Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
On, Troy Tracker, Amerykanin szmuglujący narkotyki na skalę, jakiej nie powstydziłby się sam El Chapo. Chłopak z ulicy, którego jedyną słabością jest jego młodsza siostra. Wychowuje ją, odkąd wyszedł z poprawczaka, i robi wszystko, by zapewnić jej namiastkę normalnego życia. Jednak Maria pragnie wreszcie wyrwać się z nadopiekuńczych macek brata - i już zaplanowała, jak to zrobi. Ona, Marina Moore, absolwentka wydziału biokinezjologii i fizjoterapii. Zmęczona nadmierną troską ojca, postanawia spróbować życia na własną rękę. Zrządzeniem losu trafia do San Diego, gdzie zderza się ze światem, do którego grzeczne dziewczynki nie mają wstępu. Dziewczyna z dobrego domu i chłopak z ulicy. Co łączy tych dwoje? Nic. Co ich dzieli? Właściwie wszystko. A jednak oboje mają wrażenie, że bije w nich jedno serce. Każde z nich od lat żyje według swojego kodeksu moralnego. A teraz w imię miłości ktoś będzie musiał złamać jego zasady…
Angela Santini - młoda polska autorka, od 2012 roku mieszkająca w Londynie. W 2021 roku zadebiutowała książką "Obsesje", która spotkała się z gorącym przyjęciem czytelniczek. W 2022 roku ukazała się jej kontynuacja w postaci dwóch tomów - "Obłędy" i "Odwet". Zapewnia, że w życiu nic jej tak nie wyszło jak trójka wiecznie głodnych dzieci, które w przeciwieństwie do niej doskonale wiedzą, czego chcą. No dobrze, ona też wie, czego chce - z tą różnicą, że jej dzieci to dostają. Zapewnia także, że jest szczęśliwą matką, żoną i niczyją kochanką. Poza tym jest całkiem zwyczajna; kocha gotować, tańczyć, czytać i oglądać filmy o seryjnych mordercach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 439
KSIĄŻKI AUTORSTWA ANGELI SANTINI
OBSESJE
OBŁĘDY
ODWET
Copyright © Angela Santini, 2023
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
Zdjęcie na okładce
Dmitry Lobanov/Shutterstock
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Katarzyna Kusojć
Bożena Hulewicz
ISBN 978-83-8295-455-5
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla wszystkich kobiet,
które czekają na swojego księcia.
On nie istnieje.
Czekajcie na rycerza,
który będzie o Was walczył.
ROZDZIAŁ 1
Troy
Kurwa, jaki skwar.
Jestem przyzwyczajony do upałów, ale nie do tego, żeby czekać na to, co mi się należy, na środku pustyni. Palce same szukają drogi do paska, żeby wyciągnąć glocka i po prostu ich wszystkich rozstrzelać. Gdy porozumiewawczo patrzymy na siebie z Travisem, wiem, że Mauricio również wyczuwa zbliżającą się kulkę w łeb.
Problem tylko w tym, że nas jest dwóch, a mamy do zabicia osiem osób jednocześnie. Jednak moje życiowe motto brzmi: „Kasa albo kulka”. Tak działam od zawsze i tego nauczyli mnie bracia w poprawczaku. Na szczęście od kilku lat nikogo nie musiałem zabijać, ponieważ wszyscy znają moją reputację i wiedzą, że debiutancką kulkę zostawiłem gościowi w sercu, gdy miałem trzynaście lat.
Od tego czasu nie mogę pozbyć się łatki, którą przykleił mi mój ówczesny gang – „Dirty”, czyli „brudny”, ponieważ moja pierwsza ofiara wyglądała, jakby dostała z karabinu maszynowego. Musiałem się nieźle wysilić, żeby posprzątać ten syf.
Podjeżdżają kolejne dwa range rovery, więc odruchowo chwytam za pasek, ale Mauricio unosi dłoń w geście sojuszu. Powiedzmy, że mu wierzę. Główny problem w tym biznesie polega na tym, że musisz ufać wszystkim, a jednocześnie nie możesz ufać nikomu. Bo każdy może cię zdradzić.
Z SUV-a wysiada dwóch sicarios i sam capo. To oznacza, że albo się dogadamy, albo ja i Travis jesteśmy już martwi. Nie mamy najmniejszych szans i obaj właśnie zdajemy sobie z tego sprawę. Nie wiem nawet, czy się boję, czy już pogodziłem się z tym, że mogę zakończyć swój żywot w każdej chwili, nawet śpiąc smacznie we własnym łóżku.
