Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Po kolejnej nieudanej randce Layla ostatecznie zrezygnowała z poszukiwania drugiej połówki. Zawsze marzyła o romantycznych uniesieniach i motylach w brzuchu, a po raz kolejny została sama przy stoliku z niezapłaconym rachunkiem.Do tego, cóż, prowadzenie piekarni w najbardziej romantycznym zakątku Inglewild zdecydowanie nie pomaga w porządkowaniu życia miłosnego…
Na szczęście Caleb Alvarez, nauczyciel lokalnego liceum, a dawniej zastępca szeryfa, ma na to idealne rozwiązanie! Oferuje Layli miesiąc randek bez zobowiązań – on postara się przywrócić jej wiarę w mężczyzn, a tymczasem ona oceni jego umiejętności randkowania. Gwarantuje spotkania bez presji, bez zobowiązań i, przede wszystkim, bez rozczarowań – dla Layli brzmi jak układ idealny! Niestety nie wezmą pod uwagę tego, że do ich planu włączy się coś jeszcze – prawdziwe uczucie. Czy Caleb i Layla zdołają się sobie oprzeć?
“Mixed signals” to 3. tom serii “Lovelight Farms”, opowiadającej o perypetiach mieszkańców urokliwego miasteczka Inglewild.
B.K. Borison mieszka w Baltimore ze swoim słodkim mężem, żywiołowym maluszkiem i ogromnym psem. W gimnazjum zaczęła pisać na marginesach książek i od tamtej pory pisze już nieustannie. Lovelight Farms jest jej debiutem literackim.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 440
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Każdemu, kto dotychczas zadowalał się jedynie okruchami.
Zasługujecie na cały cholerny tort.
I Elizie.
— Jesteś zupełnie inna, niż się spodziewałem.
To naprawdę odważne stwierdzenie pada z ust mężczyzny siedzącego naprzeciwko. Przyjechał po mnie z czterdziestopięciominutowym opóźnieniem, zrugał kelnerki, gdy tylko dotarliśmy na miejsce, wziął dwa drinki (tu cytuję: „Najtańszy burbon, jaki macie”), a następnie zamówił stek, nie zadając sobie trudu, by zapytać, na co ja mam ochotę.
— Och? — Postanawiam docenić tę jego próbę podjęcia konwersacji. Możliwe, że nie jest tak beznadziejny, jak to się na razie wydaje. Widywałam już dziwniejsze rzeczy. Dość wspomnieć faceta, który postanowił zabrać mnie na kolację bryczką. — Pod jakim względem?
Kroję deser na cztery idealne porcje i staram się przybrać minę, która będzie choćby udawać jakieś zainteresowanie. On beka w zaciśniętą pięść i ostatecznie porzucam wszelkie wysiłki.
— Jesteś ładniejsza — wyjaśnia. Przenosi spojrzenie na moje usta i tam je zatrzymuje. — Nie wiedziałem, że tak bardzo się ukrywasz. — Celuje widelcem w moim kierunku. — Twoje zdjęcie profilowe nie oddaje w pełni twojej urody.
Brr! Wsuwam do ust kolejny kęs ciasta. Marakuja z kokosem.
— To pewnie przez te twoje wypieki, no nie? Dzięki ciasteczkom jesteś pulchna we wszystkich właściwych miejscach.
Nawet nie wiem, od czego by tu zacząć.
— Tak. Prowadzę cukiernię.
Mój lokal mieści się na farmie — plantacji choinek, jakieś sześćdziesiąt kilometrów na zachód stąd. Mam też udziały w całej farmie. Spędzam dni na wyrabianiu ciasta, pieczeniu, dekorowaniu i pakowaniu, a wszystko to robię w starej szopie na sprzęt rolniczy, którą wraz z moją partnerką biznesową, Stellą, przebudowałyśmy na piekarnię, gdy tylko kupiła to miejsce. Duże okna ciągnące się od podłogi do sufitu. Podłoga ze starych dębowych desek. Wzdłuż ścian stoją przytulne, intymne budki z poduszkami i kocami. To dla mnie najcudowniejsze miejsce pod słońcem.
Kiedy przychodzę rano do pracy, zapalam światła i nakrywam stoły, to czuję się, jakbym żyła w śnieżnej kuli. Nawet w środku lata, gdy wilgotność jest tak duża, że mam wrażenie, jakbym przedzierała się przez zawieszoną w powietrzu galaretę, a moje włosy skręcają się w loczki. Kocham to miejsce. Praca w Lovelight Farms to najlepsza część mojego dnia, a fakt, że mogę ją wykonywać z dwójką moich najlepszych przyjaciół jest jak wisienka na torcie.
Stella zarządza całym biznesem, a Beckett dba o prowadzenie plantacji. Są najmilszymi, najukochańszymi ludźmi — oboje w związkach z równie miłymi, uroczymi, pięknymi osobami. Cieszę się ich szczęściem, nawet jeśli ich słodkie związki sprawiają, że w przypływie zazdrości mam ochotę wywrócić cały ten równo ułożony rząd ciasteczek.
O takich romantycznych miłościach się marzy. A ja… A ja jestem tu… z Bryce’em.
Kiedy po mnie przyjechał, nawet go nie poznałam. Nasze malutkie miasteczko jest położone na uboczu i większość ludzi całkowicie omija Inglewild w drodze na wybrzeże. Kiedy więc jakiś samochód zatrzymał się na podjeździe do mojego domu, pomyślałam, że Bryce przysłał po mnie kierowcę z Lyfta. Ale kiedy opuścił szybę i krzyknął: „HEJ, LAYLA”, poznałam go i jak oczadziała wsiadłam do jego samochodu.
Nie powinnam była tego robić. Trzeba było zakończyć to tam i wtedy. Przecież nie jestem głupia. Na desce rozdzielczej miał chomika z kołyszącą się głową… No, na litość boską! Mam szczęście, że mnie nie zamordował!
Przez całą drogę na wybrzeże wpatrywałam się intensywnie w jego twarz. Mogłabym przysiąc, że na zdjęciu profilowym był wysokim brunetem, tymczasem on…
Przeciąga dłonią po farbowanych blond włosach.
No właśnie.
Prawdopodobnie myśli, że wygląda uroczo, siedząc w ten sposób, taki swobodny i rozluźniony, trzymając dłonie pod brodą. Na nieszczęście dla niego, w tym momencie bardziej pociąga mnie ciepły rumowo-maślany sos na moim ciastku.
Wzdycham i spoglądam nad jego ramieniem na bar, próbując złapać wzrok naszej znękanej kelnerki. Już wcześniej wymieniłyśmy pełne współczucia spojrzenie, kiedy przyłapałyśmy go, jak zbyt długo wpatruje się w rąbek jej spódnicy.
Wydaje mi się, że to dlatego przyniosła mi ten kawałek alkoholowego ciasta z marakują, którego przecież nie zamawiałam.
Próbuję zmienić temat.
— Mówiłeś, że pracujesz w Ellicott City?
Kiwa głową, wsuwając do ust kolejny kęs steku. Przeżuwa przez chwilę z otwartymi ustami, po czym odpowiada, nie zadając sobie jednak trudu, by przełknąć. Efekt? Kawałki mięsa lecą w moją stronę wraz ze słowami. Marzę o ściance z pleksy między nami.
Wysokiej na trzy metry.
— A tak. Tam mój ojciec prowadzi kancelarię prawniczą.
— I ty pracujesz z nim?
— No, przecież już ci to mówiłem, nie?
No dobrze. Znów zapada ta niezręczna cisza. On wbija widelec w swój stek, a ja przeciągam czubkiem widelczyka po grubej warstwie bitej śmietany. Wcześniej powiedział, że jest właścicielem kancelarii prawniczej zajmującej się organizacją prac pro publico bono w całym regionie środkowoatlantyckim. No cóż, jego kancelaria, kancelaria ojca — jeden pies.
Wzdycham i odkrawam sobie kolejny kawałek ciasta.
— Skąd jesteś? — pyta.
Z czeluści piekieł. Przysłana na powierzchnię po to, by zniszczyć mężczyzn, którzy kłamią w internecie i są wredni dla pracowników niskiego szczebla z branży usługowej.
— Annapolis — mówię zamiast tego.
Kusi mnie, by wstać, przejść między stolikami i wejść prosto do oceanu. To nieskończenie bardziej atrakcyjna opcja niż kolejna chwila z Bryce’em.
