Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mapa wnętrza Stephena Grahama Jonesa to nadzwyczaj intymna, choć makabryczna i przerażająca literacka opowieść grozy, głęboko zakorzeniona we współczesnych doświadczeniach rdzennych mieszkańców Ameryki. Wraz z wywodzącym się z plemienia Czarnych Stóp autorem śledzimy targające bohaterem sprzeczne odczucia wobec jego spuścizny kulturalnej – po tym, jak odwiedza go duch ojca, którego śmierć zerwała więzy łączące rodzinę z rezerwatem.
Chodzącemu nocą po domu dwunastolatkowi zwiduje się w drzwiach postać w rytualnym kostiumie tanecznym Czarnych Stóp. Zamiast faktycznych mieszkańców – matki i brata, którzy naprawdę mogliby się tam znaleźć – tajemnicza sylwetka przypomina mu dawno nieżyjącego ojca, który zmarł w tajemniczych okolicznościach przed tym, jak reszta rodziny wyjechała z rezerwatu. Chłopiec zaczyna tropić nieznajomego i odkrywa, że dom, w którym mieszka, sięga dalej i głębiej, niż przypuszczał.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 93
Miałem dwanaście lat, kiedy pierwszy raz zobaczyłem, jak mój nieżyjący ojciec wychodzi z kuchni do przedpokoju i kieruje się na tyły domu, do schowka.
O ile dobrze pamiętam, była 2.49 w nocy.
Stałem przy zakurzonej zasłonie przesłaniającej frontowe okno pokoju dziennego. Nie znalazłem się tam celowo. Byłem w samej bieliźnie. Światła były pogaszone.
Domyślam się, że chwilę wcześniej wyglądałem przez to okno, patrzyłem na zarośla i pustkę rozciągające się przed domem. Tak przypuszczam, ponieważ w głębi gardła czułem posmak kurzu, a szyba była pokryta cienką warstewką takiego właśnie drobnego pyłu. Najprawdopodobniej wciągnąłem go trochę przez nos, ponieważ somnambulicy bez reszty koncentrują się na celu swojej wędrówki. Szczegóły stają się drugorzędne, konsekwencje działań – nieistotne. Gdyby było inaczej, włożyłbym przynajmniej sportowe szorty, a gdybym naprawdę próbował dostrzec coś na zewnątrz – także okulary.
Owszem, chodzenie we śnie jest rodzajem opętania, ale istotą, która czasowo zamieszkuje w lunatyku, nie jest ktoś obcy. Bytem, który odpowiada za przestawianie stóp, jest on sam. Nie ma to sensu, ale nie wydaje mi się, żeby w ostatecznym rozrachunku musiało go mieć. Takie opętanie przez samego siebie jest co najwyżej informacją, że gdzieś tam, w głębi nas, siedzi prawdziwy ja, który przez cały dzień wije się rozpaczliwie, wyrywa, próbuje wyjrzeć na zewnątrz, ale może to zrobić dopiero wtedy, gdy przestajemy się bronić. Gdy śpimy.
Następnego dnia rano – jak zwykle po nocy, którą spędziłem, drepcząc po domu, martwy dla świata – wyszedłem na zewnątrz, by z uwagą przeczesywać karłowate trawy i ubitą ziemię na osiemdziesiąt, może sto stóp od frontowego okna. Mama poszła do pracy, a mój młodszy brat Dino siedział przyklejony do swoich kreskówek, więc nikt nie nawoływał mnie z werandy i nie pytał, co robię.
Gdybym musiał odpowiedzieć, odparłbym, że szukam tego, czego szukałem w nocy. Żywiłem nadzieję, że wcześniej moje świadome „ja” zarejestrowało jakąś regularność kształtu klepiska albo dostrzegło stare uszko od puszki, które okaże się uchwytem sklejkowej klapy skrywającej… co właściwie? Nieważne. Coś. Cokolwiek. Stary składzik fajerwerków, pogrzebane zwłoki, zapomnianą studnię – szczegóły nie miały znaczenia.
W dniu, w którym coś takiego rzeczywiście bym znalazł, moje nocne wędrówki nabrałyby sensu.
W przeciwnym razie zwyczajnie byłoby ze mną coś nie tak, prawda? Byłbym zabawką, która budzi się w środku nocy i wpada na ściany.
Tamtego ranka moje dociekliwe palce nie znalazły niczego wartego uwagi, ot, trochę zwykłego śmiecia: szklane buteleczki, śruby z podkładkami i nakrętkami przyrdzewiałymi do gwintu, kawałek psiej obroży, na wpół zagrzebane w ziemi koło samochodowe: albo stanowiło część dawno nieistniejącego auta, albo wciąż było przytwierdzone do pojazdu, który zakopano w tym miejscu do góry nogami.
Oczywiście zamarzyła mi się ta druga wersja, ale nie chcąc jej bezpowrotnie skreślać, musiałem powstrzymać się od odkopywania koła.
Kiedy obejrzałem się za siebie, w stronę naszego modułowego domu, poniekąd spodziewałem się znów ujrzeć nieżyjącego ojca, tym razem stojącego przy oknie i patrzącego na mnie.
Okno wyglądało całkiem zwyczajnie. Zasłony były zaciągnięte, zgodnie z zaleceniem mamy, żeby pokój się nie nagrzewał.
Mimo to wpatrywałem się w nie uparcie.
Po czym zamierzałem go rozpoznać, gdy dzieliła nas odległość równa długości domu? Nie po rysach twarzy i nie po budowie ciała. Miałem cztery lata, kiedy zmarł, i sam byłem wtedy o krok od śmierci na zapalenie płuc; Dino miał roczek i mieszkał u ciotki, żeby się nie zarazić. Wtedy mama pracowała jeszcze tylko na jedną zmianę. W kwestii wyglądu ojca mogłem podeprzeć się co najwyżej zdjęciami i paroma niewyraźnymi wspomnieniami.
Nie. Poprzedniej nocy, kiedy przechodził z kuchni do schowka, rozpoznałem go po zarysie sylwetki. Na wysokości krzyża sterczały mu ostro zakończone wypustki, górne części łydek były nienaturalnie wybrzuszone, a głowa rozdęta u góry i taka jakby pofałdowana; musiałby się schylić, żeby zmieścić się w drzwiach schowka.
Cokolwiek jednak miał na sobie, poruszał się całkowicie bezgłośnie. Nie słyszałem żadnych szelestów, nawet takich, jakie wydają tancerze w tradycyjnych kostiumach rytualnych tuż przed rozpoczęciem występu lub zaraz po jego zakończeniu.
Sęk w tym, że mój ojciec nigdy nie tańczył. Nie po to jeździł na powwow, żeby startować w konkursach z nagrodami.
Jedną z rzeczy, którą zapamiętałem na jego temat, był fakt, że na widok tradycyjnie ubranych Indian w Town Pump albo IGA nigdy nie mówił, że to kompromitacja. Zawsze trochę mełł słowa w zębach (Dino miał to po nim) i w rezultacie słyszało się z jego ust „nobilitacja”.
Sam ani się nie kompromitował, ani nie potrzebował nobilitacji. Nie znał języka, nie kojarzył opowiadanych w nim historii i miał to w nosie. Raz albo dwa razy w roku podpisywał petycję w sprawie takiego czy innego aktualnego zagrożenia, ale nie robił tego po to, by chronić ziemię przodków. Rzecz w tym, że każdemu, kto podpisał petycję, przysyłali takie charakterystyczne zielone wełniane spodnie – które potem, na jesieni, ojciec sprzedawał myśliwym. Mama mówiła, że raz do roku wracał do domu w samych gatkach, ściskając dwudziestkę w garści, żeby żaden z psów jej nie zwęszył.
Takiego właśnie ojca znam.
Jednakże przez ten rok czy dwa po tym, jak się utopił (albo został utopiony – obie wersje są w obiegu i obie brzmią całkiem do rzeczy), kiedy jeszcze mieszkaliśmy w rezerwacie, mną i Dinem opiekowały się siostry ojca. Dużo nam opowiadały o nim i o tym, jaki był w naszym wieku, kiedy oczy miał wciąż jeszcze wielkie od marzeń.
Przepadał za łukami, strzałami i przepaskami na głowę, mówiły, takimi zabawkowymi, z faktorii. Wyobrażam sobie, że gdy człowiek dorasta wśród kowbojów, kręcą go siodła, wysokie buty i lassa. Kiedy wychowujesz się w krainie Indian, telewizja mówi ci, jak być Indianinem – a zaczyna się to właśnie od łuków, strzał i przepasek. Stanowią ekscytujący element twojej spuścizny, a przy tym są zawsze do kupienia w sklepie z pamiątkami.
Na powwow tata zawsze siadał na widowni, opowiadały mi jego siostry – to znaczy, opowiadały mnie i Dinowi, ale Dino miał wtedy roczek, później dwa latka, więc te opowieści trochę przelatywały obok niego. Za to do mnie ta wizja bardzo przemawiała: tata w ciasno zawiązanej przepasce na włosach, oglądający tancerzy w absolutnym skupieniu – jakby chciał wchłonąć ten widok i tę atmosferę, nasycić się nimi, stać się tym wszystkim.
Któż by nie chciał włożyć kostiumu tancerza? To oczywisty kolejny krok.
Rozeta z piór na plecach, opaski na ramiona, naszywane paciorki, fantazyjne mokasyny do kolan… No i barwy wojenne. Upodabniają człowieka do obcego-zabójcy z filmów o kosmosie. Z taką pomalowaną na czarno-biało twarzą automatycznie mrużysz oczy jak rewolwerowiec, jakbyś piorunował wzrokiem całą Amerykę na wskroś stuleci.
W wyobraźni widzę tatę sprzed lat: siedzi na trybunie i mruży oczy dokładnie w taki sposób. Udaje. Czeka.
– Miał być najlepszym tancerzem z nas wszystkich, kiedy tylko znów odnajdzie swoją drogę – tłumaczyła mi jedna z jego sióstr.
Sama nie tańczyła, ale kiedy dziś odtwarzam jej słowa w głowie, wydaje mi się, że miała na myśli wszystkich Indian z całego rezerwatu, a może nawet wszystkich zjeżdżających się na powwow. Chciała chyba w ten sposób powiedzieć, że gdyby tata z taką samą energią i namaszczeniem, z jakimi pakował się w każde nadarzające się po zachodzie słońca kłopoty, podchodził do przygotowywania kostiumu i ćwiczenia tańca, nic by go nie powstrzymało.
Ale tak się właśnie mówi o zmarłych, zwłaszcza zmarłych Indianach: wspomina się zmarnowany potencjał, nie rzeczywiste osiągnięcia. Mój ojciec, mój tata naprawdę mógł zostać najlepszym tancerzem rytualnym z nas wszystkich.
Dlatego właśnie rozpoznałem go tamtej nocy, kiedy wychodził z kuchni.
Te buty. Ta rozeta z piór na plecach. Sylwetka tancerza. Po śmierci stał się tym, kim za życia nie potrafił.
A teraz wrócił.
Przynajmniej na te kilka kroków.
Serce dudniło mi w piersi – chciałbym powiedzieć, że ze strachu, wiem jednak, że w rzeczywistości była to nadzieja.
Nasz dom, jak już wspomniałem, był domem modułowym.
Możesz wyjechać z rezerwatu, ale przez to, ile zarabiasz, i tak jesteś skazany na rezerwatowy dom, prawda? Słyszałem, jak mama powiedziała tak kiedyś przez telefon, i słowa te utkwiły mi w głowie w taki sposób, że od razu wiedziałem, że najprawdopodobniej do końca życia będę co rusz oglądał ten fragment wnętrza mojej czaszki.
Czytałem kiedyś, że młode słoniątka nie mają niezbędnych do życia enzymów trawiennych, ale mogą je pozyskać – i pozyskują – poprzez zjadanie odchodów matki.
Proszę bardzo, oto prawdziwa indiańska opowieść.
Tak czy inaczej, wynajmowany przez nas dom miał powierzchnię tysiąca stu czterdziestu stóp kwadratowych. Wyczytałem to na naklejce na tylnej ściance szafki pod zlewem. Tylko że takie stopy kwadratowe niewiele człowiekowi mówią.
Pomierzony do celów transportu, dom miał prawie dwadzieścia stóp szerokości i mniej więcej trzy razy tyle długości. Mierzyłem to zwijaną miarką, korzystając z pomocy Dina, który co dwanaście stóp przytrzymywał mi jej końcówkę, ale ponieważ w lewej ręce równocześnie ściskał roztapiające się czerwone lody na patyku, pomiary mogły być chybione o parę cali.
Wiem, że „dwadzieścia stóp szerokości” brzmi jak przyczepa kempingowa (w której też kiedyś mieszkaliśmy), ale różnica między przyczepą i domem modułowym jest taka, że dostarczony na miejsce dom modułowy zostaje w tym miejscu, a przyczepa zachowuje koła i dyszel, więc w razie potrzeby może jechać dalej. Łączy je natomiast beznadziejny fartuch przy gruncie, który po pierwszej zimie do niczego się nie nadaje, a także bardzo podobny siding. Gdyby mieć po jednej sztuce każdego z nich, można by je połączyć – trochę jakby zlepić dwie chrupki kukurydziane – i uzyskać jeden większy, bardziej skomplikowany dom.
Mówię o tym wszystkim, ponieważ w następnym tygodniu po tym, jak zobaczyłem tatę w domu, przeczesałem każdy cal z tych tysiąca stu czterdziestu stóp kwadratowych w poszukiwaniu śladów jego obecności.
Szukałem choćby jednego zgubionego paciorka, jednego zabłąkanego niebieskiego pióra, tłustawego śladu na framudze drzwi w miejscu, o które się oparł, podrapawszy się wcześniej po swędzącym policzku.
Wiedziałem, że wrócił, żeby nas obserwować.
Stałem się od tej pory surowszy dla Dina, chciałem dowieść, że pod nieobecność taty wyrosłem na porządnego starszego brata, który nie toleruje niedbalstwa.
Zmuszałem się również do wypytywania mamy o tatę, starając się robić to jak najdyskretniej. Jaki miał pierwszy samochód? A jaki ostatni? Gdzie się poznali? Czym się zajmował? Kto wybrał imię dla mnie – on czy ona? Którą bójkę wspominał najlepiej? Jaki ciężar mógłby dźwignąć, gdyby musiał?
Wiem, to są pytania, jakie mógłby zadawać dziewięciolatek, a nie szóstoklasista, ale tak sobie myślę, że kiedy rozmawiasz o swoim ojcu, to tak, jakbyś się cofał w czasie: im bardziej ty staniesz się dzieckiem, tym bardziej on będzie twoim tatą, prawda?
Jedliśmy więc na kolację chrupiące paluszki rybne, oglądaliśmy jakiś teleturniej, a mama wzruszała ramionami, żuła i opowiadała mi różne historie. Nie te, o które pytałem, tylko takie, które pamiętała z czasów, gdy tata kończył szkołę, a ona była w drugiej klasie. O tym, jak przyszedł do szkoły z głową ogoloną na zero, żeby w ten sposób udowodnić coś nauczycielowi. Albo jak któregoś dnia zobaczyła go nad jeziorem: stał na brzegu z workiem na śmieci pełnym butów i jeden po drugim wrzucał je do wody.
Nie dotrwał do końca szkoły – mało komu się udaje, prawda? – ale przyszedł na uroczyste zakończenie, klaskał najgłośniej ze wszystkich i wiwatował na cześć każdej osoby wychodzącej na scenę. O ile pamięć mamy nie myliła, to był albo pierwszy, albo drugi weekend, który spędził w areszcie.
Kiedy zmarł, nie od razu go znaleźli – mam na myśli plemiennych gliniarzy, bo wszyscy wiedzieli, gdzie go szukać. Pewnie nawet niektóre dzieciaki z mojej klasy wymknęły się ukradkiem, żeby go obejrzeć, albo dały się wyciągnąć starszym braciom i siostrom. Wcześniej ode mnie wiedziały, że mój tata nie żyje.
Czy to przez to, że w pick-upie, którym jeździł, pękł korbowód, a jego nie było stać na naprawę? Czy też pił, potknął się, przewrócił i już nie wstał?
Obie wersje krążyły wśród ludzi, a mama powiedziała nam, że bez względu na to, która jest prawdziwa, żadna nie przywróci tacie życia. A poza tym, dodawała, kiedy miała wyjątkowego doła, może nawet dobrze się stało. Inaczej nigdy byśmy nie wyjechali.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki