Dowód osobisty - Šabach Petr - ebook + książka

Dowód osobisty ebook

Šabach Petr

4,3

Opis

Dowód osobisty w Czechach otrzymuje się już w wieku piętnastu lat. Nie oznacza to bynajmniej, że od tego momentu można legalnie pić piwo czy głosować, bo do takich spraw, podobnie jak u nas, trzeba mieć lat osiemnaście. Komu zresztą miałoby zależeć na tym, żeby pić legalnie? Po co więc właściwie wydawać osobie niepełnoletniej dowód osobisty? Sprawa, przynajmniej dla bohaterów powieści, jest jasna: żeby uszczęśliwionego nim obywatela łatwiej było namierzyć. Kontrolować. Trzymać za mordę. 

Bohaterowie Dowodu osobistego, najpierw wyszczekane łobuzy z ósmej „be”, potem coraz bardziej zbuntowani, wchodzący w dorosłość fani bigbitu, ostatecznie dojrzali, lecz wciąż długowłosi i niestroniący od draki faceci, nigdy nie byli ulubieńcami policji. A raczej nimi byli, ale w sposób, w jaki woleliby nie być.

Koniec lat sześćdziesiątych, lata siedemdziesiąte, osiemdziesiąte, w końcu współczesność – czy naprawdę tak bardzo się od siebie różnią? Gdzie szukać namiastki wolności w czasach jej braku? I czy w ogóle istnieją czasy, w których czujemy się wolni?

Petr Šabach, w swojej, jak uznali czescy krytycy najpoważniejszej książce, traktującej o sprawach, z których nawet jemu trudno się śmiać, po mistrzowsku snuje czasem zabawną, czasem tragiczną, jak zawsze opartą na anegdotach opowieść o odwiecznych potyczkach ze zwyczajnym człowiekiem po jednej, organami bezpieczeństwa i porządku po drugiej stronie barykady. Z charakterystyczną nostalgią i dobrodusznym uśmiechem, kolejny raz przekonuje czytelnika, że właściwie nieważne co, gdzie i w jakich czasach się pije, czy znosi. Ważne z kim.

Na podstawie książki powstał film pod tym samym tytułem (2010, reżyseria Ondřej Trojan).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 192

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (47 ocen)
23
15
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaLisowska

Nie oderwiesz się od lektury

Petr Šabach po raz kolejny potwierdza, że kocham go nie nadaremno! Mistrz opowieści i anegdot snutych przy piwie: o tym jak czechosłowacka młodzież (z praskiej dzielnicy Dejvice) dostaje łomot od milicji ludowej i komunistycznej - czasem też odwrotnie. W międzyczasie Venca Popelka, Aleš, Niedźwiedź i wyjątkowa szuja i świnia Daniel Paces, i mnóstwo innych, cudownie barwnych postaci - chodzi do szkoły, wagaruje, pisze wiersze, oczywiście pije piwo, okazuje dowód osobisty i usiłuje żyć normalnie w czasach, które normalne nie są. A poniższy wiersz Vency mnie rozwalił zupełnie: "Koniec wakacji. Już się kończą wakacje Jeżyny dojrzewają Dwa chłopaczki na torach Ich owoce zbierają W krzewach powiew przeciągu Słyszysz? To gwizd pociągu Zmiotło dzieci ze stacji To już koniec wakacji." Autor dodaje III zwrotkę, bo lubi dzieci: "Przejechane nygusy Smutno patrzeć na tory Ale są też i plusy Nie muszą iść do szkoły." Šabach zachwyca umiejętnością opisywania czasu i sytuacji nieśmiesznych - m...
00

Popularność




Tytuł oryginału: Občanský průkaz

First published in 2006 by Nakladatelství Paseka

Chopinova 4, 120 00 Praha 2

Redakcja: Aleksandra Zoń

Korekta: Magdalena Lalak

Projekt okładki: Jacek Szleszyński

Skład: Mimi Wasilewska

Przekład książki został dofinansowany przez

Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej.

Copyright © by Petr Šabach. All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Afera, Wrocław 2017

Copyright © for the Polish translation by Julia Różewicz

ISBN 978-83-65707-07-9

Wydawnictwo Afera

www.wydawnictwoafera.pl

www.petrsabach.pl

Kontakt: [email protected]

Wydanie I, Wrocław 2017

Promocja: Wojciech Czerniatowicz

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Kolegom z Dejvic i Letnej

oraz Karelowi

■ Dowody wręczano nam w wielkim stylu w auli Wojskowego Klubu Sportowego. Było wszystko, co przystoi tak wzniosłej uroczystości, oraz bonus w postaci kolegi Niedźwiedzia, któremu w szkole przysporzyły sławy dwie rzeczy: po pierwsze potrafił wsadzić sobie piłeczkę pingpongową do pępka, po drugie zawsze wpadał gdzieś znienacka i od razu wołał: „Ej! O czym gadacie?! Ja wam wszystko wytłumaczę!…”. Poza tym był posiadaczem fantastycznego werbla, którego brzmienie prezentował nam właśnie ze sceny pękającej w szwach auli, przy akompaniamencie dwóch trąbek, mających na sumieniu raczej jazgot niż melodię. Ten oto zespół marzeń usiłował właśnie odegrać hymn harcerski. W trąbki dęło dwóch chłopaczków, którzy jakiś czas później zmienili zdanie co do instrumentu, cisnęli trąbki w krzaki i kupili sobie gitary z przetwornikami, po czym zaczęli się do siebie zwracać per „Paul!” i „John!”, innymi słowy, kompletnie im odbiło, a te odzywki bawiły mnie do łez, bo bitlesi z nich byli jak z koziej dupy trąba. Rzekomy „Paul” miał ze dwa metry wzrostu i był cały rudy, łącznie z brwiami i rzęsami, chyba nie muszę wam tłumaczyć, że Paul tak nie wyglądał, a ten drugi, niby „John”, był dość tęgim kurduplem z podkrążonymi oczami… Ale to tylko tak, na marginesie. Siedzieliśmy więc wszyscy w auli na krzesełkach, co się rozkładają jak w kinie, gdy wtem do środka wmaszerowali gliniarze i z ważnymi minami zajęli miejsca naprzeciwko nas przy długaśnym stole. Ich szef palnął wyświechtaną gadkę, od dziś posiadamy dowód osobisty, wita nas więc wśród obywateli, nakazał nosić go z dumą, wspomniał, że niestety wciąż istnieją kraje, w których Czecha nie odróżnia się od Cygana, lecz jest też na szczęście Związek Radziecki, niezwyciężona ostoja pokoju, i te pe, i te de, wszyscy z trudem powstrzymywaliśmy ziewanie, strasznie już chcieliśmy, żeby wreszcie skończył, bo wcześniej umówiliśmy się z chłopakami, że przy wręczaniu dowodów zmiażdżymy dłoń gliniarza w morderczym uścisku.

– Pogruchotać stawy – wciąż instruował mnie Venca Popelka1, który naprawdę tak się nazywał i który siedział w auli obok mnie. – Dopiero potem ścisnąć!

