Makowa spódnica. Kamień w wodę - Zofia Mąkosa - ebook + książka

Makowa spódnica. Kamień w wodę ebook

Zofia Mąkosa

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W czasach, gdy kobiety nie powinny rzucać się w oczy, ona nosiła makową spódnicę

Jest rok 1647. Za kilka lat Rzeczpospolitą zaleje szwedzki potop. Na razie mieszkańcy polskiej wsi leżącej na pograniczu z Brandenburgią i Śląskiem cieszą się pokojem. Pewnego dnia znika Dorota, córka miejscowej zielarki, Wigi. Pozostawia dwuletnią córeczkę, lecz prócz Wigi nikogo to nie martwi. Wszak taki powinien być los dziewczyny, która prowokowała otoczenie spódnicą w kolorze polnych maków i pragnęła czegoś więcej, niż należy się wiejskim kobietom.

Tymczasem trzech wysłanników królowej Ludwiki Marii Gonzagi, przemierzając Brandenburgię spustoszoną przez wojnę trzydziestoletnią, znajduje małego chłopca. Nikt nie wie, kim jest i jak się znalazł na ponurym bezludziu.

Losy bohaterów splatają się w jednym miejscu, w Karge. Odtąd ono będzie sceną ich zmagań z wojną, zarazą, ludzką zawiścią i ponurymi tajemnicami. Nie udźwignęliby tego wszystkiego, gdyby nie przyjaźń, lojalność, miłość i marzenia pozwalające wierzyć w lepszą przyszłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 412

Oceny
4,4 (142 oceny)
81
43
13
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dagizpragi

Nie oderwiesz się od lektury

Moje zaskoczenie roku. Księgowo wyliczę, co w tej książce zagrało (trochę tego będzie!): - szczegółowo zbudowany miniświat (a właściwie wioska i okolice), który idealnie zazębia się z wydarzeniami historycznymi; - bohaterowie z krwi i kości, broń boże papierowe postacie. Każdy przechodzi tu swoją, nieraz ciężką drogę ku rozwojowi charakteru (Wiga i Baltazar!!); - idealnie uchwycony mistyczny i jednocześnie zaściankowy klimat pośredniowiecznej wsi (gdzie każdy się zna i każdy wodzi wzrokiem w poszukiwaniu plotek i przewinień); - Język użyty przez autorkę to prawdziwa wisienka na torcie, precyzyjne opisy, adekwatne użycie archaizmów i autentyczne dialogi i przemyślenia bohaterów (inaczej wyraża się prosta baba ze wsi a inaczej pan szlachcic). - Ta książka żyje i oddycha! Dosłownie można poczuć zapach pól i lasów, przyjemny swąd kaszy ze skwarkami czy zatęchły smród wiejskich chat. Jestem oficjalnie fanką Zofii Mąkosy. Już wciągam drugą część.
20
victorix21

Nie oderwiesz się od lektury

Zatraciłam się w cudownej opowieści pani Zofii Mąkosy. Nie często trafia się na powieść osadzoną w tak odległych dla nas czasach. Siedemnasty wiek kojarzy się wszystkim z trylogią Sienkiewicza, a tutaj jawi się życiem mieszkańców małej wioski, zielarki Wigi, kucharki Agaty i zarządcy Baltazara von Lest. To postacie główne. Zielarka w przeszłości powiła córkę Dorotę. Dorota niebawem została matką małej Rozalki, a wszystko za sprawą sobótkowych letnich nocy. Los sprawił, że Dorota zniknęła w nieznanych okolicznościach i odtąd stara zielarka szukała swojej córki, opiekując się równocześnie wnuczką... Narracja książki przedstawiona w taki sposób, że trzeba do niej przywyknąć, ale jak już się to zrobi, ciężko oderwać się od lektury. Przepiękne opisy przyrody, potraw na stołach zarówno chłopskich jak i szlacheckich. Bajkowości i tajemniczości dodają opisy kota, który przemierza pola, lasy, łąki za swoją panią, która jak nikt zna się na ziołach i leczy nimi ludzi. W powieści rzec by można baj...
20
amadea2017

Dobrze spędzony czas

Doskonała powieść. Przypomina "Silva rerum" Kristiny Sabauliaskaite.
20
Anicola

Nie oderwiesz się od lektury

Historia XVII -wiecznej wsi. Od pierwszych stron towarzyszy nam tajemnica zniknięcia młodej dziewczyny. Książka powolna, nostalgiczną, nie można się od niej oderwać. Napisana pięknym językiem.
10
Sosenkaela