To już moja trzecia pierwsza randka w tym miesiącu i chyba jestem tym po prostu zmęczona. Zmęczona mężczyznami, którym się wydaje, że wszystko im się należy i do wszystkiego mają prawo, są cholernie małostkowi i w ogóle — rozczarowujący. Czym sobie zasłużyłam na tę klątwę, by mieć nieudaną randkę po nieudanej randce? Przecież uczciwie płacę podatki. Nie zostawiam kubełka po popcornie pod fotelem w kinie. Przestrzegam przepisów ruchu drogowego i przekazuję datki na organizację charytatywną opiekującą się trójnożnymi kozami, o której Beckett ciągle nawija.
Dlaczego nie mogę znaleźć ani jednego sensownego faceta? Ja naprawdę nie mam wysokich wymagań. Chcę tylko kogoś, kto będzie umiał mnie rozśmieszać. Kogoś, kogo obchodzi to, co robię, mówię i myślę. Chciałabym móc po prostu siedzieć z kimś na sofie w idealnej, błogiej ciszy — z pizzą na stoliku kawowym i stopami wsuniętymi pod jego udo. Marzy mi się ktoś, kto da mi stronę z przepisami, gdy sam będzie czytał artykuł w lokalnej gazecie. Chcę mieć kogoś, z kim będę mogła dzielić moje małe, głupie i milczące chwile.
Kogoś, przy kim będę miała motyle w brzuchu.
Spoglądam na Bryce’a, który kłamał chyba we wszystkim oprócz swojego imienia.
Dłubie paznokciem w zębach.
Może taki ktoś po prostu nie istnieje.
— Skończyłaś college?
W jego pytaniu nie ma cienia ciekawości; słyszę w nim jedynie zadowolenie z siebie i protekcjonalność.
Znajome poczucie kompleksu odzywa się w tyle głowy, a żołądek ściska się mocno.
— Chodziłam do Salisbury.
Parska śmiechem, jakbym właśnie powiedziała jakiś świetny żart, po czym wyciąga swój widelec po kawałek mojego ciasta. Z trudem się powstrzymuję, żeby go nie odepchnąć. Dla mnie deser to ŚWIĘTOŚĆ.
— No tak, imprezowa szkoła. To ma sens.
Zaciskam zęby tak mocno, że aż się dziwię, że szkliwo się nie kruszy.
— Dlaczego?
— Cukiernicy nie muszą chodzić do poważnych szkół, prawda? Przecież dla ciebie nie ma chyba znaczenia, gdzie studiowałaś i co. Pewnie mogłabyś skończyć choćby szkołę cyrkową, a i tak mogłabyś piec swoje małe smakołyki przez cały dzień.
…szkoła cyrkowa…
…małe smakołyki…
O rany!
Potrzebuję sekundy, by się pozbierać. Kiedy odpowiadam, w moim głosie słychać wzburzenie i zmęczenie. Boże, jestem taka WYCZERPANA.
— Obroniłam podwójny dyplom z matematyki i inżynierii. Z wyróżnieniem. — Jakby to cokolwiek miało zmienić. — Jestem właścicielką małej cukierni i mogę się założyć, że w ciągu godziny robię więcej niż ty w ciągu całego dnia.
Krzywi się.
Odkładam widelczyk. Ten wieczór właśnie wskoczył na szczyt mojej listy „Najgorsze randki w życiu”, a konkurencja była spora.
Nie wierzę, że założyłam dziś moją zieloną sukienkę. Co za marnotrawstwo wspaniałej kreacji.
— Myślę, że już pora, żebyś poprosił o rachunek.
Unosi obie dłonie w geście poddania i patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami.
— Ojej, nie bądź taka delikatna. Przecież nie chciałem cię obrazić.
Ignoruję go i wsuwam do ust kolejny kęs kokosowego ciasta. Ten sos rumowy jest naprawdę zajebisty. Może gdy już to wszystko tutaj się skończy, wrócę i namówię szefa kuchni, by podzielił się swoim przepisem? Założę się, że będzie lepszym kompanem niż cały ten głupkowaty Bryce.
A tymczasem „cały ten głupkowaty Bryce” nie wykonuje żadnego gestu, który mógłby wskazywać, że chce poprosić o rachunek. Zrywam serwetę z kolan i rzucam ją na stół.
— Dobrze więc. Pójdę zapłacić rachunek przy barze.
Przewraca oczami.
— Właśnie miałem zamiar wstać. Naprawdę nie musisz być taka niemiła.
Och! A więc to ja jestem tutaj tą niemiłą osobą. No trudno.
Odsuwam krzesło, wstaję i kieruję się w stronę baru na skraju plaży. Zwykle nie jeżdżę tak daleko na randki, ale Bryce się upierał, aby przetestować ten nowy tiki bar na wybrzeżu. Nisko zawieszone girlandy ogrodowe. Kilka ognisk płonących w dużych, okrągłych misach. Stare beczki po winie i szum fal. Barmani stojący za małą łodzią wiosłową, która została przerobiona na bufet.
No cóż, byłoby nawet całkiem romantycznie, gdyby tylko gość, z którym tu przyjechałam, nie okazał się takim totalnym dupkiem.
Nasza kelnerka, Celia, czeka za barem z zaciśniętymi ustami, ale w jej oczach widzę życzliwość i wyrozumiałość. Wręcza mi rachunek, zanim zdążę o niego poprosić.
— Czy deser coś pomógł? — pyta.
Parskam śmiechem i otwieram rachunek.
— Tak, zdecydowanie. To była najlepsza część tego wieczoru.
— Mogę zaproponować jeszcze jedną porcję.
Kiedy kręcę głową, ona wydaje z siebie wymowne westchnienie.
— Nie powinnam nic mówić, ale ten facet to palant. Zasługujesz na kogoś znacznie lepszego.
— Tak, trafna uwaga — wzdycham.
Niestety, na żadnym z płatnych portali randkowych, na których jestem zarejestrowana, nie natknęłam się jeszcze na nikogo takiego. Bryce wydawał się najlepszym strzałem.
— A wiesz może, gdzie takich szukać? — dopytuję z rezygnacją.
Celia wyciąga z tylnej kieszeni grubą szmatkę i zabiera się za polerowanie szklanek, ale jej spojrzenie wędruje gdzieś nad moim ramieniem. Jej oczy stają się szkliste, jakby spostrzegła tam coś naprawdę godnego uznania. Kiwa głową w tamtą stronę.
— Może tamten na początek?
Kończę wypisywanie czeku i podążam za linią jej wzroku. Moje spojrzenie pada na mężczyznę lawirującego między stolikami ustawionymi na plaży.
To nie Bryce. Oczywiście, że nie! On jest tak samo wart zapamiętania jak papierek po gumie do żucia… zmięty i wciśnięty na dno mojej torebki.
Nie, facet, który się do nas zbliża, jest wysoki. Ponad metr osiemdziesiąt jak nic. Lśniąca skóra o wspaniałym brązowym odcieniu. Nie mogę dobrze przyjrzeć się jego twarzy, ponieważ ogląda się przez ramię. Patrzy na grupę osób, od której właśnie się oddala, i krzyczy coś do nich ze śmiechem. Ma na sobie kolorową hawajską koszulę, która powinna być śmieszna, ale przez rozpięte trzy górne guziki mogę skupić się tylko na jego obojczykach i rękawach przylegających do wypukłych bicepsów. Tkanina jest tam zbyt mocno naciągnięta, jakby miała trudności z zapanowaniem nad jego mięśniami.
Z roztargnieniem wpatruję się w tańczące ananasy na jego szerokiej klatce piersiowej. Wpatruję się w nie, a on podchodzi do baru, staje tuż obok mnie i kładzie dłonie płasko na blacie. Jego przedramiona się rozluźniają, a ja opieram się pokusie przeciągnięcia dłońmi po swoich policzkach.
Od kiedy to jestem tak zafascynowana męskimi PRZEDRAMIONAMI?
Je-zu!
— Poproszę jeszcze jedną piña coladę, jeśli to nie problem. Solenizant zaczyna mieć już lekko w czubie.
Celia spogląda na niego tak, jakby pragnęła mu dać coś więcej niż piña coladę. Przysuwam dłoń do ust, ukrywając uśmiech, i w końcu spoglądam na jego twarz. O mało nie krztuszę się z zaskoczenia.
— Caleb?
Tak, to Caleb Alvarez. Ten sam mężczyzna, którego widywałam co najmniej trzy razy w tygodniu od pięciu lat, ani razu nie myśląc wówczas o jego klatce piersiowej czy przedramionach. Zagląda do mnie w każdy poniedziałek, środę i piątek, zawsze zamawiając to samo: jednego croissanta i kawę. Ze śmietanką, bez cukru.
Caleb. Caleb TUTAJ, tak daleko od naszego małego miasteczka.
W barze na plaży.
