Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rogal (czy w tym wypadku czeski rohlík) zawsze denerwująco wywraca się na talerzu, w dodatku zwykle masłem do dołu. Prawo natury, z którym trzeba się pogodzić. Tak jak z innymi dość irytującymi faktami, jak choćby tym, że człowiek się starzeje. Jednak czy rzeczywiście jesteśmy na to wszystko skazani? A może by na przykład zaprojektować i opatentować talerzyk, na którym podstępny rogalik nie ma prawa się wykopyrtnąć? Poza tym – czy przekroczywszy pewną granicę wieku, trzeba być nudnym i poukładanym? Bohaterowie Masłem do dołu, dwaj czerstwi sześćdziesięciolatkowie Arnošt i Evžen, są innego zdania.
Masłem do dołu to najnowsza powieść Petra Šabacha, która z miejsca uzyskała w Czechach status bestsellera i znalazła się w finale Nagrody Josefa Škvoreckiego.
Wielbiciele czeskiego humoru znajdą tu wszystko, co lubią: dowcipne dialogi, absurdalne sytuacje, które przecież zdarzają się na co dzień, mnóstwo tylko na pozór niepowiązanych ze sobą anegdot, wyjątkowo trafnie oddany nastrój miejsca i chwili.
Dla tych, którzy uparcie stawiają Šabacha w szeregu pisarzy „popowych” Masłem do dołu jest kolejną szansą odkrycia, że pod historią opowiadaną przez przyjemnie podchmielonego wesołka kryje się znacznie więcej niż śmiech.
Masłem do dołu to pierwsza szansa dla polskiego czytelnika na zapoznanie się z „najświeższą” prozą Petra Šabacha. Książka ukazała się w Czechach w maju 2012. Wcześniejsze dwie pozycje, które wyszły w języku polskim ukazały się w oryginale w latach 1994 (Gówno się pali) i 1998 (Podróże konika morskiego).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 199
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Niektórych plam nie da się usunąć, nie naruszając struktury materiału
■ Pamiętam dokładnie... Kiedy Mohamed Atta przywalił Boeingiem 767 w północną wieżę World Trade Center, ja i prezydent Bush junior właśnie czytaliśmy bajki. Ja O czym szumią wierzby Kennetha Grahame'a, on Bardzo głodną gąsienicę Erica Carle'a. Ja w swoim sklepiku, który nazywam antykwariatem, on w szkole w Sarasocie na Florydzie, gdzie czytał dzieciom na głos. Stoję sobie i myślę: „Fajnie, Ropuch na pewno bardzo spodoba się Míšy..." – gdy nagle do sklepu wpada Evžen, mój przyjaciel i wynajemca w jednym. Wlatuje w samej koszulce i gaciach i wrzeszczy:
– Kurde, stało się! Wojna!!! – a ja się tylko śmieję, bo wiem, że Evžen właśnie dzisiaj kończy sześćdziesiąt lat, i kiedy akurat zamierzam spytać, gdzie się tak wcześnie zdążył wstawić, krzyczy, żebym nie stał, tylko włączył telewizor, myślę więc, że coś tu nie gra, idę i próbuję uruchomić małego grata, co go kupiłem na targu u Wietnamców. Evžen podskakuje i cały roztrzęsiony niecierpliwie szarpie antenkę telewizorka, którego ekran ma przekątną nie większą niż dziesięć centymetrów. Siadam na paczce książek i z rozdziawioną gębą patrzę, jak w Nowym Jorku dymi się z jakiegoś drapacza chmur, obok mnie Evžen łapie się za głowę, krzycząc:
– Kurde! Wojna! Normalnie wojna! Napadli na Amerykę! – Tyle że ciągle nie mam pojęcia kto. Rosjanie? No to pytam Evžena:
– Rosjanie?! – Nawet na mnie nie spojrzy i wrzeszczy: – Gówno tam! Araby! Arabskie świnie zaczęły wojnę!
Dopiero po chwili zaczyna docierać do mojej świadomości głos komentatora, który próbuje opowiadać o obrazkach, na które się gapimy. Czuję, jak trzęsą mi się kolana, bo pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to że po południu miałem iść do Míšy, żeby z nim poczytać, i że być może w ogóle do tego nie dojdzie, bo jest wojna. Dzwoni telefon. Moja córka, Julia, pyta, czy wiem, że był atak na Amerykę, a ja pytam, co u Míšy, czy nic mu nie jest, ona nie kuma, o co mi chodzi, czemu miałoby mu coś być. Mówię, żeby go pozdrowiła i że na pewno do nich dzisiaj wpadnę, i potem dalej wlepiamy z Evženem oczy w telewizor, gdzie w kółko pokazują te przerażające ujęcia.
– Myślisz, że to naprawdę oznacza wojnę?! – pytam Evžena.
– Zależy, jak zareagują nasi... – rzuca głucho, a słowo „nasi" w jego ustach to norma, Evžen jest bowiem najbardziej zapalonym amerykanofilem, jakiego w Czechach spotkacie. Siedzimy skamieniali przed telewizorem do momentu, w którym uświadamiam sobie, że powinienem się zbierać, żegnam się więc z Evženem i pytam, czy – biorąc pod uwagę stan wydarzeń – robi te sześćdziesiąte urodziny, czy nie, on stwierdza, że robi, bo to mogą być ostatnie, a ja, idąc do Míšy, całą drogę zastanawiam się, kto napisał wiersz o tym, że na skraju lasu rosną róże dwie, i że chodźmy, chodźmy zrywać je, to mogą być ostatnie, ale nie jestem nawet pewien, czy tak to leciało, a jak znam siebie, to raczej nie. Z głową pełną tego wiersza wsiadam do tramwaju i jadę do Míšy, z którym aż do wieczora czytam O czym szumią wierzby.