Zrobiliśmy więc, jak było umówione: wywoływano nas po nazwisku, a my podchodziliśmy grzecznie jeden po drugim i z niewinnym uśmiechem zgniataliśmy dłoń faceta jak w imadle i możecie sobie myśleć: „Phi, nic specjalnego” – ale gdyby to wam stu dobrze odżywionych piętnastoletnich gnojków kolejno ściskało dłoń ze wszystkich sił, próbując jednocześnie pogruchotać stawy, też w końcu mielibyście dość. Jedynym, który nie brał udziału w gruchotaniu i, rzecz jasna, nawet nie poszedł z nami potem na górkę, był Daniel Pačes. Policjantowi z każdą chwilą uśmiech coraz bardziej gasł na ustach i kiedy po rozdaniu szliśmy w stronę wyjścia z auli, stał za stołem, miętosząc prawicę, i gniewnie szeptał coś do kompanów, którzy zaczęli wyciągać szyje i rozglądać się po sali, uskuteczniali coś w rodzaju pantomimy pod tytułem „że niby który to zrobił?!”. Wtedy, już w progu, coś mnie podkusiło i odwróciłem się, po czym mój uśmiech też zgasł, zdrętwiałem i poczułem, że ogarnia mnie nieznany dotąd rodzaj przerażenia, bo ten pogruchotany gliniarz, szef wszystkich szefów, wskazywał mnie palcem! „To wszystko wymyślił Popelka!” – miałem na końcu języka, ale nie byłem w stanie wydusić słowa. Drzwi do auli zatrzasnęły się, a ja długo jeszcze miałem przed oczami bandę policjantów wbijających we mnie mrożące krew w żyłach spojrzenia. Nagle zrozumiałem, że już do końca swoich dni będę miał z nimi tylko i wyłącznie kłopoty. Wypowiedzieli mi wojnę zaraz pierwszego dnia oficjalnej dorosłości…

Kupiliśmy z Vencą i Alešem, który do nas dołączył, butelkę jabola i ruszyliśmy w stronę położonego na górce sadu czereśniowego celem wypicia zacnego trunku, skoro dziś takie święto, wzięliśmy też Niedźwiedzia i kilku innych chłopaków, ale najpierw wyraźnie zaznaczyliśmy:

– Uwaga! Wstęp tylko z flaszką! – co wszyscy potraktowali poważnie, pamiętam, że jeden chłopak z „de”, niejaki Hora, przewrócił się, dosłownie, przy wejściu do sadu, butelka wypadła i rozbiła się na żwirze, i fakt, było nam go trochę żal, bo akurat był w żałobie i naprawdę się starał, że już nie wspomnę o tym, że musiał się tłuc z pół godziny w straszliwym upale, żeby w ogóle dojść na górkę, mimo to, kiedy wstawał z ziemi, rzucając nam pytające spojrzenie, musieliśmy odpowiedzieć, że ma pecha i niech się nie gniewa, ale wejście do sadu zaczyna się dopiero za szlabanem, którego nie minęliśmy jeszcze w chwili, gdy padał na pysk. Ze smutkiem pokiwał głową i powiedział, że rozumie, choć założę się, że mógł czuć coś w rodzaju rozczarowania, być może miał nadzieję, że w dniu, kiedy zmarł jego dziadek, zrobimy mały wyjątek, jednak my musieliśmy pozostać niewzruszeni, bo zasad się po prostu nie łamie. No, może gdyby to była dziewczyna… Ale to był koleś z „de”, a do „de” chodziły zwykle dzieciaki z najodleglejszych krańców dzielnicy, tak więc koleś z „de” nie miał najmniejszych szans wkupić się w nasze łaski, zwłaszcza gdy zrobił coś tak głupiego jak zbicie flaszki, i nieważne, czy nosił wtedy żałobę, czy nie. Czasy były brutalne, fakt, ale trzeba było sobie radzić. Na górce wszyscy walnęliśmy się na trawkę, wszyscy, prócz Vency, który ciągle stał z dość poważną miną.

– No dobra, uwaga, panowie! – zaczął. – Teraz niech każdy z was weźmie swój dowód i otworzy go na stronie trzynastej! – wołał, wymachując nowiutkim dowodem nad głową. – Po czym ją wyrwie!

– Na łeb upadłeś?! A niby czemu?!… – pytaliśmy jeden przez drugiego, dziarsko kartkując dowody i otwierając na stronie trzynastej.

– A temu – oświadczył tajemniczo Venca – że teraz będzie trzynasty zjazd KSČ, a jak ktoś wyrwie stronę trzynastą, to znaczy, że jest przeciwko systemowi!

Po tych słowach Vency wszystkich zatkało i w sadzie było słychać wyłącznie pogwizdywanie kosów. Nikt nie spodziewał się takiego obrotu sprawy.

– Skąd tyś to wytrzasnął, do cholery?! – zapytał Niedźwiedź. – W życiu o czymś takim nie słyszałem!

– Właśnie… – poparł go Aleš – też pierwsze słyszę…

– To rzecz powszechnie znana, a jeśli ktoś nie wiedział, teraz się dowiedział! – oznajmił z naciskiem Popelka.

– Skoro, jak mówisz, to rzecz powszechnie znana… – odezwał się cicho Aleš – to znaczy, że policja też o tym wie, co nie?

– Ej, ale on dobrze mówi, powinniśmy to zrobić, choćby za Juwenalia… – szepnąłem mu do ucha. – Nigdy im tych Juwenaliów nie wybaczę… A co dopiero ty, nie?!

Popelka milczał, w jego przekonaniu było to prawdopodobnie milczenie znaczące.

– Wszyscy! – wrzasnął po chwili na cały sad. – Wszyscy kumple mojego brata, bez wyjątku, naderwali w dowodach osobistych stronę numer trzynaście!

– To jak w końcu: wyrwali czy naderwali, do cholery ciężkiej?! – Niedźwiedź rozglądał się, szukając wsparcia.

– Jedni wyrwali, drudzy naderwali… – kręcił Popelka, po czym dodał: – Myślę, że w naszym wypadku wystarczy, jeśli naderwiemy. Wszyscy są za?!

Szczerze mówiąc, nie mieliśmy specjalnie wyboru. Tak więc wzięliśmy i, pamiętnego upalnego majowego popołudnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt sześć, wyciągnęliśmy z kieszeni nowiutkie dowody osobiste, które wystawiła nam niejaka Růžena Nadvorníková i w których była masa świeżutkich, mokrych niemal jeszcze, okrągłych pieczątek, po czym niepewnie, niektórzy z nas wręcz symbolicznie, naderwaliśmy słynną stronę numer trzynaście, który to akt wciągnął nas w szeregi wrogów państwa, ludzi będących „przeciwko systemowi”. Dopiero potem otworzyliśmy jabole.

