Pomiędzy. W świetle latarni - Zofia Mąkosa - ebook + książka

Pomiędzy. W świetle latarni ebook

Zofia Mąkosa

4,2

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Nowa powieść laureatki Lubuskiego Wawrzynu Literackiego

Jest styczeń 1920 roku. Niedawno skończyła się najkrwawsza ze wszystkich dotychczasowych wojen. Niemcy muszą się pogodzić z odzyskaniem przez Polskę niepodległości i koniecznością oddania części terytorium. Wielkopolski Trzciel zostaje przecięty granicą.

Na zamarzniętych trzcielskich rozlewiskach szesnastoletnia Weronika przypadkiem podcina na lodzie Natana. W tym samym czasie w odległym o 80 kilometrów Poznaniu młoda wdowa Joanna dostaje zaproszenie na spotkanie w eleganckim lokalu. Żadna z kobiet nie zdaje sobie sprawy, że tak błahe wydarzenia na zawsze odmienią ich życie…

W świetle latarni to poruszająca powieść o byciu pomiędzy. Pomiędzy zakochaniem a miłością, pomiędzy jedną wojną a drugą, pomiędzy życiem a śmiercią, pomiędzy Polakami, Żydami i Niemcami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 367

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (28 ocen)
14
7
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mic_ostojski

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa historia umiejscowiona w bliskim mi Poznaniu i nieznanym, Trzcielu. Kolejna książka autorki, w którym w piękny sposób przybliża nam dzieje ziem z pogranicza dzisiejszej Wielkopolski i lubuskiego. Opowieść wciągająca i napisana w interesujący sposób. Już z zaciekawieniem czekam na dalsze losy Asi Neli i och bliskich.
00
Arrcadio

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna,wspaniała jak wszystkie książki pani Zofii Mąkosy z niecierpliwością czekam na kolejny tom .
00
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam książki Pani Zofii. ta książka jest tak samo dobra
00
Martunka24

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo polecam! Niesamowicie prawdziwa, a detale historyczne robią wrażenie. Już czekam na drugi tom!
00
Kiddo75

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na kolejny tomvz niecierpliwością, świetna historia.
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okładkiANNA SLO­TORSZ/ART­NOVO.PL
Ilu­stra­cje na okładce MaxK/Adobe Stock Pink Bad­ger/Adobe Stock Hanna/Adobe Stock Ru­slan Ba­tiuk/Adobe Stock Sa­rina Da­rin/Adobe Stock Carl/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaELŻ­BIETA SPA­DZIŃ­SKA-ŻAK
Ko­rektaUR­SZULA WŁO­DAR­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Zo­fia Mą­kosa, Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6720-0
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

1

Z po­wodu od­wilży, która przy­szła po śnie­gach i siar­czy­stych mro­zach, nad­rzeczne łąki zmie­niły się w wiel­kie roz­le­wi­ska. Drogi łą­czące Trzciel[1] z oko­licz­nymi wio­skami zro­biły się nie­prze­jezdne, a do nie­wiel­kiego mia­sta swo­bod­nie można było do­trzeć je­dy­nie ko­leją. Na szczę­ście mróz szybko wró­cił, czym spra­wił wielką ra­dość wszyst­kim, któ­rzy lu­bią się śli­zgać na lo­dzie.

Zimą w Trzcielu nie ma lep­szej roz­rywki od jazdy na łyż­wach. Ma je pra­wie każdy. Nie­liczni nowe, reszta stare po ro­dzi­cach, bra­ciach, sio­strach i wuj­kach. Kiedy mróz dłu­żej trzyma, co od­waż­niejsi wy­bie­rają się nad któ­reś z po­bli­skich je­zior. Naj­bez­piecz­niej jed­nak jest na na­do­brzań­skich roz­le­wi­skach. Tu na­wet nie trzeba zbyt­nio uwa­żać. Gdy lód się za­ła­mie, nie­ostroż­nemu łyż­wia­rzowi grozi naj­wy­żej za­mo­cze­nie por­tek.

We wcze­sne stycz­niowe po­po­łu­dnie 1920 roku na roz­le­wi­skach jest już wielu ama­to­rów za­baw na lo­dzie. Gwar czy­niony przez mło­dzież do­ciera aż do mo­stu spi­na­ją­cego oba brzegi Obry i łą­czą­cego dwie nie­gdyś od­rębne czę­ści mia­sta, Stary Trzciel z No­wym. Przed chwilą za­trzy­mał się na nim Żyd w ka­pe­lu­szu i dłu­gim płasz­czu. Spoj­rzał w ja­skra­wo­błę­kitne niebo bez jed­nej chmurki, po­gła­dził się po bro­dzie, po czym ob­ró­cił się tak, by słońce grzało go w plecy. Wi­dać, że wzrok ma słaby, bo mruży oczy, usi­łu­jąc ko­goś wy­pa­trzyć w gro­ma­dzie do­ka­zu­ją­cej mło­dzieży. Nie może jed­nak się sku­pić, bo most to także miej­sce, gdzie Po­se­ner­straße prze­cho­dzi w Ber­li­ner­straße, re­pre­zen­ta­cyjną ulicę mia­sta, bę­dącą w nie­dzielne po­po­łu­dnia główną trasą spa­ce­rową dla do­ro­słych trzcie­lan. Co prawda nikt się nie za­trzy­muje, ale wciąż ktoś go po­zdra­wia.