Poprawiam się, żeby jakoś się prezentować, i chrząkam, by nieco nawilżyć gardło.
– Mucho gusto. Nazywam się Ignacio Arsenio Camino. – Facet podaje mi drobną dłoń, a ja odwzajemniam uścisk, starając się jej nie połamać.
– Mucho gusto, Señor– odpowiadam. – Jestem Troy Tracker, a to mój wspólnik i przyjaciel Travis.
Celowo nie podałem jego nazwiska, ponieważ Travis dla wszystkich ma tylko imię.
– Czym się zajmujecie?
Unoszę brew.
Myślałem, że wie, czym zajmują się wszyscy tu obecni. W końcu jest głową kartelu Alarico, najprężniej rozwijającego się kartelu w Meksyku i całej Ameryce.
– Jesteśmy przemytnikami, proszę pana – odzywa się Travis, bo ja wciąż jestem zbyt wstrząśnięty tym pytaniem, żeby otworzyć usta. Moja paranoiczna podświadomość od razu uruchamia alarm, ostrzegający, że to mogło być podchwytliwe pytanie.
Camino robi trzy ślamazarne kroki w moją stronę i poprawia swój kowbojski kapelusz.
– Boisz się, Troy?
Unoszę wzrok znad swoich zakurzonych butów.
– Nie, proszę pana. – Kręcę głową. – Nie boję się śmierci.
– A mnie? – Uśmiecha się pewnie. Zbyt pewnie, więc uciszam podszepty dumy i myślę tylko o tym, żeby przeżyć. – Nie boisz się mnie?
Mógłbym powiedzieć prawdę – że w zasadzie tak – ale nie mogę. Camino chce wzbudzać strach w ludziach, którymi można sterować. Jednak szacunek zdobywa się w inny sposób. Wiem to, bo sam tak robię. Niczym się od siebie nie różnimy.
– Nie, proszę pana – odpowiadam stanowczo, prostując dumnie sylwetkę. – Nie boję się nikogo.
Camino zaczyna się śmiać, a z nim wszyscy jego żołnierze. Nigdy nie przejmowałem się tym, co myślą o mnie inni, tylko tym, czy jestem w stanie ich czymś zaskoczyć. Tu nie bardzo mam pole do popisu, ale muszę improwizować.
– To, czego nie można ci odebrać, to na pewno odwaga, cabrón – mówi Camino i poklepuje mnie po ramieniu. – Wiecie, że gdybym chciał was zabić, tobym to zrobił i nikt by was nie znalazł, prawda?
Wiemy. Ale wiemy też, że blefuje. Chce nas sprawdzić, jednak ja nie dam się wydymać. Jeśli będzie trzeba, oddam tyle strzałów, ile udźwignie moja ręka.
– Tak, proszę pana – mówię zgodnie z podpowiedzią rozsądku. – Mamy tego świadomość.
Camino rozgląda się po pomarańczowej pustyni. Przysięgam, że jestem tak spocony i spragniony, że tracę nad sobą panowanie. O co mu, do diabła, chodzi? Po co to całe zapoznanie, ta gra na czas? Chce nas skruszyć? Zabić? Okraść? To nie miałoby najmniejszego sensu.
– Więc jesteście przemytnikami, ale czym dokładnie się zajmujecie? Jakie jest wasze stanowisko wobec kartelu? – pyta wreszcie.
– Żadne. Nie należymy do żadnej organizacji. Dostajemy zlecenie i dostarczamy towar zgodnie z instrukcją – odpowiadam, bo taka jest prawda, choć czasami sam w to nie wierzę.
– Ilu was jest?
– Dwóch. Reszta to pracownicy.
Camino cofa się o krok i odpala papierosa, po czym wyciąga ku nam paczkę. Nigdy nie odmawiam ludziom, którzy mogą rozwalić mnie w drobny pył, dlatego grzecznie przyjmuję fajkę i schylam się po ogień.
– Żartujecie sobie ze mnie, chłopcy? – Zaciąga się tak mocno, że musi odkaszlnąć, a pomarańczowy błysk mało nie podpala jego siwych wąsów. – Przerzuciliście właśnie sześćset kilogramów kokainy i chcecie mi wmówić, że zrobiliście to we dwóch?
Facet ewidentnie ma problemy z jarzeniem, ale przecież nie będziemy mu tu przedstawiać pieprzonego curriculum vitae. Zajmujemy się wszystkim, choć oczywiste jest, że zatrudniamy sztab ludzi do pomocy.