Ja, Aleš i Venca zwykle zostawaliśmy w sadzie do oporu i opuszczaliśmy górkę jako ostatni z paczki. Było dosyć późno, ale wciąż w miarę widno, wiecie, taki majowy zmierzch, który bardzo wolno zmienia się w noc, stalowobrunatne niebo, tu i tam blask gwiazdki, poeta Aleš wpatrywał się w to niebo, a kiedy wyrzuciliśmy za siebie puste butelki i staliśmy, wsłuchując się w dźwięk staczającego się do wąwozu szkła, Aleš zaczął przeszukiwać kieszenie.

– Masz może ołówek?! – zapytał nagle, a że tak się akurat składało, że miałem, podałem go Alešovi, który wyjął swój dowód, rozłożył i oparł o drzewo, sam prawie się przy tym przewracając.

– A ty co znowu?! – spytałem.

– Piszę wiersz… – wybełkotał, przyciskając ołówek do papieru. – Miłosny…

– Jasna cholera! – wrzasnąłem z rozpaczą. – Wiesz, jak możesz mieć przesrane za takie coś?!

– Zakochałem się. W koleżance Fikotovej… – szeptał. – Fakt, nie jest może najbystrzejsza, ale przecież tym mniej lotnym też należy się odrobina miłości…

– Jezu, kurde, no nie wiem… – westchnąłem. – Przecież dopiero dzisiaj dostaliśmy dowody. Dzisiaj, rozumiesz?! Wygląda na to, że nas i policję czeka wyjątkowo świetlana przyszłość.

Nie myliłem się. Wiele razy się w życiu myliłem, ale wtedy trafiłem w sedno.

A, zapomniałem wam powiedzieć, że jak Fikotová, o której Popelka powiedział raz na wuefie, że jak stoi na bramce, to „jej cycki sterczą mniej więcej do połowy pola karnego”, tak więc kiedy ta Fikotová szła odebrać swój dowód osobisty, zrobił jej się fąfel pod nosem, taka banieczka. Co tam banieczka, bąbel, który zakrył jej prawie połowę twarzy. Bańka pękła, dopiero kiedy dowódca policji uścisnął jej dłoń i mocno nią potrząsnął.

■ Daniela Pačesa zdążyłem poznać, nim przenieśli go do naszej dziewiątej „be”. Są na tym świecie mordy, których się nie zapomina. A na twarzy Pačesa malowały się zarazem sadyzm i nieśmiałość, przerażająca kombinacja, w obliczu której człowiek od razu ma się na baczności. Pamiętam, jak raz poszedłem do sklepu rowerowego po dętki albo wentylki i w drzwiach zderzyłem się z Pačesem, któremu dziadek, czy kto to był, kupił właśnie w tym sklepie nowiutki rower marki Favorit. Widziałem przez szybę wystawową, że chwilę później zlał wnuczka dosłownie na środku ulicy, a przecież wszystko zaczęło się całkiem niewinnie i sielankowo, bo dziadunio kupił mu pewnie wymarzony rowerek za z trudem uścibolone pieniądze i marzył jedynie o tym, żeby mały Pačes po prostu skakał z radości. Tak więc dziadek, wtedy pod sklepem, chciał sprawdzić, czy hamulce działają, trochę wycentrować i podpompować opony, ale tego, co w tym czasie odpierdalał Pačes, normalnie nie bylibyście w stanie sobie wyobrazić, dlatego krótko to zilustruję. Już kiedy natknąłem się na nich w progu, kiedy wychodzili z rowerem ze sklepu, miałem dziwne wrażenie: „Oj! To się dobrze nie skończy!”, ale zachowanie Daniela Pačesa przerosło moje najśmielsze przypuszczenia. Stał tam z miną człowieka absolutnie opętanego, który to wyraz ani na chwilę nie schodził z jego twarzy, mimo że dziadek cierpliwie tłumaczył:

– Spokojnie! Chwileczkę! Zaraz się przejedziesz!…

Gdzie tam, Pačes, wciąż z tą samą miną szaleńca, zaczął ładować się na rower i chociaż dziadek próbował go powstrzymać czy odpędzić, on wciąż, z uśmiechem niedorozwoja, pchał się na rower, dziadek nie mógł go z niego zrzucić, bo młody Pačes zacisnął ręce na kierownicy i trzymał ją jak w kleszczach, dziadek musiał na siłę rozprostowywać jego palce u rąk, mało ich nie łamiąc, podczas gdy ten nie wydał przy tym z siebie najmniejszego dźwięku, a obłąkańczy, nieobecny uśmiech ani na chwilę nie zniknął mu z twarzy. Żeby sprawa była jasna: nie chodzi mi o to, że po prostu się śmiał, miał wyraz twarzy świra, mordercy niemowląt, przerażającą minę, która sieje absolutną grozę. Kiedy dziadkowi ostatecznie udało się oderwać wnuczka od kierownicy, krzyknął:

– Daj mi chwilę, Daníku, chcę tylko sprawdzić parę rzeczy! – ale Pačes, który nie był już wtedy Daníkiem, tylko obłąkanym trollem, powoli stanął po drugiej stronie roweru i cap! Chwycił za ramę, a gdy w pośpiechu przerzucał przez nią nogę, kopnął dziadka w ucho i kiedy biedak kwęknął z bólu niczym ranna kuropatwa i na moment puścił rower, Pačes natychmiast znów zacisnął dłonie na kierownicy, próbując usadowić tyłek na siedzeniu, ale że było za wysoko, zwalił się razem z nowiuteńkim favoritem na bok, a potem, już na ziemi, na którą runął z gigantycznym łoskotem, wciąż pedałował i trzymał kierownicę, jak gdyby nigdy nic, ciągle z nawiedzonym uśmiechem na ustach… Tego już było naprawdę za wiele dla dziadka, wziął więc pompkę rowerową i zaczął tłuc po dupie trójwymiarowego Pačesa leżącego na ziemi w pozycji niemal wyścigowej, co jednak na nic się zdało, bo nawet pompka nie usunęła mu tego uśmiechu z twarzy, a raczej z gęby. Takim właśnie zapamiętałem Daniela aż do dnia, kiedy pojawił się u nas, w dziewiątej „be”.

■ Zaraz pierwszego dnia roku szkolnego, o którym mowa, czyli dla nas ostatniego w życiu roku edukacji obowiązkowej, nasza wychowawczyni, Jiřina Pivoňková, przyprowadziła do klasy nowego ucznia. Na jego widok od razu zapaliła mi się w głowie lampka. Wiecie, zwykle bywało mi żal nowych, bo bardzo plastycznie potrafiłem wyobrazić sobie ich męki, nic przyjemnego zmieniać adres, kumpli, przedstawiać się w nowej klasie, wszystko budować od zera, na nowo walczyć o pozycję w stadzie, uczyć się odczytywać znaki, którymi częstuje się nawzajem grupka potencjalnych znajomych, podczas gdy ty nic z tego nie czaisz, wszystko to rozumiem, dlatego nigdy nie nabijałem się z nowych, jak mówię, taka zmiana to niełatwa sprawa, ale tego nowego nie było mi szkoda ani, kurwa, troszeczkę.

– Nazywam się Daniel Pačes! – oświadczył gromkim głosem ku zdumieniu pani, która chyba spodziewała się, że będzie raczej onieśmielony, po czym, trochę żartobliwie, z miną wręcz łobuzerską dodał: – Ale później, kiedy już się lepiej poznamy, niektórzy z was będą mogli mówić do mnie „Dańku”!

No, sami powiedzcie, czy taki gość nie prosi się o wpierdol? Jakie „później” i jacy „niektórzy”? Natychmiast huknąłem więc:

– W dupę nas pocałuj, Dańku!

I zaraz było po mnie, bo Pivoňková natarła na mnie i wyprowadziła z klasy. Ale do dyrektora mnie nie zawlokła. Za dobre serce miała na takie rzeczy. Powiedziała tylko, że porozmawia sobie z moją matką, musiałem też obiecać jej na korytarzu, że to się nie powtórzy.

W bardzo krótkim czasie Daniel Pačes zapracował sobie wśród nas na miano najmniej rozchwytywanego ucznia, prawie nikt z nim nie gadał. Ciekawa rzecz, być niesympatycznym. Po prostu niesympatycznym. Tak samo jak po prostu sympatycznym. I jak to możliwe, że istnieje cała masa uroczych z wyglądu, ale okrutnie podłych gnojków, albo, co jeszcze dziwniejsze, masa brzydali mających jednak w sobie dziwny magnetyzm? Moim zdaniem to kwestia oczu, jakimi patrzą na świat. Ci sympatyczni mają w nich coś, czego nie da się w żaden sposób sztucznie wstawić, z moich kumpli mają to na przykład Venca Popelka, Aleš czy nawet Niedźwiedź, no, w przypadku Niedźwiedzia wiele zależy od tego, czy porządnie się rano wypróżni. Jednak Daniel Pačes był typem, którego szybko przechrzciłem na „mendę pierwszej wody”, i trzeba przyznać, że ksywka ta natychmiast się przyjęła… Kiedy się uśmiechał, był to uśmiech wyłącznie złośliwy, kiedy się śmiał, był to cichy, perfidny śmiech, któremu towarzyszył szczękościsk. Pačes nie był orłem w nauce, ale miałem wrażenie, że nauczyciele się go boją, włącznie z babą od matmy, która, jak to się często zdarza, była niezłą kosą, ale nawet ona dawała mu jakby lepsze stopnie, niż na to zasługiwał, poza tym – teraz będzie najlepsze – kiedy z nim rozmawiała, uciekała wzrokiem… Nawet ona zorientowała się, że Daniel Pačes to szuja z piekła rodem. Pamiętam, jak raz baba od geografii, Jandáková, poprosiła, żeby robił za kapusia, wiecie, musiała na chwilę wyjść z klasy i postawić kogoś na straży, żeby zapisywał na tablicy nazwiska osób, które przeszkadzają. Pačes stanął na katedrze i trwał bez ruchu przez cały ten czas, nawet mu powieka nie drgnęła. Stał, niemal szczytując, z podłym uśmieszkiem na ustach. Nic więcej. Przysięgam, tylko stał i nawet nie tknął kredy, chociaż bez przerwy łaziliśmy po klasie i głośno rozmawialiśmy. Stał jak posąg, ze wzrokiem wbitym gdzieś w sufit ponad naszymi głowami. A kiedy Jandáková wróciła, dziarsko do niej podszedł i przez co najmniej pięć minut coś jej szeptał. Słuchała z uchem niechętnie nastawionym do jego warg, wśród zapadłej w klasie ciszy przelatywała spojrzeniem po każdym z nas i nie dało się nie zauważyć, że jej oczy wypełnia coraz większe obrzydzenie, a potem wręcz groza. Było widać, że z tego wszystkiego aż zaczyna ją mdlić. Żaden nauczyciel nigdy już nie poprosił Pačesa o podobną przysługę. Dobre, co?!

■ Czasem, nie za często, ale zdarza się, że człowiek ma w życiu farta i trafi na nauczycielkę, która jest w porządku. My mieliśmy go w wypadku Jiřiny Pivoňkovej. Większość z nas szczerze ją lubiła, bo gadała z nami jak równy z równym. Żadne tam: „Siadaj, dwója!”, żadnych tortur w stylu: „To co byś sobie postawił, Jendo?”, zdanie, które często przybierało tragikomiczny obrót („To co byś sobie postawił, Kratochvíl, hm? Czwórkę?! Niby za co? Za swoją wyczerpującą wiedzę na temat Mendelejewa, która ogranicza się do słów jakiś ruski? Widziałeś w ogóle układ okresowy pierwiastków na oczy? Miałeś go w ręku choć raz w życiu?! Co się tak ciągle gapisz na Fikotovą? Naprawdę uważasz, że zasługujesz na cztery?!”). Sami wiecie… Pivoňková nie rozmawiała z nami w taki sposób. Mówiła tylko: „Powtórz materiał i zgłoś się na następnej lekcji, dobrze?” – i tyle. Wtedy, za gówniarza, nie potrafiliśmy ubrać w słowa tego czegoś, co wyróżniało Pivoňkovą spośród innych nauczycielek, dopiero potem, wspominając wszystko po latach, doszliśmy do wniosku, że to była po prostu babka z klasą, dama w każdym calu, w dodatku dama urodziwa, która we mnie osobiście wzbudzała tak niekłamany szacunek, że starałem się nie wypaść przed nią na idiotę, którym to faktem na innych lekcjach, choćby chemii z niejakim Čechem, który miał wargi sine od hektolitrów wypijanej kawy, nie przejmowałem się ani trochę.

Pod koniec roku szkolnego, po zimnym, ulewnym kwietniu zawitał do nas gdzieś z dalekiej Sahary kilkudniowy milusi wyż, który zmienił zmokłe, szare Dejvice w miejsce o bardzo korzystnym biomecie. Skołowane drzewa dosłownie w ciągu jednej nocy pokryły się pachnącym kwieciem, a gwałtownie wybudzone trzmiele, które pewnie myślały, że mają jeszcze kupę czasu do szychty, zaczęły sennie bzyczeć nad naszymi głowami. Jakakolwiek przyzwoitość związana z nauką z miejsca poszła w diabły. Nawet głupi wuef nagle wydawał nam się zbyt wyczerpujący. Zresztą, akurat nasz wuef faktycznie był dość wyczerpujący, bo mieliśmy go z niejaką Krejsovą. Z tego, co pamiętam, od zawsze mówiliśmy na nią Pepcia. Oczywiście nie przy niej. Pepcia była nauczycielką nieco problematyczną. Czasem była bardzo miła i w ogóle się nie czepiała, a innym razem wyżywała się na nas jak opętana. Dość szybko rozwiązaliśmy tę niezbyt zresztą skomplikowaną zagadkę – wszystko zależało od tego, czy Pepcia zdążyła sobie golnąć, w związku z czym okazywała miłosierdzie, czy też właśnie dopadł ją ciężki kac morderca. Zwykle chodziła w podkoszulce w prążki, a w rowku pomiędzy piegowatymi piersiami podskakiwał jej zawieszony na sznurku gwizdek. Bardzo lubiła prezentować w naszej obecności coś w rodzaju kłusa w miejscu, a kiedy nagle się zatrzymywała, jej dwie krówki łaciatki zawsze raz czy dwa gwałtownie falowały, na co wszyscy reagowaliśmy pełnym uznania pomrukiem, po czym Pepcia z widoczną satysfakcją krzyczała: „Klasa, baczność!”.