– Dzień do­bry, Abra­ha­mie! Mi­łego po­po­łu­dnia, pa­nie Ger­son! – sły­chać raz po raz. Wtedy męż­czy­zna się od­wraca, do­tyka pal­cami czar­nego ka­pe­lu­sza, cza­sem na­wet go uchyla i grzecz­nie od­po­wiada na po­wi­ta­nie, po czym wraca do ob­ser­wa­cji.

– Co tak ster­czysz, Abram? Chcesz się zmie­nić w so­pel lodu? – roz­lega się na­gle za jego ple­cami. Ger­son nie musi spraw­dzać, kto go pro­wo­kuje. Głos na­leży do jego szwa­gra, Bena Ry­chwal­skiego, który pod­czas spa­ceru lubi za­trzy­my­wać się na mo­ście i prze­szka­dzać mu w roz­my­śla­niach.

– Nie twój in­te­res, Beno, co ja tu ro­bię – od­po­wiada mu opry­skli­wie. – Idź da­lej. Nie­po­trzebne mi twoje to­wa­rzy­stwo.

– Wła­śnie, że nie pójdę. Zo­stanę, bo tak mi się po­doba.

Wziąw­szy pod uwagę ubiór, Ry­chwal­ski mógłby wy­glą­dać jak ko­pia Abra­hama, gdyby nie to, że jest niż­szy, pulchny i bra­kuje mu brody. Za to na no­sie ma okrą­głe oku­lary w dru­cia­nej opra­wie. Mimo nad­wagi Beno jest też bar­dziej ru­chliwy. Mil­cze­nie i sta­nie w miej­scu za­czyna mu do­ku­czać.

– Miło po­pa­trzeć na mło­dych – mówi jakby do sie­bie, lecz nad­sta­wia ucha, cie­kaw, czy pad­nie od­po­wiedź.

Po­nie­waż wyż­szy to­wa­rzysz osten­ta­cyj­nie się nie od­zywa, Beno pró­buje dojść, co tak za­cie­ka­wiło Abra­hama. Naj­pierw jego uwagę przy­ciąga dziew­czyna na łyż­wach w gru­bym brą­zo­wym swe­trze, czar­nej spód­nicy się­ga­ją­cej pra­wie do ko­stek i chu­stce w kwiaty na gło­wie. Jesz­cze przed chwilą trzy­mała za ręce rów­nie cie­pło odzianą dziew­czynkę, te­raz dziecko zna­la­zło so­bie to­wa­rzy­stwo ko­le­ża­nek, a ona sa­mot­nie za­ta­cza na lo­dzie koła, co­raz więk­sze i więk­sze, nie zda­jąc so­bie sprawy, że zbliża się do grupy chłop­ców gra­ją­cych w ho­keja.

Beno szuka da­lej. Już wie. Wśród ho­ke­istów roz­po­znaje Na­tana, wnuka Abra­hama. Gdzieś z boku leży po­rzu­cona kurtka, a on w ko­szuli, cien­kiej ka­mi­zelce i kasz­kie­cie na krę­tych, czar­nych jak smoła wło­sach pę­dzi na łyż­wach, pcha­jąc przed sobą krą­żek. Sza­lo­nej go­ni­twie to­wa­rzy­szą krzyki, gwizdy, prze­py­chanka i próby ode­bra­nia krążka.

– Pa­trzysz na Na­tana – stwier­dza Beno z sa­tys­fak­cją. – Nie masz go dość w domu?

– Cza­sem mi się zdaje, że on w domu tylko śpi. – Ger­son w końcu się od­zywa. – Boję się, że kie­dyś w ogóle nie wróci. Już te­raz za nic ma na­sze prawa.

Ry­chwal­ski chęt­nie da­lej cią­gnąłby szwa­gra za ję­zyk, by się do­wie­dzieć, co ta­kiego dzieje się w po­boż­nym ży­dow­skim domu, ale gło­śne krzyki do­bie­ga­jące od strony na­tu­ral­nego lo­do­wi­ska dają Abra­ha­mowi oka­zję do zmiany te­matu.

– O co cho­dzi? Biją się? – pyta, mru­żąc oczy.

– Gdy­byś nie był tak za­ro­zu­miały, nie mu­siał­byś te­raz się wy­trzesz­czać. – Beno nie może się po­wstrzy­mać przed pra­wie­niem zło­śli­wo­ści. – Ob­sta­luj so­bie oku­lary. Ja je no­szę od dawna, a nie zro­bi­łem się przez to star­szy.

– Młod­szy też nie – re­wan­żuje się Ger­son. – Za­miast byle co ga­dać, po­wiedz wresz­cie, co tam się dzieje. Dla­czego Na­tan tak pę­dzi?

– Za­brał chustkę dziew­czy­nie od Wie­czorka. Ro­biła koła na lo­dzie i nie­chcący za­je­chała mu drogę. Te­raz ona go goni, a inni się cie­szą, bo mają wi­do­wi­sko.

Ucie­ka­jący chło­pak su­nie na łyż­wach w stronę mo­stu. Abra­ham już go do­brze wi­dzi. Gołą głowę We­ro­niki Wie­czo­rek rów­nież. Uwol­nione spod kwie­ci­stej chustki pa­sma zło­to­ru­dych wło­sów uno­szą się w pę­dzie, na­da­jąc dziew­czę­cej po­staci wy­gląd wście­kłej Wal­ki­rii ru­sza­ją­cej do boju.

– Już go ma – zdaje re­la­cję Beno.

– Wi­dzę.

– Prze­wró­ciła go, wla­zła na plecy i tłu­cze pię­ściami. Po­zwo­lisz na to? Za­wo­łaj do niej.

– Co mam wo­łać. Za­słu­żył. Sam bym go sprał wie­czo­rem. Do­brze, że już nie mu­szę.

Tym­cza­sem Wie­czor­kówna, po od­zy­ska­niu chustki i wy­mie­rze­niu spra­wie­dli­wo­ści, wciąż po­chy­lona nad wi­no­wajcą, po­pra­wia spód­nicę. Coś mówi do za­ru­mie­nio­nego chło­paka, po­tem szyb­kim ru­chem zrywa mu z głowy kasz­kiet i ru­sza do ucieczki. Na­gle, nie wia­domo skąd, na dro­dze ści­ga­ją­cego ją Na­tana zja­wia się dziew­czynka, która jesz­cze nie­dawno śli­zgała się z ko­le­żan­kami. Ten, chcąc ją omi­nąć, wy­wraca się gwał­tow­nie. To­wa­rzy­stwo ob­ser­wu­jące całe zaj­ście wy­bu­cha śmie­chem, a We­ro­nika, po­rzu­ciw­szy czapkę, od­dala się, su­nąc po lo­dzie z miną zwy­cięż­czyni.

– I oto sio­stry Wie­czor­kówny, ka­to­liczki, po­ko­nały żyda, ku ucie­sze gro­mady ewan­ge­li­ków. – Beno kwi­tuje całe zaj­ście, pa­trząc z ukosa na szwa­gra.

Niebo na za­cho­dzie za­czyna przy­bie­rać fan­ta­styczne ró­żowo-fio­le­towe i gra­na­towe od­cie­nie. Za go­dzinę zrobi się ciemno. Dzieci po­mału zbie­rają się do domu, ale mło­dzież zdaje się nie do­strze­gać upły­wa­ją­cego czasu. Wolne po­po­łu­dnia zda­rzają się tylko raz w ty­go­dniu. Trzeba je wy­ko­rzy­stać do ostat­niej se­kundy.

– Są tacy bez­tro­scy – od­zywa się Beno, pa­trząc w kie­runku do­ka­zu­ją­cej grupki. – Skoń­czyła się wojna[2], a oni czują, że nad­cho­dzi ich pora. Za­zdrosz­czę im. Czeka ich ży­cie w po­koju.

– W po­koju? Skąd ta pew­ność? Cho­dzi­łeś do prze­po­wia­da­czy przy­szło­ści? Wiesz, że to za­bro­nione! – rzuca z gnie­wem Abra­ham.

– Ni­g­dzie nie cho­dzi­łem. Nie­po­trzeb­nie się uno­sisz. Mam ro­zum, a on mi pod­po­wiada, że po tak strasz­nej woj­nie nie może być na­stęp­nej. Lu­dzie nie są tacy głupi, żeby się cał­kiem po­za­bi­jać.

– Lu­dzie są głup­cami. A wojna się jesz­cze nie skoń­czyła – pro­te­stuje Abra­ham. – Nie tu­taj. Do­piero kiedy wy­ty­czą gra­nicę, uznam, że to ko­niec[3].

– Mó­wią, że Po­lacy na­ci­skają, żeby po­dział był na rzece. Stary Trzciel zo­stałby po ich stro­nie, a Nowy w Niem­czech.

– I jak by­śmy tu żyli? – obu­rza się Ger­son. – Prze­cież lu­dzie mają pola, łąki i pa­stwi­ska po obu stro­nach, a go­spo­dar­stwa w mie­ście. Nie da się po­dzie­lić, żeby było spra­wie­dli­wie.

– Sły­sza­łem o jesz­cze in­nym po­my­śle. – Ry­chwal­ski nie po­rzuca te­matu. – Jak nie na rzece, to za­raz za Sta­rym Trzcie­lem. Tak, żeby Pol­ska do­stała tory i dwo­rzec ko­le­jowy.

– Beno, je­steś osłem! Jak bę­dziemy żyć bez ko­lei? Jak bę­dziemy ro­bić in­te­resy? – Ger­son pod­nosi głos, nie zwa­ża­jąc na prze­chod­niów zdzi­wio­nych jego za­cho­wa­niem. – Czym wy­wie­ziemy to, co przez lata da­wało nam pie­niądz: wi­klinę, trzcinę, drewno, ryby, a na­wet lód? Całe mia­sto pój­dzie z tor­bami. Nie mogą nam tego zro­bić!

– Abram, pierw­szy i ostatni raz ci to po­wiem. W tej spra­wie nie chcę mieć ra­cji! Wolę, że­byś do końca mo­ich dni na­zy­wał mnie osłem, niż­bym ja miał tak mó­wić o to­bie.

– I tak bę­dzie! Osłem by­łeś i osłem zo­sta­niesz. – Po­wie­dziaw­szy to, Abra­ham od­wraca się i od­cho­dzi bez po­że­gna­nia.