W niemal nieprzyzwoicie rozpiętej hawajskiej koszuli.
Przekręca głowę w moją stronę, a jego oczy robią się okrągłe ze zdziwienia. Z fascynacją obserwuję, jak głęboki brąz jego tęczówek staje się cieplejszy, gdy mnie rozpoznaje. Nigdy w życiu nie zwracałam uwagi na kolor oczu tego człowieka. Zaskakuję samą siebie, przyglądając mu się tak intensywnie, jakbym widziała go po raz pierwszy w życiu. Włosy targane przez oceaniczną bryzę i ta ciepła, oliwkowa skóra…
Uśmiech unosi kącik jego ust, a ja muszę przełknąć ślinę.
Trzy razy z rzędu.
— Layla — mówi głosem wyrażającym słodkie połączenie zaskoczenia i zachwytu.
Zawsze wypowiada moje imię w ten sposób, ale tutaj brzmi to jakoś inaczej. Pewnie z powodu okoliczności… całej tej soli i piasku.
Zasycha mi w ustach.
— Hej, Caleb.
Wskazuję na jeden z ananasów otoczonych jaskrawopomarańczowymi kwiatami na jego klatce piersiowej. W głowie mam zupełną pustkę — jakby wszystko wyzerowały te trzy małe rozpięte guziki.
— Ładna koszula.
Kilka razy widziałam go w bluzie wyciętej pod szyją. W znoszonych dżinsach i wysokich butach. T-shirtach latem. Nigdy… nigdy nie wywołał we mnie takiej… reakcji.
Przesuwa dłonią po rzędzie guzików, a na jego policzkach pojawia się delikatny róż.
— Ach, to. Alex nalegał.
Brodą wskazuje w stronę stolików. Podążam za jego spojrzeniem i dostrzegam Alexa Alvareza — cichego, skromnego właściciela księgarni w naszym miasteczku — wykonującego właśnie jakąś pijacką wersję salsy z piękną rudowłosą dziewczyną. Oboje w równie przerażających hawajskich koszulach.
— To taka nasza mała tradycja. — Caleb próbuje się tłumaczyć.
— Właśnie widzę.
— Alex lubi wyraziste motywy. I spójne stroje.
To nawet ma sens. Wiem przecież, jak wyglądają witryny jego księgarni. Zawsze są odważne. W ostatnie Halloween po miasteczku krążyła nawet petycja dotycząca zbyt mocnej w przekazie interpretacji filmu Rocky HorrorPicture Show.
Wracam spojrzeniem do koszuli Caleba.
— Właśnie widzę — powtarzam.
— I lubi, gdy cała jego rodzina wygląda jak banda idiotów — dodaje Caleb, zaciskając dłoń na kieliszku, który podsuwa mu Celia. Uśmiecha się do niej z wdzięcznością.
Obie wzdychamy jednocześnie.
— Co za zbieg okoliczności, no nie? — Opiera łokieć na blacie i uśmiecha się do mnie promiennie.
O rany… Tych dołków w policzkach też wcześniej nie dostrzegłam.
— Przecież tyle tu barów — dodaje.
— Tak — przyznaję.
Nadal jestem cholernie rozkojarzona. Mój mózg wciąż próbuje dopasować tę wersję Caleba, którą mam przed oczami, do tej, którą zbudowałam sobie w głowie. I… jakoś nie idzie to najlepiej.
Czyżby ta hawajska koszula rzuciła na mnie jakiś urok?
Na ułamek sekundy Caleb przenosi wzrok na moją zieloną sukienkę, jego uśmiech robi się szerszy, choć pozostaje równie szczery, co wcześniej, a delikatny róż na policzkach przechodzi w bogatą, rubinową czerwień.
— Pięknie wyglądasz.
— Dziękuję — udaje mi się odpowiedzieć i powstrzymać chrząknięcie.
Bryce chyba ani razu nie powiedział mi, że ładnie wyglądam — no może poza tą uwagą, że wyglądam lepiej, niż sądził na podstawie mojego zdjęcia profilowego. Co za beznadziejny komplement.
Przecież włożyłam mnóstwo wysiłku, żeby dobrze wyglądać tego wieczoru. Założyłam moją miętowozieloną sukienkę na cienkich ramiączkach, z rozcięciem z boku aż do uda. Chciałam wyglądać ładnie. Chciałam czuć się piękna i pożądana.
Tyle zmarnowanego trudu.
— Jesteś tu ze Stellą i Beckettem?
Przez chwilę bawię się, wyobrażając sobie Becketta, naszego zrzędliwego farmera, marszczącego brwi i siedzącego z napojem kokosowym w dłoni. Ale to trwa tylko ułamek sekundy. Dotykam ramiączka mojej sukienki i wzdycham, spoglądając w stronę stolika, przy którym jeszcze chwilę temu siedziałam.
— Nie, jestem tu na randce. A właściwie to chyba lepszy byłby czas przeszły. BYŁAM tu na randce.
Bryce ulotnił się w międzyczasie. Nie ma go przy naszym stoliku… i mogłabym przysiąc, że brakuje też kilku sztućców. Oraz talerza z moim niedojedzonym deserem.
No co za dupek!
Caleb wygląda na zdezorientowanego.
— Eee, z samą sobą?
— Nie. Najwyraźniej z podłym gnojkiem, który objadł się i szybko uciekł.
Marszczę brwi, myśląc o czekającym mnie długim i niewątpliwie bardzo drogim powrocie Lyftem do Inglewild.
— Cholera! To on mnie tu przywiózł na kolację…
— I cię wystawił?
Twarz Caleba zmienia się w burzową chmurę. Zaciska szczęki i te urocze dołeczki znikają tak szybko, jak się pojawiły.
— Och, uwierz mi — mówię. — To nawet lepiej.
Nie wyobrażam sobie siedzenia w aucie Bryce’a podczas półgodzinnej jazdy z powrotem do Inglewild i wpatrywania w tę kiwającą się główkę na desce rozdzielczej. Pewnie puściłby Ace of Base. Albo — co gorsza — Nickelback.
— Nie powinien był cię zostawiać — mówi Caleb, wciąż wpatrując się w pusty stolik.
Ma taką minę, jakby zamierzał pobiec na parking, dogonić złoczyńcę i wymierzyć mu sprawiedliwość.
Z jakiegoś powodu ta myśl nawet mi się podoba.
— Nie ma problemu. Wezwę Lyfta.
Odwracam się do Celii, która stoi tam, gdzie stała, przenosząc spojrzenie między mną a Calebem.
— Chyba poproszę jednak o jeszcze jedno ciastko. Na drogę.
— Zaczekaj — mówi Caleb, owijając swoje długie palce tuż nad moim łokciem.
Ściska raz, ale nie puszcza. Jego dotyk jest delikatny, a dłoń ciepła.
— Ja cię odwiozę.
— Nie, nie. Dziękuję. Poradzę sobie.
Spoglądam w stronę Alexa, który właśnie wszedł na stolik ze swoją partnerką i próbują tam tańczyć. Oboje śmieją się tak bardzo, że z trudem stoją. Ich stół otoczony jest sporą grupką ludzi w hawajskich koszulach. W końcu dociera do mnie, że mam przed sobą całą rodzinę Alvarezów. Wuj Benjamin związał koszulę wysoko wokół talii w dziwny sposób, tak że przypomina ona teraz krótki top.
Uśmiecham się.
— Ty zresztą i tak nie możesz się stąd urwać. To przecież urodziny twojego brata.
Mrużę oczy, skupiając spojrzenie na ciemnowłosym mężczyźnie w kokosowym staniku na skraju ich małej grupki. Jest nieco wyższy od reszty.
— Czy to Charlie?
Caleb nawet nie patrzy w tamtą stronę.
— Tak, to on.
Patrzę, jak przyrodni brat Stelli kręci drinkami w obu dłoniach.
— Przyjechał specjalnie z Nowego Jorku?
— Znasz go. Nie przepuści żadnej imprezy.
Caleb nie spuszcza ze mnie wzroku, a jego dłoń nadal spoczywa na mojej ręce.
— A Alex nie będzie pamiętał zbyt wiele z tej imprezy. Zapewniam cię. Pozwól mi się odwieźć do domu.
— Ale jego drink…
— Zaniosę mu go i możemy jechać.
— A on jak wróci?
— Wynajęliśmy całego busa. Takiego imprezowego, pomalowanego w palmy…
No tak.
Caleb obrzuca mnie kolejnym dziwnym spojrzeniem, a jego policzki stają się niemal szkarłatne.
— On naprawdę uwielbia tropikalne motywy — mamrocze zawstydzony pod nosem.
Zaciskam wargi, by powstrzymać uśmiech.