Raz bez entuzjazmu dowlekliśmy się na salę gimnastyczną i patrzymy: Pepci nie ma, dziwna sprawa, bo zwykle już od progu nadawała tempo swoim gwizdkiem. Trochę niepewnie, niczym spodziewający się najgorszego gladiatorzy na arenę, weszliśmy na salę gimnastyczną i zaczęliśmy się rozglądać. Po chwili znaleźliśmy Pepcię. Leżała na materacach, ukryta za skrzynią, wiecie, tą, co się przez nią skacze, leżała i cicho pochrapywała. Pokazując sobie nawzajem „ciicho”, na paluszkach wyszliśmy z sali, i dopiero na dworze pozwoliliśmy sobie na głośniejsze komentarze w stylu: „Takiej nawalonej tośmy jej jeszcze nie uświadczyli!”, cieszyliśmy się przy tym jak małe dzieci i nim się rozeszliśmy, było umówione, że całą sprawę zachowamy dla siebie, bo kto wie, taki hak może się kiedyś przydać.

Jak już wspomniałem, pogoda dostała absolutnego kręćka, termometr wskazywał coś koło trzydziestu stopni, więc po lekcjach chodziliśmy z dziewczynami do sadu, gdzie wygłupialiśmy się i popijaliśmy tanie wino, na które wszyscy wcześniej robiliśmy zrzutę. Całą tę szaloną pogodę i to, co z nami robiła, trafnie oddaje wierszyk Aleša, Prognoza na jutro:

Ta prognoza mnie zachwyca,

nadchodzi pogoda cyca.

Już w Pradze ani w Mělníku

nie spotkasz babki w staniku.

Sprzyja kojarzeniu par

ten z nieba okrutny żar.

Bo i ta pogoda cyca

hormony nasze podsyca…

W życiu byśmy nie pomyśleli, że nie tylko my, lecz także Pepcia lubi czasem wybrać się do sadu na górce, tak samo jak nie mieliśmy zielonego pojęcia, że chodzi się tam obściskiwać z towarzyszem wicedyrektorem, podstarzałym amantem, o którym wprawdzie słyszało się, że w mocno sfeminizowanym środowisku pedagogicznym zrobił karierę przez łóżko, czy, jak mawiał Aleš, per vaginam, ale nikt nie miał na ten temat żadnej pikantnej ploteczki z pierwszej ręki. Było tak aż do czerwca wspomnianego roku, kiedy niejaka Anička Brychtová wracała z kółka plastycznego, na którym właśnie nauczyła się, jak ozdobić słoik po musztardzie za pomocą waty przyklejonej na skrobię. Szła więc sobie przez sad, wesoło podskakiwała, planując, że w domu pomaluje jeszcze te watki akwarelkami, i jak tak szła, podrzucając przepiękny wazonik, który w niecałą godzinę wyczarowała ze zwykłego słoika, słoiczek-wazonik nagle jej wypadł i stoczył się ze zbocza w stronę gęstych krzaków. Anička westchnęła niepocieszona i pobiegła śladem wazonika, lecz kiedy rozsunęła zarośla, całkiem ją zatkało, bo dosłownie pod jej nosem rytmicznie unosił się i opadał ogromny zad towarzysza wicedyrektora, a w pośladki te wbite były pomalowane na czerwono paznokcie wuefistki Pepci, która jak to później ujęła Anička: „Jakby płakała z nogami w górze”. Kiedy Anička trochę się opamiętała, z powrotem zsunęła krzaki i aż przysiadła ze zdziwienia, szybko jednak pojęła, że chyba nie ma sensu wzywać pomocy, intuicja podpowiedziała jej, że to, czego była świadkiem, nie ma nic wspólnego z zabójstwem, odczołgała się więc na bezpieczną odległość od krzaków, gdzie wykazała się rozsądkiem, myśląc: „Diabli wzięli wazonik, zrobię sobie nowy”, i poprzysięgła, że nigdy nikomu nie piśnie słówkiem o całej przygodzie, ale wiecie, jakie są dziewczyny… Sekret tak bardzo ciążył Aničce, że już kolejnego dnia musiała wychlapać wszystko starszej siostrze, która podała wieść dalej – swoim koleżankom, a te głupie kozy stwierdziły, że najlepiej będzie iść z tym do pani Pivoňkovej. Kiedy szeptem obwieszczały jej to na przerwie, Pivoňková patrzyła na nie blada jak ściana i tylko bezgłośnie poruszała wargami, przerażona coraz bardziej wytrzeszczała oczy i coraz wyżej unosiła brwi, aż wreszcie rzuciła się do drzwi, gwałtownie zamknęła na klucz, po czym mało nie padła na kolana przed samozwańczymi moralistkami, zaklinając je, by nigdy, pod żadnym pozorem nikomu o tym nie mówiły, żeby całą tę sytuację wyrzuciły z pamięci jak zły sen. Ale afera żyła już własnym życiem, pozostawało więc kwestią czasu, kiedy wszystko dotrze z jednej strony do dyrektora i z drugiej za płot zakładu, jak nazywaliśmy naszą szkołę, czyli do wiadomości publicznej. Koniec końców sprawę załatwił anonim. Stary, dobry anonim. Dopiero potem machina ruszyła. Dyrektor wezwał na dywanik Aničkę Brychtovą, zadawał jej ostrożne pytania, ale Anička, prócz tego, co już wiedział, czyli że Pepcia płakała z nogami w górze, nie powiedziała nic nowego, a nasz woźny, który zarazem był przewodniczącym szkolnej organizacji partyjnej, chodził i mówił, że póki nie udowodnią, że wicedyrektor był „w niej”, nie tylko „na niej”, sprawa nie jest przesądzona, nauczyciele co prawda uważali, że już chyba całkiem mu odbiło, ale że wszyscy trochę się go bali, siedzieli cicho. I chociaż Pivoňková zaklinała te mądrale, skarżypyty i denuncjantki, żeby o sprawie nie rozpowiadały, starając się chronić wszystkich, skończyła najgorzej jak mogła, nie ochroniła bowiem siebie, a kiedy plotka zaczęła się szerzyć i każdy dodawał swoje trzy grosze, biedaczka nagle zrozumiała, że wyszła na największego łotra w całej aferze, bo zarówno Pepcia, jak i tchórzliwy wicedyr oskarżyli ją o rozsiewanie plotek bez pokrycia (choć z tego, co opowiadała Anička Brychtová, bezsprzecznie do pewnego pokrycia doszło) i Pivoňková pojęła, że jeśli ostatecznie pojawią się jakiekolwiek ofiary tego dramatu, a powinny, bo takowe są w każdym prawdziwym dramacie, ofiarą będzie nikt inny, jak ona sama.