Spotykamy się koło ósmej. To znaczy ja przychodzę koło ósmej, reszta już jest. W telewizorze nad barem ciągle wałkują te same ujęcia, które oglądaliśmy z Evženem po południu, czyli Boeingi wlatujące w dwie wieże. Trochę przerażający widok, nikt z nas nie jest jednak w stanie oderwać wzroku od pudła. Przysiadam się do reszty i składam Evženowi życzenia, właściwie tylko kiwam głową i daję prezent, pierwsze wydanie Krucjaty w Europie Eisenhowera. Teraz mam wrażenie, że dawanie czegoś takiego w obecnej sytuacji jest chyba lekkim nietaktem, ale przygotowałem mu tę książkę już przeszło tydzień temu, skąd mogłem wiedzieć, jak się sprawy potoczą. Podarowałem mu tego Eisenhowera, bo Evžen czyta wyłącznie militaria, jego specjalnością jest druga wojna światowa, zwłaszcza generał Patton. Wojna – jak ją poznałem to biblia Evžena, i nie żebym całkiem nie orientował się w tego typu literaturze, w końcu jestem bibliotekarzem, ale trzeba przyznać, że jeśli chodzi na przykład o Pattona, Evžen, w przeciwieństwie do mnie, wie o nim praktycznie wszystko, łącznie z tym, jaki kaliber miały rewolwery, które stale nosił za pasem. Mnie taka wiedza niepotrzebna. Pewnie jestem na to mniej bajronowską, mniej romantyczną i zdecydowanie mniej tytaniczną postacią niż mój przyjaciel Evžen, siedzący właśnie u szczytu stołu w swojej wojskowej kurtce model M65 wzór Regiment, która podkreśla jego prezencję urodzonego przywódcy. Wszystkim chyba trochę ulżyło, że to, co się stało w Nowym Jorku, było zamachem terrorystycznym, nie akcją regularnej armii, czyli jedynej w tym wypadku możliwej – Rosjan.
Siedzimy, jeden papla przez drugiego, tu i tam słychać: „araby" albo „kurwy", i chwilami nie jestem pewien, czy przypadkiem nie znalazłem się w rękopisie książki Wycieczki pana Brouczka – pan Brouczek wśród terrorystów[1], właśnie wyobrażam Wszystkie przypisy znajdują się tu.
sobie rozdział Pan Brouczek przechodzi na islam, kiedy doktor Palindrom, którego nikt nigdy nie chce słuchać, wrzeszczy mi prosto do ucha:
– Sami są sobie winni! Sami to na siebie ściągnęli! Nic tylko Rambo i Rocky!
Moja wizja związana z panem Brouczkiem staje się tak silna, że po chwili decyduję się wyjść. To nie były udane urodziny.
■ Atak w Stanach na kilka dni, może tygodni, zmienił temat debat, jakie prowadziliśmy w Ciszy, po czym wszystko wróciło na utarte tory. Tylko po Evženie było widać, że odbiera całą sprawę jako zamach na swoją osobę opatuloną wojskową kurtką model M65 wzór Regiment. Siedzę z Evženem, zwierzając się, że całe moje życie przypomina nieco lot Apolla 13 – nie osiągnąłem głównego celu, to prawda – dostrzegam jednak pomniejsze sukcesy w postaci produktów ubocznych, mam tu na myśli przede wszystkim mojego wnuka, Míšę, ale Evžen wyraźnie mnie nie słucha. Ciągle nastawia uszu w stronę stolika obok, gdzie jakiś mądrala, którego nie znam nawet z widzenia, opowiada reszcie zgromadzonych coś o World Trade Center.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! Przekazuję ci właśnie idee, na które filozofia czekała od dwóch i pół tysiąca lat, więc poświęć mi, do diabła, choć trochę uwagi!
Evžen bacznie obserwuje stolik, skąd dochodzi:
– Nie wierzcie w to, co mówią! Tego typu budowla nigdy nie zawaliłaby się w taki sposób!
– Cały czas cię słucham... – mówi nieobecnie.
– Evženie, od kilku dni szukałem w pudłach Szczenięcego portretu artysty. Za skarby świata nie mogłem go znaleźć. Choć mam przecież pamięć semantyczną! Widzę tę książkę jak żywą! Mógłbym krok po kroku opowiedzieć jej losy od chwili, kiedy ją sobie kupiłem, aż tu nagle zapada się po ziemię... Przeszukuję każdy kąt, nie ma jej. Jest natomiast Portret artysty z czasów młodości, Portret artysty, Portret artysty z czasów starości, są wszystkie inne portrety, a nie ma akurat tego, którego potrzebuję!
– Oczywiście, że Amerykanie sami to zrobili! – krzyczy ten facet przy stole obok. – To jasne jak słońce! To tajemnica poliszynela, że si aj ej miało centrum operacyjne w budynku numer siedem!
– Cały czas cię słucham... – powtarza Evžen.
– No i myślę sobie – próbuję odciągnąć uwagę Evžena od tego nieszczęśnika – co, jeśli wszystko mi się pomieszało?! Co, jeśli Szczenięcy portret artysty jest jednak gdzie indziej? Co, jeśli przez pomyłkę wsadziłem go gdzieś między Chłopca na lotnym trapezie a Mężczyznę w średnim wieku na lotnym trapezie?!
– Chwila! Zapamiętaj, o czym mówiłeś... – Evžen unosi rękę niczym wódz indiański i zastyga w tym geście aż do chwili, kiedy dobiegają go słowa „kontrolowane wyburzenie". Z zadowoleniem kiwa głową, jakby na festynie usłyszał właśnie, że jego numerek wygrywa na loterii, i zaczyna powoli, z uśmiechem odsuwać się od stolika.
– A ponieważ książki nigdzie nie było, stwierdziłem, że lepiej poszukam w jakimś antykwariacie, co mi szkodzi, najwyżej będę miał dwie, i słuchaj, Evženie – ciągnę go za poły kurtki – co za zbieg okoliczności. Wpadam do antykwariatu na Opletalovej, i widzę ją już od samiutkich drzwi. Przeznaczenie jak nic! Czekała, aż po nią przyjdę z daleka. Jesteśmy istotami dalekości, Evženie, jak pisał Březina[2]... – obiema rękami ciągnę go, żeby posadził tyłek z powrotem na krześle, ale za późno – już wstał, więc go puszczam. Evžen chwyta faceta i bez słowa wywleka w stronę drzwi, ułatwiając mu podróż kopniakami, po czym wyrzuca w otchłań wieczornego mroku. Cała knajpa obserwuje, lecz nikt nie piśnie słówka. Nawet Franta sprawia wrażenie, że jedyne, co go interesuje, to to, żeby miał idealnie umyte kufle.
– Wybacz – mówi Evžen, siadając z powrotem do stolika. – To nie mogło czekać... O czym mówiłeś?
Dochodzę więc do sedna, opowiadam, że wracając z tego antykwariatu, skręciłem na Václavák[3], a tam mój zięciunio Robert spaceruje sobie z jakąś szmatą, obejmując ją władczo w talii, no i co mi wówczas z tego przeznaczenia? Czy ten widok czekał tam na mnie tak jak wcześniej książka?!