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowita! nie mogłam się oderwać!
10

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Projekt serii, okładki i stron tytułowychANNA SLOTORSZ / ARTNOVO.PL
Ilustracje na okładce i we wnętrzu© Polona.pl
Koordynacja projektuALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC
RedakcjaELŻBIETA SPADZIŃSKA-ŻAK
KorektaURSZULA WŁODARSKA
SkładLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Polish edition © Zofia Mąkosa, Publicat S.A. MMXXII (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
ISBN 978-83-271-6231-1
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Karge 1647

Za pożółkłą kępą trawy czai się kot. Jego spojrzenie koncentruje się na kobiecie stojącej przed chatą. Kilka razy rzuciła mu jakieś resztki, może więc i teraz się uda zapełnić pusty brzuch. Tymczasem przygarbiona postać szczelnie owija się grubą chustą, podnosi głowę i wciąga nosem zimne powietrze. Schyla się jeszcze, poprawia rzemienie opasujące niekształtne buty i odchodzi. Zielone oczy tracą czujność. Zwierzę wyłania się z ukrycia, zbliża do chałupy, obwąchuje próg i wspina się na tylne łapy, próbując pchnąć ciężkie drzwi. Czasem zastaje je uchylone. Zakrada się wtedy do sieni, gdzie stoją beczki i gliniane garnce z zapasami, a między tym wszystkim kręcą się tłuste myszy. Tym razem drzwi nie ustępują. Wkrótce czarny wychudzony stwór niknie w lesie.

Kobieta idzie w przeciwnym kierunku. Zapach wiatru powiedział jej, że przed zimą jeszcze na krótko wróci deszcz. A w deszczu nie będzie mogła szukać Doroty.

Córka zniknęła akurat wtedy, gdy drzewa rozebrały się z liści i grube złoto-rude dywany zasłały ścieżki i leśne polany. Wiga szukała jakiegokolwiek śladu Dorotki, lecz oczy, podrażnione łzami i patrzeniem, niczego prócz złota i rudości nie potrafiły dostrzec, więc znienawidziła to, co dotąd kochała. Drażnił ją szelest pod stopami i krzyki dzikich gęsi przelatujących nad głową, bo nie mogła usłyszeć wołania swego dziecka. Od nieustannej wędrówki bolały stopy i krwawiły nagie łydki poszarpane kolczastymi pędami jeżyn. Las nie był już sprzymierzeńcem. Stał się wrogiem, który ukrył Dorotę za przewalonymi drzewami, zasłonił parasolami paproci, schował w dziuplach dębów, zakrył czarną wodą stawów, odgrodził od matki niedostępnymi bagnami.

Dzisiaj znowu rusza na poszukiwania. Musi, choć w chacie śpi mała córeczka Doroty. Dała jej wywaru z maku, wie jednak, że dziecko wkrótce się obudzi i będzie płakać. Dziewczynka stała się dla niej nieoczekiwanym ciężarem, a przeczucie, że ma jakiś związek ze zniknięciem swej matki, sprawia, że stała się niewrażliwa na jej łzy.

Najpierw idzie nad rzekę. To nic, że była tam setki razy. Dzisiaj jest inaczej. Nocny przymrozek ściął błoto i pokrył lodem kałuże. Dzięki temu Wiga może spenetrować rozlewiska nad Obrą, do których wcześniej nie miała dostępu. Jeśli tam znajdzie swoją Dorotkę, będzie to oznaczało, że córka nie żyje. Ale ona wciąż w to nie wierzy. Po co więc idzie na mokradła i przemierza ścieżki leśnej zwierzyny? W jakim celu rozgarnia kopczyki zgniłych liści? Dlaczego zagląda do wszystkich dołów? Czemu zadziera głowę, jakby chciała sprawdzić, czy wśród konarów ktoś Dorotki nie ukrył?

Siada na chwilę na przewróconym drzewie i znowu poprawia rzemienie podtrzymujące własnoręcznie uszyte wielkie, niezgrabne buty z baraniej skóry. Wciąż się przesuwają, rozluźniają i wymagają zacieśniania. Traci przez to cenny czas, lecz filcowe łapcie zdarła do szczętu, a boso o tej porze roku nie chodzi. Musi na siebie uważać. Nie może się rozchorować, bo wtedy przestałaby szukać.

