Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Pastwisko pełne martwych drzew. Wrogie przejęcie stodoły Świętego Mikołaja przez rodzinę szopów. I zaginiona w niewyjaśnionych okolicznościach przesyłka. Bożonarodzeniowa Farma nie jest magicznym miejscem, które wymarzyła sobie Stella Bloom.
Aby ratować swój biznes, Stella decyduje się na udział w konkursie organizowanym przez popularną instagramerkę Evelyn St. James. Ma nadzieję, że dzięki jej zasięgom i nagrodzie w wysokości stu tysięcy dolarów Stelli uda się wyjść z finansowego dołka.
Jest tylko jeden problem: aby zaprezentować swoją farmę jako idealny przystanek podczas romantycznego wypadu, Stella skłamała, że prowadzi ją razem ze swoim chłopakiem. Tylko że żaden chłopak nie istnieje.
Luka Peters chciał po prostu odwiedzić swoją najlepszą przyjaciółkę i napić się gorącej czekolady, a został wmanewrowany w związek i stał się współwłaścicielem farmy choinek. Wygląda jednak na to, że funkcja fikcyjnego chłopaka może stać się najlepszym prezentem, jaki mógłby sobie wymarzyć.
„Lovelight Farms Stella&Luka” to pierwsza część serii „Lovelight Farms”, której bohaterami są właściciele niezwykłej farmy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 465
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla E, mojej ulubionej historii miłosnej.
I dla Ro, najlepszego szczęśliwego zakończenia.
Christmas Eve will find me
Where the love-light gleams.
I’ll be home for Christmas
If only in my dreams.
[Bing Crosby, 1943, sł. Kim Gannon]
– Luka! Słuchaj! Słuchaj mnie! – krzyczę w słuchawkę, napierając plecami o oparcie fotela i próbując wygrzebać coś ze stosu dokumentów leżących na szafce. Niestety, wystarczy lekkie muśnięcie, by cała ta sterta zawaliła się i spadła na podłogę białą kaskadą. Rzucam przekleństwo pod nosem. – Przestań choć przez sekundę gadać o pizzy.
Mój rozmówca milknie, ale tylko na chwilę.
– Ale ja właśnie dochodziłem do najlepszego momentu.
Ma na myśli ten, w którym mówi o serze domowej roboty. Nie sądzę, abym mogła w tym momencie cierpliwie wysłuchać jego szczegółowego opisu produkcji mozzarelli. Jako analityk danych Luka jest absurdalnie precyzyjny praktycznie w każdej kwestii. Szczególnie w kwestii sera. Pocieram punkt między brwiami, w którym wzbiera już ból.
– Wiem. Przepraszam, ale naprawdę muszę porozmawiać z tobą na inny temat.
– Coś się stało?
W tle słyszę dźwięk klaksonu, stłumione przekleństwo Luki i miarowy dźwięk kierunkowskazu. Chyba zmienia pas.
– Nie. Wszystko… wszystko w porządku. – Spuszczam wzrok na arkusze z budżetem walające się po całej podłodze i krzywię się odruchowo. – Wszystko dobrze. To znaczy, może być. Ja tylko…
Pewność siebie, z jaką przystępowałam do tej rozmowy, opuszcza mnie i osuwam się w fotelu. Za każdym razem, gdy dzwoniłam do Luki w tym tygodniu lub kiedy Luka dzwonił do mnie, zawsze kończyło się tak samo: tchórzyłam. Tym razem chyba będzie tak samo.
– Słuchaj, muszę kończyć. Mam tu jednego z moich handlowców…
Krzywię się do swojego odbicia na ekranie komputera. Mam wory pod oczami, pełna dolna warga jest jaskrawoczerwona od nieustannego nerwowego przygryzania, a burza ciemnych włosów skręcona jest w kok, który lepiej pasowałby do nawiedzonej wiktoriańskiej lalki. Wyglądam tak samo źle, jak nasze sprawozdanie finansowe.
– Nie masz tam żadnego ze swoich sprzedawców, ale załóżmy, że tak właśnie jest. – W głosie Luki słychać rozbawienie. – Zadzwoń, kiedy skończysz pracę, dobrze? Będziemy mogli w końcu porozmawiać o tym, co już od tygodnia próbujemy ominąć szerokim łukiem.
Moje odbicie krzywi się jeszcze bardziej.
– Niewykluczone.
Śmieje się.
– Pogadamy wkrótce.
Kończę połączenie, z trudem powstrzymując się przed rzuceniem telefonem o ścianę. Luka ma jakiś dziwny dar wyciągania ze mnie różnych rzeczy, ale ja nie mam ochoty nic mu teraz mówić. Szczerze mówiąc, to nigdy tego nie chcę, obawiając się, co mógłbym odkryć, gdyby zaczął łączyć wszystkie kropki.
Telefon pika mi w dłoni, sygnalizując nadejście wiadomości. Odkładam go ekranem do dołu na stosie faktur. Pika ponownie, a ja ściskam nasadę nosa.
Przy obecnym stanie naszych finansów szybko kończą mi się możliwości. Myślałam, że prowadzenie plantacji choinek będzie romantyczne.
Marzyłam o świętach wypełnionych magią. Dzieci biegające wśród drzew. Rodzice kradnący sobie pocałunki nad filiżanką gorącej czekolady. Wszystko to, o czym śpiewa się w świątecznych piosenkach. Młode pary pod jemiołą. Kolorowe światełka i duże skarpety na prezenty. Balustrady i poręcze udekorowane na czerwono i biało. Pierniczki. Cukierki w kształcie laseczek.
I na początku rzeczywiście było świetnie. Pierwszy sezon był magiczny.
Ale później było już tylko gorzej. Jedna rzecz waliła się po drugiej.
I teraz jestem po uszy zadłużona u dostawcy nawozów, który regularnie co drugi miesiąc zapomina dostarczyć mi moje zamówienie. Mam całe poletko – pastwisko byłoby chyba lepszym określeniem – drzew, które wyglądają tak, jakby wyciągnięto je żywcem z któregoś z filmów Tima Burtona, a rodzinka szopów właśnie przeprowadza akcję wrogiego przejęcia mojej stodoły Świętego Mikołaja. Krótko mówiąc, w tej chwili nie jest to magiczna zimowa kraina baśni.
To lodowe piekło, z którego nikt nie może uciec. Tak, prawdziwe piekło. Cóż z tego, że zwieńczone piękną czerwoną kokardą.
Czuję się oszukana. Nie tylko przez te wszystkie cudowne filmy o świętach, jakie kiedykolwiek widziałam, lecz także przez poprzedniego właściciela tej farmy. Hank jakoś zapomniał wspomnieć, że przestał płacić swoje rachunki już całe miesiące temu, a ja, jako nowa właścicielka, odziedziczyłam po nim wszystkie długi. Sądziłam, że trafiłam na prawdziwą okazję. Ziemia była w dobrej cenie, a moja głowa wypełniona świetnymi pomysłami na rozwój i marketing. Byłam pewna, że wystarczy włożyć w tę farmę odrobinę miłości, a efekt będzie niesamowity. Teraz jednak czuję się po prostu jak ostatnia idiotka. Tak bardzo pragnęłam stworzyć coś wyjątkowego, że zlekceważyłam kilka poważnych sygnałów ostrzegawczych.
Zaślepiła mnie daglezja[1].
Ale mam rozwiązanie. I tylko nie jestem pewna, czy e-mail znajdujący się na samej górze mojej skrzynki odbiorczej jest tym, który chciałabym czytać.
Szczerze mówiąc, w tej chwili sprzedaż moich organów brzmi mniej przerażająco.
– Estelle.
Aż podskakuję, gdy Beckett wchodzi energicznie do mojego biura. Przedramieniem strącam kawę, na wpół uschniętą paprotkę oraz stosik odświeżaczy powietrza o zapachu sosny. Wszystko spada na podłogę, prosto na pudełka z dokumentami. Mój zniszczony system archiwizacji. Ściągam brwi, podnosząc wzrok na zarządcę mojej farmy.
– Beckett – wzdycham, czując, jak ból głowy, skoncentrowany dotychczas za oczami, rozlewa się na całą czaszkę. Ten facet jest fizycznie niezdolny do wejścia do pokoju w normalny sposób. Spodnie ma ubrudzone po kolana błotem… Zmarszczki na moim czole pogłębiają się – musi wracać z południowej plantacji.
– Co znowu? – pytam.
Przekracza stertę kartonów fantazyjnie udekorowanych paprotką i kawą i sadza swoje sporawe cielsko na fotelu stojącym naprzeciwko mojego biurka. Fotel to okropne i zbyt małe pokryte skórą „coś”, co znalazłam kiedyś na poboczu drogi. Miałam zamiar wymienić obicie na zielony aksamit… ale wtedy pojawiły się szopy. I zawalił się płot przy drodze. Dwa razy.
No więc fotel nie doczekał się liftingu. Odrażająco popękana brązowa skóra z kawałkami gąbki wysypującymi się na podłogę… Jest jak metafora mojego życia.
Beckett spogląda na wyblakłe drzewka rozsypane po dywanie. Wysoko unosi jedną brew.
– Raczysz mi wyjaśnić, po co ci tyle odświeżaczy powietrza?
Cały Beckett. Nie dość, że zapomniał przeprosić, to jeszcze od razu wtranżala się w moje osobiste sprawy. Mój telefon znów pika. Trzy szybkie sygnały. To albo dysertacja Luki na temat właściwej konsystencji ciasta do pizzy, albo jakiś dostawca przypominający o nieuregulowanym na czas rachunku.
Brew Becketta podnosi się jeszcze wyżej.
– A może bramka numer dwa. Raczysz wyjaśnić, dlaczego ignorujesz Lukę?
Nie znoszę, kiedy Beckett się mądrzy. To niemal zawsze kiepsko się dla mnie kończy. Jest zdecydowanie zbyt bystry, choć przez większość czasu odgrywa rolę przygłupiego farmera. Schylam się i podnoszę z podłogi odświeżacz powietrza, po czym wrzucam go do dolnej szuflady biurka. Tam, gdzie cała reszta. Plątanina zawieszek, stęchłych choinek i nieodwzajemnionych uczuć. Jeden odświeżacz za jeden dzień, w którym Luka był w domu, zaczynając od czasów, gdy mieliśmy po dwadzieścia jeden lat i byliśmy głupi. Zazwyczaj znajduję je tydzień lub dwa po jego wyjeździe – wciśnięte w jakiś zakamarek. Pod śnieżną kulą, pod klawiaturą.
W filtrze do kawy.
– Nie raczę. I wcale go nie unikam – mruczę cicho. Proste i zwięzłe odpowiedzi na oba pytania. Brawo ja. – A może ty raczysz mi wyjaśnić, co takiego odkryłeś dziś rano?
Beckett zdejmuje kapelusz i przesuwa dłonią po swoich ciemnoblond włosach, pozostawiając na nich smugę lub dwie brudu. Jego skóra, wystawiona na działanie słońca przez długie dni pracy na polu, jest opalona. Rękawy flanelowej koszuli ma podwinięte do łokci, ukazując prawdziwą kakofonię kolorów tatuaży pokrywających jego przedramiona. Wszystkie kobiety w miasteczku szaleją za nim – pewnie dlatego w ogóle tam nie jeździ.
To może być również powodem, dla którego zmarszczył nos, gdy zasugerowałam, że moglibyśmy spróbować zwiększyć dochody, wydając kalendarz ze zdjęciami zatytułowany Gorący farmer.
Jestem pewna, że moje problemy finansowe skończyłyby się, gdy pozwolił mi wprowadzić ten produkt na rynek.
– Nie rozumiem… – mruczy pod nosem, pocierając kciukiem szczękę.
Gdyby Cindy Croswell to widziała, padłaby trupem na miejscu. Cindy pracuje w aptece i czasem udaje, że nie słyszy, jak Beck wchodzi, tylko po to, by zajrzał do jej kantorka i krzyknął jej prosto do ucha. Widziałam nawet, jak pewnego razu ta stara cwaniara udawała, że zatoczyła się na półkę, żeby Beckett musiał rzucić się jej na ratunek i ją podtrzymać. Beznadzieja.
– …Te drzewa są prawdopodobnie najmniej wymagającymi uprawami, o jakie kiedykolwiek musiałem się troszczyć. – Wydaje mi się, że w tym zdaniu jest zaszyty jakiś żart, ale naprawdę nie mam sił na jego poszukiwanie. Kąciki moich ust opadają, a moja mina zaczyna odzwierciedlać jego minę. Dwójka smutnych klaunów. – Nie przychodzi mi do głowy żaden powód, dla którego drzewa na południowej plantacji wyglądają jak… jak…
Przypominam sobie choinki rosnące u podnóża wzgórza. Wyginają się w dziwny sposób i mają delikatną, słabą korę. Cienkie, rzadkie igły.
– Jak mroczna wersja choinki Charliego Browna[2]?
– Dokładnie tak!
Co ciekawe, istnieje rynek na smutne choinki. Niestety, moje drzewka nie podpadają nawet pod tę kategorię. Są absolutnie niesprzedawalne. Pewnego dnia poszłam tam i przysięgam, że jedno z nich rozpadło się pod ciężarem mojego spojrzenia. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie żadnego z nich w czyimś domu. Nie kupi go nikt, nawet osoba z bardzo ironicznym poczuciem humoru.
Skubię dolną wargę i wykonuję w głowie kilka szybkich rachunków. Na tej plantacji są dziesiątki drzew…
– Damy sobie radę bez nich? – Beckett wygląda na zmartwionego i ma ku temu wszelkie powody. To kolejny cios, na który nie możemy sobie pozwolić.
Jest szefem działu rolniczego i w związku z tym jestem mu winna prawdę. A prawda jest taka, że sięgamy dna. Jakoś jednak nie mogę wycisnąć z siebie tych słów. Musiał wiele poświęcić, rezygnując z poprzedniej pracy na dużej farmie, by pomóc mi w prowadzeniu tej plantacji. Wiem, że liczył na sukces. Wierzył, że spełnię wszystkie moje obietnice.
I cóż, jak dotąd tak było, ale tylko dzięki moim oszczędnościom. Ostatnio musiałam zacisnąć pasa i jadać chińskie zupki, ale żaden z moich pracowników nie odczuł tego w swojej pensji. Nie chcę na nich oszczędzać.
Problem w tym, że długo tak już nie pociągnę. Wkrótce z czegoś trzeba będzie zrezygnować.
Spoglądam na ekran komputera. Wiadomość wciąż tam jest, na samej górze skrzynki odbiorczej.
– No cóż – zaczynam i zaraz przygryzam wargę. Wóz albo przewóz. Jeśli Beckett chce, abyśmy przetrwali kolejny sezon, to faktycznie jest coś, co może zrobić. Biorę głęboki wdech i przywołuję te resztki odwagi, które zostały mi po rozmowie z Luką. – Nie zechciałbyś być moim chłopakiem?
Na widok jego miny parsknęłabym śmiechem, gdybym nie mówiła tego na poważnie. Wygląda, jakbym poprosiła go o zakopanie trupa w sadzie.
– Czy to… – Kręci się niespokojnie na fotelu, a skóra skrzypi niemiłosiernie. – Stello, ja nie… Ja naprawdę jakoś tego nie widzę… Jesteś dla mnie jak…
Kiedy ostatni raz słyszałam, jak on się jąka? Chyba nigdy. No może wtedy, gdy Betsey Johnson próbowała go obmacywać przy grupie uczniów podczas prelekcji, którą wygłaszał w miejscowej szkole z okazji Święta Drzewa.
– Spokojnie – mówię, natrafiając butem na kolejny odświeżacz powietrza w kształcie choinki. Przyciągam go stopą do siebie. – Nie chodzi mi o chodzenie naprawdę.
Skupiam się na kawałku nasączonej zapachem tekturki, dlatego nie widzę, jak ciało Becketta wypręża się. Widzę tylko jego podskakującą nerwowo nogę. Prycham. Kiedy podnoszę głowę, moje spojrzenie nadziewa się na jego wzrok. Patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami i ma taką minę, jakbym przystawiła mu pistolet do głowy. Dostrzegam ten sam słabo skrywany lęk i zawstydzenie, które pojawiają się na jego twarzy zawsze, gdy musi postawić stopę w miasteczku.
– Stello – powtarza moje imię, głośno przełykając ślinę. – Czy ty… Czy ty się mi oświadczasz?
– Co? O mój Boże, Beck… – Nie mogę powstrzymać się przez wzdrygnięciem. Uwielbiam Becketta, ale… MÓJ BOŻE. – Nie! Rany, czy ty naprawdę tak sobie o mnie myślisz?!
– Co ja sobie myślę?! Chyba raczej, co TY sobie myślisz? – W jego głosie pojawia się ton, którego nigdy wcześniej nie słyszałam. Gestykuluje rękami, najwyraźniej nie wiedząc, co ze sobą zrobić. – To wszystko jest trochę nie na miejscu, Stello!
– Chodziło mi tylko o udawanie mojego chłopaka! – krzyczę, jakby to nie było oczywiste. I jakby to była najzupełniej normalna rzecz, o którą ludzie proszą czasem swoich przyjaciół. I jakby moja nadaktywna wyobraźnia i pół butelki sauvignon blanc nie wpędziły mnie w tę niezręczną sytuację. Klikam wiadomość i wpatruję się w nią, ignorując animowane konfetti, które eksploduje na ekranie komputera. Udaję, że wzrok Becketta nie wierci mi dziury w głowie.
– Zrobiłam pewną rzecz – rzucam, ale nie kontynuuję myśli.
– Pewną rzecz… – powtarza.
– Yhm – mruczę jedynie w odpowiedzi.
– Czy raczysz mi zdradzić, co to jest ta pewna rzecz?
Nie.
– Ja…
I wtedy, jakby ściągnięta moimi myślami, do biura na paluszkach wchodzi Layla, niosąc przed sobą tacę. W powietrzu unosi się słodka woń. Wyczuwam cynamon, suszoną żurawinę i nutę wanilii.
Chleb z cukinii!
W tym momencie Layla jest niczym anioł zstępujący z niebios. Chlebek z cukinii jest jedyną rzeczą, która zawsze – ZAWSZE – jest w stanie odwrócić uwagę Becketta.
Mężczyzna wydaje z siebie dźwięk na granicy przyzwoitości, a ja natychmiast wpadam na pomysł, by to nagrać i umieścić na OnlyFans. To mogłoby przynieść trochę dolarów do kasy: Gorący farmer je chlebek z cukinii. Śmieję się w duchu. Beckett natychmiast wyciąga rękę w stronę tacy, ale Layla uderza go w knykcie drewnianą łyżką, którą magicznie skądś wyciąga… Z tylnej kieszeni? Delikatnie kładzie tacę na skraju mojego biurka. Spoglądam na ciasto i mało brakuje, żebym ja również nie uroniła kilku łez szczęścia. Dodała wiórki czekoladowe.
– Zrobiłam coś dla ciebie, szefowo.
Łyżką trąca ciasto, zachęcająco podsuwając je w moją stronę, po czym podpiera podbródek na jednej dłoni.
Layla jest całkowitym przeciwieństwem Becketta. On uosabia surowego odludka i ma wdzięk papierowej torby na zakupy, natomiast ona samą swoją obecnością rozjaśnia każde pomieszczenie, emanując południową gościnnością i żywym poczuciem humoru. Robi wrażenie swoimi krystalicznie czystymi orzechowymi oczami i równo przyciętymi ciemnymi włosami. Jest uprzejma do granic możliwości i robi najlepszą gorącą czekoladę w całej okolicy. Gdy tylko spróbowałam jej ciasteczek z kawałkami czekolady na festynie wypieków w remizie strażackiej, wiedziałam, że chcę, aby dla mnie pracowała i prowadziła gastronomiczną część mojego biznesu. Jest trzecim członkiem naszego skromnego trio i jeśli przynosi mi słodycze, to znaczy, że czegoś ode mnie chce.
Pewnie czegoś, na co w tej chwili mnie nie stać.
Wsuwam kawałek do ust, zanim zdąży mnie o to poprosić. Chcę porozkoszować się przez chwilę choć jedną rzeczą, zanim będę zmuszona jej odmówić.
Mój telefon najwyraźniej również chce skorzystać z tej krótkiej przerwy, brzęcząc i podskakując wesoło na biurku. Layla zerka w jego stronę, wymienia spojrzenie z Beckettem, a na koniec wbija wzrok we mnie.
– Dlaczego ignorujesz Lukę?
– Ja nie… – Oprócz słów z moich ust wypadają złotawe, miękkie okruszki przepysznego chlebka. – Nie ignoruję Luki. – Brzmi to bardziej jak „niegnoluki”.
Layla mruczy coś pod nosem i zmienia temat.
– Tak sobie myślałam… – zaczyna.
Bingo.
– Gdybyśmy w kuchni postawili jeszcze jeden piec, moglibyśmy niemal podwoić naszą wydajność. Może nawet zaczęlibyśmy przygotowywać zestawy piknikowe, które ludzie mogliby zabierać ze sobą na wycieczki po plantacji.
Beckett krzyżuje ramiona na piersi, a ja kontynuuję przeżuwanie ogromnego kęsa. Chwilowo ignorując Laylę, patrzę mu prosto w oczy.
– Jest jeszcze ciepłe – mówię.
Wydaje z siebie pomruk.
Layla milknie i przewraca oczami. Kroi kawałek chlebka i podaje mu go.
– Jeśli ludzie zaczną zostawiać po sobie śmieci, to ja będę miał z tym problem – zauważa Beckett. Wkłada sobie do ust od razu cały kawałek, po czym opada z powrotem na fotel. Skóra znów skrzypi złowieszczo. Dźwięk nadchodzącej porażki. Ja też jestem bliska wydania z siebie podobnego odgłosu.
– Podoba mi się ten pomysł, ale możliwe, że na razie będziemy musieli się wstrzymać z większymi zakupami.
Myślę o tej żałośnie niskiej kwocie na moim koncie oszczędnościowym. W zeszłym kwartale ledwo udało mi się pokryć wszystkie koszty operacyjne.
Twarz Layli tężeje. Wyciąga dłoń i lekko dotyka moich palców. Nie zasługuję na ten gest, zważywszy, że nie jestem wobec niej całkowicie szczera na temat powagi naszej sytuacji.
– Ale idzie nam dobrze, prawda?
– Idzie nam… – Gorączkowo szukam słowa, którym mogłabym zastąpić słowo „fatalnie”.– …znośnie.
Beckett w końcu przełyka swój ogromny kęs jedzenia i znów podrzuca nogą.
– Właśnie o tym rozmawialiśmy. Stella mi się oświadczyła.
– Tak? To ciekawe. Nie wiem jednak, co to ma wspólnego ze stanem naszych finansów.
– Tak, ja też tego nie rozumiem. Ale usłyszałem od niej to samo, kiedy zadałem to samo pytanie.
– Czy mi też się oświadczy?
Przewracam oczami i postanawiam pozostawić to bez komentarza. W milczeniu odwracam ekran komputera w ich stronę, żeby oboje mogli podziwiać animowane wystrzały konfetti. Beckett tylko zerka, ale Layla wyrzuca obie ręce w górę i piszczy tak głośno, że aż się krzywię.
– Naprawdę? – Przytrzymuje się biurka i przysuwa tak blisko, że nos niemal przyciska do ekranu. – Zostałaś finalistką tego konkursu Evelyn St. James?
Beckett szklanym spojrzeniem, jakby po narkotykach, wpatruje się w chlebek z cukinii, który stoi niebezpiecznie blisko krawędzi biurka.
– Aspiryn Saint?
Layla wali go w dłoń, nawet na niego nie patrząc.
– Evelyn St. James. To influencerka.
Backett robi grymas.
– To coś związanego z polityką?
– Jak ty w ogóle znalazłeś się w tym stuleciu? To prawdziwa gwiazda mediów społecznościowych. Zajmuje się turystyką. Ma swój kanał poświęcony podróżowaniu.
Odczuwam przypływ dumy. Evelyn St. James faktycznie jest BARDZO popularna. Wzmianka na jej kanale jest warta tysiące dolarów wyłożonych na reklamę gdzie indziej – tych tysięcy, których nigdy nie mieliśmy. Pozwoliłaby naszej farmie stać się miejscem, do którego ludzie będą chcieli przyjeżdżać nawet z daleka, a nie być tylko przystankiem po drodze dla miejscowych. A sto tysięcy dolarów nagrody dla zwycięzcy jej konkursu pozwoliłoby nam utrzymać się na powierzchni co najmniej przez rok.
Szkoda tylko, że trochę nakłamałam w moim wniosku.
– Ale jaki to ma związek z oświadczynami?
– No naprawdę… Ja się nie oświadczyłam Beckettowi.
Odwracam monitor z powrotem w swoją stronę i minimalizuję wiadomość. Stukam palcami po ustach i przypominam sobie wieczór, przez który znalazłam się teraz w tej sytuacji. Chwilę wcześniej rozmawiałam przez telefon z Luką i byłam trochę oszołomiona białym winem oraz sposobem, w jaki marszczyła się skóra w kącikach jego oczu. Luka próbował opowiedzieć mi jakiś głupi dowcip o kanapkach z szynką, ale tak się śmiał, że nie mógł go dokończyć. W sumie to do dzisiaj nie usłyszałam puenty.
– W aplikacji do konkursu napisałam, że prowadzę tę farmę razem z moim chłopakiem – mamroczę pod nosem.
Czuję, jak na policzkach rozlewa się rumieniec. Mogłabym się założyć, że moja twarz jest teraz tak czerwona, jak drzwi do stodoły.
– Wydawało mi się, że to będzie bardziej romantyczne niż tekst w stylu „smutna, samotna kobieta, która od siedemnastu miesięcy nie była na żadnej randce”.
– Mam nadzieję, że przynajmniej czasem uprawiasz jakiś niezobowiązujący seks.
– A do czego była ci potrzebna ta wzmianka o chłopaku?
Layla i Beckett wypowiadają swoje kwestie jednocześnie, choć trzeba uczciwie przyznać, że Layla robi to głośniej i agresywniej – aż podnosi ją z fotela, gdy ostrym tonem rzuca tę swoją uwagę łóżkową. Opada z powrotem na siedzenie i chwilę siedzi z otwartymi ustami, przyciskając dłoń do klatki piersiowej w mocno dramatycznym geście.
– Rany boskie, nic dziwnego, że jesteś taka… – rzuca, wskazując na mnie drugą ręką uzbrojoną w łyżkę.
Walczę, by nie zarumienić się jeszcze bardziej.
Odcień mojej skóry prawdopodobnie ociera się już o karmazyn.
– … taka, jaka jesteś.
Poprawiam się na moim fotelu i kontynuuję. Naprawdę nie muszę opowiadać Layli o komplikacjach, jakie wynikają z umawiania się z facetami w tak małym miasteczku. Nie mówiąc już o jakichś spotkaniach bez zobowiązań.
– Przyjeżdża na pięć dni, by zrobić tu rekonesans i przeprowadzić z nami osobiste wywiady. Chce mieć materiał, który następnie przedstawi na swoich kontach w mediach społecznościowych. A z tym chłopakiem… Sama nie wiem. Chyba myślałam, że w ten sposób to miejsce wyda się jej bardziej romantyczne. Ona lubi takie rzeczy.
Beckett podkrada kolejny kawałek chlebka. Bez skrępowania wykorzystuje szok Layli spowodowany moim celibatem.
– Cóż, to cholernie głupio.
Rzucam mu ostre spojrzenie.
– Dziękuję ci, Beckett. Twoja uwaga jest bardzo pomocna.
– Mówię serio – podejmuje, przełamując kawałek ciasta na pół. – Przecież to ty sprawiłaś, że to miejsce jest niesamowite. Tylko ty. Zrobiłaś to wszystko sama. Powinnaś być z tego dumna. Dodanie do tej historii chłopaka w niczym się jej nie przysłuży.
Mrugam, wpatrując się w niego.
– Czasami zapominam, że masz trzy siostry.
Wzrusza ramionami.
– To takie moje pięć groszy.
– Na pewno nie chcesz przez tydzień udawać, że nie możesz się mi oprzeć?
Layla kręci głową. Najwyraźniej w końcu otrząsnęła się ze swojego transu.
– Zły pomysł. Widziałaś, żeby on kiedykolwiek kłamał? Jest w tym okropny. Za każdym razem, gdy jedzie do miasta po zakupy, zmienia się w wiejskiego głupka odpowiadającego monosylabami.
To fakt. Już kilka razy musiałam odbierać z mięsnego jego zamówienia. Jestem pewna, że podjął pracę na farmie tylko po to, żeby rzadziej musieć zaglądać do sklepów. Beckett niespecjalnie przepada za kontaktami międzyludzkimi, a już szczególnie nie znosi prób flirtowania podejmowanych przez żeńską część populacji miasteczka. Czasem mam wrażenie, że Layla i ja jesteśmy jedynymi kobietami odpornymi na jego urok, ale przypuszczam, że to normalne, gdy każdego dnia widzisz mężczyznę mruczącego przez pół dnia różne nieprzyzwoite wyrazy do drzew.
I kiedy twoje serce już od prawie dziesięciu lat tęskni za inną osobą.
Biorę kolejny kawałek chleba i zaczynam go skubać, rozważając moje opcje. Inne niż Luka. Mogłabym poprosić Jessego, właściciela jedynego baru w naszym miasteczku. On jednak zapewne pomyślałby, że chodzi mi o coś więcej, a naprawdę nie mam ani czasu, ani sił na udawane zrywanie naszego udawanego związku. Może mogłabym skorzystać z usług profesjonalistów? No wiecie, takich panów do towarzystwa. To jest myśl. Przecież chyba po to takie usługi istnieją, prawda? Są dla ludzi, którzy potrzebują… eee… towarzystwa?
Przyciskam palce do policzków, zapominając, że w jednej dłoni wciąż trzymam kawałek ciasta. Jest jeszcze jedno, najbardziej oczywiste rozwiązanie. Problem w tym, że właśnie jego boję się najbardziej.
– Oho – mruczy Beckett, a ja potrzebuję całej siły woli, by nie cisnąć mu ciasta prosto w twarz. – Właśnie to do niej dotarło.
– Naprawdę nie wiem, czego się boisz. To proste rozwiązanie. On zgodzi się bez chwili wahania.
Zerkam między palcami na Laylę. Na jej twarzy gości ten jej mały uśmieszek, jakby była z siebie naprawdę bardzo zadowolona. Brakuje jej jeszcze monokla i bezwłosego kota, którego mogłaby głaskać. Jak to możliwe, że kiedyś uważałam ją za słodką kobietkę? Jest ostra jak papryczka chili.
– Poproś Lukę.
W mieście jest bar, do którego Luka i ja lubimy chodzić. Piwo jest tanie, podłogi lepkie, a kiedy kopnę szafę grającą w dolny prawy róg, ta zagra Ellę Fitzgerald dokładnie trzynaście razy z rzędu. Jest idealnie.
Czasem jednak, w sobotni wieczór, kiedy w barze robi się tłoczno, mam problem z zapewnieniem sobie odpowiedniej przestrzeni. Jakaś ośmielona nadmiarem whisky ręka ląduje na moim pośladku albo wzrok jakiegoś palanta, który myśli, że jest najwspanialszym pod słońcem ciachem, nurkuje w mój dekolt. I wtedy Luka zawsze kładzie dłoń na moim ramieniu, po czym wsuwa ją pod włosy i lekko przyciska kark. Przyciąga mnie do siebie i opiera podbródek na mojej głowie. Idealnie do niego pasuję, przylegając do jego ciała. To moje miejsce – moja przestrzeń.
Zdarzyło mi się myśleć o tym raz lub dwa w nocy. O tym, jak jego dłoń przesuwa się po mojej skórze, delikatnie chwyta tył mojej głowy – ten ruch jest jednocześnie zaborczy i pełen szacunku. Myślałam o tym, jak to by było, gdyby jego palce zacisnęły się nieco mocniej, wplątały w moje włosy, pociągnęły je i odchyliły moją głowę do tyłu, a potem jego usta znalazłyby moje.
Och, jeśli chodzi o Lukę, myślałam o tak wielu różnych sprawach. O sprawach, o których nie powinno się myśleć w kontekście najlepszego przyjaciela.
Poznaliśmy się, gdy miałam dwadzieścia jeden lat. Wpadłam na niego, wychodząc ze sklepu z narzędziami pogrążona w smutku, którego nie potrafiłam z siebie strząsnąć. Przylgnął jak jakiś mokry, nieprzyjemny materiał i kleił się tak do mnie nieprzerwanie od śmierci mojej mamy zaledwie trzy miesiące wcześniej. Pamiętam, jak stałam w jednej z alejek sklepu, trzymając niepasujące do siebie zestawy nakrętek i śrub, zdeterminowana, by pozbyć się tej narastającej we mnie apatycznej energii. Może sklecę karmnik dla ptaków? A może zamontuję nową półkę w przedpokoju? Natknęłam się na Lukę już po wyjściu, na schodach. Złapał mnie za łokcie, nie pozwalając mi upaść. Pamiętam, jak wpatrywałam się w jego brązowe włosy w odcieniu słodkiego karmelu, których łagodne loczki wysuwały się spod czapeczki z daszkiem, oraz w jego uśmiech, który zawsze najpierw unosił jeden kącik jego ust, a dopiero potem drugi. Miałam wrażenie, że po raz pierwszy od bardzo dawna w ogóle coś zauważam. Luka odchrząknął i spytał, czy mam ochotę na ser z grilla. Tak. Żadnego „Cześć”. Żadnego „Jak się masz”. Po prostu: „Masz ochotę na ser z grilla?”
Nie mam pojęcia, dlaczego odpowiedziałam wtedy „tak”. Przecież w tamtym okresie ledwo rozmawiałam z ludźmi, których znałam od lat. Jedynie egzystowałam – a i to w najlepszym razie. Ledwo trzymałam się krawędzi – w najgorszym. Ale poszłam wtedy z Luką i jadłam z nim grillowany ser w niewielkiej kawiarni w mieście. Powiedział mi, że jego mama właśnie się przeprowadziła do Inglewild i on przyjechał tu na krótko, by pomóc jej się tu zadomowić. Zaproponowałam mu zestaw do majsterkowania, który przed chwilą kupiłam, a on roześmiał się, wyraźnie zaskoczony. Wciąż pamiętam muśnięcie jego palców o moją dłoń, gdy brał z niej tę głupią nakrętkę, którą wzięłam w sklepie sama nie wiem po co.
Luka stwierdził, że to musi być zrządzenie losu. Ponoć właśnie po to szedł do tego sklepu.
A później wszystko potoczyło się już samo. Wypracowaliśmy naszą rutynę. Ilekroć był w mieście, spotykaliśmy się i jedliśmy grillowany ser. A potem grillowany ser przeszedł w popołudniowe spacery po parku i poranne odwiedziny na ryneczku warzywno-owocowym. Popołudniowe happy-hours i wieczory z teleturniejami. Zaczął częściej wpadać do Inglewild, a pewnego razu zaprosił mnie do siebie, jeśli kiedyś znajdę się w Nowym Jorku. No i pewnego razu zebrałam się na odwagę i kupiłam bilet na autobus.
Luka wypełniał puste miejsca w moim życiu powoli, ostrożnie zdobywając mnie swoim miłym uśmiechem i głupimi żartami. Przy nim stałam się na powrót dawną ja.
I tak to właśnie wygląda… nieprzerwanie od lat.
Frustrująco platonicznie.
Próbuję wmówić sobie, że to rozwiązanie wpisuje się w ten klimat. Poproszenie Luki o to, by przez pięć dni udawał mojego chłopaka, byłoby najzupełniej normalne – ot, po prostu taka przyjacielska przysługa. Ja zrobiłabym to samo dla niego, Becketta lub Layli. Przecież to nie musi – naprawdę nie musi – oznaczać tego, co mój umysł zdaje się mieć na myśli.
Sugestia Layli nie otworzyła mi oczu. Przecież to oczywiste, że już o tym myślałam. Od tygodnia zastanawiam się, czy go o to nie poprosić. Ba, przecież to on był powodem, dla którego w ogóle napisałam ten fragment o wspólnym prowadzeniu farmy z chłopakiem. Nazwijcie to myśleniem życzeniowym lub czystym fantazjowaniem, ale ja doskonale wiem, o kim myślałam, gdy pisałam te słowa w aplikacji do konkursu.
Teraz mam jednak wrażenie, że byłoby to przekroczenie pewnej granicy, którą dotychczas oboje staraliśmy się utrzymać. Granicy, której ja bardzo skrupulatnie starałam się chronić. Luka jest pierwszą osobą w moim życiu, która nie zniknęła. Jest dla mnie kimś więcej niż tylko najlepszym przyjacielem – to moja opoka. Tradycja i bliska znajomość. Jest jak domowa tarta w każdą pierwszą sobotę miesiąca. Jest jak wspólne, choć zdalne, oglądanie Szklanej pułapki w parną letnią noc, z telefonami opartymi o stoliki kawowe. Jest jak pizza z idealnie wypieczonym ciastem, dodatkowymi pieczarkami i lekkim sosem.
Nasza relacja jest dla mnie najbliższa temu, co rozumiem przez pojęcie rodziny. Nie mogę – nie odważyłabym się – zaryzykować tego dla szansy zobaczenia, czy moglibyśmy stworzyć coś więcej.
Nawet jeśli się nad tym zastanawiam. Nawet jeśli powodem, dla którego nie uprawiałam z nikim seksu od siedemnastu miesięcy, jest to, że porównuję każdego mężczyznę z Luką i zawsze jestem rozczarowana.
Ale może ten pomysł – to udawanie, że jesteśmy razem – może to jednak jest jakieś rozwiązanie? Po tygodniu mogłabym ostatecznie wyrzucić to z głowy. Wyrzucić JEGO z głowy. Mogłabym przestać porównywać z nim innych mężczyzn i zająć się dalej swoim życiem.
Bo w końcu, gdyby coś miało się wydarzyć między mną i Luką, to czy już nie powinno było się wydarzyć?
Ta myśl jest jak stary siniak, w który od czasu do czasu wciskam kciuk, by ożywić tępy ból. Prawda jest taka, że bywały chwile, kiedy wydawało mi się, że on też może chcieć od naszej przyjaźni czegoś innego. Czasem po kilku wspólnych drinkach udawało mi się wyłapać te jego spojrzenia. Zatrzymujące się na dłużej na krzywiźnie mojego ramienia lub na dolnej wardze. Jego dotyk stawał się częstszy i bardziej swobodny. Dłoń na moim biodrze, gdy tańczymy na małym parkiecie. Jego czoło przyciśnięte do mojego. Chwile zamrożone w czasie, zawsze trwające nie dłużej niż sekunda lub dwie. Z jakiegoś powodu te chwile wystarczały jednak, bym myślała, że może on pragnie mnie tak samo, jak ja pragnęłam jego. Czegoś więcej niż tylko przyjaciela.
Bardziej niż cokolwiek innego.
Ale wtedy naciskam siniak i mówię sobie, że tak jest lepiej.
Bo w ten sposób mogę go zatrzymać.
– Nie jestem pewna, czy zamierza przyjechać do miasta w tym tygodniu – mówię w końcu do Layli, otrząsając się po długiej drodze powrotnej meandrami wspomnień i świadoma, że to bardzo kiepska wymówka.
Widzę to w jej spojrzeniu.
– Mieszka trzy godziny jazdy stąd. No i czy w tym miesiącu nie widziałam go już dwa razy?
Beckett dochodzi do wniosku, że to dobry moment, żeby się wtrącić.
– I czy nie zaprosiłaś go czasem na wspólne kwietniowe robienie dżemu truskawkowego?
Zapadam się głębiej w fotelu.
– On uwielbia dżem truskawkowy.
Beckett podnosi się z małego skórzanego fotela i wyciera dłonie o uda. A więc oficjalnie wymiksowuje się z tej rozmowy. Mentalnie jest już gdzieś między drzewami, nucąc pod nosem wesołą melodyjkę i trzymając w dłoniach kawałek świeżego ciasta z cukinii.
– Wychodzę – oznajmia i odwraca się na pięcie.
Layla też podskakuje i dopada go, zaciskając dłoń na jego łokciu, by nie zdążył jej uciec. Na odchodnym celuje jeszcze palcem w moim kierunku.
– Poproś Lukę albo ja zrobię to za ciebie.
Nawet nie chcę wiedzieć, jak by to miało wyglądać. Może zrobiłaby z tego prezentację w PowerPoincie. Na pewno jednak byłoby to dla mnie ostatecznym upokorzenie.
I wtedy, jak na zawołanie, mój telefon podskakuje na biurku. Wyrzuca z siebie jedno długie i mocne brzęczenie, a następnie nieruchomieje. Podnoszę go i spoglądam na listę nieprzeczytanych powiadomień. Niepokój ściska mnie w gardle i pełznie po moich ramionach.
7 nieodczytanych wiadomości
Luka Peters
3 nieodczytane wiadomości
Charlie
1 nieodczytana wiadomość
Charlie, Brian Milford, Elle Milford
Cholera. Chyba niewiele osób ma swojego ojca zapisanego na liście kontaktów imieniem i nazwiskiem, ale to chyba dobrze oddaje moją relację z tatą. Postanawiam odpisać mu w pierwszej kolejności.
16.32
Brian Milford: W pierwszy weekend listopada planujemy naszą kolację z okazji Święta Dziękczynienia. Estello, możesz przynieść ciasto dyniowe.
Mogę przynieść ciasto dyniowe. Super. Gdybym była typem osoby, która zapisuje wiadomości tekstowe, to jestem niemal pewna, że dokładnie taką samą otrzymałam równo rok temu. Ba, wydaje mi się, że oprócz tej jednej krótkiej wiadomości mój ojciec nigdy nie przysłał mi żadnej innej. Co przy okazji wyjaśnia trzy wiadomości od Charliego. Usuwam czat grupowy z tatą, jego żoną i moim przyrodnim bratem i przechodzę od razu do wiadomości tylko od tego ostatniego.
16.37
Charlie: Złotousty człowiek, nieprawdaż?
16.47
Charlie: Nie daj mu się wkurzyć.
Charlie: Przywieź ciasto z orzechami pekan.
Parskam śmiechem i wysyłam mu głupiego gifa – coś z podskakującym psem i płomieniami, który mniej więcej podsumowuje moje odczucia związane ze sposobem, w jaki zostaję zawezwana na świąteczną kolację. Niczym jakieś rozkapryszone dziecko. Gdyby nie ja, mój ojciec i jego nowa rodzina nie obchodziliby Święta Dziękczynienia – tata zaprasza mnie, żeby po prostu mieć to odhaczone. Może w ten sposób próbuje złagodzić swoje poczucie winy związane z tym, że zostawił mnie i moją mamę zdane na same siebie, a może to Elle go do tego zmusza? Bez względu na powód, zawsze jest to potwornie niezręczna kolacja przerywana jedynie pełnymi dobrych intencji próbami nawiązania rozmowy przez Charliego i ponurym mamrotaniem mojego taty pod nosem.
Tak, z pewnością przywiozę ciasto z orzechami pekan.
W następnej kolejności otwieram wiadomości od Luki, czując, jak dopada mnie stres całego minionego dnia. Coś mi się wydaje, że dzisiejszy wieczór sprowadzi się do butelki wina, filmu Bezsenność w Seattle i pizzy. Wszystko oczywiście w łóżku.
16.15
Luka: Jak tam Twoja rozmowa z dostawcą?
Luka: Przy okazji, jesteś słodka, kiedy mnie okłamujesz.
Luka: I skąd na moim telewizorze wzięły się ściągnięte trzy odcinki „Nagiego instynktu przetrwania”? Czy ja Cię jeszcze w ogóle znam?
No tak. Czasami zapominam, że dzielimy konto w usługach streamingowych. Dzięki Bogu, że oglądałam te mocno erotyczne filmy na Netflixie u Layli.
16.59
Luka: Charlie pisze coś do mnie o tarcie z orzechami pekan.
Luka: O rany.
Luka: Czy Layla robi teraz ciasto?
Nie powinnam czuć ukłucia zazdrości – no bo jak to: zazdrość o ciasto pekanowe? – a jednak. Właśnie takie emocje wywołuje we mnie Luka.
17.02
Luka: Na HBO znów leci dziś „Bezsenność w Seattle”.
Zamykam oczy i przyciskam telefon do czoła. Stukam w niego dwa razy palcem i podejmuję decyzję. Tak, zrobię to. Poproszę go. Poproszę go, by na jakiś czas udawał mojego chłopaka, i wszystko będzie dobrze.
17.31
Stella: Słuchaj, moglibyśmy dzisiaj porozmawiać na FaceTime? Chciałabym poprosić cię o pewną przysługę.
Telefon dzwoni niemal natychmiast, a na ekranie pojawia się zdjęcie Luki sprzed pięciu lat. Zrobiłam je w dniu, w którym zmusiłam go do odwiedzenia ze mną siedmiu różnych pizzerii, ponieważ w żadnej nie mogłam znaleźć sosu, który mi smakował. Na tym zdjęciu ma na sobie głupią czapkę, która wygląda jak gigantyczny kawałek pizzy. Wygląda śmiesznie.
Uwielbiam to zdjęcie.
Odczekuję kilka sygnałów, próbując zebrać się w sobie i być silniejszą wersją samej siebie. Wersją, która nie ma na bluzce plam po syropie klonowym, który kapnął mi, gdy rano próbowałam zajadać stres goframi.
Dam radę. Mogę poprosić Lukę o tę prostą przysługę i nic między nami nie musi się zmienić.
– Hej!
Radość w moim głosie jest oczywiście zbyt wymuszona, toteż natychmiast zderzam się z dzwoniącą ciszą. Słyszę tylko stłumione szuranie, zamykanie drzwi, a potem westchnienie.
– Czy możesz mi powiedzieć, co się dzieje?
Bawię się jednym z tych sosnowych odświeżaczy powietrza, których nie wrzuciłam do dolnej szuflady. Nerwowo przekręcam w palcach zawieszkę.
– Nie rozumiem? – Boże, jestem patologiczną kłamczuchą.
– Od tygodnia zachowujesz się bardzo dziwnie.
– Ja? Nie… nieprawda.
– Teraz też zachowujesz się dziwnie – naciska.
Ponownie wzdycha. Słyszę kłapnięcie, jakby właśnie rzucił się na łóżko. Wyobrażam sobie, jak leży – jego długie nogi, kostki zwisające nad krawędzią.
– No mów, La La. Co się z tobą dzieje? Nie pamiętam, kiedy ostatni raz prosiłaś mnie o jakąkolwiek przysługę.
Marszczę czoło i okręcam się wraz z fotelem w stronę okna wychodzącego na drzewa. Moja farma leży na uboczu. Prowadzi do niej jedna wąska, nieutwardzona droga. Jeśli się nią pojedzie, dotrze się w końcu do małego miasteczka Inglewild. Jakieś dwadzieścia lat temu ktoś próbował nadać mu przydomek Małej Florencji, porównując je do oszałamiająco pięknego miasta we Włoszech. Sądzę, że była to próba przyciągnięcia większej liczby turystów przyjeżdżających do Waszyngtonu lub Baltimore. Kampania reklamowa nie mogła jednak przynieść pokładanych w nią nadziei, choćby dlatego, że między Inglewild i Florencją nie ma absolutnie żadnych podobieństwa. No i nazwa się nie przyjęła.
– Jakieś półtora miesiąca temu – przypominam mu – poprosiłam cię o przywiezienie trzech galonów lodów czekoladowych z tego sklepu nieopodal twojego mieszkania. Musiałeś kupić specjalną chłodziarkę samochodową.
Jego śmiech odbija się echem w słuchawce i wbija między moje żebra.
– Okej, to prawda. Ale i tak uważam, że zachowujesz się jakoś dziwnie. O co chodzi?
Burczy mi w brzuchu i odruchowo spoglądam na zegarek. W spiżarni czeka na mnie ramen. Nieszczególnie jednak chciałabym jeść go tutaj, gdzie każdy może wejść i mnie zaskoczyć. O wiele bardziej wolałabym mieć kieliszek wina w dłoni.
– Czy mogę do ciebie oddzwonić z domu? – Decyduję się dać sobie jeszcze trochę czasu. Rzucam odświeżacz powietrza na biurko. Na kciuku mam jaskrawoczerwony ślad od zbyt mocnego szarpania sznureczka. Najwyraźniej chcę jeszcze bardziej przeciągnąć ten mój stan emocjonalnego rozedrgania. – Zaraz będę musiała wyjść.
– A wiesz, to zabawna historia – mówi, przeciągając głoski. – Wyobraź sobie, że jestem w mieście z wizytą u mamy. Mogę być u ciebie za jakieś dwadzieścia minut.
Cholera.
– Tak, jasne – mówię słabo, niemal panikując.
Cały Luka. Przypominam sobie, że jest moim najlepszym przyjacielem, a w naszej jakże już długiej znajomości były sytuacje, w których robiłam o wiele bardziej żenujące rzeczy niż proszenie go o bycie moim chłopakiem na niby. Na przykład wtedy, gdy zwymiotowałam na jego wycieraczce po tym, jak założyłam się z kimś, że wypiję cały dzban tajemniczego wina. Albo wtedy, gdy ścięłam grzywkę i przez długie osiemnaście tygodni nie zdejmowałam publicznie kapelusza. Przełknęłam ślinę, próbując opanować nerwy.
– Świetnie.
Tytuł oryginalny: Lovelight Farms (The Lovelight Series)
Tłumaczenie: Marcin Kowalczyk
Redakcja: Maryla Błońska
Korekta: Kornelia Dąbrowska
Projekt oryginalnej okładki: Sam Palencia at Ink and Laurel
Zdjęcie autorki © Marlayna Demond. The photo is cleared for world use.
Adaptacja okładki i skład: Amadeusz Targoński | targonski.pl
Opracowanie wersji elektronicznej:
Copyright © 2021 by B.K. Borison
All rights reserved
Copyright © 2023 by MT Biznes Sp. z o.o.
All rights reserved
Copyright © 2023 for the Polish translation by MT Biznes Ltd.
All rights reserved
Warszawa 2023
Ta książka jest dziełem fikcji. Wszelkie odniesienia do wydarzeń historycznych, prawdziwych ludzi lub rzeczywistych miejsc są fikcyjne. Wszystkie imiona, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora i wszelkie podobieństwa do rzeczywistych wydarzeń, miejsc lub osób, żyjących lub zmarłych, jest całkowicie przypadkowe.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentów niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci zabronione. Wykonywanie kopii metodą elektroniczną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym, optycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji. Niniejsza publikacja została elektronicznie zabezpieczona przed nieautoryzowanym kopiowaniem, dystrybucją i użytkowaniem. Usuwanie, omijanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
MT Biznes Sp. z o.o.
www.wydawnictwoendorfina.pl
ISBN 978-83-8231-343-7 (format epub)
ISBN 978-83-8231-344-4 (format mobi)
[1] Daglezja (in. jedlica) – to rodzaj zimozielonych drzew iglastych pochodzących z Ameryki Północnej (przyp. red.).
[2] Charlie Brown – fikcyjna postać kilkuletniego chłopca z komiksów Fistaszki.