– Krew mi w żyłach zastygła, Evžen, na pierwszy rzut oka było jasne jak strzał w pysk, że ta parka zna się bardziej niż zażyle!... To widać. Od razu widać, jak zachowują się ludzie, między którymi do niczego nie doszło, a jak ci, którzy mają to dawno za sobą. To po prostu widać. Ostrożnie śledziłem ich przez cały Václavák, potem jeszcze kawałek po Národní[4] i dalej, aż do jednej z tych jego pizzerii, w której oboje zniknęli. Biedna Julia, na co jej przyszło? I co będzie z Míšą?
Evžen milczy, a potem pyta:
– O jakiej książce mówisz? – więc nie opowiadam mu już niczego więcej. Nie mówię, że od tamtej pory zacząłem śledzić Roberta, i już wiem na mur-beton, że zdradza Julię. Nie mówię nawet, że odwiedziłem go i spytałem, co zamierza, ani jak się rozkleił i przysięgał, że skończy ze skokami w bok. Siedzieliśmy wtedy w jednym barze, słuchałem jego ckliwych gadek, a kiedy spytałem, czy kocha Julię, zarzekał się, że tak, że najbardziej na świecie. Chciałem mu wierzyć, bo – myślę sobie – każdemu trzeba dać w życiu drugą szansę, ten łzy w oczach, dziękuje i przeprasza, a ja na to, żeby nie przepraszał, w zupełności wystarczy, że będzie postępował tak, żeby nie miał za co przepraszać.
Wolałem nie wspominać o tym Evženowi. Wszystkiego wiedzieć nie musi. Zresztą ja też nie.
■ – Za każdym razem jest tak samo – mówię do Evžena, który rozwala się na krześle naprzeciwko mnie. Siedzimy właśnie w Ciszy, przyznaję, że to dość specyficzna nazwa jak na knajpę. – To znaczy... – dodaję szybko – prawie tak samo, czasami są drobne różnice, jeśli chodzi o szczegóły, ale to wsio rawno. Najważniejsze, że mam tam dokładnie tyle lat, ile akurat mam, a wszystkim to zupełnie obojętne. Przeważnie zaczyna się od tego, że ktoś dzwoni do drzwi albo telefonuje, bywa, że przychodzi list, akurat nigdy nie pamiętam początku tego zasranego snu, po prostu nagle to mi się przytrafia, wszystko jedno, jak sen się zaczyna. Wczoraj gdzieś w jakimś urzędzie rozmawiała ze mną miła pani koło czterdziestki, uśmiechała się od ucha do ucha i mówiła:
– Bez obaw, da pan sobie radę! Ma pan przecież calutki tydzień!
A ja na to:
– Jak, kurwa, tydzień?! Co pani sobie wyobraża?! Że wystarczy mi tydzień, żeby przygotować się do matury z niemieckiego?! Przecież ja mam sześćdziesiąt lat, wnuka i tatę, który niedługo skończy dziewięćdziesiąt! I niby czemu miałbym znowu przystępować do matury?! To chyba jakiś okrutny żart, co? Jakieś straszliwe nieporozumienie! – A baba we śnie ciągle tylko się uśmiecha i powtarza, że dam sobie radę i że przecież mam jeszcze cały tydzień...
– Przecież ja już mam studia – wyjaśniam – specjalność bibliotekoznawstwo i informacja naukowa na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Karola w Pradze. Czy pani mnie rozumie, madame?! – A ona na to, że po prostu znalazła gdzieś w moich papierach, że brakuje mi egzaminu z niemieckiego, ale żebym nic sobie z tego nie robił, bo mam na to cały przyszły tydzień...
Evžen upija trochę piwa ze swojego małego kufla, ale nic nie mówi, więc kontynuuję:
– No i potem nadchodzi najgorsza faza tego snu. Nagle znajduję się w jakiejś szkole średniej czy gdzieś, wszędzie same nastolatki. Wchodzę do klasy jak jakiś zagubiony pedofil, siadam w jedynej wolnej ławce i czekam, co się wydarzy. Wszyscy wkoło rozmawiają i śmieją się, jakby mnie tam wcale nie było. Traktują mnie jak powietrze, stary! Siedzę, patrzę i myślę: „No, ciekaw jestem, co mi zrobią na tym przyspieszonym kursie...". Potem zjawia się nauczyciel, kładzie na ławce przede mną jakieś skrypty czy coś, i nie wyobrażaj sobie, kurde, podręcznika z wesołymi obrazkami! Wyglądają obrzydliwie naukowo, w dodatku dwa tomy naraz. Na jednym jest napisane: Język niemiecki I. Na drugim: Język niemiecki II. Krótko, zwięźle i na temat. Normalnie dantejskie piekło... Nagle zachciewa mi się wyć, facet coś do mnie mówi, ale go nie rozumiem, bo prawdopodobnie mówi po niemiecku, więc tylko cicho kwilę: „Jestem w dupie... jestem w ciemnej dupie..." – bo niby jakim cudem miałbym w tydzień nauczyć się tyle, żeby zrozumieć gościa, który przede mną stoi?! Siedzę, pocę się i ukradkiem zerkam pod ławką na zegarek, muszę zdążyć do taty, ogolić go, rozglądam się po nowych kolegach i koleżankach z klasy, od których dzieli mnie „zaledwie" czterdzieści lat, gapię się na dziewczyny i nie wiem, czy mam się roześmiać w głos, czy raczej od razu rozpłakać, kiedy widzę, jak wystawiają do mnie ze spodni rowki swoich przecudnych dupeczek. Oczywiście zapytałem uśmiechniętej pani ze snu, co ze mną będzie, jeżeli nie zdam, a ona na to, że: „Wówczas wszystko będzie nieaktualne" – nic więcej. Nie mówią niczego więcej. Nigdy. Myślę więc z przerażeniem, że nigdy nie dostanę emerytury, będę musiał zwrócić nawet ten zasrany dyplom, co tam dyplom – wszystko, co dotąd przeżyłem, bo po prostu mi się to nie należy, będę musiał zwrócić praktycznie całe swoje życie, łącznie z tatą i wnukiem Míšą, z całym pieprzonym dobytkiem, nawet z tobą, stary, i z tą knajpą, czyste szaleństwo!
– Ja tak nie mam... – mówi Evžen, zręcznie skręcając sobie papierosa z tytoniu Casablanca.
– Najgorsze, że ten idiotyczny sen śni mi się już całe lata – kiwam głową.
– A jak się kończy? – sepleni Evžen, bo właśnie zapala.
– No... różnie... Wczoraj wracałem z resztą klasy do domu, umawiali się na jakieś chlanie, staliśmy na przystanku tramwajowym, oni w grupkach, a ja chodziłem między nimi, ale jakbym był niewidzialny. Nikt mnie nie zauważał, nikt nie mówił „cześć", nic... Z drugiej strony nie wydawało się im dziwne, że chodzę z nimi do klasy. Patrzyłem na nich i skrycie zazdrościłem, ale co zrobić, musiałem biec do taty, żeby go ogolić i opowiedzieć, co nowego w świecie, chociaż chyba nie opowiem o śnie, bo przerasta nawet moje pojęcie, a co dopiero jego.
– I co dalej? – pyta Evžen.
– Właściwie nic. Przeważnie sen kończy się mniej więcej w tym miejscu. Nigdy nie dochodzi do wyraźnego rozwiązania akcji.
– Ciekawe, czemu ja nie mam takich snów... – zastanawia się Evžen.
– Pisze o tym Freud... – mówię. – Według niego sęk w tym, że masz coś, o czym uważasz, że do ciebie nie należy.
– Na przykład? – pyta Evžen.
– Wszystko. Przede wszystkim matura, cała reszta też.
– Naprawdę nie znam takiego uczucia... – mówi Evžen zdecydowanie.
– Nie masz skąd go znać. Bo nie masz matury, stary! – odpowiadam. I dobrze mówię, bo mój przyjaciel Evžen studiował wprawdzie na Akademii Sztuk Pięknych, ale ze względu na nadzwyczajny talent został zwolniony z matury. Evžen rozumnie kiwa głową, że mam rację.
Potem się zamyśla.
– Miewałem coś w tym stylu... – prawie szepcze. – Kiedyś we śnie zęby rozpadły mi się na drobne kawałki. Normalnie w proch... Przeszło mi, kiedy zacząłem nosić sztuczną szczękę...
– Hmmm – robię.
– Albo sen, w którym wyłysiałem. Mówią na to sen „łysol". Był tak samo okropny jak ten, w którym zęby rozpadały się w drobny mak. Przeszło mi, gdy zacząłem łysieć.
– A jak tam erotyka? – pytam. – Miewasz jeszcze sny o ruchanku?
– A jak, nawet z polucją! – wrzeszczy Evžen z dumą tak głośno, że lejący piwo Franta gwałtownie obraca głowę.
– Nie chrzań! W naszym wieku? – zdumiewam się.
– Mhmmm – robi Evžen.
– Nie chrzań, Evžen!...
– Mhmmm – mruczy, po czym dodaje konspiracyjnym szeptem: – Fakt, że trochę sobie pomagam... Snom trzeba czasem pomagać...
Też racja.
■ Evžen brał niedawno udział w jakiejś wystawie zbiorowej w Czeskich Budziejowicach, na której wisiały dwa jego obrazy. Kiedy wystawa się skończyła, przymocował je do bagażnika dachowego swojej starej skody, i jeżeli o to chodzi, przymocował je rewelacyjnie, ale już mniej rewelacyjnie przymocował sam bagażnik, bo po powrocie do Pragi z konsternacją zastał goły dach swojej favoritki. Wrócił tą samą trasą do samych Budziejowic, przez całą drogę pilnując prawej strony, z powrotem to samo, ale nic, nigdzie najmniejszego śladu jego dzieł, więc kiedy po zrobieniu cztery razy z rzędu identycznej trasy wrócił do domu, dokładnie przemyślał sprawę, usiadł i napisał ogłoszenie, które nazajutrz dał do gazety i które brzmiało: Szukam bagażnika dachowego z dwoma obrazami!!!, na które, ma się rozumieć, nikt nigdy nie odpowiedział. Mówię wam to tylko po to, żebyście mieli względne wyobrażenie, w jaki sposób rozumuje czasami mój sześćdziesięcioletni przyjaciel Evžen. Charakteryzują go jeszcze dwie rzeczy. Wojskowa kurtka model M65 wzór Regiment i wiecznie posępna mina. Ani jednego, ani drugiego prawie nigdy nie zmienia. Być może nawet tak śpi.
– Czołem, Evža! – przysiadam się. Evžen siedzi z okularami na czubku swojego masywnego, delikatnie pokrytego puszkiem nosa i wlepia wzrok w leżącą przed nim krzyżówkę.
– Mówię, czołem, stary...
– Czeeść... – wzdycha Evžen. František bez słowa przynosi dużego pilznera, nie dając mi rachunku.
Sam nie wiem, dlaczego to robi i co nim kieruje, ale zawsze kładzie przede mną rachunek, dopiero kiedy piję drugie piwo, nigdy przy pierwszym. Kątem oka patrzę na rachunek Evžena, ale karteczka jest, jak zwykle, odwrócona. Żebym nie wiedział. Żeby nikt nie wiedział. Evžen obsesyjnie chroni swoją prywatność. Biorę łyka, grzbietem dłoni wycieram odrobinę piany, która została mi na brodzie, i mówię:
– Nie wstydź się zapytać... – Evžen tylko coś bąka, dopiero po chwili odsuwa gazetę i zdejmuje okulary. Ma teraz funkiel nówka okulary. Z oprawkami kosztowały go cztery tysiące koron, a szkła mają zdolność wytworzenia iluzji benzyny rozlanej na powierzchni wody. Od momentu kiedy je sobie sprawił, mówił mi to już z dziesięć razy, za każdym razem z pewnym wyrzutem na twarzy, tak jakbym to ja, nie on sam – nadepnął mu na te stare. W zamyśleniu je składa, chowa do futerału i dopiero stuka swoją małą szklanką w mój kufel. Evžen z zasady pije małe piwa. Ja z zasady duże. Stukamy się tylko pierwszym. I tylko leciutko. Żadne tam wielkie, głośne uderzenia. Tak robią Niemcy. My z Evženem nie mamy takiej potrzeby.
– Byłeś u taty? – podnosi brwi.
– Hmmm – słabo kiwam głową – byłem...
– Porządny człowiek powinien umrzeć, kiedy przyjdzie na to pora... – Evžen stawia szklankę na podstawce, która głosi, że jesteśmy najlepszą ekipą piwną, i wpatruje się we mnie, co ja na to, że porządny człowiek powinien umrzeć, kiedy przyjdzie na to pora.
– Już to przerabialiśmy – macham ręką.
– Wiem, wiem... – mówi przepraszająco, ale zaraz dodaje: – Ty to masz życie, ocipieć można...
– Nie ma co gadać, Evžen – mówię i żeby zmienić temat, sięgam po tę jego gazetę i otwieram, żeby rzucić okiem na nie do końca rozwiązaną krzyżówkę.
– W haśle cytat z Madonny – czytam, badawczo patrząc na Evžena. – Evža, a ty wiesz, kto to jest Madonna?
– Jasne, że wiem, nie jestem idiotą. Chociaż... – kontynuuje z lekko przesadzoną, posępną miną – kiedyś w hasłach ukryte były cytaty z klasyków. Arystoteles, Platon lub Oscar Wilde, tu i ówdzie Stanisław Jerzy Lec, ale Madonna?! – krzyczy tak głośno, że František na drugim końcu lokalu Cisza delikatnie unosi brwi.
– Daj długopis, dokończę – wyciągam rękę.
– Ej, takich rzeczy się nie robi... – protestuje Evžen. – Krzyżówka jest częścią mojej prywatności... tak jak ten płaszcz... – wali się w piersi.
– To nie jest płaszcz, Evžen. To kurtka. Nigdy nie miałeś żadnego płaszcza... No dawaj! – Czekam z wyciągniętą ręką. Ma nadąsaną minę. Uwaga o płaszczu chyba dotknęła go bardziej, niż przypuszczałem.
– Wiesz, jak nienawidzę nierozwiązanych krzyżówek, więc daj mi, do jasnej cholery, ten długopis, Evžen! – Z wściekłością podaje mi długopis, ale oczywiście nie może sobie odpuścić:
– Sam bym ją dokończył, ale przyszedłeś TY, więc nie zdążyłem... A teraz będziesz zgrywał mądrego, chociaż miałem prawie całą rozwiązaną. Przyjdziesz sobie, dopiszesz parę słówek, a potem powiesz: „Zginąłbyś, gdyby nie ja!".
– A co, to nieprawda? – pytam, nawet nie podnosząc oczu znad krzyżówki.
– Idź w cholerę! – mruczy Evžen. – Jesteś taki sam jak mój brat... Całą drogę tachałem zakupy, a on przed samym domem mówi: „Daj, braciszku, pomogę ci!" – i to oczywiście sekundę przed tym, jak nasza mama wychyliła się z okna, czy już wracamy. Tarabaniłem się z tym przez całe osiedle, a potem wszyscy do niego: „Złoty chłopak z ciebie, Kájo!".
– No i mamy... – oddaję mu gazetę i długopis. Hasło brzmi: Nie mogą mnie przestraszyć, jeśli przestraszę ich pierwsza.
– Nawet nie najgorzej jak na Madonnę... Czytałem gorsze bzdety – mówię.
– No... – ze znudzeniem przeciąga Evžen – tyle że to akurat jest bzdet. Czysty bzdet.
– Ej, mówisz tak, bo jesteś wkurzony, że ukradłem ci hasło. Już ja cię znam. Reagujesz jak niepoczytalny, kiedy ktoś ci przerwie albo niewystarczająco głośno będzie się śmiał z twojego kawału, a co dopiero jak ktoś rozwiąże twoją krzyżówkę. Stary, przez te wszystkie lata poznałem cię na wylot... – uśmiecham się trochę przyjaźnie, a trochę, żeby go podjudzić.
– Ja tylko mówię, że to bzdet. Bzdet i nic poza tym!
– Jak uważasz... – wzruszam ramionami i specjalnie patrzę w innym kierunku. Jestem pewien, że niezawodnie wyprowadzi go z równowagi to, że popatrzyłem w innym kierunku, myślę sobie. Przez chwilę milczę. Widzę, a gdyby było ciszej, pewnie nawet słyszałbym, jak zaciekle Evžen łamie sobie głowę. Żeby tylko przekonać mnie o swojej racji, że Madonna, albo ten, kto ją stworzył, chodzą po świecie i pieprzą różne bzdury.
– Nie mogą mnie przestraszyć, jeśli przestraszę ich pierwsza? – mruczy potem jeszcze kilka razy i nagle rzuca mi w twarz: – Znasz Michálka?!
– Każdy tu zna Michálka – kiwam głową, przezornie upijając trochę piwa.
– No to on, właśnie on, zaprzeczył tezie „nie mogą mnie przestraszyć" już dobry kawał czasu temu. Dobry kawał czasu temu... – powtarza z tryumfującym uśmiechem. – I to w praktyce... – dodaje.
Nie mówię nic, żeby nie stracił wątku, siedzę z miną pełną wyczekującego napięcia.
– Ów Michálek był ze swoją panią w Londynie, w tym Muzeum Figur Woskowych Madame Tussauds, wiesz, w którym, nie? – kiwam głową. Jak na razie niczego innego się ode mnie nie oczekuje. – No i pomyślał sobie, że ją wystraszy, i jak tak zwiedzali, na niby się zgubił i zaczaił na nią w jednej z sal, że zrobi świetny kawał, stanął zaraz przy wejściu, chciał udać rzeźbę jakiegoś mordercy dusiciela, rozumiesz, ręce wyciągnięte przed sobą jak rozwarte obcęgi, nic tylko złapać za szyję, i myślał, że jak ona wejdzie, krzyknie z przerażenia, a potem razem będą się z tego śmiali nad pucharkiem lodów. Tyle że ona poszła inną drogą, a naprzeciwko niego stanęła jakaś stara baba i przyglądała mu się z lornionem przez długie dziesięć minut, a on nie mógł ani drgnąć, bo nie chciał mieć baby na sumieniu. Przecież możliwe, że babka ma jakieś problemy z sercem czy coś... Minimum dziesięć minut, może z piętnaście ze straszliwym grymasem na twarzy i rękami wyciągniętymi przed sobą... Pot ścieka ci po twarzy, nie możesz się podrapać ani nic... Wyobrażasz sobie?! Czyli jakie „jeśli przestraszę ich pierwsza?". Kogo wystraszył Michálek? Samego siebie, stary! Więc niech lepiej w te pędy przywrócą do krzyżówek Arystotelesa i Wilde'a, i Stanisława Jerzego Leca!...
Dochodzę do wniosku, że Evžen prezentuje coś na kształt maksimum argumentacyjnego, więc przyznaję mu rację, bo niby czemu miałbym nie pochwalić kogoś, kto wywiązał się z zadania lepiej, niż ustawa przewiduje.
– Masz rację, Evžen. – I po spięciu. Ja i Evžen znowu jesteśmy najlepszymi kolegami.
– Jeszcze po jednym, Františku – Evžen z uśmiechem zamawia kolejną warkę.
– Powiedziałeś mu? – pyta Evžen, kiedy bierzemy po łyku.
– Jeszcze nie... – kręcę głową.
– A kiedy, na litość boską, chcesz mu to oznajmić? Kiedy on też umrze? Na pogrzebie nachylisz się nad trumną i szepniesz mu do ucha: „Tatusiu, twoja żona, a moja matka już od dwóch lat gryzie piach...".
– Sss... – z bólem wsysam powietrze.
– Zmarła? No tak, przepraszam, zmarła. Lub też odeszła – przeprasza Evžen na swój sposób, tak tylko dla zasady, przez co daje mi do zrozumienia, że właściwie wcale nie ma zamiaru przepraszać.
– To nie takie proste... Tata nie do końca wszystko kapuje, nie ma więc sensu mówić mu czegokolwiek, a kiedy już ma chwilę olśnienia, nie chcę jej psuć takimi wieściami, pomijając fakt, że on o to wcale nie pyta... Czuję, że coś przeczuwa czy jakoś tak, ale skoro nie pyta, po co ruszać ten temat?...
– Nie pyta, nie pyta... – przedrzeźnia mnie Evžen. – To nic, że nie pyta, ale chyba powinien wiedzieć. Może pyta, kiedy cię tam nie ma...
– Przecież to też przerabialiśmy iks razy! – bezradnie rozkładam ręce. – Nie pyta! Po prostu nie pyta, choć mam wrażenie, że coś przeczuwa...
– Ja pierdolę! – ulżył sobie Evžen. – Ja to z tobą mam! Co za życie... Na co nam, kurwa, przyszło? A co u niego?
– E, daj spokój... – wzdycham. – Mało go, kurde, nie zabiłem bananami... Powiedzieli, żebym już mu nie przynosił...
– Nie gadaj! Da się tym zabić?!
– Zjadł całą kiść na raz, a potem zrobiło mu się okropnie niedobrze...
– Agatha Christie – chrapliwie śmieje się Evžen. – Dziesięć małych bananków...
– No tak, tak jak mówisz... – uśmiecham się zakłopotany.
– Proszę rzucić ten banan! Pańska brudna gra skończona, panie Gareth! – krzyknął inspektor Donovan – wykasłuje z siebie Evžen.
– Nie ma aż tylu rzeczy, które można zanieść staremu ojcu do szpitala... – mówię. – Banany wydawały mi się optymalne. Teraz muszę wymyślić coś nowego...
Evžen maluje portery samochodów i jest w tym dobry. To wcale nie taki głupi pomysł, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało. Zdziwilibyście się, ilu ludzi pragnie mieć w domu portret swojego blaszanego pupilka. A jeśli chodzi o technikę wykonania, Evžen jest kimś w rodzaju drugiego Václava Krála[5]. Ma zapierające dech wyczucie perspektywy i szczegółu, już w wieku jakichś dziesięciu lat zaczął nieźle zarabiać na talencie od Boga, bo który dziesięciolatek nie chciałby mieć w pokoju na ścianie mustanga, ferrari czy forda, wyciętego jak ze zdjęcia, począwszy od wszelkich świecidełek i duperelek, a skończywszy na najdrobniejszych szczegółach bieżnika opon. Evžen nie został malarzem akademickim, bo nie interesowało go nic poza tymi autami, i choć przyjęli go na Akademię Sztuk Pięknych, gdyż tak perfekcyjnie oddanej kostki cukru na białej kartce jeszcze w życiu nie widzieli, po dwóch latach pożegnał się z nimi i zaczął żyć z tych portretów. Początkowo pracował u jakiegoś przedsiębiorczego Niemca, ale kiedy po pewnym czasie zorientował się, że Szwab go kroi, wówczas, jak to Evžen z lubością mawia, usamodzielnił się, co w praktyce oznacza, że walnął swojego menadżera w głowę butelką od łiskacza i na dodatek zrzucił ze schodów.
Raz siedzieliśmy, rozmawiając o draperiach, nie pamiętam już, jak zeszliśmy na ten temat, lecz to akurat zdarza nam się dość często, że banalny temat jest dla nas jedynie trampoliną do głębszych rozważań, i wszystko jedno, co nam za nią posłuży, akurat wtedy któryś z nas musiał wymówić słowo „draperia" i Evžen wyskoczył z teorią, że aby ulepić z gliny rzeźbę faceta w płaszczu albo babki w rozkloszowanej spódnicy, trzeba najpierw zrobić studium jej aktu, a dopiero potem, na podstawie anatomicznego precyzyjnego modelu, należy z uczuciem ubrać rzeźbę. Taki jakby striptiz na odwrót. Odparłem, że faktycznie chyba tak jest, choć nikt by na to nie wpadł, a kiedy dalej o tym rozmyślałem, doszedłem do wniosku, że reguła ta dotyczy także innych sytuacji i że aby namalować auta tak, jak to potrafi chyba tylko Evžen, oznacza właściwie widzieć też, co jest pod maską, szczegółowo znać każdziutką część silnika, każdy kabel i wężyk w trzewiach maszyny, i chociaż być może odpowiecie: „Bez przesady! Żeby namalować dom czy auto, nie muszę wiedzieć nic o jego trzewiach!", to ja wraz z Evženem odpowiemy wam: „Żyjcie więc sobie w błędzie i podążajcie dalej swoją drogą, nie macie bowiem najmniejszego pojęcia o draperiach".
Siedzimy, Evžen ciągle duma nad tym, jak mój ojciec pożółkł po bananach i co z tym począć, a kiedy zamawiam kolejne piwa, Evžen rysuje na brzegu gazety to i pyta:
– Co widzisz?
– Sześcian z literkami „a" zwróconymi w moją stronę – odpowiadam.
– A w moją stronę są akurat teraz literki „b" – mówi Evžen z tajemniczym uśmiechem na zwykle zachmurzonej twarzy.
– Kwestia punktu widzenia – konstatuję.
– Dokładnie tak... – Evžen uczenie potrząsa swoją posiwiałą, niegdyś rudawą głową.
■ Evžen czasami wpada w odwiedziny do mojego sklepu. Sklepu, hm... Zwykle nazywam go antykwariatem, ale i to brzmi chyba zbyt dostatnio, bo nie jest to taki znowu antykwariat z prawdziwego zdarzenia. Po prostu dwa pomieszczenia, jedno większe, drugie mniejsze, na parterze, z wejściem wprost z ulicy. Żadne tam pałace, ale mi wystarcza. W większym pomieszczeniu sprzedaję, w mniejszym jest magazyn. Mam tu trochę burdel, ale się w nim orientuję – to najważniejsze. Jest jeszcze coś w rodzaju małej kuchni i kibelek, ale tam też leżą książki. Mam również w sklepie luksusowy skórzany fotel, na którym uwielbia byczyć się Evžen. Tak jak dziś. Siedzi i obserwuje, jak na talerzu, który położył na udającej stoliczek Historii sztuki Pijoana, bezustannie przewraca się rogal z kiełbasą. Otwieram dwa piwa i pytam Evžena, co słychać, ale w ogóle nie słucha, bo ciągle obserwuje rogalik. Evžen zamienił się w punkt obserwacyjny.
– Julia dzwoniła – mówię, patrząc na rogalik, na który Evžen naładował sobie tyle kiełbachy, że kanapka zaczyna wyglądać jak coś, co już gdzieś widziałem, ale nie mogę sobie przypomnieć gdzie.
– Hmmm? – odpowiada Evžen, wyrównując rogal, żeby leżał prosto.
– Zaprasza mnie... – mówię w momencie, kiedy rogal Evžena kładzie się na boku. Zupełnie jak umęczony pragnieniem bawół. Próbował dotrzeć do źródełka, gdzieś w dalekiej Afryce, ale nie doszedł. Przypomina mi się, jak mój ojciec, zawsze kiedy widział, że leżę sobie z książką, wołał: „Patrz, mamusiu! Padł nam najlepszy kąsek ze stada!". Potem dociera do mnie, z czym jeszcze skojarzyła mi się przeładowana kanapka. Tak wyglądało łóżko cioci Kláry, zawalone ciężką jak cholera, przetykaną złotą nitką narzutą, w ich domku niedaleko Čáslavi. Lub Čáslavia. „Obie formy są dopuszczalne" – mawiali rodzice.
– Zaprasza mnie na urodziny...
– Urodziny? – Evžen podnosi brwi, nie spuszczając jednak z oczu rogalika, który znowu ustawił równo i teraz usiłuje sprawić, żeby pozostał w tej pozycji, co oznacza, że w ogóle nie zwraca na mnie uwagi.
– Nie za bardzo mam ochotę iść, ale obawiam się, że tym razem się nie wykręcę.
Rogal pada jak ranny wojownik, jakby chciał szepnąć w stronę Evžena: „Towarzysze, zostawcie mnie tu, byłbym dla was tylko ciężarem..." – jak za naszych młodych lat mawiali bohaterowie radzieckich filmów wojennych.
Evžen prostuje się i bierze łyka piwa z butelki, oczywiście niemiłosiernie się ochlapując, bo on po prostu nigdy nie nauczy się pić z butelki. Zawsze proponuję szklankę, ponieważ wiem, jak wygląda jego picie z butelki, ale zawsze rzuca coś w stylu, że amerykańscy desantowcy nie piją ze szklanek, a kłóć się tu z kimś, kto ma o sobie tak wysokie mniemanie.
– Powinieneś iść choćby ze względu na Míšę – beka Evžen, wolną ręką wyrównując rogalik i przez chwilę go przytrzymując. „Pac!" – robi rogalik.
– Tu potrzeba trzymadełka do książki... Czekaj, gdzieś tu jedno miałem... – idę do magazynu i po chwili przynoszę to, czego szukałem. Piękna rzecz. Dwie wyrzeźbione sowy. Dwie uszatki zwyczajne. Wprawdzie jednej brakuje kawałka ucha, od którego pochodzi jej nazwa, ale poza tym są w porządku. Wkładam między nie rogalik z kiełbasą i oczywiście trzyma się.
– E, takie coś to ja mam w dupie! – wrzeszczy znienacka Evžen, aż podskakuję. – Gdzie masz książkę telefoniczną?
– Przecież ja mam komórkę... – przypominam – Tu nawet nie ma telefonu stacjonarnego...
– Informacja! Jaki jest numer na informację?
Podaję, bo znam na pamięć od momentu, kiedy mało nie pobiliśmy się z Evženem w Ciszy o to, ile waży bocian.
– Míša jest super. Idź choćby ze względu na niego... – mruczy, wystukując numer w swojej komórce. – Jesteś jego ukochanym dziadziusiem...
– Fakt! – potakuję. – Nie znam bardziej uroczego i bystrego chłopaka niż mój wnuk Míša...
– Numer do urzędu patentowego, proszę! – krzyczy Evžen do telefonu. – Tylko szybko, pani pamięta, że płacę za to połączenie!
– Za Míšę! – Evžen wznosi butelkę z piwem i przechyla ją tak gwałtownie, że dzwoni o jego okulary.
– Ogólnie nie jest najlepiej, bo u nich chyba wszystko się pierdoli... chyba... mam takie wrażenie... – wzdycham
– Wszystko się pierdoli! Wszędzie się pierdoli! Kurwa! Niech mnie już nie wpierdalają! – wrzeszczy, po czym bardzo kulturalnie mówi: – Tak, już zapisuję... – A ja chwytam w lot, że muszę szybko znaleźć coś do pisania i kawałek kartki, nim numer nie rozpłynie się w efemerycznym połączeniu między kimś tam, Evženem a mną. Evžen szybko dyktuje, a ja piszę.
– Dzień dobry – mówi Evžen prawie uprzejmym tonem. – Poświęci mi pani łaskawie sekundkę? O co chodzi? Chodzi o to, że przewraca mi się rogal! Od sześćdziesięciu lat przewraca mi się rogal i to wcale nie jest zabawne! Niech pani uważa na słowa, bo na śniadanie piłem tylko herbatę, czyli właściwie nic innego jak odrobinę ciepłej wody... Niech mi pani nie przerywa! – Evžen przechodzi do pozycji imperatora, zakrywa dłonią słuchawkę i szepcze w moją stronę: – Ona chyba myśli, że jestem nawalony czy coś! – Oburzony kręcę głową, żeby wesprzeć go psychicznie. Evžen rozluźnia uścisk na telefonie, który przez chwilę trzymał ukryty w dłoniach, a potem trochę łagodniej dodaje: – Moje pytanie brzmi: czy istnieje, lub ewentualnie został opatentowany, talerzyk, na którym ludziom nie przewraca się rogal?!
– To dziękuję pani bardzo... – bąka w końcu Evžen i wkurzony wciska komórkę do kieszeni.
A tak na marginesie, przeciętny bocian waży trzy i pół kilo.
■ Córka dzwoni do mnie zwykle z samego rana, kiedy przeważnie jestem w złym humorze, podobnie jak większość ludzi, oprócz garstki, osobiście mi nieznanych wesolutkich kretynów, więc nasze rozmowy to z jej strony same: „Dlaczego jesteś niemiły?..." albo „Co ci jest?!", a ja na to w kółko: „Nie jestem" i „Nic mi nie jest" – chociaż oczywiście jest mi bardzo dużo.
– Jak tam Míša? – pytam.
– A o jego tatę nie zapytasz?
– A ty pytasz o mojego tatę, a swojego dziadka?
– Jesteś niemiły...
– No dobra. Jak więc miewa się Robert Redford bez szyi?
– Ej! – krzyczy córka. – Nie mów tak o nim...
– A co w tym złego? Przecież nie ja go tak narysowałem, tylko Míša, kiedyście go zaciągnęli do psychologa! I po co? Bo ten twój widzi w chłopaku hiperaktywnego popaprańca?! – udaję zdziwienie, i ponieważ po drugiej stronie zapada cisza, szybko dodaję: – Mąż jest dla ciebie dobry, czy cię wkurza?
– No wiesz...
– No to wkurza cię czy jest dobry?
– I to, i to... – szepcze Julia zmęczonym głosem.
– Tobie nic nie wypominam... – zapewniam ją. – Wiem, że masz dużo roboty, Míšę i tak dalej, ale jemu o co chodzi?!
Julia odkasłuje. Potrzebuje czasu.
– Przekaż mu, że jak będzie cię wkurzać, to go skopię... – sekundę się waham, ale potem przyznaję, że nad ranem jestem jeszcze słabiutki, dodaję więc: – To mu skopię tyłek! Julia milczy, jedna z cech, które odziedziczyła po matce, wie, jak bardzo nienawidzę tego milczenia, które według nich jest chyba pełne jakichś ukrytych znaczeń. Milczenie to podła broń.
– Jeszcze niedawno dzwoniłaś do mnie i chlipałaś, a jak ci mówię, co o nim sądzę, to się nagle dziwisz, nie rozumiem...
– No wiem... – mówi, bo nie wie.
Zawsze kiedy odkładam słuchawkę po takiej rozmowie, chodzę po pokoju jak lew w klatce. Jak ten lew, którego raz Míša po przyjacielsku pociągnął w zoo za wąsy wystające z klatki. Chodzę po swojej kawalerce jak lew, którego bez przerwy ktoś ciągnie za wąsy.
– No tak, wiadomo... – powiada nazajutrz Evžen z miną mędrca. – A co ja mam powiedzieć? Krewni... – wzdycha, kartkując przy tym Dostojewskiego. – Nic tylko mama, tata, dziad, baba, dzieci, synowie, siostrzenice, teściowe, wujenki, zesrać się można, normalnie jak w tych książkach! Sasza, Pasza, Masza, kto by się w tym połapał do jasnej cholery?!
– Powiem ci, Evža, że niektóre twoje skojarzenia po prostu ścinają mnie z nóg... mama, tata, Sasza, Pasza... – powtarzam zdumiony. – Skąd ty to bierzesz?
Evžen jak zwykle siedzi w moim pięknym fotelu, do którego rości sobie prawa od chwili, kiedy go zreperował. Najpierw oświadczył, że trochę się giba, podejrzanie szybko coś z nim zrobił, po czym krzyknął:
– No i proszę, już się nie giba! – i od tamtej pory nie rusza tyłka z fotela. To znaczy, kiedy akurat jest u mnie. Nie śmiem od tamtego czasu położyć na nim choćby książki. Choć trzeba przyznać, że Evžen jest naprawdę niezły, jeśli chodzi o naprawy. Niedawno uruchomił dla mnie stary budzik, który miałem jeszcze po babci, i który przez całe moje dorosłe życie nie chodził. Teraz nie tylko chodzi, ale nawet dzwoni. Evžen ciska książkę do skrzynki po bananach, wyciąga się w fotelu tak, że muszę niemal przeskakiwać te jego długaśne giry, kiedy się wkoło niego kręcę, zadowolony patrzy na budzik na regale, po czym przemawia:
– Tak czy siak ciekaw jestem, co stałoby się z energią wskazówki zegara wrzuconego do kwasu. Mam tu na myśli idealny kwas i idealny budzik. Gdzie, u diabła, jest wtedy ta energia?
Akurat stoję na krześle, z głową pod samym sufitem, prawie nie da się oddychać, trzymam w ramionach pełną książek skrzynkę Chiquita Bananas, którą próbuję położyć na górnej półce, i muszę przyznać, że jest ciężka jak cholera, tak ciężka, że nie stać mnie na żadną inną odpowiedź, jak tylko na ciche stęknięcie, że najprawdopodobniej energia ta jest w dupie. Tak samo jak i nasza.
■ Najwyższy czas przedstawić Míšę. Ostatnio widzieliśmy się wczoraj, kiedy Julia spytała, czy nie przyszedłbym go popilnować.
– Oczywiście, że tak – powiedziałem.
– A możesz przenocować? – pyta. – Robert się nie wyrabia...
Robert to jej mąż i tata Míšy.
– Jasne, wezmę jakąś książkę i poczytamy przed snem.
Powiedziała, że dobrze, wybieram więc mojego ukochanego Poo Lorna, króla słoni, potem przez cały wieczór oglądamy w nim z Míšą obrazki, a ja czytam aż do ochrypnięcia, Míša zasypia, ja z nim. Rano schodzę do kuchni, gdzie już siedzi Julia z tym swoim i jedzą śniadanie. Przysiadam się, patrzę, jak zaspana Julia przeżuwa kanapkę z serkiem topionym, który nazywa się Wesoła krowa i zastanawiam się, dokąd też może zmierzać wasz dzień, jeśli rozpoczynacie go z wesołą krową. Robert ma w misce jakieś świństwo, o którym nawet nie wiem, jak się nazywa. Chyba kiełki czy coś. Ja piję tylko kawę. Na Míšę czeka tost z nutellą i bananem. Patrzę na gębę krowy, jak z horroru, która jako naturalne źródło wapnia twierdzi, że zawiera osiem porcji śmiechu