– Tak, proszę pana. Reszta to pracownicy oraz kierowcy – wyjaśnia Travis. – To my zawiadujemy całą logistyką od początku do końca.
– Kim jest wasz szef?
Travis patrzy na mnie. Ja patrzę na niego. Camino może i dorobił się najważniejszego tytułu i trzęsie całą Tijuaną, ale na tym jego inteligencja się kończy.
– Nie mamy szefa – mówię. – Współpraca kończy się po dostarczeniu towaru i odebraniu pieniędzy.
Camino chwilę się nam przygląda. Wydaje mi się, że to ja jestem dla niego bardziej atrakcyjny, co nie jest mi na rękę. Nienawidzę być w centrum uwagi.
Wyrzuca niedopałek i ręką zaprasza nas do samochodu.
– Wsiadajcie. Chętnie zjem z wami obiad. – Odwraca się do nas, ale jedyne, co widzi, to nasze zdziwienie. – Macie coś przeciwko?
Kręcę głową z niedowierzania.
– Nie, proszę pana.
Tak, potrafię być kulturalny i nie przeklinać, chociaż nie leży to w mojej naturze. Nie zostałem tak wychowany. Od dziecka potrafię wyrażać swoje zdanie krótko, prosto i bez tych wszystkich czarujących wstawek. Jednak gdy stoi naprzeciwko ciebie głowa kartelu, to oprócz tego, że masz nasrane w gaciach, chcesz też wypaść jak najlepiej.
Wsiadamy do opancerzonego SUV-a, ale zanim ruszymy, musimy zawiązać oczy opaskami, żeby nie zapamiętać drogi i nie zlokalizować miejsca, do którego nas zabierają. Meksykanie nazywają to agacharse de avestruz. Cóż, jak widać, król narkotyków również nikomu nie ufa, nawet tym, którzy zarabiają dla niego setki milionów dolarów.
Nie wiem, jak długo tak jedziemy, ale jestem już cholernie zmęczony i odwodniony. Nie wiem też, w co bawi się Camino. Czy chce nas sprawdzić, bo w końcu obaj jesteśmy Amerykanami na meksykańskiej ziemi, czy faktycznie jest pod wrażeniem naszej operacji. Możliwe, że jedno i drugie.
Wreszcie jeden z sicario rozwiązuje mi oczy. Muszę najpierw je przymrużyć, żeby móc je otworzyć. Rozglądam się. Okolica jest nijaka – to znaczy dalej jesteśmy na pustyni, ale nie mam pojęcia gdzie konkretnie. Travis wygląda na wystraszonego, więc uspokajam go gestem głowy. Nie poddamy się bez walki, a jeśli zginiemy, to z honorem.
Mauricio, który jechał za nami w innym samochodzie, przestał mieć głupkowaty wyraz twarzy i prawie się nie odzywa, tylko popycha nas do budynku, gdzie od progu uderza w nas przyjemny chłód klimatyzacji.
– Witajcie w moim wakacyjnym domu. Mi casa es tu casa – mówi zadowolony Camino, ale dalej mu nie ufam. Ostrożnie wchodzę do wnętrza i staję na środku salonu obok Travisa. – Pewnie jesteście spragnieni i głodni. Jedzcie i pijcie, na co tylko macie ochotę.
– Świetnie – rzucam z automatu, co wyraźnie rozwesela Camino.
Królewska uczta to mało, żeby opisać, co się tutaj dzieje. Nie narzekamy ani nie odmawiamy sobie przyjemności. Camino okazał się wspaniałym gospodarzem i na razie nie naruszył mojego zaufania w stopniu, w którym musiałbym się mieć ciągle na baczności. Zrozumieliśmy z Travisem, że facet jest pod wrażeniem naszej pracy i tego, że ogarniamy wszystko we dwóch i jeszcze ani razu nas nie zatrzymano, a ze wszystkich dostaw tylko cztery zostały przechwycone przez DEA.
To tyle, co nic.
– Masz tatuaże, Troy? – pyta mnie Camino i odciąga mi kołnierzyk koszulki, gdzie zaczyna się historia mojego życia.
– Tak, Señor.
– Ile?
– Dziewiętnaście. – Chętnie wydziarałbym jeszcze kilka, ale twarz, dłonie, stopy i wacek to jedyne gładkie miejsca, które mi zostały.
– Są dla ciebie ważne czy raczej pomazałeś się, żeby wyglądać na groźniejszego? Jak te gnojki z Lazos?
Zdumiony wytrzeszczam oczy.
Nikomu nie muszę imponować. Moje czyny mówią zawsze same za siebie.
– Nie, proszę pana. Mają dla mnie znaczenie.
– W tym zawodzie musimy unikać znaków szczególnych, Troy, ale twoje tatuaże mi się podobają. Pozwolę ci je zatrzymać.
I tak bym ich nie usunął. Ale lepiej dla mnie, jeśli to po prostu przemilczę. Mali ludzie mają wielką potrzebę udowadniania swojej siły. Jak mówił jeden z moich nieżyjących już braci, „małe psy najgłośniej szczekają”. I coś w tym jest.
– Camino jest w bardzo dobrym nastroju – mówi Travis, wrzucając do ust garść orzeszków. – Ciekawe dlaczego?
Zerkam na gospodarza i stwierdzam, że coś knuje. Wiem, że Travis też to wyczuwa. Zjedliśmy razem beczkę soli i potrafimy niemal czytać sobie w myślach. Natomiast Camino… jest zbyt pobudzony, a nie zaserwowano jeszcze kokainy. Cała ta impreza śmierdzi mi jakimś fortelem.
Nie obracamy się w kręgach ludzi, którzy załatwiają wrogów na drodze sądowej. W naszym życiu wystarczy jeden prosty strzał, żeby pozbyć się problemu – i stworzyć następne. Zastanawiam się tylko, dlaczego Camino miałby chcieć się nas pozbyć. I wciąż nie ma to dla mnie sensu.
Camino, najpewniej wyczuwając nasze podejrzenia, postanawia do nas podejść.
– Dobrze się bawicie? – pyta, a ja i Travis kiwamy głową, dzięki czemu wciąż jeszcze jesteśmy w jednym kawałku. – Cieszę się. Ale musimy przejść do rzeczy, zanim zabawa rozkręci się na dobre. – Camino gestem zaprasza nas do osobnej części domu.
Zajmujemy miejsca przy małym stole i czekamy. Gospodarz zapala papierosa i znów mi się przygląda. Odruchowo chcę złapać za pasek, ale musieliśmy złożyć broń, więc znów zaczynam się pocić i układać najczarniejszy scenariusz. Taki już jestem. Może cierpię na jakieś zaburzenie, ale nie sądzę, żeby ktoś z tu obecnych był w pełni zdrowy umysłowo.
– Chciał pan o coś zapytać – podsuwa mu Travis.
Camino dopala papierosa i gasi go w kryształowej popielniczce. Potem przerzuca wzrok na Travisa, uśmiecha się i znów patrzy na mnie.
– Chcę, żebyście dla mnie pracowali.
Opiera się o krzesło i bada naszą reakcję. A ja czuję, że odpływa mi cała krew z głowy. Wiedziałem, że coś kręci, ale nigdy nie wpadłbym na to, że zaproponuje – a raczej zmusi nas – żebyśmy dla niego pracowali.
– To dla was ogromne wyróżnienie – ciągnie. – Ale zasłużyliście na nie. Pozwólcie, że dołożę wam coś ekstra, a procent omówimy później.
Nie powiem, trochę mnie to zszokowało. Ogólnie nie mówię dużo, ale teraz kompletnie zabrakło mi słów. Mamy wejść w organizację meksykańską i mieć nad sobą Camino? Alarico to potężny kartel. Razem z mafią meksykańską przejął całą Tijuanę – na którą w skrócie mówimy TJ – oraz większą część mojego kraju. Ma najlepszy kanał przemytniczy graniczący z San Diego, miastem mojego urodzenia, więc to zawsze jakiś mój plus. Ale nigdy nie chcieliśmy komukolwiek podlegać, bo to oznacza, że każdy wróg Alarico będzie naszym wrogiem i odwrotnie.
Nie mam wiele do stracenia. Jak już mówiłem, nie boję się śmierci, tyle że własnej. Nie mogę narażać na takie ryzyko jedynej osoby, którą kocham, a Travis niedawno się ożenił i z JoAnn spodziewają się pierwszego dziecka.
Jednak to, co mnie właśnie zdumiewa, to jego wzrok. Patrzy na mnie tak, jakby chciał mi powiedzieć, że wie, co sobie obiecaliśmy, ale że dla takiej kupy szmalu warto zaryzykować.
– Czy moglibyśmy się naradzić, Señor? – Wstaję, choć gdyby Camino się nie zgodził, i tak bym to zrobił.
– Oczywiście.
Oddalamy się z Travisem w ustronne miejsce i dla pewności sprawdzamy, czy nie ma tu żadnego żołnierza Camino.
– To dobra oferta, lepszej nie dostaniemy – szepcze Travis.
Jestem tak zdziwiony, że potrzebuję chwili, żeby się do tego ustosunkować.
– Nie potrzebujemy więcej pieniędzy. A masz świadomość, co to oznacza, prawda? – pytam go przez zaciśnięte zęby. – Już nigdy się stąd nie wydostaniemy.
– Na pewno nie będziemy narzekać. Poza tym dobrze wiesz, że zapytał tylko z grzeczności. Jeśli się nie zgodzimy, wyjedziemy stąd w plastikowych workach.
Kurwa, wiem, że ma rację. Wiem, że Camino tak to zaplanował. Całe to królewskie powitanie miało na celu nas do niego przekonać. Jeśli będziemy uczciwi, on sowicie nam to wynagrodzi.
– Popełniamy ogromny błąd, Travis.
Pluję sobie w brodę, że dałem się tu przyciągnąć. Kto jedzie po zapłatę na środek pustyni?
Tylko samobójca.
– To wielki krok w waszej karierze, chłopcy – mówi zadowolony Camino, gdy do niego wracamy. – Ty, Troy, od dzisiaj nosisz miano El Grande. – Poklepuje mnie po plecach. – Mama dobrze cię karmiła.
Nie chcę wspominać tej zaćpanej dziwki, ale kiwam głową, jakby to była prawda. Owszem, wyrosłem na wysokiego i dobrze zbudowanego mężczyznę, ale tylko i wyłącznie dzięki sobie, ulicy i braciom. Niestety kuchnia mojej siostry jest tak obrzydliwa, że nie dałbym tego nawet psu, dlatego całe życie jem żarcie z knajp.
Nasz awans świętujemy, jak na przemytników przystało – dużo jedzenia, dużo alkoholu i tańczące panienki, które zostały starannie wyselekcjonowane przez samego Camino. Przyjechały tu zaraz po tym, jak postawiliśmy parafkę.
Mamy tu Latynoski, Europejki, Azjatki i Rosjanki. Do wyboru, do koloru. Biorę jedną z nich za rękę i kieruję się z nią prosto do ciasnego pokoju, gdzie stoi duże łóżko z czystą pościelą.
Travis, odkąd się chajtnął, nie towarzyszy mi w tej zabawie, więc wszystkie panny mam tylko dla siebie. Dziewczyna od razu rozpina mi rozporek i uwalnia mojego kutasa, żeby mi obciągnąć. Robi to zawodowo, więc nie muszę martwić się o to, czy nie pogryzie mi napletka swoimi trzonowcami. Chwytam jej włosy i mocno zawijam je między palcami, żeby ją przydusić i usłyszeć to cudowne kaszlnięcie.
W większości przypadków wystarcza mi samo obciąganie, bo seks mi spowszedniał i żadna z pań nie potrafi mnie już zaskoczyć. Jednak nie bzykałem tak długo, że muszę w nią wejść i sobie ulżyć. Posuwam ją mocno i szybko, bo kurwy właśnie tak lubią najbardziej. Chcą, żebyś doszedł jak najszybciej, a jedyną ich intymną częścią ciała są usta, dlatego nigdy nie całuję się z dziwką. W zasadzie nie pamiętam, kiedy ostatni raz całowałem się z kimkolwiek.
Po wszystkim klepię ją w tyłek i wracam do chłopaków, żeby doprawić się alkoholem i w końcu porządnie się najeść. Travis oczywiście trzyma się w pionie – nigdy nie przekracza ustalonej (przez siebie samego) dawki. Obaj lubimy mieć kontrolę, ale ja jestem mniejszym sztywniakiem niż on. Lubię się dobrze zabawić i dobrze zarobić, a jeśli mam możliwość połączenia tych dwóch rzeczy, jestem w siódmym niebie.
Jak na kartel meksykański przystało, nadchodzi czas na jedną z wielu ballad Narcocorrido A Mis Enemigos, co oznacza „Do moich wrogów”. Travis i ja musimy znać ją na pamięć, żeby stać się pełnoprawnymi amerykańskimi członkami kartelu Alarico.
Y esta va pa’ toda la bola de envidiosos
Ahija!! de que se murieron los quemados
Siguen ladrando lo perros
Señal que voy avanzando
Asi lo dice el refran
Para aquellos que andan hablando
De la gente que trabaja
Y que no anda vacilando…
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI