozycję. Mówi pan, że najważniejszy jest dla pana notatnik, więc w kilku gazetach ogłoszą, że nie będzie pan ścigał złodzieja, jeśli ten wyśle na pański adres przynajmniej notatnik, który jest dla niego bezużyteczny.

– Ach, to dobry pomysł! – zawołał Alfonzo.

– Wierzę, że w ten sposób się uda, ponieważ ci garociarze to wprawdzie bardzo brutalni, ale często też dobrzy ludzie.

– Tak sądzisz?

– Tak – powiedziała – garociarz jest bardziej honorowy niż kieszonkowiec czy włamywacz.

Był to w istocie osobliwy pogląd, toteż Alfonzo powiedział z lekkim uśmiechem:

– To mogłoby być trudne do udowodnienia.

– Nie, to łatwe, gdybym tylko chciała.

– Ach! Proszę to wyjaśnić, mademoiselle!

– No cóż – odparła, lekko się rumieniąc – pewnie pan nie wie, w jakim domu znajduje się pan w tej chwili.

– Podejrzewam – odpowiedział.

– A więc uwierzy pan też, że przychodzą tu ludzie wszystkich klas, nawet przestępcy, nawet garociarze.

Pomyślała przy tym o Gerardzie, swoim kochanku, o którym bardzo dobrze wiedziała, że zarabiał na utrzymanie za pomocą garoty.

– I to są dobrzy ludzie? – Alfonzo się uśmiechnął.

– Przynajmniej jeden z nich. Jest dobry i lojalny, odważny i dyskretny. To dzielny towarzysz, który wprawdzie wie, jak wyprowadzić mocny chwyt lub dobry cios, ale przyjaciel może na nim polegać.

Alfonzo słuchał. Po tym, co powiedziała dziewczyna, przyszła mu do głowy pewna myśl. Ten człowiek mógł być znany innym garociarzom, a ona była w stanie pomóc mu z notatnikiem. Tak, nawet więcej: ten człowiek może się również przydać później.

– Czy przestępcy się znają? – zapytał.

– Często, a garociarze na pewno. Każdy wydział dokładnie zna swoich członków.

– Może ten, którego ma pani na myśli, mógłby mi pomóc odzyskać notatnik?

– Ach, monsieur, to bardzo możliwe.

– Gdybym tylko mógł z nim porozmawiać! Często do pani przychodzi?

– Tak, ale nie dzisiaj, bo był dopiero co wczoraj.

Alfonzo chwilę spoglądał na nią w milczeniu, a potem powiedział:

– Ależ, mademoiselle, jest pani nieostrożna!

– W jakim sensie, monsieur?

– Ponieważ powierza mi pani takie tajemnice. Jak łatwo mogłaby pani skrzywdzić siebie, swój dom i osobę, której to dotyczy.

Uśmiechnęła się nonszalancko.

– Myli się pan – odparła. – Policja też zna tych ludzi, ale wie, że garociarza można ukarać tylko wtedy, gdy zostanie złapany lub skazany.

– Kiedy ten mężczyzna zjawi się u pani?

– Tego nie wiem.

– Ach, gdybym tylko wiedział, gdzie go spotkać.

– Hm! Czy wynagrodzi go pan za jego wysiłki?

– Tak. Dam mu sto franków za portfel, a pani pięćdziesiąt, jeśli pani mnie do niego zaprowadzi.

– Mam pana zaprowadzić monsieur?

– Tak, ale natychmiast?

– To byłoby możliwe, ale wiąże się z trudnościami, ponieważ madamenie pozwala tak późno wychodzić żadnej dziewczynie.

– Nawet za nagrodę?

– Może wtedy tak.

– Więc proszę ją zawołać!

Dziewczyna poszła i przyprowadziła ze sobą gospodynię.

– Czego pan sobie życzy, monsieur? – zapytała.

– Czy powierzyłaby mi pani tę młodą damę na krótki czas? Ma mnie doprowadzić do pewnej osoby, z którą chciałbym się jeszcze dziś spotkać.

– Do kogo?

– Do Gerarda l’Allemanda – odparła Mignon.