Dyrektor zwolnił ją pod jakimś absurdalnym pretekstem, Pivoňková się załamała, a w szkole atmo-sfera zrobiła się tak gęsta, że prawie nie można było normalnie oddychać. A potem stało się coś niesamowitego. Powiedzieliśmy wszystkim dziewczynom, które tak wyrywały się przed szereg i wtykały nos w nie swoje sprawy, że są gęsi do kwadratu, i przestaliśmy mówić im „cześć”, co chyba je ruszyło, i nie pamiętam już, która na to wpadła, w każdym razie kolejnego ranka, wszystkie trzy, czyli Zdena, Alena i Miluška, przyszły do szkoły w bluzeczkach – mam wrażenie, że w tamtych czasach dziewczęta nosiły głównie bluzeczki – z piwoniami wpiętymi w okolicy piersi, napisały też na tablicy, że dopóki pani Pivoňková nie wróci, są gotowe podjąć strajk głodowy, na co, w przypadku Miluški, natychmiast wykrzyknęliśmy z Niedźwiedziem: „Najwyższy czas!”. Sami rozumiecie, najgrubsza dziewczyna w klasie grozi strajkiem głodowym w imię ideałów… Do tego jest lizusem... Przynosi najwięcej makulatury na międzyklasowy konkurs z ochrony środowiska… Do tego jest głupia jak but… Trzeba jednak przyznać, że zaraz kolejnego dnia wszystkie dziewczyny przyszły do szkoły z ogromnymi piwoniami wpiętymi w bluzeczki, co już słusznie wzbudziło czujność nauczycieli. My, chłopaki, nie zamierzaliśmy, rzecz jasna, paradować jak idioci z piwoniami w klapie, postanowiliśmy więc, że wesprzemy nowo powstały ruch oporu w inny sposób i po prostu całkiem przestaniemy chodzić do szkoły. Wszyscy, prócz Pačesa oczywiście, od razu przystali na tę myśl. Zaczęło się w naszej klasie, ale natychmiast, jak iskra, przeskoczyło dalej i już po kilku dniach cała szkoła była pełna dziewczynek z piwoniami, mało tego, nie licząc beznadziejnych przypadków, w szkole nie było ani jednego chłopaka. Od początku wiedzieliśmy, że taka idylla nie może trwać długo, no i mieliśmy rację, sprawą momentalnie zajęła się policja, a potem, pewnej nocy, ktoś wybił dyrektorowi okna na pierwszym piętrze willi, gdzie wynajmował swoje starokawalerskie mieszkanko, i cała sprawa zaczęła już przypominać otwartą wojnę. Najpierw wyrzucili dyrektora i na jego miejsce wmontowali nam osobliwą personę. Był to dziwny, wychudły stwór z niewiarygodnie równiutkim przedziałkiem we włosach, dosłownie jakby ktoś go tam siekierą trzasnął, stwór, który kilka dni po objęciu nowego stanowiska prawie po brzegi wypełnił gabinet dyrekcji pustymi butelkami po piwie. Potem wywalili Pepcię, ponoć spadła na cztery łapy, bo przenieśli ją tylko do szkoły kawałek dalej, ale, co ciekawe, wicedyr został, mówiono, że dzięki woźnemu, mieli bowiem na siebie z wicedyrem jakieś haki. Pivoňková podobno kilka lat później wyszła za mąż, w Kanadzie.

Odwołano wszystkie dwóje z zachowania, które pierwotnie nam groziły, przez kilka dni jechano na zastępstwach, a potem, jak niektórzy z lubością stwierdzali, życie naszej szkoły wróciło na stare tory. I kiedy pod koniec roku stanowisko dyrektora powierzono niechlubnie zasłużonemu wicedyrowi, na dobre pojęliśmy, że sprawiedliwość jest ostatnią rzeczą, jakiej możemy się spodziewać od życia. Policja przesłuchała tylko kilku uczniów, i już, już wyglądało na to, że nasza krucjata dziecięca dobiegła końca i znów będzie można odetchnąć, kiedy nagle, w samym środku lekcji czeskiego ktoś załomotał do drzwi i kiedy przestraszona nauczycielka otworzyła, ujrzała w progu odzianych w śliwkowy granat funkcjonariuszy. Stłumionym głosem przekazali jej jakąś zwięzłą informację, pani skinęła głową, po czym odwróciła się twarzą do klasy i oświadczyła: „Ty, ty, ty i ty!”, wskazując palcem Aleša, Vencę Popelkę, Niedźwiedzia i mnie. „Jesteście dziś zwolnieni z zajęć!” Spuściliśmy głowy i wyszliśmy z klasy, a kiedy mijałem po drodze Pačesa, któremu nie schodził z gęby złośliwy uśmieszek, rzuciłem mu krótkie spojrzenie, wskazałem głową na tablicę, gdzie widniał napisany kredą temat lekcji: Karel Sabina2, i przyłożyłem pięść do podbródka, żeby miał świadomość, co go czeka, jak wrócę. Gliniarze dość mało delikatnie popychali nas do głównego wejścia, przed którym stały dwa niebieskie radiowozy z szerokim białym paskiem. Pamiętam, że przez te białe paski mówiliśmy wtedy na policję „mleczarze”. Skinęliśmy głowami stłoczonym przy oknach klasy kumplom, którzy machali nam na pożegnanie, i wgramoliliśmy się do radiowozów. Policjanci odjechali z wyciem syren, jakby wieźli co najmniej rabusiów z napadu stulecia, i ani się obejrzeliśmy, już popychali nas przed sobą po schodach komendy, wskazali surowo drewnianą ławkę w jednym z korytarzy i zalecili usiąść, siedzieć cicho i czekać. To stary numer gliniarzy: kiedy już kogoś dorwą, chcą podusić trochę ofiarę we własnym sosie. Nie spieszy im się. Niby dokąd? Spokojnie sobie taki glina wypije kawkę, zapali papieroska, zje drugie śniadanie i dopiero kiedy zaczyna się nudzić, rzuca od niechcenia do kompana: „To jak? Bierzemy się za nich?!”. Po czym biorą się za was. I to jak… Wzywali nas pojedynczo. „Ty!”, policjant, który nagle stanął w drzwiach, wskazał głową Vencę i pokiwał na niego palcem wskazującym, przybity Venca wstał i powłócząc nogami, wszedł do pomieszczenia. Przez sekundę widziałem, że w środku przy maszynie do pisania siedzi jakiś spaślak z zakasanymi rękawami, który skrupulatnie wsuwa do maszyny grubaśny plik papieru i kalek, ale nie udało mi się dojrzeć niczego więcej. Mnie wezwano drugiego. Venca ustąpił mi miejsca na krześle naprzeciwko faceta z maszyną i stanął w kącie, przy piecu, wlepiając we mnie przerażony wzrok. Spisali moje personalia, nie, jak twierdził przesłuchujący mnie glina, personelia, co trwało dobry kwadrans, jak świat światem klawiatura stanowiła bowiem dla policjantów czarną magię i zdarzało się, że w jej obliczu po prostu cicho wzdychali, zupełnie jak człowiek oczarowany niebem pełnym gwiazd. „Stuk! Stuk! Stuk!”, skończył grubas i podniósł na mnie oczy:

– Dowód osobisty! – Wyciągnął do mnie rękę. Wyjąłem dowód z tylnej kieszeni spodni i podałem lekko drżącą ręką. Przejrzał dokument, po czym zaczął mnie mierzyć z góry na dół, robił to dość długo, za długo. – Proszę, proszę, a cóż to się wydarzyło na stronie trzynastej? – Uniósł brwi w teatralnym zdziwieniu. – Co za zbieg okoliczności… Zupełnie jak u kolegi… Co masz mi na ten temat do powiedzenia? – Uśmiechnął się, lecz jego uśmiech z prędkością światła zmienił się w furię i facet wrzasnął: – Ani słowa i marsz pod ścianę!!!

Byłem tak skołowany, że dopiero po chwili zrozumiałem, że mam stanąć obok Vency. Nim ciężko podniosłem się z krzesła, już wzywali Niedźwiedzia i cała sytuacja się powtórzyła, a potem, kiedy we trójkę staliśmy pod ścianą jak skazańcy, wprowadzili Aleša, który nie mógł znaleźć dowodu, znaczy się, ja osobiście byłem przekonany, że tylko udaje, bo wtedy w sadzie wysmarował w dowodzie ten wierszyk, ale kiedy Aleš przeszukiwał kieszenie, gliniarz mierzył go z kwaśnym uśmieszkiem, aż w końcu nie wytrzymał i syknął:

– Nie możesz znaleźć, co? Wcale się nie dziwię, bo jest – wrzasnął znienacka: – tutaj!!! – Po czym plasnął dowodem o blat biurka, przed nosem Aleša. Aleš obdarzył go swoim melancholijnym spojrzeniem, lecz gliniarz nie mógł wiedzieć, że Aleš po prostu zawsze tak patrzy, że melancholia to normalny wyraz twarzy poety, nachylił się więc na krześle, kilka razy pobujał i oświadczył: – Jasne, teraz żałujesz, co?! Teraz zaczniesz mi tu teatrzyk odstawiać… – Potem z sadystycznym spokojem zaczął przeglądać dowód Aleša i gdy w końcu znalazł to, czego szukał, odkaszlnął i z ironicznym uśmiechem zaczął recytować:

Koleżance z klasy

Nie martw się tym, że ze szkoły

znowu wracasz z dwóją,

ważniejsze są bowiem piątki,

co ci pod bluzką falują…

W pokoju zapadła grobowa cisza.

– Czy według ciebie właśnie takie informacje należy wpisywać w dowodzie osobistym na stronie zatytułowanej Zatrudnienie, przyjęcia i zwolnienia?! A ty z czego rżysz?! – wrzasnął nagle w moją stronę.

– Nie śmieję się z pana! – broniłem się. – Rozśmieszył mnie tylko ten wierszyk o Fikotovej…

Policjant odłożył na biurko dowód osobisty, dla pewności przytrzasnął go dłonią, i mówi do Aleša:

– Zapomnij o szkole średniej, zasmarkańcu! Twoja edukacja właśnie się skończyła! Edukacja was wszystkich, jak tu siedzicie, właśnie się zakończyła! – Zaprezentował uśmiech bazyliszka. – Wszyscy właśnie zakończyliście swoją edukację. Ty, ty, ty i ty! To by było na tyle, jeśli chodzi o wykształcenie, młodzieniaszki! Myślicie, że nie wiemy, czym jest uszkodzona strona numer trzynaście?! Jesteście wrogami systemu!!!

– Towarzyszu starszy sierżancie! – Jakiś niższy stopniem facet nieśmiało uchylił drzwi. – Przyszedł ten nowy, ze Słowacji czy skądś… Jeszcze nie ma munduru… – I nim zdążył wyjaśnić coś więcej, w drzwiach pojawiła się największa i najbardziej okrągła głowa, jaką w życiu widziałem, łeb w lnianej czapce z napisem SAFARI, pod łbem zaś tkwiła roześmiana od ucha do ucha gęba, która wykrzyknęła:

– Szeregowy Rusňák, numer czapki pięćdziesiąt dziewięć, zgłasza gotowość do służby!

■ – Ktoś musiał zwinąć mi ten dowód w szkole… – rozmyślał głośno Aleš, kiedy kilka dni później siedzieliśmy w sadzie, popijając podrzędny wermut.

– Wiadomo, że Pačes. Trudno o większą świnię… – powiedział Niedźwiedź, gasząc peta o drzewo. – Założę się, że Pivoňkovą też ma na sumieniu… – dodał. – Chętnie bym zobaczył ten słynny anonim. Twój dowód też zaniósł na gliny, o co zakład?

– Czyli kolejne potwierdzenie, że gliniarz to nie zawód, tylko rodzaj osobowości. Albo jesteś gliną, albo nie, nie ma nic pomiędzy… – dołożył swoje trzy grosze Venca Popelka. – Człowiek po prostu rodzi się gliną…

– Ej, widzieliście dzisiaj Hrdinę, jaki był zaspany?! Ledwo na oczy patrzył! – śmiał się Niedźwiedź. – Pytałem go na przerwie, co się znowu u nich w domu wyrabiało, ponoć jego stary tak skądś spierniczał, że wrócił w samych kapciach i szlafroku!

– Jego stary to najprawdopodobniej najgorszy szpieg w całym naszym kraju… – Aleš pokręcił głową. – Co chwila skądś spieprza w samych gaciach!

– Hrdina mówi, że stary był gdzieś w Afryce, ale nawet on nie wie, gdzie dokładnie. Ponoć dosłownie w ostatniej chwili zdążył wsiąść do samolotu – ciągnął Niedźwiedź, odpalając kolejną fajkę.

– A ja myślałem, że jego stary pracuje w Centroteksie… – odezwałem się nieopatrznie.

– Ocipiałeś czy jak? – ochrzanił mnie Venca Popelka. – Naprawdę taki naiwny jesteś? Wszyscy udają, że pracują gdzieś w przemyśle tekstylnym czy w porcelanie, ale jak ktoś mieszka w kamienicy, która należy do zagranicznego handlowca, od razu wiadomo, że to szpieg. Szpieg komunistyczny!

– E, chyba przesadzasz… – zaprotestowałem.

– To wymień choć jednego, który nie jest! – nie odpuszczał Popelka.

– Šulc! – odpowiedziałem.

– A faktycznie, Šulc jest w porządku – przyznała reszta.

– Zabiję tego skurwiela Pačesa! – oświadczył tonem nieznoszącym sprzeciwu Venca.

– Olej go! – radziliśmy.