Beno ostatni raz spo­gląda w stronę ha­ła­śli­wej grupy. Wi­dzi Na­tana, a obok niego dzieci Le­ona Wie­czorka: We­ronkę, małą Nelę i naj­star­szego z nich, Józka. Tknięty na­głą my­ślą, za­miast wra­cać do sie­bie, woła za Ger­so­nem:

– Za­cze­kaj, Abram! Pójdę z tobą!

Co prawda prośba nie wy­wo­łuje żad­nej re­ak­cji, ale do­pę­dzony męż­czy­zna nie może po­wstrzy­mać cie­ka­wo­ści.

– Chcesz mnie od­wie­dzić?

– Gdzież­bym śmiał. Mam sprawę do Le­ona Wie­czorka. Cze­kaj – prosi szwa­gra, który nie za­trzy­mał się ani na chwilę. – Mu­szę od­sap­nąć.

– Ro­bisz in­te­resy z Le­onem? – Ger­son na­resz­cie przy­staje. – Co ma Wie­czo­rek, czego ty nie masz?

– Wczo­raj usły­sza­łem, że Leon się za­dłu­żył u tego li­chwia­rza, Kirch­bauma, i nie ma na spłatę. Ta ku­twa grozi, że za­bie­rze mu dom.

– Tę cha­łupę?

– Dług nie­wielki, ale ro­śnie, a Wie­czo­rek bez pracy. W do­datku stra­cił lo­ka­to­rów.

– A to­bie co do tego? Żal ci Le­ona?

– Może żal, może nie. Ktoś szuka po­koju, a on aku­rat ma wolny. – Ry­chwal­ski nie za­mie­rza ni­czego wię­cej zdra­dzać Ger­so­nowi. – Pójdę do niego, obej­rzę, a po­tem się na­my­ślę.

Beno nie jest pe­wien, czy po­stę­puje słusz­nie. Ten zu­peł­nie nowy po­mysł przy­szedł mu do głowy, kiedy pa­trzył na dzieci Wie­czorka ba­wiące się na śli­zgawce. Przy­po­mniała mu się groźba li­chwia­rza. Jed­no­cze­śnie so­bie uświa­do­mił, że Es­ter, jego żona, zle­ciła mu za­da­nie do wy­ko­na­nia.

Kilka dni temu przy­szedł list od ku­zynki z Go­sty­nia, która zde­cy­do­wała się prze­nieść do Trzciela i pro­siła, by jej wy­na­jąć nie­drogi po­kój. Pani Ry­chwal­ska, która aku­rat się pa­ko­wała z za­mia­rem wy­jazdu do za­męż­nej córki do Me­se­ritz[4], wpa­dła w gniew, bo dla­czego te­raz, jak ona musi je­chać, i po co wy­naj­mo­wać, jak u nich w domu jest miej­sce i wy­gody. Osta­tecz­nie jed­nak, li­cząc na to, że krewna szybko przej­rzy na oczy, ka­zała mę­żowi ro­zej­rzeć się za czymś nie­dro­gim. Od tam­tej pory mi­nął ty­dzień, a Beno za­po­mniał.

Bo Beno czę­sto za­po­mina i wcale nie dla­tego, że jest już nie­młody. Otóż Beno Ry­chwal­ski, wła­ści­ciel i je­dyny pra­cow­nik biura pi­sa­nia po­dań, ma nie­szczę­ście być po­etą. A wia­domo, że głowa u po­ety działa tro­chę ina­czej niż u zwy­kłego śmier­tel­nika. Ro­zu­mie to na­wet Es­ter. Żeby jed­nak od­mien­ność męża przy­no­siła ja­kiś po­ży­tek, wy­my­śliła cał­kiem in­tratny in­te­res. Jeż­dżąc po wsiach i sku­pu­jąc jaja i drób, któ­rymi po­tem han­dluje na tar­gach, wma­wia chło­pom, że chrzciny, śluby, imie­niny, uro­dziny, a na­wet po­grzeby będą o wiele pięk­niej­sze, je­śli uświetni je wiersz na­pi­sany na tę oka­zję. Dzięki temu nie ma dnia, żeby do biura nie zgło­sił się ktoś po oko­licz­no­ściową ry­mo­wankę. Nie o ta­kiej po­ezji ma­rzył Beno, ale cóż... na­wet po­eci mu­szą jeść.

I tylko po­eta albo czło­wiek nie­spełna ro­zumu mógł po­my­śleć, żeby sa­mot­nej Ży­dówce wy­na­jąć po­kój u ka­to­lic­kiej pol­skiej ro­dziny. A wła­śnie to przy­szło do głowy Ry­chwal­skiemu.

Czym prę­dzej, by nie zmie­nić zda­nia, otwiera furtkę i puka do drzwi Wie­czor­ków.

Tym­cza­sem lo­do­wi­sko pra­wie cał­kiem opu­sto­szało. Kilku naj­bar­dziej wy­trwa­łych wy­rost­ków ry­wa­li­zuje o krą­żek ho­ke­jowy, a ktoś inny nie­zdar­nie pró­buje krę­cić pi­ru­ety. Dwie panny, z obu stron trzy­ma­jące za ręce dużo mniej­szą dziew­czynkę, wła­śnie scho­dzą z lodu. Wspie­ra­jąc się na­wza­jem, od­krę­cają łyżwy, a po­tem idą ku mia­stu. Na mo­ście się roz­stają. We­ro­nika z sze­ścio­let­nią sio­strą zmie­rza do Sta­rego Trzciela, a jej ko­le­żanka bie­gnie do domu znaj­du­ją­cego się w No­wym Trzcielu.

Mia­sto wy­daje się wy­marłe. O obec­no­ści lu­dzi świad­czą je­dy­nie świa­tła za­pa­la­jące się w oknach jedno po dru­gim i dym z ko­mi­nów po­mie­szany z po­pio­łem opa­da­ją­cym na ła­chy śniegu po­zo­stałe po krót­ko­trwa­łej od­wilży.

Mi­nie jesz­cze kilka go­dzin, za­nim ulice znowu ożyją. W środku nocy duszne wnę­trza go­spód opusz­czą stali by­walcy – wiel­bi­ciele trun­ków i kar­cia­nych gier. Naj­wię­cej tych, któ­rzy, choć mło­dzi, już nie po­tra­fią grać w ho­keja, bez­tro­sko ści­gać się na łyż­wach i ucie­kać przed dziew­czyną, któ­rej dla psoty za­brało się chustkę. Mają po­ra­nione du­sze, a nie­rzadko i ciała. Go­spoda to ich praw­dziwy dom, ten, w któ­rym nie mu­szą ni­czego tłu­ma­czyć i w któ­rym ra­zem z to­wa­rzy­szami broni za­le­wają pa­mięć o woj­nie.

2

W Po­zna­niu trwa kar­na­wał. Brze­mienny w wy­da­rze­nia rok 1919 zo­stał po­że­gnany, a bi­ciem w dzwony i fa­jer­wer­kami roz­świe­tla­ją­cymi niebo po­wi­tano rok 1920. Tym­cza­sem od­ro­dzona Pol­ska wciąż nie ma gra­nic, które w ca­ło­ści by­łyby uznane i pewne. Pań­stwo znaj­duje się w sta­nie cią­głej wojny. Na wscho­dzie for­muje się wielka ar­mia bol­sze­wi­ków szy­ku­ją­cych się do ude­rze­nia na Pol­skę, na za­cho­dzie Niemcy pró­bują wy­szarp­nąć jak naj­wię­cej pol­skich ziem dla sie­bie, a w war­szaw­skich ga­bi­ne­tach jedni po­li­tycy na­ma­wiają się prze­ciw dru­gim.

Po­znań się bawi. To pierw­szy kar­na­wał w mie­ście cał­ko­wi­cie wol­nym od nie­miec­kich rzą­dów. Pa­nie ro­bią ostat­nie odzie­żowe za­kupy, pa­no­wie za­opa­trują się w na­poje, a z do­mo­wych i re­stau­ra­cyj­nych kuchni płyną za­pa­chy bi­gosu, flacz­ków i in­nych bar­dziej wy­myśl­nych po­traw. Wi­tryny skle­pów zdo­bią wiel­kie cy­fry 1920, ba­lony i ser­pen­tyny.

Jo­anna nie pa­trzy na wy­stawy. Z próż­no­ści nie zmie­niła obu­wia. Wy­szła z pracy w ele­ganc­kich, lecz nie­zbyt wy­god­nych pan­to­flach. Te­raz nie dość, że jej zimno, musi uwa­żać, by nie ubru­dzić bu­ci­ków. Spie­szy się na spo­tka­nie, a czasu nie zo­stało zbyt wiele.

Przez całą noc mę­czyły ją po­nure my­śli. Za­snęła nad ra­nem tak głę­boko, że nie usły­szała bu­dzika. Gdyby nie od­głos koń­skich ko­pyt i tur­kot do­rożki, spóź­ni­łaby się do pracy. Ubrała się w sza­lo­nym pę­dzie, upięła włosy, do to­rebki wrzu­ciła za­wi­niętą w pa­pier skibkę czer­stwego ciem­nego chleba ze smal­cem, płaszcz za­pięła na scho­dach, a szyję owi­nęła sza­li­kiem do­piero na ze­wnątrz, kiedy pro­sto w twarz ude­rzył ją zimny po­dmuch.

Wpa­dła do sklepu w ostat­niej mi­nu­cie. Za­le­d­wie na za­ple­czu zmie­niła cie­płe buty na ele­ganc­kie pan­to­felki, zja­wił się chło­pak od Sta­ni­sława Błoń­skiego z za­pro­sze­niem do ka­wiarni dziś po po­łu­dniu. Go­niec wy­szedł, za­nim otwo­rzyła ko­pertę. Po­tem była przy­kra roz­mowa z wła­ści­cielką, kiedy mu­siała pro­sić o moż­li­wość wcze­śniej­szego wyj­ścia z pracy.

Po Świę­tym Mar­ci­nie hula wiatr. Jo­anna z po­chy­loną głową po­dąża przed sie­bie. Jej trasa przy­po­mina sla­lom mię­dzy za­le­ga­ją­cymi od rana na chod­ni­kach stę­ża­łymi z zimna psimi ku­pami oraz ludźmi, któ­rzy nie spie­szą się tak jak ona. Od czasu do czasu ktoś rzuca za­cie­ka­wione spoj­rze­nie na wy­prze­dza­jącą go ko­bietę w czar­nym płasz­czu i ka­pe­lu­szu, spod któ­rego wy­su­wają się pa­sma brą­zo­wa­wych wło­sów, ale mało kto za­trzy­muje wzrok na dłu­żej. Nie ma w tej oso­bie ni­czego in­te­re­su­ją­cego, co ka­za­łoby do­cie­kać, kim jest i dla­czego tak gna.

Jo­anna pod­nosi głowę i zerka na okrą­głą tar­czę za­wie­szoną nad wej­ściem do ze­gar­mi­strza. Do spo­tka­nia zo­stało dzie­sięć mi­nut. Od­dy­cha z ulgą. Po­winna zdą­żyć.

W Grandce czeka na nią pan Sta­ni­sław. „Dla­czego tam? – za­sta­na­wia się, przy­trzy­mu­jąc ka­pe­lusz. – Prze­cież są mniej­sze i tań­sze ka­wiar­nie. I w ogóle jaką może mieć do mnie sprawę?” Ostatni raz wi­działa go pra­wie rok temu na po­grze­bie Ry­szarda. Za­pew­niał, że może się do niego zwró­cić, gdyby po­trze­bo­wała po­mocy. Wcze­śniej od­wie­dził męża w ich miesz­ka­niu przy Wod­nej. Za­mknęli się w ga­bi­ne­cie na cały wie­czór, wy­szli stam­tąd je­dy­nie na ko­la­cję, pod­czas któ­rej Błoń­ski cią­gnął ją za ję­zyk, oka­zu­jąc nad­mierną cie­ka­wość. To było w li­sto­pa­dzie 1918 roku. Na po­czątku 1919 przy­pad­kowa kula tra­fiła Ry­szarda pro­sto w czoło. Zgi­nął w po­wsta­niu[5], cho­ciaż się do niego nie przy­łą­czył.

Jak do­tąd o nic Błoń­skiego nie pro­siła. Dwu­dzie­sto­sied­mio­let­nia wdowa umie­jąca szyć, ha­fto­wać, go­to­wać i sprzą­tać po­winna sama dać so­bie radę. Zna­la­zła pracę w za­kła­dzie mod­niar­skim, a wła­ści­wie w ist­nie­ją­cym przy nim skle­pie. Sprze­daje dam­skie ka­pe­lu­sze, wo­alki, wia­nuszki, do­datki do su­kie­nek, do­ra­dza klient­kom, a od czasu do czasu po­maga w pra­cowni, for­mu­jąc fil­cowe na­kry­cia głowy. Mimo wszystko nie jest w sta­nie utrzy­mać miesz­ka­nia, je­dy­nego spadku po mężu. Je­śli nie znaj­dzie wy­pła­cal­nych lo­ka­to­rów, bę­dzie mu­siała je sprze­dać. Bar­dzo nie chce tego ro­bić. Te trzy po­koje z kuch­nią i ma­leńką spi­żar­nią są pierw­szym wła­snym do­mem, jaki kie­dy­kol­wiek miała. Poza tym war­tość pie­nią­dza leci na łeb, na szyję. Sprze­daż nie­ru­cho­mo­ści w tej sy­tu­acji by­łaby bez­sen­sow­nym po­su­nię­ciem.

Na placu Wol­no­ści wiatr ma się gdzie roz­pę­dzić. Jo­anna, przy­trzy­mu­jąc ka­pe­lusz, spo­gląda na przy­tła­cza­jący wiel­ko­ścią szary gmach Domu Prze­my­sło­wego. Nad jed­nym z wejść wid­nieje na­pis: Grand Café-Re­stau­rant. Z głową pełną py­tań i do­my­słów wkra­cza do re­stau­ra­cji za­li­cza­nej do naj­mod­niej­szych w Po­zna­niu. Zo­sta­wia w szatni wierzch­nie okry­cie i za­trzy­muje się na progu du­żej sali.

Ma przed sobą dwa dłu­gie rzędy okrą­głych sto­łów przy­kry­tych śnież­no­bia­łymi ob­ru­sami, na nich ta­le­rze, błysz­czące sztućce i kwiaty w ma­łych wa­zo­nach. Na ścia­nie prze­ciw­le­głej do wej­ścia umiesz­czono wiel­kie lu­stro, w któ­rym wi­dzi sie­bie, nie­wy­soką ko­bietę w le­d­wie od­sła­nia­ją­cej kostki skrom­nej sza­rej su­kience, jak stoi nie­pewna i nie­pa­su­jąca do ele­ganc­kiego wnę­trza. Ni­g­dzie nie do­strzega męż­czy­zny, który ją tu za­pro­sił. W noz­drza ude­rza za­pach je­dze­nia. Czuje głód tak wielki, że kręci się jej w gło­wie. Ma wra­że­nie, że lu­dzie sie­dzący przy sto­łach, za­jęci do­tąd po­sił­kiem albo roz­mową, na­gle uci­chli. To nie­prawda. Za­le­d­wie parę osób prze­lot­nie spoj­rzało w jej kie­runku.

Za to wzrok nie­jed­nej damy przy­ciąga około czter­dzie­sto­letni męż­czy­zna sie­dzący przy bu­fe­cie. Ma na so­bie ciemny gar­ni­tur, lecz coś w jego po­sta­wie każe się do­my­ślać, że bar­dziej pa­so­wałby mu woj­skowy mun­dur. Krót­kie szpa­ko­wate włosy, gę­ste brwi, gładko ogo­lona twarz z ciem­nym śla­dem po za­ro­ście czy­nią go nie­zwy­kle in­te­re­su­ją­cym.

Miej­sce, które za­jął, po­zwala mu ob­ser­wo­wać wej­ście do sali, sa­memu bę­dąc nie­wi­docz­nym.

„Ide­alna – oce­nia ko­bietę sto­jącą w drzwiach. – Szara myszka nie­zwra­ca­jąca na sie­bie uwagi”. Przy­gląda się jej, jakby była kan­dy­datką do ode­gra­nia roli w fil­mie. Za­uważa blade usta za­ci­śnięte te­raz w jedną li­nię, zbyt sze­roko roz­sta­wione oczy, ciemne brwi. „Mimo wszystko wy­gląda le­piej niż rok temu. Można na­wet po­wie­dzieć, że jest ładna. Sza­tynka śred­niego wzro­stu, przy­jemna fi­gura... – Błoń­ski unosi prawą brew. – I te piersi...” Lubi, kiedy w tej kwe­stii ko­biety nie ule­gają mo­dzie i nie ma­skują biu­stu, by wy­glą­dać na chłop­czycę. Na chwilę jego my­śli ucie­kają w re­jony od­bie­ga­jące od pro­fe­sji. Szczę­śli­wie za­uważa kel­nera cze­ka­ją­cego na znak. Lek­kie ski­nie­nie głową i usłużny męż­czy­zna jest przy Jo­an­nie.

– Pani Pod­biel­ska?

Uprzej­mie za­dane py­ta­nie po­zwala jej ochło­nąć.

– To ja.

– Pan Błoń­ski prosi do ga­bi­netu.

W nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu czeka stół na­kryty dla dwóch osób. Sta­ni­sław zja­wia się tuż za nią.

– Dzień do­bry! – Uj­muje po­daną dłoń, po­chyla się i składa na niej po­ca­łu­nek. – Ba­łem się, że pani nie przyj­dzie. Ten du­reń, go­niec, wró­cił bez od­po­wie­dzi.

– No cóż, niech się pan nie dziwi. W ko­per­cie nie było py­ta­nia, ra­czej roz­kaz.

– Tak to pani ode­brała? Pro­szę wy­ba­czyć nie­zręcz­ność. Po­mysł przy­szedł mi do głowy w ostat­niej chwili. Czy mimo wszystko zje pani ze mną obiad?

Chyba nie na­wykł do sprze­ciwu, bo py­ta­jąc, jed­no­cze­śnie od­suwa Jo­an­nie krze­sło.

– Obiad? My­śla­łam, że mamy wy­pić kawę.

– Chyba nie są­dzi pani, że wy­pusz­czę ją głodną z Grandki. Od rana w pracy, a śnia­da­nie pew­nie w biegu.

– Nie, nie w biegu. – W Jo­an­nie bu­dzi się prze­kora. – Wcale dzi­siaj nie ja­dłam, a pań­ski roz­kaz, prze­pra­szam – po­pra­wia się – za­pro­sze­nie spra­wiło, że mu­sia­łam pra­co­wać pod­czas zwy­cza­jo­wej prze­rwy. Ina­czej nie do­sta­ła­bym zgody na wcze­śniej­sze wyj­ście ze sklepu. Dla­tego pro­szę coś za­mó­wić, a po­tem wy­ja­wić mi po­wód na­szego spo­tka­nia.

Błoń­ski nie wy­gląda na za­sko­czo­nego śmiałą od­po­wie­dzią. Jo­anna ma wra­że­nie, że męż­czy­znę bawi jej zde­cy­do­wa­nie.

– Skoro już wy­sze­dłem na gru­bia­nina i nic mnie w pani oczach nie ura­tuje, za­mó­wię obiad bez kon­sul­ta­cji. Władku – zwraca się do ocze­ku­ją­cego kel­nera – na przy­stawkę po­daj nam ro­sół z pul­pe­ci­kami, ale pa­mię­taj, żeby był go­rący, bo pani zzięb­nięta. Po­tem sznycle cie­lęce w so­sie grzy­bo­wym, a na za­koń­cze­nie kawę i coś słod­kiego. Co pro­po­nu­jesz z wa­szych wy­pie­ków?

– Pud­ding mig­da­łowy, szar­lotkę, ser­ni­czek, tort be...

– Wy­star­czy – prze­rywa znie­cier­pli­wiona Jo­anna. – Po­pro­szę szar­lotkę.

– Mamy też kiszki z ko­tła – po­śpiesz­nie uzu­peł­nia kel­ner.

– Na de­ser?

– Nie, sza­nowna pani. To na­sza spe­cjal­ność, która nie za­wsze jest do­stępna. Wiem, że pan Błoń­ski lubi.

– Ja dzię­kuję.

– Kiedy in­dziej wpadnę na kiszki. – Sta­ni­sław się uśmie­cha. – Te­raz pędź do kuchni, bo chce nam się jeść.

Przez uła­mek se­kundy spo­ty­kają się ich spoj­rze­nia. Jo­anna ucieka wzro­kiem na bok, ma jed­nak pew­ność, że Błoń­ski da­lej się jej przy­gląda. Jest za­wsty­dzona, lecz tego nie prze­rywa. Kiedy pa­trzył na nią mąż, za­sta­na­wiała się, co znowu źle zro­biła. Przy męż­czyź­nie, któ­rego pra­wie nie zna, czuje się bez­pieczna. Dla­tego po­zwala mu roz­my­ślać i pa­trzeć, skoro to dla niego ważne.

Tym­cza­sem Błoń­ski po­grąża się we wspo­mnie­niach. Słabo zna żonę zmar­łego ko­legi. Jego sa­mego rów­nież nie zdą­żył do­brze po­znać. Jest w Po­zna­niu od je­sieni 1918 roku. Jed­nym z za­dań, z któ­rymi go od­de­le­go­wano z Kra­kowa, było zor­ga­ni­zo­wa­nie sieci in­for­ma­to­rów w Wiel­ko­pol­sce. Mąż Jo­anny, Ry­szard Pod­biel­ski, do nie­dawna pra­cow­nik Aka­de­mii Kró­lew­skiej[6], zo­stał mu po­le­cony jako wy­bit­nie zdolny ma­te­ma­tyk. Tacy lu­dzie też są po­trzebni od­ra­dza­ją­cemu się pań­stwu, dla­tego pró­bo­wał go na­mó­wić do współ­pracy. Wer­bo­wa­nie szło z opo­rami, bo Pod­biel­ski oka­zał się czło­wie­kiem wy­jąt­kowo trud­nym w kon­tak­tach z ludźmi. Wśród zna­jo­mych miał opi­nię milczka i od­ludka. Poza tym ota­czała go aura dziw­nych spoj­rzeń i nie­do­po­wie­dzeń. Spraw­dza­jąc czło­wieka, któ­rego chciał za­prząc do współ­pracy z wy­wia­dem, po­znał mię­dzy in­nymi oko­licz­no­ści jego ożenku przed dzie­wię­cioma laty.

Otóż wia­do­mość, że Ry­szard, za­twar­działy ka­wa­ler, się żeni, stała się sen­sa­cją wśród roz­plot­ko­wa­nej po­znań­skiej in­te­li­gen­cji. To, że jego wy­branką była słu­żąca zna­nego pro­fe­sora, do­lało oliwy do ognia. Do­my­słom nie było końca. Spe­ku­lo­wano, że panna jest przy na­dziei, a oj­cem dziecka może być sam pro­fe­sor. Prawda oka­zała się bar­dziej pro­za­iczna. Po nie­daw­nej śmierci pani pro­fe­so­ro­wej córki, same już za­mężne, oba­wiały się, że ulu­bie­nica ich ojca może chcieć omo­tać star­szego pana i za­jąć miej­sce ma­musi. Wy­rzu­ce­nie Jo­anny na bruk nie wcho­dziło w ra­chubę ze względu na sym­pa­tię, jaką da­rzył ją pro­fe­sor, trzeba więc było zna­leźć dziew­czy­nie męża, i to nie byle ja­kiego. Osta­tecz­nie do ma­riażu słu­żą­cej i ma­te­ma­tyka od­ludka do­pro­wa­dziły córki pro­fe­sora i ciotka Ry­szarda.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Trzciel – obec­nie w wo­je­wódz­twie lu­bu­skim, nie­wiel­kie mia­sto le­żące na ob­sza­rze hi­sto­rycz­nej Wiel­ko­pol­ski. W cza­sie, gdy dzieje się ak­cja książki, no­siło nie­miecką na­zwę Tir­sch­tie­gel. Po­dob­nie jak Kar­gowa, opi­sy­wana w mo­ich wcze­śniej­szych po­wie­ściach, w wy­niku II roz­bioru Rzecz­po­spo­li­tej w 1793 roku Trzciel do­stał się we wła­da­nie Prus. Po­nie­waż ak­cja po­wie­ści to­czy się w cza­sach, gdy obo­wią­zy­wała nie­miecka na­zwa, po­win­nam ta­kiej uży­wać. Uzna­łam jed­nak, że bę­dzie mi ła­twiej po­słu­gi­wać się na­zwą Trzciel.
[2] Pierw­sza wojna świa­towa, zwana Wielką Wojną, to­czyła się w la­tach 1914–1918.
[3] Zgod­nie z po­sta­no­wie­niami trak­tatu wer­sal­skiego prze­bieg od­cinka pol­sko-nie­miec­kiej gra­nicy, który do­ty­czył Trzciela, miał zo­stać usta­lony w stycz­niu 1920 roku.
[4] Mię­dzy­rzecz – obec­nie mia­sto po­wia­towe w wo­je­wódz­twie lu­bu­skim. Do II roz­bioru zwią­zany z Wiel­ko­pol­ską, póź­niej w Pru­sach. Po od­zy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści przez Pol­skę w 1918 roku po­zo­stał w gra­ni­cach Nie­miec.
[5] Po­wsta­nie wiel­ko­pol­skie 1918/1919 roz­po­częło się w Po­zna­niu dwu­dzie­stego siód­mego grud­nia 1918 roku.
[6] Aka­de­mia Kró­lew­ska była uczel­nią wyż­szą ist­nie­jącą w Po­zna­niu w la­tach 1903–1918. Dzia­łała do czasu po­wo­ła­nia Uni­wer­sy­tetu Po­znań­skiego, pier­wot­nie no­szą­cego na­zwę Wszech­nicy Pia­stow­skiej.