Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Praga, cudowne lata osiemdziesiąte. W szkołach uczą, że kultura przywędrowała zza wschodniej granicy, w radiu króluje koncert życzeń, a najłatwiej dostępną rozrywką jest przesiadywanie na podwórku pod trzepakiem. Jak przetrwać w szarej rzeczywistości i nie umrzeć z nudów? Da się. Wystarczy mieć szesnaście lat, parę koron na piwo i kumpli – kumpli na śmierć i życie.
Bohaterowie Pijanych bananów zabierają nas do zalatującego osiedlową knajpą świata szczeniackich wybryków, pierwszych miłości, rozczarowań, na pozór banalnych marzeń, błahych i poważnych kłopotów.
Mistrz anegdoty Petr Šabach jak zawsze niezawodnie wywołuje w czytelniku ataki niepohamowanego śmiechu, a równocześnie nastrój nostalgii i udowadnia, że nawet mało atrakcyjne życie, w jeszcze mniej atrakcyjnych czasach można nie tylko znieść, ale wręcz szczerze pokochać.
Na motywach książki powstał znany także w Polsce film Pupendo w reżyserii Jana Hřebejka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 213
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Opilé banány
First published in 2001 by Nakladatelství Paseka
Chopinova 4, 120 00 Praha 2
Redakcja: Aleksandra Zoń
Korekta: Magdalena Lalak
Projekt okładki: Jacek Szleszyński
Skład: Monika Burakiewicz
Przekład książki został dofinansowany przez
Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej.
Copyright © by Petr Šabach. All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Afera, Wrocław 2015
Copyright © for the Polish translation by Julia Różewicz
ISBN 978-83-941695-9-6
Wydawnictwo Afera
www.wydawnictwoafera.pl
www.petrsabach.pl
Kontakt: [email protected]
Wydanie I, Wrocław 2015
Promocja: Wojciech Czerniatowicz
Skład wersji elektronicznej: Tomasz Szymański
konwersja.virtualo.pl
Gdzie żeś mi się szlajała, dziatwo ukochana?
Z naszym tatą, z nim jest ubaw do samego rana.
Całą noc opowiadał bajkę o piracie…
Ale, chłopcy, na Boga, co to w buziach macie?
To są fajki, mamusiu, popatrz, są cacane.
Jak nam zimno, cmokamy i rączki ogrzane!
P. KOMANEC, który recytował mi to w knajpie
Ceczka, zbiera ceczka, to śmiechu beczka,
ja wcale nie wiedziałem, o co chodzi,
ceczka, że zbiera ceczka, lecz co mi szkodzi,
też sobie sprawię i się z nią pobawię.
M. DAVID, który śpiewał mi to w radiu
– Coś mnie się zdaje, że czereśnie będą w tym roku spore jak końskie jaja – stwierdził Honza.
– Dziwna pora… – myślałem na głos.
Wicio nic nie mówił, bo był głuchoniemy, więc nie miał takiej możliwości, ale rozumiał.
– Dziwny czas, tak ogólnie – filozofował Honza.
Wiedziałem, co chce przez to powiedzieć. Że przestały nas interesować jakieś tam czereśnie. Kiedy człowiek skończy szesnaście lat, dość wyraźnie zmieniają mu się gusta.