— Zamierzasz ukraść busa? — pytam.
— Co? A, nie, nie. — W jego oczach pojawiają się iskierki niepokoju. — Przyjechałem swoim samochodem.
— Nie lubisz muzyki Jimmy’ego Buffetta?
W odpowiedzi w kącikach jego ust pojawia się lekki uśmieszek.
— Wydaje mi się, że każdy trochę go nienawidzi — dodaje na głos.
— Z wyjątkiem Alexa — uzupełniam.
— Tak, oczywiście. Z wyjątkiem Alexa.
Jego uśmiech rozszerza się i jest teraz tak jasny i piękny, że muszę napomnieć samą siebie, żeby oddychać. Na jego policzkach znów pojawiają się dołeczki i dobrze, że trzyma mnie za rękę, bo to bardzo przyjemne. Przesuwa kciukiem po mojej skórze — takim delikatnym, bezwiednym ruchem…
Caleb przechyla lekko głowę i kosmyk ciemnych włosów opada mu na czoło.
Z jakiegoś odległego zakamarka mojego umysłu dociera do mnie pytanie: Co tu się do cholery dzieje?
Kiedy Caleb Alvarez stał się takim „gorącym ciachem”?
— Jeśli jesteś pewien… — mruczę.
Ja już nie mam pewności odnośnie do niczego. Chyba w życiu nigdy nie byłam tak mało pewna czegokolwiek. Jaki jeszcze sekret Caleb trzyma w zanadrzu? Potrafi grać na harmonijce? A może on też ma na desce rozdzielczej figurkę jakiegoś dziwnego zwierzaka z kołyszącą się głową? Czy jest cholernie gorący, ale nie umie prowadzić? O Boże, a co, jeśli on jeździ W CISZY? Może nie znosi muzyki? Nie mam bladego pojęcia. Szczerze mówiąc, to w tym momencie zgodzę się na wszystko, aby pozwolić mu się odwieźć. Mój umysł jest zaczadzony widokiem tych silnych bicepsów i koszulki z palmami.
— Jestem pewien — mówi zdecydowanym tonem. — Daj mi tylko sekundkę. Pogadam z Alexem i już idziemy.
Puszcza moją rękę i podnosi z baru kieliszek. Z ogromnym zainteresowaniem obserwuję, jak koszula napina się na jego klatce piersiowej. Mam wrażenie, że trafiłam do jakiejś alternatywnej rzeczywistości, w której miły, skromny i niepozorny facet przychodzący do mojej cukierni z niemal wojskową regularnością nagle staje się zabójczym przystojniakiem w hawajskiej koszuli.
Caleb odchodzi, manewrując między stolikami. Jakimś cudem udaje mu się nie wyglądać śmiesznie w tej hawajskiej koszuli i z babskim drinkiem w dłoni. Odprowadzam go wzrokiem.
Podobnie jak wszystkie inne kobiety wokół. I kilku mężczyzn…
Celia gwiżdże cicho. Cholera, całkiem zapomniałam, że wciąż tu stoi.
— Szybko działasz.
Drapię się po brwi i patrzę, jak Caleb próbuje na chwilę odciągnąć Alexa na bok. Alex robi unik, a Charlie wyrzuca w górę pięści.
— Mieszkamy w tym samym miasteczku. Znamy się.
— Och, ja też chciałabym go poznać — kelnerka mamrocze pod nosem.
Spoglądam na nią i unoszę wysoko obie brwi.
— Nie krępuj się. Nie stoję ci na przeszkodzie.
Macha dłonią.
— Eee. Nie skorzystam. Wyczuwam między wami odpowiednie wibracje.
— Coś ci się zdawało. To po prostu fajny facet.
Najfajniejszy. Prawdziwy dżentelmen. Regularnie widzę, jak pomaga staruszkom przejść przez ulicę. Każdego roku zgłasza się na ochotnika do pracy na farmie. To już tradycja, że mieszkańcy pomagają nam przygotować pola do nowego sezonu. I czasem się zastanawiam, czy naprawdę lubi maślane croissanty, które regularnie zamawia, czy po prostu chce w ten sposób wspierać lokalny biznes. Stella kiedyś określiła go jako „osobę chronicznie uprzejmą”. To prawda. Zawsze ma czas, by pomóc mi w załadowaniu siedmiu worów cukru na tylną kanapę mojego hatchbacka.
A cztery miesiące temu Dane, szeryf naszego miasteczka, zwolnił go ze stanowiska zastępcy właśnie za to, że był „zbyt miły”.Z tego, co słyszałam, chodziło o to, że zbyt często przyjmował obietnice późniejszej zapłaty za mandat, zapisane na odwrocie starych rachunków. Słyszałam od Matty’ego z pizzerii, że niektóre z tych obietnic nie dotyczyły pieniędzy.
Od tamtej pory Caleb dorabiał sobie w szkole jako nauczyciel na zastępstwach.
Patrzę, jak wyraźnie wstawiony Alex próbuje pociągnąć starszego brata za sobą. Wszyscy przy stole mu kibicują. Uśmiecham się.
— Taki naprawdę fajny facet.
— Jasne, jasne.
Celia odstawia na bok szklankę, którą polerowała już od dobrych piętnastu minut. Bierze następną.
— Dam ci dwa kawałki na drogę — dodaje.
Calebowi w końcu udaje się ściągnąć Alexa ze stolika. Patrzę, jak stoją nachyleni do siebie. Caleb mówi coś bratu — coś, co sprawia, że ten się nagle rozpromienia, próbuje ponownie wspiąć się na stolik i przysłania sobie oczy dłonią, choć słońce zaszło już kilka godzin temu. Rozgląda się i szybko lokalizuje mnie przy barze.
Na mój widok drze się na całe gardło:
— LAAAAAAAYLA!
Caleb robi przerażoną minę.
Podchodzę do nich. Gdy jestem już blisko, Alex wykonuje spektakularny łabędzi skok z blatu stołu, lądując gdzieś w pobliżu moich stóp. Obejmuje mi nogi ramionami.
— Laylaaa — przeciąga ostatnią sylabę w całkiem udanej próbie podrobienia Erica Claptona. — Przyszłaś na moje urodziny!
Próbuję go podnieść, ale przeszkadza mi w tym góra mięśni, która nagle obejmuje nas oboje w niedźwiedzim uścisku. Charlie pachnie tak, jakby wylał na siebie całą półkę różnych alkoholi, a jego wielka twarz wciska się w moje ramię.
— Layla. — Brzmi to tak, jakby miał zamiar się za chwilę rozpłakać. — Jak dobrze cię widzieć.
Przyciskam dłoń do jego czoła i odpycham go od siebie.
— Widzieliśmy się w zeszły weekend, ty brutalu.
Stella i jej chłopak Luka zjedli razem z nami kolację, dając mi wyjątkową przyjemność obserwowania, jak moi najlepsi przyjaciele się migdalą. Charlie wyszedł po piętnastu minutach, wymawiając się bólem brzucha, a ja zakończyłam tamten wieczór z najlepszym kawalerem, jakiego zdarzyło mi się poderwać od miesięcy — dużą butelką Sauvignon Blanc i talerzem ciasteczek z masłem orzechowym, które sama upiekłam.
— A jednak — mówi niewyraźnie Charlie. Cofa się, a jego duże niebieskie oczy są okrągłe jak spodki. Ma na sobie kokosowy stanik i kwiatek za uchem. Wygląda przezabawnie. — Chcesz drinka?
Alex ponownie wydaje z siebie wysoki pisk.
Drinki, drinki, drinki — skanduje teraz cała rodzina Alvarezów. Nagle czuję dwie silne dłonie na moich ramionach, delikatnie odciągające mnie od tych naprawdę nieźle już wstawionych, ale przy tym jakże sympatycznych ludzi.
— Może jednak nie powinniśmy byli się żegnać — mruczy Caleb.
Jeden z jego wujków próbuje wcisnąć mu w rękę mały kieliszek. Caleb się krzywi i kręci głową, po czym spogląda gdzieś ponad moim ramieniem.
— Jezu. Charlie całkiem już odleciał. Zachęca wszystkich, by spijali drinki z niego.
Absolutnie nie chcę tego widzieć.
— Wierzę ci na słowo.
— Słusznie. Chyba na nas już czas.
Wyciąga dłoń w moją stronę.
Podaję mu swoją i razem brniemy przez piasek w stronę parkingu.
Na szczęście Caleb nie ma żadnych kiwających się główek na desce rozdzielczej swojego samochodu.
Jest tam za to jeden z tych sosnowych odświeżaczy powietrza z logo Lovelight, które Stella zaczęła sprzedawać kilka miesięcy temu. Stara gazeta zaklinowana między konsolą środkową a fotelem kierowcy. Pudełko z mojej cukierni, które próbuje ukryć, gdy tylko wsiadam do jego jeepa.
Wpatruję się w niego, gdy siada w fotelu kierowcy, regulując nawiewy tak, by dmuchały na moje nogi, a nie na twarz. Sprawdza lusterka wsteczne i boczne, a ja uśmiecham się mimowolnie. Oczywiście, że Caleb sprawdza lusterka za każdym razem, gdy wsiada do samochodu. Nawet jeśli to jego własny samochód. Założę się, że zna też wartość ciśnienia w oponach.
Mrużę oczy i uważnie mu się przyglądam, czując jakiś dziwny, narastający niepokój.
— Zmieniłeś fryzurę?
Zaskoczony przesuwa dłonią po włosach. Widzę, że jest skrępowany tym pytaniem.
— Nie.
— A może urosłeś? Na pewno nie jesteś wyższy?
Prycha.
— Od osiemnastego roku życia nie urosłem ani o włos.
Spogląda na mnie, mrużąc oczy.
— Dlaczego pytasz?
— Miałeś operację nosa?
Robi urażoną minę.
— Nie.
— Wymiana stawu biodrowego?
Wybucha śmiechem.
— Nie. Co cię opętało?
— Po prostu… Po prostu wydajesz się jakiś inny niż zwykle. To wszystko.
Gorętszy — dodaje mój umysł. Dziesięć na dziesięć w skali męskiej atrakcyjności. Przysięgam na moje bagietki z masłem i dżemem, że nigdy wcześniej nie widziałam Caleba wyglądającego tak… jak teraz. Może to jakieś przelotne zauroczenie z mojej strony. Coś w stylu: „och, jaki on jest słodki”.
Ale… Ale on nie jest po prostu słodki.
On jest cholernie pociągający.
I przyznaję, że jestem tym odkryciem naprawdę wstrząśnięta.
Rozsiadam się z w fotelu, kątem oka patrząc, jak Caleb przygotuwuje się do jazdy. Robi to z takim namaszczeniem, jakby miał za chwilę wystrzelić nas w kosmos.
To ta hawajska koszula.
Tak, to na pewno to.
— Jestem zdziwiona — wyrzucam z siebie nagle.
Caleb lustruje mnie niepewnym spojrzeniem, sprawdzając, czy mam zapięte pasy. W końcu rusza i wyjeżdża z parkingu. Wydaje mi się, że już żałuje swojej propozycji odwiezienia mnie do domu.
— Czym?
— Że nie chciałeś przejechać się imprezowym busem.
Parska cichym śmiechem. Caleb często się uśmiecha, ale śmiech jest rzadkością i na ten dźwięk zapadam się głębiej w fotelu. Jego śmiech jest… miły. I ciepły.
— Eee. Wszystkie te błyskające lampki przyprawiają mnie o ból głowy. Poza tym wyszedłem dziś późno ze szkoły. Nie zdążyłem się z nimi zabrać.
Wyczuwam w tym cień ironii.
— Jak ci idzie? Pytam o szkołę.
— Dobrze. To coś zupełnie innego. Dopiero się wdrażam. Miałem szczęście, że Katie Metzler zdecydowała się na tę podróż na Florida Keys w poszukiwaniu samej siebie.
Według mnie to dość dziwny wybór miejscówki, jak na taką wyprawę, ale okej.
— Dyrekcji bardzo zależało na znalezieniu nauczyciela hiszpańskiego na semestr letni i przymknęli oko na fakt, że mam praktycznie zerowe kwalifikacje. Dopiero teraz staram się o certyfikat. Mam nadzieję, że w przyszłym roku będą mogli przyjąć mnie na stałe. W sumie to świetnie wszystko się ułożyło.
— Byłeś zły? No wiesz, na to całe zamieszanie w biurze szeryfa?
— Chodzi ci o to, że Dane mnie wyrzucił? — Znów parska tym swoim uroczym śmiechem. — Nie. Absolutnie nie. To była dobra decyzja. Obaj wiedzieliśmy, że nie jest to praca dla mnie. Zwolnił mnie, żebym mógł dostać odprawę. — Rzuca mi przelotne spojrzenie. — A może i powinienem być trochę zły? W sumie sam nie wiem. Czułem przede wszystkim ulgę. Myślę, że jako nauczyciel mogę pomóc większej liczbie osób. Zwłaszcza dzieciakom.
To ma sens. Nasze miasteczko jest tak małe, że Caleb poświęcił więcej czasu na powstrzymywanie pani Beatrice przed wykorzystywaniem swojego samochodu jako tarana przed jej kawiarnią niż na zapobieganie jakimkolwiek poważniejszym wykroczeniom, nie mówiąc już o prawdziwych przestępstwach. Jestem pewna, że Dane sam świetnie sobie ze wszystkim radzi.
— Alex powtarza mi, że powinienem dać sobie spokój z certyfikatem i ograniczyć się do pokazywania powtórek telenoweli, którą zawsze kazała nam oglądać nasza abuela. Nie przegapiła chyba ani jednego odcinka Corazón Salvaje.
Uśmiecham się. Czasem widuję go w mieście z babcią. To zabawny widok. Jest przy niej ogromny, ale ta drobna kobieta dyryguje nim, każąc mu nosić swoje zakupy.
— Dzikie serce?
— Dokładnie.
Mruczę pod nosem.
— Hmm. To może wcale nie jest taki zły pomysł.
— Dyrekcja mogłaby mieć inne zdanie na ten temat.
Parskam śmiechem i zerkam przez ramię na tylną kanapę. Panuje tu zdecydowanie większy porządek niż w moim samochodzie. U mnie z tyłu walają się pogniecione paragony, stare foremki do ciast i przeterminowane cukierki… Tutaj pachnie cynamonem, jakby miał gdzieś zachomikowaną całą tacę pierniczków. Dotykam krawędzi pudełka z ciastkami, które wcisnął pod mój fotel. Mam nadzieję, że znajdę tam coś słodkiego. Zapomniałam wziąć z baru ciasto, które obiecała mi kelnerka. Nie było na to czasu, bo Caleb próbował czym prędzej ewakuować mnie z tego miejsca, opędzając się od całej rodzinki Alvarezów jak od natarczywych much.
Szarpnięciem wyrywam spod siedzenia białe pudełko. Zdaję sobie sprawę z tego, że mam na sobie bardzo obcisłą zieloną sukienkę i w tym momencie materiał prawdopodobnie podchodzi mi do pasa, na szczęście wzrok Caleba jest skupiony na drodze. Dzięki Bogu!
— Coś tu jeszcze zostało? — pytam.
— Myślisz, że mam aż tak silną samokontrolę?
Spoglądam na niego i z pełnym przekonaniem mówię:
— Tak. Absolutnie.
Przecież co tydzień przychodzi do mnie i zjada dokładnie jednego croissanta, wpatrując się z tęsknotą w stos donutów. Ma niesamowitą samokontrolę. Jego dłonie zaciskają się bezwiednie na kierownicy, a ja poprawiam się na fotelu. Moje spojrzenie wędruje w górę po jego ramieniu, przesuwa się na zagłębienie pod jabłkiem Adama i wzdłuż mocno zarysowanej linii szczęki. Odrywa jedną rękę od kierownicy i przeczesuje sobie ciemne włosy. W tych ciemnościach są niczym rozlany atrament. Jak roztopiona czekolada…
Serio. A przecież znam go od lat. Jak mogłam dotychczas nie zauważyć, jak BARDZO jest przystojny?
Pewnie dlatego, że się gdzieś pogubiłam w tych moich maniakalnych już chyba próbach znalezienia partnera życiowego. Albo przez ten ciąg nijakich mężczyzn, którym pozwoliłam się do mnie przystawiać przez ostatnie kilka lat. A może winna jest narzucona samej sobie zasada, by nigdy, przenigdy nie umawiać się z nikim z naszego miasteczka? Tak, to pewnie stąd te klapki na moich oczach.
W miasteczku jest kilku kawalerów na krzyż. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że codziennie musiałabym mijać faceta, z którym mi nie wyszło. Gdybym musiała regularnie widywać Bryce’a czekającego w kolejce do mojej cukierni, zamawiającego moje ulubione ciasteczka owsiane z białą czekoladą… Brr. Chybabym umarła. Zapadłabym się pod ziemię.
Albo ostatecznie aresztowano by mnie za morderstwo.
Caleb odchrząkuje.
— Czy mogę zadać ci jedno pytanie?
— Dzięki tobie oszczędziłam dziś mnóstwo kasy na Lyfta. Nie tylko więc możesz zadać mi pytanie, ale także masz u mnie darmową kawę przez cały tydzień.
W kącikach jego ust pojawia się łagodny uśmiech.
— Ty mi już dajesz darmową kawę.
— No to teraz dostaniesz kawę ORAZ prawo do pytania.
Milknie na chwilę.
— Tylko jednego?
— A ma to jakieś znaczenie?
Wygląda na zaskoczonego, że pytam.
— Oczywiście, że ma.
— Niby jakie?
— Bo jeśli mogę zadać ci tylko jedno pytanie, to muszę dobrze je wybrać.
— Faktycznie, chyba byłoby lepiej — mówię ze śmiechem.
Wydaje z siebie niskie, przyjemne mruknięcie. Patrzę, jak światła uliczne rozjaśniają cienie na jego twarzy. Widzę złoto, srebro i ciepłą, bardzo ciepłą czerwień. Uśmiech znika z jego ust, a w oczach pojawia się jakieś wahanie. Spogląda na mnie, po czym z powrotem odwraca wzrok na drogę.
— Dlaczego poszłaś na kolację z takim facetem?
Poprawiam się nerwowo w fotelu.
— Jakim?
Mruczy coś pod nosem, ale nie mogę wyłapać żadnego konkretnego słowa.
— Z kolesiem, który zostawia cię z niezapłaconym rachunkiem i jeszcze kradnie ze stołu sztućce — mówi głośno i wyraźnie.
Wzdycham i przyciskam dwa palce do czoła.
— Też to zauważyłeś?
— Kilka tygodni temu słyszałem, jak rozmawiałaś ze Stellą w swojej cukierni — mówi z wahaniem. — O jakimś facecie, który przejechał całe twoje ubranie rolką do ubrań, zanim pozwolił ci wsiąść do swojego samochodu.
A tak. Peter. Kazał mi też założyć te foliowe jednorazowe ochraniacze na buty, ale postanowiłam zachować to dla siebie. Spoglądam przez boczną szybę i zakładam włosy za uszy. Wyprostowałam je dziś wieczorem, są gładkie i błyszczące. Z jakiegoś powodu wydaje mi się to głupie. Po co się tak starałam?
— Mam pecha do facetów — mówię w końcu tytułem wyjaśnienia.
To oczywiście spore niedopowiedzenie, ale nie mogę przecież opisać mu tragedii, jaką jest moje życie uczuciowe.
Peter i Bryce nie byli nawet najgorsi. Jeden koleś zapytał mnie, czy po wspólnym lunchu nie moglibyśmy pojechać po jego mamę i zabrać ją do pralni chemicznej. Inny przyszedł ze swoim kumplem i zachowywał się tak, jakby mnie z nimi w ogóle nie było. Przez czterdzieści dziewięć minut rozmawiali wyłącznie o futbolu i wychylili po siedem drinków. Na głowę.
— A tamten facet… jak on miał na imię… Justin?
— Jacob — poprawiam cicho.
To wspomnienie jest chyba najbardziej bolesne. O wszystkich pozostałych kolesiach mogę opowiadać zabawne anegdoty. Historie o dziwnych randkach. Ale z Jacobem chodziłam kilka miesięcy. Otworzyłam się przed nim i dałam mu tak wiele kawałków siebie w desperackiej próbie, by to się w końcu udało. Tak bardzo chciałam, żeby ktoś po prostu ze mną… był, że zaczęłam przymykać oko na pewne sprawy. Sama przed sobą usprawiedliwiałam jego beznadziejne zachowania, wmawiając sobie, że się zmieni. Jego niezdecydowanie. Jego obojętność. Mówiłam sobie, że po prostu potrzeba więcej czasu, by między nami kliknęło. Że on potrzebuje więcej czasu, by mnie POLUBIĆ.
Ale im więcej czasu z nim spędzałam, tym wyraźniej czułam, że tracę te części siebie, które dobrowolnie mu dałam. Nie traktował mnie ani naszego związku priorytetowo. Był bardziej skupiony na swoim telefonie niż na mnie.
Zasługiwałam na lepsze traktowanie. ZASŁUGUJĘ na coś lepszego.
— Jacob był do bani — oznajmia Caleb.
Znów bezwiednie zaciska szczęki.
— To prawda — przyznaję.
— Więc o co chodzi? — pyta, wrzucając kierunkowskaz przed zjazdem z autostrady. — Wszyscy twoi faceci wydają się…
— Palantami? — podsuwam usłużnie. Dupkami? Wielkimi frajerami, którzy tylko marnują mój czas?
Parska śmiechem, ale to wcale nie brzmi wesoło. Jest w tym jakaś głębia i powaga.
— Tak — potwierdza. — Wszyscy wydają się palantami.
Nic nie mówię. Naprawdę nie potrzebuję przypominania, że moje życie uczuciowe to katastrofa. Że jedyna rzecz, o której od zawsze w głębi ducha marzyłam, wciąż pozostaje poza moim zasięgiem i jest taką samą zagadką jak ciemna materia oraz życie pozaziemskie. Bez względu na liczbę randek, na których byłam, wciąż jest mi do tego tak samo daleko.
Nie rozumiem, jak coś, co wydaje się takie proste dla innych, może być tak trudne dla mnie.
— Laylo — Caleb wypowiada moje imię z westchnieniem. Kiedy robi to w ten sposób, mam wrażenie, jakby kładł mi dłonie na ramionach i delikatnie mną potrząsał. — Dlaczego marnujesz czas na takich kolesi? Dlaczego zadowalasz się okruchami, skoro zasługujesz na cały cholerny tort?
Ściska mnie w piersi. Ból, którego źródło jest w głębi mnie.
— To naprawdę piękna myśl, ale czasem okruchy to wszystko, na co można liczyć.
Widzę, że moja odpowiedź mu się nie spodobała, więc odwracam głowę i spoglądam przez szybę na zmieniający się krajobraz, w miarę jak oddalamy się od wybrzeża. Jest już późne lato i przyroda jest tu teraz taka bogata i żywa. Jedziemy szybko i uświadamiam sobie, że te krótkie złote kreseczki w powietrzu to świetliki.
Milczę, licząc na to, że Caleb spróbuje przekonywać mnie, że jestem w błędzie. On jednak tego nie robi, cierpliwie czekając, aż powiem coś jeszcze. I coś faktycznie się we mnie odblokowuje. Słowa płyną same.
— Nie wiem. Chyba po prostu szukam w niewłaściwych miejscach. Pragnę mieć kogoś tylko dla siebie. No, a nie każdy jest idealny od samego początku, wiesz? Czasem ludzie potrzebują trochę czasu, by rozbłysnąć w pełni. Każdy zasługuje na swoją szansę.
Wzruszam ramionami, czując się jak ostatnia naiwna. Czy po tym incydencie z rolką w ogóle powinnam poświęcać Peterowi jeszcze jakąkolwiek uwagę?
— Wiesz, gdy jestem ze Stellą i Luką, Beckettem i Evie… jestem w zasadzie otoczona miłością. To chyba dlatego staram się zdobyć chociaż okruchy, niż nie mieć nic.
Opieram czoło o chłodną szybę okna.
— Może właśnie na tym polega mój problem — dodaję. — Może powinnam na jakiś czas całkowicie zrezygnować z ciast, okruchów i w ogóle ze wszystkiego.
Caleb milczy i jedynym dźwiękiem jest monotonne dudnienie silnika. Szum powietrza i opon, niemożliwe do zrozumienia głosy z mocno przyciszonego radia.
— Ta analogia zrobiła się nieco dziwna — mówi po dłuższej chwili.
— Tak było — wzdycham.
Prawda jest taka, że patrzyłam, jak Stella na poważnie zakochuje się w Luce, mężczyźnie, w którym podkochiwała się przez prawie dziesięć lat. Potem patrzyłam, jak Beckett zakochuje się w Evelyn, kobiecie, która jest jego absolutnym przeciwieństwem. I kiedy Beckett wyznał swoją miłość za pośrednictwem mediów społecznościowych — co było szokiem dosłownie dla wszystkich, w tym prawdopodobnie największym dla samego Becketta — nasza mała farma stała się prawdziwym magnesem dla każdego, kto marzył o odrobinie romantyczności. W ciągu ostatnich trzech miesięcy byłam świadkiem większej liczby oświadczyn, pierwszych randek i spotkań nieszczędzących sobie czułości par, niż mógłby znieść ktoś, kto, tak jak ja, znalazł się na poboczu.
Ja też pragnę dla siebie trochę tej magii!