Rozgląda się i zastanawia, w którym kierunku powinna pójść. Dłoń zaciska na kiju służącym jej za podpórkę. Rusza w końcu w stronę słońca wskazującego, że niedługo będzie południe. W trzcinach porastających małe bagienko nie znajduje niczego. W dodatku pod wpływem promieni twarda gruda znowu stała się błotem, a szklane tafle na kałużach zniknęły. Czas iść do chaty. Zawraca, lecz obiera inną drogę niż ta, którą przyszła na mokradła. Sprawdzi jeszcze okolice małego stawu, przy którym często widuje stado pięknych łani i prowadzącego je jelenia.

Nagłe szarpnięcie zatrzymuje ją w miejscu. Ogarnięta przerażeniem spogląda na swoje nogi. Są całe. Za to kij, którym się podpierała, zwisa w jej ręku, a jego dolna część tkwi w żelaznym potrzasku. Ktoś zastawił tu pułapkę na zwierzynę. Gdyby w metalowych szczękach znalazła się jej noga, mogłaby się nie uwolnić, a jeśli nawet, czy dotarłaby do domu ze strzaskaną łydką?

Wiga cała drży. Wyobraźnia podsuwa jej straszne obrazy. A co, jeśli właśnie to spotkało Dorotkę? Mogła umierać w mękach i nikt nie słyszał jej krzyku. „Zaraz, zaraz – uspokaja się w myślach. – Przecież bym ją znalazła. Przetrząsnęłam każdy kawałek lasu w pobliżu domu. Nie ma jej tutaj. Żyje. Na pewno żyje”.

Spogląda w stronę leśnego stawu. Woda jest czarna i mętna, a na dnie na pewno zalega muł. „Gdyby ktoś tam wpadł... – Kobiecie przychodzi do głowy kolejna przerażająca myśl. – Nie! To niemożliwe! Po co Dorota miałaby tu chodzić?”

Wraca do chaty. Z daleka słyszy rozdzierający płacz, lecz nie przyspiesza. Jest przyzwyczajona. Na widok babki dziewczynka podnosi się z klepiska. Na moment cichnie, jakby czekała, że zaraz za babką wejdzie matka. Gdy nadzieja okazuje się płonna, znowu zaczyna szlochać.

Wiga zostawia drzwi otwarte na oścież, by wpuścić trochę światła do ciemnego wnętrza i uczynić powietrze w środku bardziej znośnym do oddychania. Idzie prosto do paleniska. Najwyższy czas rozniecić ogień i zrobić coś ciepłego do jedzenia. Płacz dziecka słyszy tuż za plecami. Po chwili czuje dotknięcie rączki na garbie. Nie ogląda się, nie ma czasu i ochoty na czułość. Chce znowu pójść do lasu. Energicznie uderza krzesiwem o krzemień. Niebawem postrzępiony kawałek hubki zaczyna się żarzyć. Wkłada go w kopczyk suchej trawy i kory jałowca i już po chwili płomienie strzelają do góry, obejmując drewienka. Dym krąży najpierw po chacie, wkrótce jednak znajduje ujście w kamiennym kominie. Kobieta nalewa wody do małego kociołka wiszącego nad ogniem. Zanim się zagotuje, może się zająć kozami mieszkającymi w chacie za przepierzeniem. Ich beczenie denerwuje Wigę nie mniej niż płacz dziecka. Podrzuca im garstkę siana i korzystając z tego, że zwierzęta są zajęte jedzeniem, doi dorosłą kozę, a potem obie – matkę i córkę – wypędza na zewnątrz do zagrody. Wszystko dzieje się przy akompaniamencie dziecięcego szlochania.

Wiga jest coraz bardziej zdenerwowana. Pragnie ciszy, która pozwoli na zastanowienie, a tu nieustanny płacz. „Zrobiłabym wszystko, żeby nareszcie przestała! – myśli. – Dam jej takich ziół, że zaśnie na cały dzień – postanawia, ale zaraz pojawia się wahanie. – Są za mocne dla dziecka. Mogą ją zabić. Co by Dorotka na to powiedziała?”

Zrezygnowana bierze małą na kolana i przystawia do jej ust kubek pełen koziego mleka. Dziewczynka połyka płyn tak zachłannie, że babka musi na chwilę oderwać naczynie od małych warg, jednak ręce dziecka same się wyciągają i wkrótce na dnie zostaje parę białych kropel. Babka, uznawszy, że spełniła swój obowiązek, sadza dziecko na wiązce słomy w kącie i sięga po garnek z kaszą stojący na belce nad paleniskiem. Ona też jest głodna. Niestety, dziecko pozostawione samo sobie znowu zaczyna płakać.