– Naprawdę go zabiję… – Venca nie chciał posłuchać naszej rady. – Ten debil codziennie jeździ do szkoły na tym swoim zasranym rowerku, mam wybadaną jego stałą trasę, wiecie, jak jest to podwórko od strony sali gimnastycznej i jest ta furtka? Zawsze wjeżdża przez tą furtkę jak oszalały. Mam pomysł. Naciągnę w tej furtce twardą żyłkę wędkarską, wymierzę tak, żeby temu kutafonowi, jak tam wjedzie, łeb ucięło.

– To chyba nie jest najlepszy pomysł – mruknął Niedźwiedź. – Co, jak kto inny tam wjedzie?

– Albo jak tam wbiegnie Zátopek? W przyszłym tygodniu ma być u nas na prelekcji. Ale biorąc pod uwagę fakt, że ten gość chyba w ogóle nie chodzi, tylko biega, mogłoby mu się faktycznie oberwać za Pačesa – dodał Venca Popelka, co nas rozbawiło, wznieśliśmy więc toast ciepłym, podrzędnym wermutem: – Za Zátopka!

Niedźwiedź wstał i powiada:

– Chłopaki, przecież my nie bylibyśmy w stanie skrzywdzić muchy! Tak tylko gadamy… Przedstawię wam scenkę z naszego życia. Wyobraźcie sobie, że to bunkier – wskazał palcem krzaki – jest wojna… Biorę granat, zbliżam się, wrzucam go do bunkra i bum! Wszystkich roznosi w drobny mak…

– No i?! – pytamy.

– Patrzę, jak ze środka wydobywają się wielkie kłęby czarnego dymu, po czym podbiegam i wołam z troską w głosie: „Nic wam nie jest?!”.

Zarechotaliśmy. Sięgnąłem po butelkę.

– Brrrr! – wzdrygnąłem się. – Czemu to takie ciepłe?

– Nie chcesz, nie pij! – wkurzył się Venca, po czym, już bardziej ugodowo, dodał: – Swoją drogą, tego szlachetnego trunku, i wiem to od różnych ludzi, nie tylko od brata, nie podaje się schłodzonego, bo inaczej smakuje zupełnie jak czinzano.

– Czin-ża-no!!! – poprawił go Niedźwiedź.

– Tylko idioci mówią czin-ża-no – mruknął Venca, odszedł na bok i odlewając się, wołał do Niedźwiedzia: – Ty to zawsze masz informacje z pierwszej ręki! Tak samo zmyślałeś ze Starą Myslivecką. Że niby nie powinno się jej podawać schłodzonej, bo do złudzenia zaczyna wtedy przypominać whiskey!

– Nie schłodzonej, tylko zbyt schłodzonej, kretynie! Zbyt schłodzonej! To różnica, idioto! – krzyczał Niedźwiedź. – Poza tym, załóż gacie, Venca, inaczej sam się wychłodzisz, a ty, jak się wychłodzisz i później ku rozpaczy innych otworzysz gębę, zaczynasz do złudzenia przypominać idiotę!

Venca chwiejnym krokiem wrócił ze strony, a Niedźwiedź dał mu lekkiego pstryczka w ramię. Wiadomo, że Venca natychmiast się na niego rzucił, ale Aleš tylko poklepał go po plecach, spytał: „Nic wam nie jest?!” – i na tym się skończyło. Ci dwaj nigdy zbyt długo się na siebie nie boczyli. Zresztą nieważne. Bo co mogło być wtedy ważniejsze od majaczących na horyzoncie dwóch miesięcy wakacji? Wakacji, o których Aleš już na ich początku napisał w sadzie czereśniowym smutną balladę o ich kresie, ale poeci już tacy są, tęskni i zadumani, a że są zaraz po Bogu, wiedzą dużo lepiej niż reszta tałatajstwa, że nasze żałosne podrygiwanie na ziemskim padole raczej nie zakończy się wielkim triumfem. Siedzieliśmy wsparci o pień drzewa, jedliśmy czereśnie i pstrykaliśmy pestkami prosto w rozpościerającą się przed nami ciemną noc, piliśmy – jakżeby inaczej – czereśniówkę, a Aleš w powoli ogarniającym nas letnim zmroku recytował:

Koniec wakacji

Już się kończą wakacje

Jeżyny dojrzewają

Dwa chłopaczki na torach

Ich owoce zbierają

W krzewach powiew przeciągu

Słyszysz? To gwizd pociągu

Zmiotło dzieci ze stacji

To już koniec wakacji…

– Z ciebie to jest naprawdę skończony baran! – powiedziałem mu czule.

– Może i racja, mnie także to zakończenie wydało się ciut turpistyczne, więc dodałem trzecią strofę, żeby nie wyjść na cynika. Przecież lubię dzieci:

Przejechane nygusy

Smutno patrzeć na tory

Ale są też i plusy

Nie muszą iść do szkoły

– Baran jak nic! – Podniosłem się, on też, rzuciliśmy jeszcze pożegnalne: – Uważaj na siebie, baranie! – po czym każdy poszedł w swoją stronę.

INTERMEZZO

W Pradze aresztowano mnie trzykrotnie, raz, kiedy śpiewałem po pijaku w alei Narodowej, raz, kiedy wąsaty tajniak, krzycząc TY PEDALE, rzucił się na mnie pewnej nocy i powalił na chodnik, raz, kiedy skradziono mój dziennik pełen niekonwencjonalnych poglądów na temat polityki, seksu i marzeń, z Hawany wykurzyli mnie par avion panowie detektywi w moro, z Pragi natomiast wykurzyli mnie par avion panowie detektywi w czechosłowackich garniturkach, pod krawatem…

Allen Ginsberg

Ginsberg królem Juwenaliów – w dowód internacjonalizmu proletariackiego.

Juwenalia 1965, jedno z wielu haseł tamtych dni

■ Dowody osobiste otrzymaliśmy rok po tym, kiedy Allena Ginsberga jako króla Juwenaliów deportowano z Pragi. Ginsberg został zresztą potem zdetronizowany i zastąpił go Pavel Sedláček3. W Juwenaliach, rzecz jasna, braliśmy udział. Jakżeby inaczej. Pamiętam happeningi, śmieszną kiełbasianą policję, która tłukła ludzi kawałkiem kiełbasy turystycznej zamiast pałką, wszystko rozgrywało się na terenie parku Juliusa Fučíka i aż do tamtej chwili nazwisko Ginsberg nie mówiło mi absolutnie nic. Za to Aleš mówił, że o nim słyszał. Możliwe. W końcu sam był poetą. Ja znałem raczej Sedláčka. Kiełbasiana policja i te wszystkie wygłupy wprowadziły nas w beztroski nastrój wesołego miasteczka, świetnie się bawiliśmy i rżeliśmy z absurdalnych transparentów studenckich typu: Jedzcie jaja rosyjskie – jaja naszych przyjaciół; Pustelnik sowiecki naszym wzorem; Wszystkie hasła zostały wcześniej uzgodnione – zgadzam się ze wszystkim