— Czy… — zaczął Caleb, ale szybko przerwał, zaciskając mocniej dłonie na kierownicy. — Czy Jesse nie zaprosił cię na randkę kilka miesięcy temu?
Unoszę brew i zerkam na niego z ukosa. Mogłabym przysiąc, że rumieni się aż po czubki uszu. Słodkie.
— To był konkurs wiedzy — mówi cicho. — Wydaje mi się, że całe miasteczko słyszało, że chce się z tobą umówić.
To prawda. Wykrzyczał swoje zaproszenie do mikrofonu, kiedy byłam w drodze do baru po kolejny dzban piwa. Wzruszam ramionami.
— Nie umawiam się z nikim z naszego miasteczka. Taką mam zasadę.
Caleb mruga gwałtownie.
— Ach.
Czuję, że oczekuje wyjaśnień.
— Biorąc pod uwagę moje dotychczasowe osiągnięcia w tej sferze, jakoś nie mam ochoty spotykać się z byłymi chłopakami i na nowo przeżywać niepowodzenia za każdym razem, gdy potrzebuję karczocha ze sklepu spożywczego.
— Czy to aż tak często?
Uśmiech Caleba jest niespieszny. Zaczyna się w jednym kąciku ust i rozlewa powoli, aż w końcu rozświetla całą twarz. Nie mogę oderwać wzroku od tego wspaniałego zjawiska. Jestem nim urzeczona. Niech ktoś wyleje mi na głowę kubeł zimnej wody. Szybko.
— Czy aż tak często kupujesz karczochy? — uzupełnia.
— A zdziwiłbyś się.
— O tak, na pewno.
Ponownie zapada między nami milczenie. Miarowe dudnienie, szum kół i jakaś powolna, delikatna muzyka z głośników. Wyczerpanie osiada głęboko w moich kościach, a moje ramiona opadają. Jestem tak bardzo zmęczona. Zmęczona robieniem w kółko tego samego i nieotrzymywaniem niczego w zamian.
Caleb ma rację. Zadowalam się okruchami.
— Myślę, że to już koniec — oświadczam.
Te randki do niczego nie prowadzą. Z każdą kolejną porażką moje serce twardnieje coraz bardziej. Nie rozumiem, dlaczego tak trudno jest mi znaleźć kogoś sensownego.
— Koniec z ciastem. Żadnych babeczek… ani nawet żelków. Od tej pory jem tylko warzywa.
Caleb nie komentuje mojej determinacji, by rozwijać zaproponowaną przez niego analogię. Podpiera się łokciem o krawędź drzwi i knykciami pociera szczękę.
— Jeśli to poprawi ci humor — mówi — ja też nie mam szczęścia w randkowaniu.
Naprawdę nie mogę się powstrzymać. Parskam głośno.
Caleb — z tymi jego włosami, twarzą, dołeczkami i umięśnionymi ramionami. Przecież wszystkie kobiety w tym barze chętnie umówiłyby się z nim na kolację. Założę się, że kiedy zdejmie w domu tę śmieszną hawajską koszulę, karteczki z numerami telefonów napalonych dziewczyn wysypią się z niej jak konfetti.
— Naprawdę trudno mi w to uwierzyć — mówię głośno.
— Co? Niby czemu? — Na jego twarzy maluje się całkowite zagubienie.
— No spójrz tylko na siebie.
— Nie rozumiem?
Macham ręką w jego stronę. Jak jedna z tych pięknych hostess prezentujących samochody na targach motoryzacyjnych. Mam wrażenie, że powinnam podnieść teraz tekturową planszę z oceną. Trzy dziesiątki.
— No spójrz na siebie.
Na jego twarzy pojawia się wyraz zakłopotania. Chrząka.
— Kiedy ostatni raz widziałaś mnie z kimś w mieście?
— Oprócz Alexa? — dopytuję przekornie.
— Tak, oczywiście, oprócz mojego brata.
W takim razie najczęściej widuję go z jego drobniutką babcią. Czasem także z mamą i tatą na niedzielnym targu. Wokół nich zawsze krąży grupa kuzynów, którzy zdają się nieustannie sobie dogryzać. Caleb idzie zwykle na czele całej trupy, próbując utrzymać jako taki porządek.
— Nie należę do osób, które… — przerywa w pół zdania i wzdycha ciężko. — Nie wierzę, że ci to mówię — mamrocze zawstydzony. Bierze głęboki wdech, jakby dla dodania sobie animuszu, i głośno wypuszcza powietrze. — No dobrze. Myślę, że jestem naprawdę kiepski w tych sprawach. Może nie jestem jak ten cały Peter z rolką do ubrań, ale faktem jest, że po prostu nie jestem dobry w te klocki.
— Co konkretnie masz na myśli?
— Nie wiem. Może mówię coś, czego nie powinienem, a może jestem za mało zdecydowany. Albo zbyt bezpośredni. Nie mam pojęcia. Robię za dużo albo za mało. Wszystkie moje dotychczasowe relacje, o ile w ogóle można je tak nazywać, kończyły się gdzieś tak w okolicach czwartej randki. Nawet jeśli wydaje mi się, że wszystko idzie dobrze.
— I tak jest zawsze?
Kiwa głową potakująco i dodaje:
— Tak. Zawsze. Z każdą kobietą.
— Hmm.
— Właśnie.
Caleb sprawia teraz wrażenie, jakby chciał otworzyć drzwiczki i wyskoczyć z pędzącego samochodu. Wzdycha tylko głośno.
— Myślę… Myślę, że mogę być zbyt… przytłaczający. Przynajmniej dla niektórych.
W jego głosie jest coś, co chwyta mnie za serce.
— Przytłaczający?
Róż ponownie rozświetla jego policzki i wspina się aż do czubków uszu.
— Mam problemy z odczytywaniem sygnałów. Chyba z niektórymi rzeczami przesadzam. Ostatnia kobieta, z którą się umawiałem, stwierdziła, że jestem miłym facetem. Ale powiedziała to w taki sposób, jakby to było coś złego. Alex twierdzi, że jestem w związkach jak służący. Że stawiam tę drugą osobę na piedestale, na który ona niekoniecznie zasługuje. Ale ja nie wiem, co myśleć. Nie wydaje mi się, aby dostrzeganie w człowieku tego, co w nim najlepsze, było czymś złym. I nie sądzę, żeby bycie miłym również mogło być czymś złym.
— Bo nie jest.
Przypominam sobie, jak pewnego razu oddał małej dziewczynce swojego croissanta po tym, jak upuściła ciastko na ziemię i się rozpłakała. To, w jaki sposób przed nią przyklęknął, by otrzeć jej łzy rękawem koszuli…
— Przeciwnie, bycie miłym to najlepsza rzecz pod słońcem.
Wzrusza ramionami, jakby chciał się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Ten gest powoduje ukłucie w moim sercu. Caleb nie powinien zmieniać w sobie niczego, a już szczególnie nie tej swojej dobroci. Przyglądam się jego profilowi, zaciśniętym szczękom.
On też zasługuje na cały tort i nie powinien marnować czasu na okruchy.
Mijamy znak z napisem Inglewild — stary, wyblakły, z ręcznie malowanymi literami.
Dom. W końcu.
Gwiazdy migają niczym kamienie szlachetne na czarnym firmamencie. Teraz, gdy jesteśmy wśród pól, z dala od oświetlonych ulic, wydają się świecić jaśniej. Myślę o Calebie i o sobie, o naszych problemach uczuciowych.
— Niezła z nas para — mówię, kierując te słowa do nas i światła księżyca. — Naprawdę nie mamy pojęcia co robić, prawda?
— Fajnie wiedzieć, że nie tylko ja mam z tym problem.
Przechyla głowę lekko na bok, jakby właśnie wpadł na jakiś pomysł.
— Może to właśnie jest rozwiązanie? — dodaje.
— Masz całkowitą rację — potwierdzam, kiwając z aprobatą głową. — Utopmy nasze problemy w deserze.
— Nie to… Nie to chciałem powiedzieć.
— Och!
Najwyraźniej tylko ja o tym myślałam. Drugą połowę randki z Bryce’em spędziłam na rozmyślaniu o tym, co zjem, kiedy wrócę do domu. Ciasto czekoladowe z cienką miętową polewą. Kruche ciasto truskawkowe i zimna lemoniada. Placek brzoskwiniowy. Kruszonka jagodowa. Możliwości są nieograniczone.
Caleb bębni palcami o kierownicę. Ta cholerna hawajska koszula znów rozciąga się na jego bicepsie. Dziękuję ci, Alexie Alvarezie, za pomysł tematycznych urodzin.
— Może powinniśmy chodzić ze sobą — mówi wolno Caleb.
Mój uśmiech słabnie.