– Nie wytrzymam tego dłużej! Nie mam już sił! Przestań!

Krzyk Wigi przepełniony jest gniewem. Może dlatego dziewczynka milknie i w napięciu wpatruje się w wykrzywioną twarz kobiety.

– Masz być cicho! – krzyczy Wiga, nie zwracając uwagi na to, że mała przestała płakać. – Zobaczysz, w końcu dam ci coś, żebyś zamilkła na zawsze – grozi przerażonemu dziecku.

Głośne kaszlnięcie za plecami sprawia, że garbuska odwraca się gwałtownie.

– To ty, Wojciechu! – mówi na widok pomocnika kowala z Karge. – Na drugi raz się nie skradaj, bo ci kości porachuję.

– Jeszcze się nie zdarzyło, żeby mi baba kości rachowała. I nie skradałem się. Krzyczałaś tak głośno, że mógłbym walić w drzwi, a i tak byś nie słyszała.

– Po coś przylazł? – Wiga jest zła, że Wojciech usłyszał, jak grozi dziecku. Jeśli małej coś się przytrafi, ludzie gotowi gadać, że to jej sprawka.

– Kowalowi znowu w plecach strzeliło. Przysłał mnie po borsucze sadło.

– Niewiele go mam. Mógł sobie kupić na jarmarku. Jego wciąż coś boli. Młody nie jest. Syn powinien zmienić go w kuźni. Czemu stary nie odpocznie?

– Skąd mam wiedzieć? To dzieciak twojej Doroty? – Wojciech zmienia temat. – Niepodobny do nikogo.

– Nie widzisz, że do matki?

– Nie. Wcale. Jak mu na imię?

– Przecież to dziewczyna. Sobótka.

– Mówisz na nią Sobótka? Nie ma chrześcijańskiego imienia? Twoja córka w pogańskich zabawach brała udział? Wiesz, że to zakazane?

Wiga, która najchętniej ugryzłaby się w język, wzrusza ramionami.

– Głupia dziewucha poleciała tańczyć przy ognisku i z kimś się w lesie zapomniała. Tylko tyle. Jeśli był jaki grzech, to ten, że się z obcym na mchu położyła.

Widząc, że Wojciech ma ochotę ciągnąć temat zakazanych sobótkowych zabaw, Wiga sięga po garnek z sadłem. Złość jednak nie mija.

– A właściwie po co pytasz o dziecko? Nieraz z Dorotą ją widziałeś. Pierwszy we wsi wszystkiego się dowiadujesz i po ludziach roznosisz, a tu wielce zdziwiony jesteś. Może dam ci jakie ziele na długi język? Niedużo policzę.

– Cicho bądź, jędzo! Sadło dawaj!

– Masz i się wynoś. Jutro zajdę do kowala i z nim się rozliczę. A ona – mówi, wskazując na dziecko – ma na imię Rozalka.

Dopiero kiedy szerokie plecy pomocnika kowala znikły za krzakami, spluwa ze złością i mruczy pod nosem przekleństwa. Ludzie ze wsi boją się wejść do jej chałupy. Widze to odpowiada. Nie potrzebuje, żeby ktoś się tu kręcił, kiedy jej nie ma. Tylko ten człowiek nic sobie nie robi z aury otaczającej chatę zielarki. Nikt nie lubi pomocnika kowala. Kiedy tylko ma do kogoś sprawę, wchodzi do domu. Robi to nawet wtedy, gdy zorientuje się, że gospodarzy nie ma. Niczego nie zabiera, ale przegląda kąty. Niby dojrzały mężczyzna, a jak dzieciak musi wszystko wiedzieć, widzieć i znać sekrety. To samo na jarmarku. Chodzi, wypytuje, plotki rozsiewa. O tym, że Dorotka ma sobótkowe dziecko, wie cała wieś. Niedługo będzie trzecia wiosna, jak wnuczka pojawiła się na świecie. Przecież czegoś takiego nie da się ukryć.

Wiga już ma wejść z powrotem do chaty, kiedy tknięta nagłą myślą rusza w pogoń za pomocnikiem kowala. Okazuje się, że nie odszedł daleko. Opuściwszy portki, załatwia potrzebę pod sosną. Ani on, ani zielarka nie czują zakłopotania.

