Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest rok 1661. Przez Rzeszę Niemiecką przetacza się fala procesów o czary. Podejrzane są głównie zielarki i akuszerki, kat nie próżnuje, płoną stosy. Wiga powraca do rodzinnej wsi w pobliżu Kolzig i opiekuje się umierającym ojcem. Jej wnuczka Rozalka dorasta w Zulich, w domu cyrulika Tytusa. W życiu obu kobiet nie brakuje małych dramatów, nierozwikłanych tajemnic oraz lęku. Jednak prawdziwe niebezpieczeństwo dopiero nadciąga. Ktoś poluje na córkę „wiedźmy w makowej spódnicy” oraz jej babkę – „czarownicę”. Okazją do wyrównania osobistych porachunków stają się procesy o czary w Kolzig.
Wiga i Rozalia muszą stawić czoło trudom codzienności i zmierzyć się ze śmiertelnym zagrożeniem. W tej walce najważniejsze okazują się inne kobiety – wspierające siostry – oraz mężczyźni, dla których prawość i przyzwoitość nie są jedynie pustymi słowami.
Drugi tom przejmującej dylogii MAKOWA SPÓDNICA
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 423
1661
Krążący w górze myszołów na pewno coś dzisiaj upoluje. Kiedy wznosi się wyżej, w zasięgu wzroku ma całe Kolzig[1] z zamkiem, młynem i nieczynnym kościołem, kilka strzech leżącej na południe Lipki, na północy odbijające niebo wody Jeziora Orchowego oraz leniwie płynącą rzekę, wzdłuż której przycupnęły chałupy Grünwaldu, kolejny młyn i kuźnia.
Piękne widoki ptakowi na nic, zniża więc lot, przemyka nad czubami drzew i nieruchomieje nad pustym polem.
Dwie kobiety dopiero co z niego zeszły. Wczoraj wieczorem, za zgodą pana, zbierały tu upadłe podczas żęcia kłosy żyta, potem oddały je do ważenia, by się dowiedzieć, co są winne w zamian za podniesione z ziemi zboże – dzień dodatkowej pracy, kosz jaj, a może płat lnu. Dzisiaj nikt nie pilnuje, bo żeńcy przeszli na inne pola. Trud się kobietom opłacił. W fartuchu podwiniętym i związanym na plecach tak, by z przodu powstała torba, każda ma po kilka garści kłosów z długimi źdźbłami słomy.
Anna i jej córka Urszula przyszły tu o świcie. Teraz słońce jest dość wysoko. Zanim wrócą do domu, będzie południe. Powinny się spieszyć, lecz bose nogi coraz wolniej stąpają w miałkim piasku. Dobrze, kiedy w żniwa nie pada. Źle, że od tygodni w tej okolicy nie spadła ani jedna kropla deszczu.
Są już blisko wsi. Wtem Urszula przystaje. Podnosi dłoń, by ochronić oczy przed oślepiającym słońcem, i patrzy w kierunku lasu.
– To Wiga – mówi do matki, wskazując palcem na przygarbioną sylwetkę. – Też szuka, ale niczego nie znajdzie. Byłyśmy tam wczoraj.
– Jakoś przeżyje. Tyle lat była sama w Karge. Bez niczyjej pomocy urodziła Dorotę, odchowała ją, a potem wnuczkę. Nie musisz się o nią trapić. – Anna uspokaja córkę.
– Wciąż się gniewacie, matko? Przecież to nasza siostra.
– Nie posłuchała mnie. Powinna wrócić do ojca, kiedy po nią posłałam. Przyszła dopiero, jak spalili jej chałupę. To nie to samo, co posłuchać. Przez nią ja musiałam zajmować się Eliasem, a wiesz, jak go nie lubię.
– Nie musieliście do niego chodzić. Cała wieś winna opiekować się chorym i opuszczonym.
– To krewniak twojego ojca, dlatego wzięłam go na siebie.
– Ale minęły trzy zimy, odkąd wróciła. Moglibyście wreszcie jej darować.
Anna nie odpowiada. Doskonale wie, że Wiga nie jest tak całkiem zapomniana przez rodzinę. Córki, Ewa i Urszula, zaglądają do niej w tajemnicy przed matką. Czasem znika z domu świeżo upieczony chleb, a kiedy indziej ubywa w garnku polewki, choć się wydaje, że starczy na dwa dni. Udaje, że tego nie dostrzega. Nad Ewą nie ma już kontroli, bo jest samodzielną gospodynią, a postępowanie Urszuli toleruje, dopóki nie oznacza otwartego sprzeciwiania się matce. Może nawet, gdyby nie córki, sama poszłaby w końcu do Wigi.
Zagroda Eliasa Neulinga nie stoi, jak inne, przy drodze. Nie wiadomo, dlaczego chatę, stodołę i szopę wzniesiono nieco bliżej rzeki niż inne chałupy. Podczas deszczowej pogody wszystko wokół tonie w błocie, a wiosną, kiedy ziemia rozmarza, nie sposób przebrnąć te kilkadziesiąt kroków dzielące ją od innych domów. Dzisiaj trudno się domyślić jakichkolwiek przeszkód. Mimo suszy trawa jest tu zielona, warzywa w ogrodzie niezwiędnięte, a sama chata wygląda malowniczo wśród lnianych płócien rozłożonych na łące przez jakąś spóźnioną gospodynię[2].
– Widzisz – Anna zwraca się do córki – mówiłam, że o Wigę nie trzeba się martwić.
– Nie widać starego. Zwykle czeka na nią przed chatą.
Anna zatrzymuje się i patrzy na ławkę ukrytą w cieniu okapu.
– Pewnie siedzi w chałupie. Tam chłodniej. – Powiedziawszy to, rusza dalej.
Urszulę dziwi nagły pośpiech. Wydaje się jej, że matka ucieka.
– Czemu nie lubicie Eliasa?
Starsza z kobiet nie odpowiada. Dopiero na progu swej chaty odwraca się do córki.
– Bo to zły człowiek – rzuca, jakby nie zamierzała niczego wyjaśniać.
– Co zrobił? – nalega Urszula.
– Nic.
– To czemu mówicie, że zły?
– Bo wiem.
– To przez niego kiedyś wzięliście Wigę do siebie?
Anna jakby nie słyszała. Przystaje, poprawia zawiązanie fartucha i rusza dalej. Urszula więcej nie pyta. Nie ma rady, kiedy matka się uprze.
Córka Anny nie jest młódką. Jej pierworodna wyszła za mąż za bednarza z Karge, a synowie na tyle wyrośli, że nadają się do pracy. To dlatego w środku dnia dom jest pusty. Obie kobiety nie mają czasu na wytchnienie. Trzeba raz-dwa rozniecić ogień i przygotować coś do jedzenia, a potem zanieść rodzinie posiłek na pole. Później także nie odpoczną. Zostaną ze wszystkimi i pomogą żniwiarzom, a kiedy zboże będzie zżęte, związane powrósłem w snopy i ustawione w kopy, razem z innymi kobietami pójdą jedna obok drugiej i w wysokim ściernisku będą szukać zagubionych kłosów.
Anna się domyśla, dlaczego Urszula niewiele wie o ojcu Wigi, chociaż w tak małej osadzie wszyscy wszystko o sobie wiedzą. Elias jest wyjątkiem, bo na jego temat zawsze się milczało. Tych, którzy mogliby wyjaśnić, w czym rzecz, dawno nie ma. Teraz wiekowy mężczyzna nikogo nie interesuje.
Prawdopodobnie rybak Elias jest w Grünwaldzie najstarszy. Niektórzy uważają, że Anna Villborn, wdowa po woźnicy, może być od niego niewiele młodsza. Wszyscy się za to zgadzają w jednej sprawie.
Anna wie najwięcej.
Nie tylko to, że Elias jest zły. Zna zioła, zaklęcia i odczynia uroki. Są tacy, co mówią, że potrafi zobaczyć przyszłość w wodzie albo ogniu lub odczytać ją z ręki. Czy to prawda? Nikt na własne oczy nie widział, za to nie ma w okolicy takiego, komu by nie pomogła. Wdowa Villborn jest znana z jeszcze jednego. Najlepiej doradza dziewczętom i młodzieńcom w sprawach zamążpójścia. Jeśli tylko chcą jej posłuchać, bo wiadomo, że młodzi często uważają, że wiedzą lepiej. Małżeństwa, za którymi się opowiedziała, żyją szczęśliwie i bez kłótni.
Nie tylko w sprawach życia ludzie się do niej zwracają. Na śmierci też zna się jak mało kto. Kiedy wiadomo, że ktoś z tego świata odchodzi, biegną po Annę, bo wierzą, że tylko ona dopilnuje, by wszystko było jak należy.
Pewnie dlatego wdowa Villborn nie może zapomnieć o pustej ławce przed domem Eliasa. „A co, jeśli umarł?” – Natrętna myśl towarzyszy jej do wieczora. Nawet przed sobą się nie przyznaje, że tkwi w niej odrobina nadziei i wielki niepokój. „Muszę w końcu pójść do Wigi, bo może stary zachorował i trzeba pomóc. Urszula ma rację. Czas się przełamać” – usprawiedliwia ciekawość.
– Ciotko, ty u mnie? – Wiga, która jeszcze przed chwilą próbowała zagonić kury do komórki, nieruchomieje ze zdziwienia.
Anna też się nie rusza. Obie są onieśmielone. Odkąd Wiga wróciła, zerkały na siebie z daleka, jakby między mistrzynią a jej uczennicą istniała niewidzialna ściana.
Dwie bliskie sobie kobiety, a tak bardzo różne.
Wiga, młodsza, lecz postarzona przez garb i tragiczne przejścia, skażona ciemnością przez ojca, w istocie wygląda na starszą. Patrzy nieufnie, jakby spodziewała się ciosu.
Anna, mimo podeszłego wieku, jest szczupła i prosta jak struna. Duże jasnoniebieskie oczy sprawiają, że jej pomarszczona twarz wydaje się piękna. Niczego nie ujmują jej smuga kurzu na policzku ani czoło podzielone poziomo na bladą i opaloną część. Przez srebrne, upięte z tyłu włosy biegnie równy przedziałek. Wbrew zwyczajowi nie ma w tej chwili chustki ani czepka na głowie. Idąc tu prosto z pola, ściągnęła przepoconą tkaninę i trzyma ją teraz w dłoni.
Jeśli Wiga jest mrokiem, Anna mogłaby być światłością. Harmonię w jej wyglądzie psuje trudno uchwytny rys surowości. Ktokolwiek na nią spojrzy, wie od razu, że trzeba być posłusznym albo czym prędzej zejść jej z oczu.
Obie pochodzą ze starych rodzin żyjących w tym miejscu, kiedy jeszcze na Grünwald mówiono Jesiona i zanim zaczęli tu przybywać osadnicy z zachodu. Ich dziadowie posługiwali się miękką szeleszczącą mową, taką samą, jaką mówi Michałka, żona bartnika.
Obie są zielarkami, każdy jednak uważa, że prawdziwszą jest Anna. Bo tylko ona zna to, co dla innych zakryte. Tak jak wiedziały jej matka i babka.
Wiga to zielarka wyuczona przez Annę. Wyuczona nigdy nie będzie wiedzieć. Nie potrafi odczytać przyszłości ze znaków. Nie zrozumie, co mówią ptaki, chmury i płynąca woda.
Onieśmielenie mija.
– Przyszłam zapytać o twego ojca. Nie widziałam go dzisiaj na ławce – odzywa się Anna.
Wiga odwraca się bez słowa i prowadzi ciotkę do chaty.
Oczy pomału przyzwyczajają się do ciemności. Na prymitywnym wąskim łóżku leży Elias. Mimo duchoty jest przykryty baranim kożuchem. Nikłe światło padające do środka przez zwierzęcy pęcherz w okienku pozwala dostrzec twarz starca. Nienaturalny grymas, wytrzeszczone oczy wołające ratunku i bełkot wydobywający się z bezzębnych ust wystarczą, by się domyślić, co się stało.
– Wczoraj jeszcze widziałam, jak wstawał z ławki – wspomina Anna półgłosem.
– Upadł po wieczerzy – wyjaśnia Wiga. – Przeniosłam go na łóżko.
– To nie powinno długo trwać. Nieraz widziałam ludzi, co nagle upadli i wyglądali jak on. Nie ma dla nich ratunku. Zwykle szybko umierają.
Gwałtowne poruszenie chorego i głośny nieartykułowany sprzeciw nie wywołują u kobiet żadnej reakcji. Stoją nad jego łożem i rozmawiają o śmierci, jakby nie leżał tu żywy, słyszący człowiek.
– Potrzebujesz pomocy?
– Nie.
– Podłóż mu mchu pod plecy.
– Już to zrobiłam.
Ciszę znowu przerywa głos starca. Tym razem słowa daje się zrozumieć:
– Aaanaa... pooomoooż...
Wzywana na pomoc kobieta odwraca się plecami do leżącego. Dostrzega lęk w oczach córki Eliasa. Waha się, potem wyciąga ręce i chowa w swoich dłonie Wigi.
– Już niedługo – obiecuje. – Bądź czujna.
„Już niedługo” – powiedziała ciotka Anna. Ile to jest niedługo? Minęły dwie noce, a on żyje. Karmi go, poi naparami z ziół dających uspokojenie, myje, zmienia płótna, w które się załatwia, i czeka. Bywa, że zamknie oczy i zaśnie na chwilę albo biegnie, by rzucić kurom ziaren, wydoić kozę lub przynieść warzywa na zupę. Wieczorem nasłuchuje wołania puszczyka, a rankiem patrzy, czy ptaki się gromadzą wokół zagrody, lecz nie dostrzega żadnych znaków zapowiadających nadejście śmierci.
Od zapachu kopcącej świecy boli ją głowa. Dotyka czołem stołu. Przymyka powieki.
Ogarnia ją sen.
Jest w zimnym, ciemnym miejscu. Niczego nie widzi, lecz wie, że kiedyś tu była. Stoi oparta plecami o belkę. Długo stoi, ale boi się usiąść na ziemi. Słyszy szelesty, popiskiwania i skrobanie. Coś dotyka bosej stopy. Cofa ją instynktownie.
To niemożliwe. Nie ma już tej szopy. Spaliła się dawno temu. Wie o tym dobrze.
Przecież jest stara.
Nieprawda, jest dzieckiem. Tak małym, że ledwie może dojrzeć plamę mleka rozlanego na stole. To przez nią się tu znalazła. Była niegrzeczna, dlatego do jutra nie wolno jej jeść. Ale plama mleka była taka malutka. Myślała, że ojciec nie zobaczy. Nie wiedziała, że to pułapka. Wyciągnęła rękę, próbując umoczyć w niej palec... i wtedy napotkała spojrzenie ojca. Znowu była niegrzeczna. Zsikała się ze strachu. Kazał zdjąć koszulę, wytrzeć i mokrą włożyć z powrotem. Zrobiła, co kazał. Była niegrzeczna, dlatego nie chciał jej widzieć. Kazał iść do szopy. Boso po śniegu. W mokrej koszuli.
Zimno.
Brzeg koszuli zrobił się sztywny. Cała jest sztywna. Bolą stopy i dłonie. Już nie może stać. Osuwa się na ziemię. Coś przebiega koło twarzy.
Nerwowy dreszcz przeszywa ciało. Budzi się gwałtownie. Podrywa głowę. Ojciec! Porusza się pod kożuchem. Patrzy. Jego oczy są tak samo zimne i bezlitosne jak kiedyś.
Jak ta świeca kopci! I głowa boli...
Matka. Dawno jej nie widziała. Robią pranie nad rzeką. Słoneczne promienie przenikają przez czystą wodę, sięgając aż do żółtego piasku na dnie.
– Matko, czy to prawda, co ojciec mówił wczoraj po wieczerzy? Że mnie kuglarzom sprzeda i będą mnie prowadzać na łańcuchu jak niedźwiedzia?
– Nie. Ludzi się nie sprzedaje. – Rozmawiają półgłosem, chociaż ojciec jest daleko.
– Sprzeda. Wciąż to mówi.
– Nie bój się. Znowu jestem brzemienna. Urodzę chłopca. Wtedy ojciec się zmieni. Teraz się gniewa, bo nie umiem urodzić mu syna. Ale się postaram. Zobaczysz.
– A jak umrze jak tamte?
– Nie umrze. Jak będzie syn, to nie umrze.
W obietnicy matki nie ma pewności. Wyczuwa to nawet dziewczynka o krzywych plecach. Matka się boi tak samo jak ona.
– Niechby mnie sprzedał.
– Czemu tak mówisz?
– Ojciec najmocniej się gniewa na mnie. Krzyczy, że lepiej, bym zdechła, zamiast garbem robić wstyd przed ludźmi. Jak zejdę mu z oczu, będzie dla was dobry, matko.
– Nigdzie nie pójdziesz. Kto by ze mną prał i chodził na pole? Kto by jego synka najmilszego kołysał? Nie sprzeda i gniewać się przestanie.
Ręce matki wykręcają ojcowską koszulę, a jej łzy odrywają się od policzków i lecą w dół, łącząc się z rzeką. Dziewczynka myśli, że te, co spadły pierwsze, są już przy jazie, a może już uderzają w młyńskie koło, przyspieszając jego obroty. Nawet łzy matki muszą pracować, zanim rozpłyną się w Jeziorze Orchowym.
Co to? Wiga zrywa się z ławy.
– Spałaś? – W otwartych drzwiach stoi Anna. Słońce już wzeszło, a świeca zgasła wypalona ze szczętem.
Nie czekając na odpowiedź, ciotka idzie do chorego.
– Żyje. – W jej głosie słychać ulgę. – Długo się męczy. Widać na to zasłużył. Wigo, teraz nie mogę ci pomóc. Idę do żniw. Pańskie zboże w stodole, możemy żąć swoje. Przyjdę na noc, żebyś mogła pospać.
– Nie trzeba.
– To będziemy czuwać razem. Nie możemy pozwolić, żeby jego dusza została między nami. Musi trafić do piekła.
Kona.
Anna patrzy na Wigę, ale ta stoi jak skamieniała.
– Szybko, otwieraj skrzynię – ponagla, rzucając się do drzwi.
Do środka wpada nocne powietrze pachnące łąką i rzeką.
Teraz już obie otwierają wszystko, co zamknięte. Przewracają stołki i ławę. W momencie śmierci dusza konającego nie może napotkać przeszkód. Musi odejść swobodnie. A gdyby chciała przysiąść, by zostać z żywymi, nie znajdzie miejsca.
Anna wychodzi przed chatę. Noc jest jasna. Księżyc oświetla jej drogę do szopy i stodoły. Otwiera wszystkie wrota. Niech nic nie zatrzyma duszy Eliasa.
– Tylko nie płacz. – Ciotka ostrzega Wigę. – Ma odejść w spokoju.
Świeca się pali, a płomień chwieje się, wygina, wybucha, by zaraz przygasnąć.
Czy to przeciąg każe jej tak tańczyć, czy dusza opuszczająca ciało?
Choć Wiga tego nie mówi, jest wdzięczna Annie, że nie zostawiła jej samej. Strach, który skręca wnętrzności, byłby jeszcze większy.
Jęczenie i charczenie nagle się urywają. Twarz Eliasa zastyga w potwornym grymasie. Z otwartych ust wycieka strużka śliny. W oczach nie ma śladu przytomnego spojrzenia. Mimo że otwarte, robią wrażenie wpatrzonych w coś nie z tego świata.
– Skonał. – Głos Anny drży. Ogarnia ją nagły chłód. Wie, że teraz musi go dotknąć. Nabiera powietrza i wypuszcza je powoli. Podchodzi do umarłego. Kładzie palce na powiekach i je zamyka. Gdyby tego nie zrobiła, nieboszczyk mógłby na kogoś rzucić urok, a nawet zabrać go ze sobą. Zamyka mu usta, żeby nikogo nie zawołał. Dłoń ma mokrą od śliny. Nie może opanować uczucia obrzydzenia. Podbiega do wiadra i zanurza w nim rękę. – Wylej to później. Tylko nie blisko domu – ostrzega. – Najlepiej pod krzak czarnego bzu, tam, gdzie wylejemy wodę od obmywania. Jeszcze trochę z tobą posiedzę, a potem pójdę do siebie. Wrócę z Urszulą. We dwie wszystko zrobimy. Ty go nie dotykaj.
Chatę opuszcza o brzasku. Złocistoróżowa poświata na niebie zapowiada pojawienie się słońca. Latem o tej porze mało kto na wsi śpi. O ileż przyjemniej pracuje się w polu, kiedy powietrze jest rześkie. Ciężkie westchnienie wydobywa się z piersi Anny. Dzisiaj pole nie dla niej.
– Czekajcie, ciotko! Chcę o coś zapytać.
Wiga staje w progu.
– Pastor w Karge mówił, że wszyscy kiedyś wstaną z martwych. Prawda to?
– Przecież w Piśmie tak napisane. Sama słyszałam.
– Ojciec też wstanie?
– Chyba tak.
– Nie może.
– Nie bój się. Nasz Pan złego na świat nie wypuści.
Chciała uspokoić Wigę, dlatego tak powiedziała. Niczego nie jest pewna. Kiedy w Kolzig luteranie mieli swą świątynię i uczestniczyli w nabożeństwach, mogli w kazaniach usłyszeć o rosnącej mocy Szatana i o tym, że niektórzy ludzie są jego narzędziem. Jeśli Elias był kimś takim, to może Szatan ma dość wielką siłę, by w dniu Zmartwychwstania sprowadzić go z powrotem na ziemię? Jeszcze dzisiaj zapyta o to pastora, kiedy pójdzie powiedzieć o śmierci ojca Wigi.
Na razie zastanawia się, czy w nocy zrobiła wszystko jak trzeba. Wracając do domu, powtarza w myślach ostatnie wydarzenia. Sięga do wiedzy przekazanej przez matkę i babkę oraz tego, co nakazuje pastor.
Wchodząc na swoje podwórze, jest już spokojna. O niczym nie zapomniała. Teraz obraca myśli ku temu, co dalej. To też jest ważne.
Elias nie zadbał o deski na trumnę. Pewnie się bał, że jak już te deski będą w zagrodzie, śmierć prędzej po niego przyjdzie. Kłopot zostawił innym. Wiga się zachowuje, jakby sama umarła. Może nie powinna jej we wszystkim wyręczać, ale czy wtedy byłaby pewna, że dusza zmarłego nie została między żywymi?
Zaczęła, to i dokończy. Anna, zamiast do chaty, kieruje się z powrotem na drogę. Idzie do Kolzig, do Szymona, stolarza. Ma nadzieję, że nie zdążył jeszcze pójść na pole. Zamówi deski i przypomni, że ma zmierzyć umarłego prętem z czarnego bzu. W samej trumnie nie może być sęków, bo gdyby zrobiła się dziura, dusza wykorzystałaby otwór, by wrócić na ziemię. I o maku musi pamiętać. Całą garść wsypie do trumny. Niech dusza ma zajęcie. Będzie liczyć i liczyć, aż zapomni o świecie. Na wszelki wypadek, idąc za trumną, będzie mak sypać po drodze, bo gdyby jednak dusza się jakoś wydostała i chciała wrócić do domu, to jeszcze i ten mak będzie musiała policzyć. Tylko pastor nie może wiedzieć, bo się pogniewa. Nawet pogrzebu mógłby nie odprawić albo modlitwy nad grobem nie zmówić. Zanim się nad tym zastanowi, musi najpierw odszukać duchownego.
Odkąd cesarz kazał zamknąć kościół[3], luteranie są jak sieroty. Pastor najpierw wyjechał, potem po cichu wrócił. Mieszka z rodziną tu, w Grünwaldzie, ale zwykle siedzi na zamku w Kolzig u Kittlitza. Tam odprawia nabożeństwa, niestety, nie dla wszystkich, tylko dla pana i służby. Kto chce, może poświęcić cały dzień i udać się do Karge albo do Wolsztyna. Tam władza cesarza nie sięga[4].
Do Kolzig nie jest daleko. Zdąży zmówić kilka pacierzy i będzie na miejscu. Idzie się dobrze. Słońce wciąż za lasem, a miałki piasek przyjemnie chłodzi stopy. W połowie drogi dogania ją wóz ciągnięty przez woły.
– Wsiadaj! – woła Adam Kubisch zwany przez wszystkich Starym Doboszem. – Dzisiaj będę zwoził pszenicę z pola pana Kittlitza – oznajmia, kiedy ma już Annę na wozie. – A ty dokąd?
– Do Szymona. Zamówić trumnę dla Eliasa Neulinga.
– Zmarło się staremu... – Adam się zamyśla. – To Wiga została całkiem sama – odzywa się po chwili. – Co mówi? Zostanie w ojcowskiej chałupie czy wróci do Karge?
– Po co miałaby tam wracać? – Anna woli, żeby to Kubisch mówił. Woźnica nie jest złym człowiekiem, ale ma talent do roznoszenia plotek i tworzenia całkiem nowych. Trzy lata temu właśnie on wrócił z Karge z wiadomością, że Wiga spalona za czary, a Dorotę utopiły wodne boginki z zemsty, bo zielarka zaklęciami odebrała im moc.
– W Karge miałaby ochronę – odpowiada Annie. – Wiadomo, że gdyby nie zarządca Unruga, z życiem by stamtąd nie uszła. Mówią – Adam zaczyna szeptać – że tajemnymi sposobami przywoływała z zaświatów duszę żony von Lesta. Dlatego miała od niego spokój i utrzymanie, a po wszystkim, zamiast ją ukarać, wygnał tych, na których chciała sprowadzić śmierć.
– Tfu, tfu! Co ty gadasz, Stary Doboszu! Lepiej zamilcz.
– To nie ja. Ludzie tak gadają.
– To nie powtarzaj. Jeszcze jakie nieszczęście na nas sprowadzisz. Co to? – Anna przerywa wyrzuty. – Patrz! – Wyciągnięta ręka wskazuje na las, zza którego właśnie wyłania się słońce.
Woźnica widzi zwyczajny wschód słońca. Czarne pasmo drzew, nad nim złote niebo, a w samym środku, między ciemnymi koronami, światło tak intensywne, że aż bolą oczy.
– Ogień? – pyta Anna. – Patrz dobrze, Doboszu.
– Gdzieżby. To tylko słońce. – Mężczyzna wzrusza ramionami i strzela batem nad głowami wołów.
Ona nadal nie może oderwać wzroku, choć teraz musi się oglądać.
– Dziwne. Jak ogień. I te drzewa niby płonący stos.
– Co mówisz, kobieto! – Woźnicę przebiega dreszcz. – Nie patrz tam. Mnie napominasz, a sama dziwnie gadasz.
Anna milknie zawstydzona. Są już blisko Kolzig, kiedy ponownie się odzywa:
– Wszystko przez to, że wciąż rozprawiają o czarownicach. Prawdziwych, nie takich jak Wiga. Mąż mojej Urszuli często chodzi do karczmy i przynosi stamtąd różne wieści. Ostatnio najwięcej o tych, co Złemu służą. Podobno pełno ich na świecie, dlatego tyle nieszczęścia.
– Słyszałem, że jak już złapią taką, co się ze Złym zadaje, to ją od razu do ognia rzucają.
– Skąd wiedzą, czy się zadawała?
– Wiedzą. Głupi nie są.
– Czemu do ognia? Nie można inaczej?
– Mnie nie pytaj. Jestem tylko woźnicą. – Dobosz wzrusza ramionami. Wciąż jest obrażony, że Anna go upomniała. – Oto i chałupa Szymona. Zsiadaj.
Okazuje się, że stolarz już na polu. Tutaj nikt nie wyżyłby z samego tylko rzemiosła. Stolarz, rymarz, bednarz czy tkacz, każdy ma pole i zwierzęta. Wszyscy oni, mieszkając na ziemiach Kittlitza, muszą wypełniać powinności wobec właściciela. Żona Szymona i jej sąsiadka, wdowa po Macieju Fliegerze, wybierają się do zamku, bo pani kazała zrobić pranie. Dzieci wziąć ze sobą nie wolno, dlatego musi się nimi zająć siedmioletnia Elke, najstarsza ze stolarzowej dziatwy. Jest ich czworo. Najmłodsze jeszcze w kołysce.
– Tego małego, co go masz przy piersi, też nie możesz zabrać? – mówi ze zdziwieniem Anna. – Będzie głodny.
– Nic nie poradzę. Pani nie pozwala brać dzieci na zamek. Cudze ją denerwują, bo swoich się jeszcze nie doczekała. Chodzi przez to skwaszona i na służbę wyzywa albo cały dzień leży w łóżku, że niby ją głowa boli. – Mówiąc to, Szymonowa przewraca oczami. – Za dużo roboty, ciężko, ale bez roboty nie lepiej. Wzięłaby się sama za pranie, od razu głowa przestałaby boleć.
– Może ty, Anno, coś byś poradziła pani Kittlitz. Nam, wiejskim, pomagasz w chorobie, to jej też pomóż. – Martina Flieger mówi to z kpiną, ale zielarka tego nie zauważa.
– Takich jak ja na zamek nie wołają. Kiedyś chodziłam do sprzątania albo jak wy, do prania. Od starej już nie chcą niczego. Pora na mnie. – Anna podnosi się z ławy. – Powtórz Szymonowi, co ci mówiłam, tylko dokładnie. Ja jeszcze muszę znaleźć pastora, a potem znowu do Wigi. Eliasa trzeba obmyć i ubrać do trumny. Powinien być gotowy na wieczorne czuwanie.
Droga powrotna dłuży się bez końca. Zmęczenie, głód, słońce i gorący piasek, w którym zapadają się stopy. Na polach są ludzie, lecz tu nikogo, kto mógłby podwieźć choć kawałek.
Kiedy wdowa po Hansie Villbornie wchodzi do swej chaty, jest blada, spragniona i czuje się bardzo stara.
– Matko! – Urszula podbiega do Anny. – Co wam? Usiądźcie albo najlepiej się połóżcie.
– Elias umarł. Trzeba go obmyć. Pójdziesz ze mną?
– Teraz? – Urszula się waha. – Dobrze. Miałam zanieść obiad na pole, ale zgoda. Powiem tylko dziewczynie od sąsiada, żeby ona zaniosła. I od razu niech pobiegnie do Ewy, żeby też przyszła do Eliasa. Wy się połóżcie. Ja z Ewą zrobię, co trzeba. Przecież nieraz chodziłyśmy obmywać umarłych.
Anna z uczuciem ulgi opada na ławę.
– Daj mi tylko kawałek chleba i mleko – prosi. – Dobra z ciebie córka, Uschi. I z Ewy też. – Stara kobieta się uśmiecha. – Wiem, że wszystkiego dopilnujecie.
Urszula nalewająca mleko z dzbanka do kubka smutno się uśmiecha. „Dawno mnie nie nazwała tak pieszczotliwie. Chyba się starzeje matczysko”.
PRZYPISY