Prawdopodobnie wyglądam teraz jak na jednym z tych zdjęć, które otrzymujesz po przejażdżce na kolejce górskiej — ujęcie po pierwszym ostrzejszym zjeździe. Jeszcze trochę zachwycona pomysłem przejażdżki, ale już trochę zdezorientowana.
I przerażona. W dzieciństwie nigdy nie byłam przygotowana na takie momenty.
Tak jak teraz nie byłam przygotowana na takie słowa Caleba.
— Czy ty… — Coś zimnego zakrada się do mojej klatki piersiowej i zaciska na płucach. — Czy ty żartujesz sobie ze mnie?
— Co? Nie! — Jego spojrzenie szybko przesuwa się to na mnie, to na drogę. Na szczęście jesteśmy w obszarze zabudowanym i jedziemy powoli. — Nie, Laylo. Nie żartuję z ciebie. Zastanów się tylko przez chwilę.
— Właśnie się zastanawiam.
Zastanawiam się, ale mam w głowie kompletną pustkę. Nie mam pojęcia, w jaki sposób przeszedł od wniosku „oboje jesteśmy w tym naprawdę kiepscy” do „powinniśmy chodzić ze sobą”.
Moja chłodna reakcja sprawia Calebowi ból. Widzę to na jego twarzy.
— Czy to naprawdę aż tak trudne do wyobrażenia? Że mogłabyś zacząć spotykać się ze mną?
NIE. Może? No dobrze, prawdopodobnie jednak tak.
Taki pomysł ani razu nie przemknął mi przez głowę. Nigdy nie rozważałam takiej możliwości choćby przez ułamek sekundy. Chodzi o moją zasadę dotyczącą randek z ludźmi z miasteczka. A także…
No przecież to jest Caleb. Facet, który regularnie przychodzi do mojej cukierni i zawsze obija się łokciem o ladę wystawową. Facet, który staje z nogami skrzyżowanymi w kostkach i opowiada jakieś głupie żarty o donutach. Facet, który od zawsze należał do grupy „znajomi z miasteczka”. Może nawet mogłabym dostrzec w nim przyjaciela. Jednak nigdy, przenigdy nie rozważałam niczego więcej.
Czy to jednak jest aż tak niemożliwe?
— Nie chodzi o ciebie — zapewniam pospiesznie, a on wydaje z siebie dźwięk, który miał być w założeniu śmiechem, ale zupełnie tak nie brzmi. — Caleb, po prostu mnie zaskoczyłeś. Zupełnie nie spodziewałam się takich słów.
— Rozumiem — mówi. Jego ramiona rozluźniają się nieco. — Tak sobie tylko pomyślałem. Zobacz, oboje mamy dość szukania. To mógłby być… eee, taki eksperyment społeczny.
Wybucham perlistym śmiechem.
— To jest dokładnie to, co każda kobieta pragnie usłyszeć od faceta.
Uśmiecha się w moim kierunku, a ja dochodzę do wniosku, że okej… że może to wcale nie jest taki szalony pomysł. Chodzić z Calebem. Na próbę, w ramach eksperymentu… Cokolwiek miałoby to być.
— Czy to nie byłoby dla nas dobre? Moglibyśmy pójść na randkę i otwarcie ze sobą o tym rozmawiać. Dostalibyśmy szczerą informację zwrotną. Może w ten sposób oboje zrozumielibyśmy, co robimy nie tak.
— Jeśli zasugerujesz ankietę, to mogę walnąć cię w twarz.
— Gdybym zasugerował ankietę, to sam pewnie walnąłbym się w twarz.
Spoglądam na niego i unoszę pytająco brew.
— Więc co? Pójdziemy na randkę, a ty powiesz mi, co robię źle? — pytam nie tak pewnym głosem, jakbym tego chciała.
Czuję, jak w sercu otwiera się świeża, słabo zabliźniona rana. To odzywa się moje poczucie niepewności — czy wina nie leży po mojej stronie? Czy to aby nie przeze mnie nie udaje mi się żaden związek? Czy jest we mnie coś, co przyciąga najgorszych mężczyzn? Czy te wszystkie rozczarowania nie są w jakiś sposób dokładnie tym, na co zasługuję?
— Nie — odpowiada zdecydowanie. — Widzę to zupełnie inaczej. Myślę, że po prostu zasługujesz na to, by ktoś w końcu potraktował cię właściwie. Myślę, że powinnaś zobaczyć, że ktoś MOŻE traktować cię odpowiednio. Zrobimy sobie kilka randek. Pomogę ci się z tym oswoić. Będę trzymał cię za rękę i słuchał, jak opowiadasz o swoim dniu. Pójdziemy na kolację. Na spaghetti lub cokolwiek, na co ty będziesz miała ochotę. — Na jego usta wypływa lekki uśmieszek. — I obiecuję, że wychodząc, nie ukradnę ani jednego widelca.
A niech to. Dobrze. Okej. Ta propozycja naprawdę brzmi interesująco.
— A co ty będziesz z tego miał?
— Oprócz możliwości spędzenia czasu z piękną kobietą?
Teraz to mnie oblewa rumieniec. Poprawiam się w fotelu.
— No cóż, mam nadzieję, że powiesz mi, dlaczego jestem w tym taki kiepski — swobodnie wyjaśnia.
— Eksperyment społeczny — zastanawiam się na głos.
— Tak.
Zwalnia i zatrzymuje się przed moim małym domkiem. Wiosną pomalowałam go na bladoróżowy kolor i zasadziłam wokół tyle kwiatów, że teraz wygląda, jakby sama Matka Natura zwymiotowała na niego. Lilie, gardenie i duże, jasne słoneczniki. Uwielbiam siedzieć wieczorami na werandzie i wdychać aromat lawendy. Lubię zanurzać stopy w chłodnej trawie i patrzeć w rozgwieżdżone niebo.
Odpinam pas i wysiadam. Przytrzymuję drzwi i odwracam się do niego. Siedzi za kierownicą, nieco rozczochrany, w tej swojej kolorowej koszuli w ananasy. Skóra lepi mi się od gorąca pod pachami i kolanami. On patrzy mi prosto w oczy i jest skupiony tylko na mnie.
Tak, to cały Caleb Alvarez. Kto by pomyślał?
— Jak na kogoś, kto podobno jest kiepski w randkowaniu, masz gadane.
Uśmiech z jego oczu rozprzestrzenia się na usta. Przyglądam się rysom jego twarzy podkreślonym przez światło księżyca.
— Tylko przy tobie, Laylo — mówi miękko.
Aha, kiepski w randkowaniu. Akurat.
— Pomyślę o tym — obiecuję, wybuchając śmiechem.
Ma taką minę, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale jedynie przełyka ślinę i kiwa głową.
— Do zobaczenia w poniedziałek? — pyta z nadzieją.
Maślany croissant i kawa. Z mlekiem, bez cukru. To pewne jak w banku.
— Tak. Do zobaczenia w poniedziałek.
Stukam dwukrotnie w maskę jego jeepa.
— Dzięki za podwózkę.
Jego uśmiech rozlewa się szerzej, a w brązowych oczach pojawia się błysk.
O rany!
Mam jakieś przeczucie, że będę odtąd sporo o nim rozmyślać.
Zacznę od tych trzech cholernych rozpiętych guzików i zmarszczek w kącikach oczu, gdy się uśmiecha.
Tytuł oryginalny: Lovelight, #3 Mixed Signals (The Lovelight Series)
Tłumaczenie: Marcin Kowalczyk
Redakcja: Maryla Błońska
korekta: Agnieszka Śliz
Cover Design: Sam Palencia at Ink and Laurel
Skład i adaptacja okładki polskiego wydania: Amadeusz Targoński | targonski.pl
Opracowanie wersji elektronicznej:
Copyright © 2021 by B.K. Borison
All rights reserved
All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form.
This edition published by arrangement with Berkley, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC.
Created with Vellum
Copyright © 2024 for the Polish edition by MT Biznes Ltd.
All rights reserved.
Copyright © 2024 for the Polish translation by MT Biznes Ltd.
All rights reserved.
Wydanie pierwsze.
Warszawa 2024
Ta książka jest dziełem fikcji. Imiona, postacie, miejsca i zdarzenia są albo są wytworem wyobraźni autora, albo są użyte fikcyjnie. Każdy podobieństwo do rzeczywistych osób, żyjących lub zmarłych, wydarzeń lub miejsc jest całkowicie przypadkowe.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl.
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
MT Biznes Sp. z o.o.
www.wydawnictwoendorfina.pl
ISBN 978-83-8231-560-8 (epub)
ISBN 978-83-8231-561-5 (mobi)