– Wojciechu, a nie słyszałeś czegoś o mojej Dorotce?

– Nie słyszałem – odpowiada mężczyzna, podcierając się garścią mchu zmieszanego z igliwiem. – Twoja córka najpewniej poszła z żołnierzami. Widać w matkę się wdała – drwi, podciągając portki. – Nie masz po co jej szukać. Sama wróci, jak brzuch jej urośnie.

– Interesuj się brzuchami swoich dziewuch, bo coraz to któraś po zioła przychodzi.

– Jakie zioła? Gadaj, babo, co to za choroba!

Wiga, wzruszywszy ramionami, odwraca się na pięcie i odchodzi. Za plecami słyszy przekleństwa i groźby. Tylko udaje, że nic sobie z nich nie robi. Jest ludziom potrzebna, ale wystarczy złe słowo albo niedobra chwila, żeby zwrócili się przeciwko niej. Dotąd zawsze się pilnowała i trzymała język za zębami. Zaginięcie córki sprawiło, że traci nad sobą panowanie.

Wąską dróżką wraca do siebie. Jej chata leży na skraju liściastego lasu. Jest tak niziutka, że garbata Wiga, idąc wzdłuż drewnianej ściany, prawie dotyka głową strzechy. Przy tej niskości dziwacznie wygląda górujący nad dachem kamienny komin.

Komin! Jaka była dumna, że zamieszka w domu, który ma komin! Minęło wiele wiosen, odkąd pan Żychliński, ówczesny właściciel Karge, ją tu przywiózł. Była młoda i mało umiała, ale nikogo to nie obchodziło. Po śmierci staruszki, która dotąd pomagała okolicznym mieszkańcom, potrzebny był ktoś, kto ją zastąpi. Niezadowoleni chłopi gadali przeciwko panu, bo jak żyć bez mądrej baby, która w chorobie poratuje, da zioła i zaklęcia na nieszczęśliwą miłość albo pomoże kobiecie pozbyć się kłopotu.

Radość, że oto ma chałupę z kominem i jest sobie panią, minęła szybko. Zastąpił ją strach, bo chata była położona przy lesie i blisko rozległych mokradeł. Kiedy pierwszej samotnej nocy usłyszała pohukiwania sów, krzyki zajęcy rozszarpywanych zębami drapieżników, wycie wilków, kroki, szmery, posapywania i jęki leśnych duchów, skuliła się z zimna i ze strachu na twardej ławie i obiecała sobie, że jeśli dożyje rana, natychmiast stąd odejdzie. Nie zrobiła tego, bo pójść nie miała dokąd.

Znowu słyszy płacz. Niechętnie wchodzi do chaty. Wie, że dziecku, które wcześniej było radosne i uśmiechnięte, brakuje matki. Dorotka nosiła córeczkę na rękach, szeptała do ucha pieszczotliwe słowa, śpiewała piosenki i tuliła do snu. Z dnia na dzień wszystko się skończyło. Wiga nie ma serca ani czasu dla wnuczki. Wcześniej też nie była jej przychylna, ale odkąd zabrakło Doroty, obecność dziecka traktuje jak przykrą konieczność.

Mimo że wciąż jest dzień, w chacie panuje mrok. Małe okienko zabezpieczone wołowym pęcherzem nie wpuszcza wiele światła. Zielarka idzie prosto w stronę paleniska. Kamienie nadal są ciepłe, ale w popiele nie tli się nawet iskierka, a woda, w której miała ugotować kaszę, znowu wymaga podgrzania. Musi ponownie rozniecić ogień. Dopiero kiedy blask płomieni rozprasza ciemność, rozgląda się za dzieckiem. Mała, zostawiona na słomie, wpełzła pod ławę i skulona w wilgotnym kąciku ni płacze, ni skamle jak porzucony psiak. Odkąd nie ma matki, nie powiedziała ani słowa. Płacze, śpi, je, patrzy na drzwi i znowu płacze.

Wiga z ciężkim westchnieniem schyla się i wyciąga dziewczynkę spod ławy. Siadając blisko paleniska, bierze ją na kolana. Od czasu do czasu sięga pogrzebaczem do płonących polan, poprawiając ich położenie. Później przekłada do miski część gorącej kaszy i wlewa do niej mleko. Jedzą razem, zanurzając na przemian drewniane łyżki w gęstej zupie.

Sytość i ciepło w chacie sprawiają, że zmęczenie staje się bardziej odczuwalne. Wiga nie ma już ochoty wychodzić. Przygania kozy do chałupy i znowu siada przy ogniu z wnuczką na kolanach. Ze sterty drewna leżącego w zasięgu ręki dorzuca do ognia trzy polana i opiera się o belkę, by dać wytchnienie krzywym plecom. Nie tylko one ją bolą. Całe ciało domaga się odpoczynku. Wpatrzona w ogień, zasypia ukojona ciepłem i ciszą. Dziecko przytulone do jej piersi też śpi.

Niedługo wychyli się zza drzew okrągła tarcza księżyca, a wokół chaty zielarki zaczną swój taniec strzygi, leśne duchy i zjawy. W zacisznym wnętrzu zabezpieczonym zaklęciami nie musi się ich bać. Poza tym wie, że gorszy od wszystkich upiorów jest żywy człowiek.

– Pada. Mam tego dość. – Agata stawia wiadra z wodą przy palenisku i z westchnieniem siada na ławie. – Powiedz, Wigo, kiedy to się skończy?

– Deszcz czy co innego?

– Jedno i drugie. Wszędzie błoto, zimno, ciemno, a w dodatku samotnie. Nie wiem, czy zostać, czy wrócić do siebie.

– Na pewno niedługo ktoś się zjawi. Nowy właściciel nie zostawi gospodarstwa na zmarnowanie.

– Jakie zmarnowanie? – oburza się Agata. – Ludzie dbają o cały dwór[1]. Każdy robi to, co do niego należy. Żadne zwierzę nie głoduje, a nad domem mamy pieczę razem z Albertem.

– Dobrze wiesz, że kiedy kota nie ma, myszy harcują. Wszystko trzyma się kupy, bo pan Zaręba wyjechał zaledwie trzy dni temu. Tylko patrzeć, jak pan Unrug przyśle nowego zarządcę.

– No właśnie patrzę i patrzę. Wiesz, jak mi straszno nocować tu samej? Leżę w ciemnościach i nasłuchuję. Belki skrzypią, coś stuka, na strychu nietoperze albo myszy piszczą. Gdyby nie to, że dom całkiem jeszcze nowy i nikt w nim nie umarł, można by pomyśleć, że dusze nieczyste nie dają mi spokoju.

– Póki co Albert mógłby tu nocować.

– A gdzież tam! – Kobieta oblewa się rumieńcem. – Od razu wzięliby mnie na języki. On jest sługą dochodzącym, ma rodzinę we wsi i niech tak zostanie. Wigo – Agata zmienia temat – ja tu głupstwami się przejmuję, a nawet nie zapytałam o Dorotę. Masz o niej jakieś wieści?

– Nic. Kamień w wodę. Do ciebie przyszłam zapytać, czy czego nie wiesz, bo we wsi mi powiedzieli, że twój Maciej dwa dni temu był w karczmie. Może on gdzieś spotkał Dorotę?

– Nic o niej nie mówił. Plótł tylko jakieś głupstwa. Wiesz, jaki jest. Lubi gadać, byle go słuchali. Chwalił się, że był po niemieckiej stronie i widział, jak czarownicę spalili. Powiedziałam mu, żeby nie opowiadał takich rzeczy, bo jak można człowieka spalić. A on na to, że to nie człowiek, tylko czarownica, co się z diabłem parzyła. Wigo, co myślisz? Mogła to być prawda?

– Jak ludzi wieszają albo ścinają głowy, to i palić potrafią. Słyszałam o czymś takim od ciotki, co mnie uczyła zielarstwa. Czy Maciej mówił coś jeszcze?

– Nie, pieniędzy tylko chciał. Dałam. Co miałam robić? Wigo, jaka ja zła na siebie jestem! Poszłam za niego, bo gładki i miał swoją chałupę. Dwa lata żyliśmy ze sobą jak mąż i żona, ale to wcale nie było dobre życie. Nieraz chodziłam posiniaczona. – Na twarzy Agaty znowu pojawia się rumieniec, a niebieskie oczy wypełniają się łzami. – Kiedy sobie poszedł, wcale się nie zmartwiłam. A jak pan Zaręba wziął mnie do dworu za kucharkę, całkiem dobrze się zrobiło. Trzeci rok mija, jak Maciej się włóczy nie wiadomo gdzie. Przed zimą zawsze się zjawia po pieniądze, a potem znowu przepada. Wigo – kobieta spogląda w oczy gościa, marszcząc brwi – powiedz, czemu dobrej dziewczyny, co jest matką, nie można znaleźć, a taki gałgan całkiem nie zniknie? Nie ma sprawiedliwości na tym świecie.

Chociaż siedząca po przeciwnej stronie stołu Wiga ma większe troski, szkoda jej młodej ni mężatki, ni wdowy. Patrzy ze smutkiem na twarz próbującą ukryć się w dłoniach i nieskazitelnie biały czepek na włosach. Nie rozumie Macieja, który woli wieść życie włóczęgi zamiast się cieszyć ładną i miłą żoną.

– Nie ma takiego, co by wszystko pojął – mówi, podnosząc się z ławy. – Czas na mnie. Przestało padać. Zajdę do chaty, zobaczę, co z Rozalką, a potem jeszcze poszukam Dorotki.

– Weź chleb. – Agata zrywa się z miejsca i sięga do glinianego garnka, w którym chowa pieczywo przed myszami. – Upiekłam parę bochnów dla pana Zaręby, ale zabrał tylko dwa.

Zatrzymują się jeszcze na progu. Deszcz rzeczywiście nie pada, ale ciemne chmury wiszą nad dachami dworskich zabudowań, odbijając się w ogromnych kałużach.

– Zobacz. – Kucharka łapie Wigę za ramię. – Tam, przy drewnie. Widzisz? – pyta półgłosem. – Kot. Jaki dziwny!

Rzeczywiście, przy okrągłym stogu porąbanego drewna kuli się duży kot. Skośne, zielonkawe oczy utkwił w rozmawiających kobietach. Jest czarny, ale nie całkiem. Przyczyną jego dziwnego wyglądu jest umaszczenie głowy. Wygląda tak, jakby ktoś zadał sobie trud dokładnego wyznaczenia środka między uszami i od tego miejsca przez nos i pyszczek poprowadził w dół kreskę kończącą się pod brodą. Po prawej stronie kreski oblicze kota jest czarne, a po lewej białe. Stąd jedno zielone oko przecięte wąską, pionową źrenicą tkwi w czerni, a drugie w białej, równo ukrojonej łacie.

– Już go kiedyś widziałam – wyznaje kucharka. – Siedział na drzewie przy młynie, a kilku chłopców rzucało w niego kamieniami. Zapytałam, po co to robią. Powiedzieli, że młynarz kazał. W pewnej chwili zeskoczył na ziemię i uciekł.

– Czemu rzucali kamieniami? Przecież kot we młynie zawsze się przyda.

– Nie rozumiesz? On nie wygląda jak wszystkie koty. Jest inny. Młynarz go nie chciał, bo nie wiadomo, co w takim odmieńcu siedzi.

– Teraz wiem, dlaczego się kręci przy mojej chałupie i czemu za mną przyszedł. Pozwalam mu czasem łowić myszy w sieni.

– Może lepiej go wygoń? Nie mówię, że masz w niego ciskać kamieniami, ale chociaż nie dawaj mu okazji do polowania.

– Ja miałabym odmieńca wygnać? – Wiga nagle unosi się gniewem. – Popatrz na mnie. Czy ja wyglądam tak samo jak inni ludzie? – Kobieta schodzi z progu prosto w błoto. Okręca się przed oczami kucharki, dając okazję do dokładnego przyjrzenia się jej postaci. – Widzisz mój garb? On jeden starczy, żeby mną gardzili. Potrzebują mnie, inaczej dawno poczułabym ich kije na plecach.

– Wigo, nie mów tak. Jesteś niesprawiedliwa.

– Ty jesteś dobra, wiem o tym. Dziękuję ci za chleb. Naprawdę muszę iść.

Przygarbiona, okryta wielką chustą postać w czarnej, sięgającej niemal do ziemi spódnicy, nie bacząc na kałuże, zmierza prosto do bramy. Zatrzymuje się jeszcze na chwilę i patrzy na chudzielca skulonego przy stogu drewna.

– Chodź, kocie. Idziemy do domu – mówi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1] Pojęcie „dwór” prawidłowo odnosi się do budynku mieszkalnego oraz zabudowań gospodarczych i całego otoczenia, czyli sadu, ogrodu itp. Potocznie dworem nazywa się sam budynek mieszkalny.