■ Jeśli akurat nie ganiałem gdzieś z chłopakami, najbardziej lubiłem siedzieć w pracowni. Właśnie tu ulepiłem wszystkie postaci, o których dalej będzie mowa; bo taką już mam szajbę, wyobrażam sobie ludzi w mniejszej perspektywie, żeby lepiej zrozumieć to i owo. Mam tu Břečkę, głuchoniemego Wicia, Dolinę i resztę, z Bedziem i moją mamą włącznie, znalazło się też miejsce dla postaci w zasadzie epizodycznych, jak pewien towarzysz Rozhoň. To coś w rodzaju mojego prywatnego zbioru laleczek wudu, ale bez tych wszystkich szamańskich trików, bez włosów czy paznokci, poza tym nie zamierzam przekłuwać nikogo szpilką, chociaż nie mówię, że niektórym by się nie należało. Nie wiem zresztą, skąd wziąłbym włosy i paznokcie. Zależałoby mi faktycznie może na kilku włoskach łonowych jednej Danieli, ale nie żeby je potem przyklejać do figurki (właśnie trzymam w ręku figurkę Danielę i zastanawiam się, co z nią począć), tylko na pamiątkę, miałem bowiem okazję widzieć je na żywo, mało tego, miałem szczęście i zaszczyt je muskać. Siedzę sobie obok marszałka Rybałki, patrzę na glinianą kobitkę Fábery, która ma na imię Hebe, i rozważam, czy problem w tym, że w ostatnich tygodniach wydarzyło się za dużo, czy raczej za mało, bo mam kłopot z uporządkowaniem sobie wydarzeń we własnej łepetynie, a muszę to zrobić, by wam o nich opowiedzieć. W dojściu do ładu mają mi pomóc te mizerne figurki. Swoją drogą można uznać za cud, że udało im się przetrwać w pracowni, w królestwie mojego ojczyma, ale to też trochę moja zasługa: zawsze troskliwie gdzieś je chowałem, jakbym przeczuwał, że w tym miejscu pewnego dnia dojdzie do niezłej awantury. No więc, nie chwaląc się, po prostu uratowałem nędznym posążkom życie, teraz mogę ustawić je w równiutkim rządku i pomiatać nimi tak samo, jak wcześniej pomiatały mną ich ludzkie prototypy. Jest tu nawet mały Alešek i dr n. prawn. Stoklasa, słowem wszyscy, których spotkałem przed wakacjami. A ponieważ cała historia kończy się na Bedziu, od Bedzia musi się zacząć.
■ Obawiam się, że mój ojczym nie miał najlepszego startu, kiedy ostatnio wypuścili go z odwyku. Słono zapłacił za swoją skandaliczną nieznajomość tematu w całkiem, na oko, bezpiecznej cukierni, którą przypadkiem mijał w drodze do domu. Stanął przy ladzie, niepewnie przestępując z nogi na nogę, i bezradnie patrzył na ekspedientkę (ponoć sama wyglądała jak rurka z kremem z przyszytymi uszami), która mrugała do niego porozumiewawczo i z uśmiechem szeptała, że właśnie przywieźli świeże bajaderki i torciki Dobosza. A on – spec od najdziwniejszych mieszanek wysokoprocentowych, z Wiedeńskim Taksówkarzem1 i Żiżkowską Łyżwą2 włącznie – stał jak głupi, rozglądał się i próbował sobie wyobrazić, jak też może wyglądać taka bajaderka.
– Sam nie wiem… – powtarzał – sam nie wiem, poproszę może o tamto… – Machnął ręką w stronę kryształowych misek pełnych bananów.
A że bardzo mu ten deserek posmakował, zamówił jeszcze jeden, potem jeszcze kilka razy, aż w końcu runął jak długi, wprost pod stolik z marmurowym blatem, i leżał tak do przyjazdu policji, której przerażona rurka z kremem meldowała, że „pan wziął dziesięć razy pijane banany, choć polecała świeże bajaderki i torciki Dobosza”. Policjanci chyba mieli dobry humor, bo zawieźli bełkoczącego ojczyma do domu, oczywiście nie do samego mieszkania, tylko przed kamienicę.
– O kurde! – gwizdnął mój kumpel Břečka, widząc, jak ojczym pełznie po chodniku. – Skoro tak wygląda po odwyku, powiedz ty mi, jak wyglądał przed nim?…
■ W Instytucie Badawczym zapiał kogut. Ten dźwięk budzi mnie każdego ranka. Każdy nowy dzień witam z ptakiem, którego nigdy nawet na oczy nie widziałem, z jakimś opierzonym krzykaczem, co go trzymają w niewoli i robią na nim wszelakie eksperymenty. Zawsze wyobrażam sobie tego biedaka podłączonego do przeróżnych rurek, być może został z niego już tylko móżdżek z grzebieniem i dziobem, wszystko pływa zanurzone w specjalnym roztworze. A nad nim stoi szalony naukowiec i bada, dlaczego ptaszysko nadal pieje co rano. Břečka, którego matka tam robi, mówi, że w tym instytucie wszyscy chleją jak opętani („prócz mojej mamy”, mówi) i sami produkują wódę, bo mają do dyspozycji dosłownie morze czystego spirytusu. Opowiadał, że raz balowali całą noc i udało im się odkryć coś, nad czym głowili się wcześniej od dobrych dziesięciu lat. Ponoć wynaleźli jakąś rewelacyjną substancję, za którą na bank dostaliby Nobla, tyle że rano za skarby świata nikt nie mógł sobie przypomnieć, czego nawrzucali do tej magicznej mikstury – tacy byli nawaleni. Podobno od czasu do czasu podejmują kolejne próby (to znaczy organizują kolejne całonocne maratony) i modlą się, żeby znów się udało, ale jak na razie jakoś im nie wychodzi.
Zawsze, kiedy słyszę pianie koguta, myślę sobie: „Jeszcze cię nie zeżarli, cholero, jeszcze nie pływasz w rosole, póki co nie jest źle…” – a mam na myśli tak jego, jak i siebie. Od razu lepiej mi się wstaje, cieszę się, że wszystko jest na swoim miejscu, że kogutek wciąż jest obecny w moim życiu. Nim wyjdę do szkoły, próbuję przy śniadaniu rzucić, tak tylko mimochodem, że wychowawczyni zmarła śmiercią nagłą i że mamy wolne, ale nikt mi nie wierzy. Mimo to zawsze próbuję. Sprawdzam, na ile mogę sobie pozwolić. Jak mi się nie uda – to nic. Okej. Zapominam o sprawie. Przyznam się wam, że niezły ze mnie kłamczuch. I gdy sobie czasem o tym myślę i zastanawiam się: „Dlaczego u diabła to robię?” – nie potrafię znaleźć żadnego rozsądnego wytłumaczenia. Gdyby to jeszcze było tak, że zmyślam, jak większość ludzi – znaczy się raczej od święta i tylko w sytuacjach, kiedy muszę coś ukryć – to jeszcze zrozumiałe, ale ja chyba zmyślam dlatego, że mnie to bawi. Ot zwyczajnie, dla zasady.
Każdego ranka w drodze do szkoły przechodzę koło instytutu, zatrzymuję się przed jego wysoką, żelazną bramą i wypatruję pawia, który przechadza się od czasu do czasu po ichniejszym ogrodzie. Wierzę, że jeśli go zobaczę, będę miał fuksa przez cały dzień. Parę razy – no dobra, trochę więcej niż parę – pawia nie było i tak się zdenerwowałem, że w efekcie nikt tego dnia nie zobaczył w szkole mnie. Tak więc widzicie przed sobą największego wagarowicza, jakiego mieliście okazję w życiu spotkać. Wychowawczyni mawia, że „siedzę na beczce prochu”. Waszym zdaniem to możliwe? Pewnie, że tak. Wszystko jest możliwe. To, jaką dostaniesz ocenę, w ostatniej kolejności zależy od ciebie. Lepiej zostawić sprawę innym i w ogóle nie zawracać sobie głowy. Odkryłem bowiem, że zwykle na jedno wychodzi – czy człowiek przeżywa i nie śpi po nocach, czy zbija bąki z rękami w kieszeniach – nic nie zależy od nas. Przykład? Raz zgłasza się Tomáš, kolega z klasy:
– Psze pani, czy mógłbym poprawić ocenę z matematyki?
No i se poprawił. Na tróję. Na tróję poprawił.
– Na chuj się wychylałeś?! – mówię mu. – Mało ci było czwórka?
Tomáš nie jest złym uczniem, po prostu wiele spraw do niego nie dociera. „Kukuryku!!!” – zrobiłby kogut.
– To gruba i mądra książka! – zachwalała niedawno wychowawczyni.
Ja jej na to:
– Nie wszystko, co grube, zaraz musi być mądre…
Teraz powinniście się byli roześmiać, ale przecież nie znacie naszej wychowawczyni. Ten tekst był bowiem aluzją do dobrych stu pięćdziesięciu kilo, jakie reprezentuje sobą owa niewiasta. Kiedy już klasa przestała się śmiać, usłyszałem tylko:
– Nie żebym chciała się mścić, zapraszam do tablicy… i tak miałam cię dzisiaj przepytać.
Dostałem rozbiór zdania, no i klops. A potem wymyśliła dla mnie kolejną torturę. Kazała mi przy całej klasie napisać list do rodziców. Wyobrażacie sobie?! Chodziła tam i nazad i dyktowała:
– Kochana mamo! Kochany tato! (zaczynało się jak kartka z obozu harcerskiego). Stawcie się, proszę, u mojej wychowawczyni, bla, bla, bla, w sprawie mojej promocji do następnej klasy, bla, bla, bla…
No to ja, żeby nie było za nudno,trochę podkoloryzowałem.
– Gotowe?! – Wyrwała mi z ręki kartkę, na której widniało: – Kochana mamo! Kochany ojczymie! Jesteśmy niezwykle radzi, że jako pierwsi możemy przekazać radosną nowinę, iż syn Państwa został wytypowany do badań longitudinalnych dla jednostek wybitnie uzdolnionych. Nasza szkoła bezzwłocznie rozsławi jego imię. Gratulujemy i dziękujemy Państwu za tego wspaniałego chłopca! Prof. wychowawczyni M. Mrázková. – Ona czytała, ja obserwowałem, jak toczy pianę z ust.
■ Moja matka nie ma lekko z Bedřichem. Bedřich to mój ojczym, rzeźbiarz i straszny moczymorda. Książkowy…
– Co będzie z tym twoim piciem, Bedřichu?! – pyta niedawno matka z rozpaczą w głosie, i wiecie, co on na to?
– No… nie wiem… mam jeszcze jakieś drobne, ale chyba sama musisz skoczyć do sklepu, jestem zajęty – odpowiedział, nawet nie odrywając wzroku od głowy, którą miał przed sobą na toczku.
Matka nie ma z nim lekko. Mój prawdziwy tata, w przeciwieństwie do ojczyma, daleko zaszedł, bo jest grubą rybą. Jeździ po świecie i zna pełno sławnych ludzi. Matka jest architektem i niechętnie mówi o ojcu. Jednak ja wiem, co się między nimi wydarzyło. Ojciec znalazł sobie młodszą. Dawno temu. Będzie już z sześć lat. Bedřich mieszka z nami od pięciu. Co do tego akurat nie mam wątpliwości, bo dobrze pamiętam nasze pierwsze spotkanie i to, że miałem wtedy jedenaście lat.
– Jestem Bedzio! – „No dobra”, myślę. – Mów mi po imieniu! – No to mówię.
Mój ojciec też pił, bo „musiał prowadzić życie towarzyskie”, jak wspomina z gorzkim uśmiechem matka, ale gdzie mu do Bedzia, który właściwie cały czas jest na bani. Czasem próbuje nie pić, jednak zwykle wytrzymuje tylko parę dni, no, może tygodni, a potem znowu cug. Wcześniej ponoć „dobrze się zapowiadał” i był numerem jeden od „głów” – zasłyszałem to od matki, która mówi, że wróżyli mu świetlaną przyszłość, tymczasem sprawy potoczyły się ciut inaczej, bo Bedzio nie chciał się zaangażować politycznie, ponieważ nienawidzi komunistów, a im bardziej ich nienawidził, tym więcej chlał, a żeby mieć na chlanie, musiał robić okropne rzeczy. W czasie, o którym mowa, mieliśmy całe mieszkanie pełne „świnek na szczęście”, bo Bedzio zgadał się wtedy z drugim moczymordą, rzeźbiarzem Fáberą, który wytrzasnął skądś formę do tych świnek. Bedzio je produkował. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, stały pudła z tymi różowymi, świecącymi się jak psu jajca potworkami. Nie wiem, jak innym, ale ani ojczymowi, ani Fáberze nie przyniosły zbyt dużo szczęścia. Moja matka miała takie uczulenie na Fáberę, że kiedy tylko stawał w drzwiach, od razu ubierała się i wychodziła. Był z niego wiecznie pokasłujący, mały gość z pożółkłym od nikotyny wąsikiem i zdawało mu się, że jest cholernie dowcipny, gdy rzucał zdania w stylu: „Madame, czy nie miałaby pani nic przeciwko, bym się na momencik u was zadekował?”. Ja go nawet lubiłem. Podobały mi się jego rozbiegane, bystre oczy. Kiedy się ze mną żegnał, nigdy nie zapominał rzucić: „Życie to gra, no to pa!”, i być może nawet się roześmiałem, jak powiedział tak po raz pierwszy, potem już nie. Bedzio opowiadał, że raz, gdy Fábera wrócił w nocy do domu, chciał być cicho jak myszka, żeby nie obudzić żony, bo to było jeszcze w czasach, w których byli małżeństwem, czyli nim go wywaliła na zbity pysk. Ostrożnie otworzył drzwi, tyle że już w przedpokoju zatoczył się i wyrżnął dupskiem prosto na podłogę. I pewnie nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie setka rumu, którą miał w tylnej kieszeni spodni. Rozbiła się i tak mu pocięła tyłek, że zakrwawił nie tylko spodnie, ale i linoleum. Wszystko dokładnie posprzątał, zakleił tyłek i położył się do łóżka.
– Niestety rano – śmiał się Bedzio – żona go budzi z wrzaskiem: „Aleś się wczoraj urżnął!!!”. „Ale co? Ale jak?”, myśli Fábera. „Przecież dokładnie posprzątałem!…”. „Jak to urżnął?”, bronił się. „Co jak to? A kto niby przykleił ten krzyżyk z plastra na lustro?!”, krzyczała – i w tym momencie Bedzio wybuchnął śmiechem, śmiał się tak głośno, że roześmiała się nawet mama. A to już naprawdę coś. Mama ma na imię Jana…
■ Tamtego dnia chciałem posiedzieć w domu, jednak atmosfera zrobiła się za gęsta, wolałem więc zabrać dupę w troki. Matka ciągle była wkurzona na Bedzia za to, w jakim stanie wrócił. Teraz powoli dochodził do siebie, bo się przespał i wykąpał, ale matka nazwała jego drzemkę „gniciem w łóżku”, a kąpiel „blokowaniem łazienki” i każdym spojrzeniem okazywała, że nie zamierza zbyt szybko dać się udobruchać. Bedzio z początku próbował się tłumaczyć i dość długo znosił jej fochy, w końcu sam się nabzdyczył. Siedziałem z nim na kanapie i oglądaliśmy jakiś teleturniej. Bedzio odpowiadał na wszystkie pytania wcześniej niż zawodnicy, czym według mnie chciał udowodnić matce, że jest nie tylko mądrzejszy od niej, ale w ogóle najmąd-rzejszy na świecie. Mama prasowała, stojąc za naszymi plecami. Kiedy kropiła wodą jakiś obrus czy coś, kilka kropelek wleciało ojczymowi za kołnierz.
– Może byś tak uważała? – jęknął boleśnie Bedzio i w dowód tego, jak brutalnie został potraktowany, pełnymi dramatyzmu ruchami zaczął osuszać kark chusteczką.
– Przepraszam – rzuciła chłodno matka.
– Rzecz w tym, że to był szok. – Lekko odwrócił głowę w jej stronę. – Szok, rozumiesz? Następnym razem, nim zaczniesz pryskać wodą, uprzedź mnie z łaski swojej, dobrze?! – Zaczynał się nakręcać. To był zwiastun wściekłości, która od czasu do czasu w nim wybuchała i która, niestety, była silniejsza od niego. Nie mógł sobie darować kolejnej szpili: – Siedzisz, oglądasz telewizję i nagle podbiega do ciebie pies. Czy można sobie wyobrazić coś milszego? Twój pupil Cezar wskakuje ci na kolana i liże cię po policzku. – Słyszę, że żelazko się zatrzymało, czuję, że zapach nagrzanego obrusu się wzmaga. Ojczym odwraca się w fotelu i patrzy jej prosto w twarz. – Jednak… czy można sobie wyobrazić coś bardziej wkurwiającego niż to, że siedzisz sobie, oglądasz telewizję i nagle podbiega do ciebie Cezar, wskakuje ci na kolana i liże cię po policzku, a ty jesteś na sto procent pewien, że nie masz żadnego psa, właściwie to nawet nigdy nie chciałeś mieć, bo boisz się psów? Dlaczego to właśnie mnie bez przerwy muszą przytrafiać się takie rzeczy?! Dlaczego skaczą na mnie obce psy?! – Matka, rzecz jasna, mogła mu powiedzieć, żeby przestał robić tragedię z kilku kropelek wody, ale wolała bez słowa, z urażoną miną, kontynuować prasowanie. – I co z tego, że lekarz wciąż mi powtarza, żebym się tak nie denerwował, żebym podchodził do życia z humorem – drążył Bedzio – „Jasne, panie doktorze”, mówię mu, „obiecuję, słowo honoru”, a potem wracam do domu, a ty wbijasz mi w szyję rozżarzone żelazo, w dodatku w chwili, kiedy wcale się tego nie spodziewam. Czy ty naprawdę chcesz, żebym się przekręcił?! – By podkreślić, że pogrywanie sobie z jego zdrowiem to nie przelewki, gwałtownym ruchem zdarł z nosa okulary.
– Powiedziałam PRZEPRASZAM. To może powtórzę: PRZEPRASZAM! – Matka siliła się na spokojny ton.
– PRZEPRASZAM, to dobre! – Bedzio roześmiał się sarkastycznie. – Przepraszam, stary, ale niestety nie zmieścisz się w łodzi ratunkowej! Przepraszamy pana, ale balon spada, więc, gdyby nie miał pan nic przeciwko, tymczasem pana pożegnamy…
– Jezu! – nie wytrzymała matka, bezradnie rozkładając ręce.
– O! Właśnie! Jemu też koniec końców powiedzieli PRZEPRASZAM! Lecz najpierw wbili w gościa gwoździe grube na palec, i dopiero kiedy zmartwychwstał, zmienili zdanie. Przepraszamy, to się więcej nie powtórzy. Myśleliśmy, że jest pan zwykłym lumpem. Ale, kochana! – Teraz już zeskoczył z kanapy i zaczął przechadzać się wte i wewte przed telewizorem. – JA nie jestem Jezus Chrystus! Jak JA się przekręcę, to na amen! W tysiąc osiemset czterdziestym ósmym, idioto! – wrzasnął ścichapęk w stronę zawodnika, który na ekranie żmudnie marszczył czoło. „Można się pomylić o pięć lat…”, przypomniał prowadzący. – Po coście się tam pchali?! – krzyczał Bedzio. – Do cholery ciężkiej, po co się tam pchają?! – Posłał mi pełne rozpaczy spojrzenie. – Czy ja pcham się tam, gdzie nie moje miejsce?! Czy ja tak robię?!
– Pijane banany – szepnęła matka.
■ Zazdroszczę pisarzom amerykańskim. Ci to mają fajnie. Wszystko z górki, serio, pod każdym względem mają lepiej niż ja. Po pierwsze: mieszkają w Ameryce, gdzie non stop coś się dzieje. A nawet jeżeli wieje nudą (w sensie tam, gdzie taki pisarz akurat mieszka), wystarczy przejechać się kawałek dalej i już. Po drugie: tam, gdzie mieszkają, wszystko jest ładnie pomyślane i sensownie ponazywane, no i jak się potem otwiera książkę, co ją napisał Amerykaniec, to nawet człowiek z trochę ograniczoną wyobraźnią dość szybko zaczyna czuć się jak w domu. Na przykład: Urodziłem się tuż obok Clinton Street, w Lower East Side, na skrzyżowaniu Morrison Avenue i Piętnastej Alei. Dosłownie kilka domów od Hipodromu. I załatwione! A ja? Gdzie JA się znajduję? Jak mam zmierzyć się z faktem, że nie mam do dyspozycji ani Hipodromu, ani Piętnastej Alei? Co mam napisać? Że zwykle przesiadywaliśmy na bezimiennym podwórku koło trzepaka, gdzie nie było nic poetyckiego, nie licząc rumianku, który uparcie wegetował w szparach między kostką brukową? Że nie byliśmy zbyt rozmowni, ewentualnie od czasu do czasu rzucaliśmy uwagi w stylu: „Coś mnie się zdaje, że czereśnie będą w tym roku…”? No dobra, może przedstawię wam swoich kumpli. Mam tu na myśli właściwie dwóch. Mianowicie Honzę Břečkę, do którego zwracaliśmy się głównie po nazwisku („Zamknij się, Břečka!”), i głuchoniemego Wicia (jemu akurat nie musieliśmy kazać się zamykać). Wydawał przedziwne odgłosy, które po jakimś czasie zaczęliśmy rozumieć. Honza Břečka chodził ze mną do klasy (to znaczy raczej nie chodził, tak jak ja) i byliśmy jak bracia, chociaż nasi rodzice niespecjalnie mieli się ku sobie. Nie byli zbyt szczęśliwi, że trzymamy się razem, ale nigdy nie mieli odwagi nam tego zabronić. Szczególnie pani Břečková zachowywała się co najmniej podejrzanie. „Honzíku! Masz gościa!”, macie pojęcie? Przychodzę do kumpla, co już z dziesięć lat mieszka piętro wyżej, a ona: „Masz gościa!”. No nic… Głuchoniemy Wicio mieszkał po drugiej stronie ulicy i raz, dawno temu, tak stłukł mnie i Břečkę, że leżeliśmy bez życia na chodniku i nie mogliśmy się ruszyć. A on stał nad nami (miał prawie dwa metry wzrostu i był cholernie silny) i robił to swoje: „Huu, huu!”, bo naprawdę strasznie go wcześniej wkurwiliśmy, ale jak zobaczył, że niewiele z nas zostało, trochę się przestraszył i próbował nas udobruchać. Plaskał nas po policzkach, uśmiechał się i silił na: „Huu, huu”, które brzmiałoby przyjaźnie. Czemu nas tak wtedy zlał? Nawet nie pamiętam; chyba dlatego, że podejrzewaliśmy z Břečką, że od nas ściągał czy coś. Potem się z nim skumaliśmy. To, że był z niego taki gigant, bardzo nam pasowało, bo kiedy szliśmy do knajpy, gdzie wcale niekoniecznie musieli nam nalać, Wicio podchodził do baru, a Břečka, co miał niski głos, chował się za jego plecami i mówił: „Trzy piwa!”, podczas gdy Wicio stał, patrzył barmanowi prosto w oczy i otwierał gębę. Numer wręcz estradowy.
Jak już całkiem nie było co robić, ruszaliśmy czasem na wycieczki pociągiem. Tylko żeby nie było nieporozumień – nie miało to wiele wspólnego z wycieczkami krajoznawczymi. Zwykle kupowaliśmy bilet tańszy, niż należało, albo i wcale, i jechaliśmy gdzieś, kawałek za Pragę. Trasę opracowywał Břečka. Ja i Wicio zawsze dawaliśmy się urobić, było nam ganc egal, gdzie się wybierzemy. Chociaż aż tak znowu ganc egal nam być nie mogło, bo istniały miejsca na mapie, w których balibyśmy się pokazać. Miejsca, gdzie nas dobrze znali. Czemu? Bo Břečka był specjalistą od prowokacji. Prowokował bez końca, każdego jak leci, i był nad wyraz szczęśliwy, kiedy udawało mu się doprowadzić kogoś do białej gorączki. Jednak żeby zrozumieć, o czym mówię, musielibyście go zobaczyć. Honza Břečka to marzenie każdej matki. Grzeczniutki, czyściutki, inteligentny chłopiec, któremu od ręki oddalibyście pod opiekę swoje dzieci. I ten drań, rzecz jasna, zdawał sobie z tego sprawę. Kiedy wsiadaliśmy do pociągu, zawsze wybierał sobie ofiarę. Jego metoda była dość specyficzna. Siadał i uśmiechał się do kogoś, a jeśli nieborak nie wytrzymał i też się uśmiechnął, Honza od razu mówił coś, co z miejsca zmiatało biedakowi uśmiech z ust. Co na przykład? Różne takie. Pamiętam, jak raz patrzył tym swoim rozbrajającym wzrokiem na faceta, który albo wkurzony jechał do roboty, albo padnięty wracał do domu, bo przykrył głowę płaszczem i od razu poszedł w kimę. Fakt, że jego twarz znajdowała się pod płaszczem, nie jest w całej tej sytuacji szczegółem bez znaczenia, bo Břečka przy okazji sprawdził, czy jego hipnoza zadziała także przez gruby materiał. Zadziałała. Już po chwili gość zaczął się wiercić, aż w końcu wymotał zaspaną twarz z płaszcza, przetarł oczy, aż nieprzyjemnie mlasnęło, i oniemiał, widząc aniołka przed sobą.
– Niby wszystko pięknie – powiada do oszołomionego faceta Břečka, delikatnie się do niego nachylając – ale jakbyś pan chciał za wszelką cenę grać w szachy kijem bilardowym, powiedz no pan: jak byś się pan ruszył koniem?!
Raz zajechaliśmy do jakiejś zabitej dechami dziury i już na peronie zainteresował nas pewien plakat. Zapraszano na potańcówkę. Do tańca zagra zespół Rozmarynek pod batutą inż. Jindry Vočadlo. Loteria fantowa, atrakcyjne nagrody!
– Brzmi niezgorzej… – mruczał Břečka. – Rozmarynek… – powtarzał w zadumie, a ja już widziałem niewyobrażalną chryję, jaka nas czeka.
Chwilę powłóczyliśmy się po placyku, który niczym się nie różnił od wszystkich wiejskich placyków w Czechach (obowiązkowy przystanek autobusowy i szpanerzy na motorach), a potem ruszyliśmy do knajpy. Nikt nie huknął do żadnego z nas: „Dowód osobisty, młody człowieku!”, ale na wsi to normalka, nigdy nie pytają. Siedzieliśmy, popijaliśmy piwo i patrzyliśmy, jak ludzie powoli schodzą się na wieczorną zabawę. Grupki facetów przy barze rozgrzewały się rumem, którego nie można było wnosić na salę. Wszyscy wydawali mi się jacyś strasznie wielgaśni, wciśnięci w ciuchy dużo mniejszych od siebie typków.
– No nie wiem, może lepiej dajmy sobie spokój? Patrz tylko na tych kafarów! – mówię do Břečki, próbując odgadnąć, co mu w duszy gra. Żuł zapałkę i mierzył ich zachwyconym wzrokiem. – Czy choć raz nie możemy zachowywać się normalnie?… – nęciłem, ale Břečka zdążył dopić swoje piwo, wstał i zdecydowanym krokiem podążył zająć najlepsze miejsca.
Wicio rozglądał się z zainteresowaniem. Parę razy zastanawiałem się, jak to jest być głuchym. Chyba zawsze lepiej niż ślepym. Przynajmniej gdybym ja miał wybór, wolałbym to pierwsze, chociaż wegetować bez muzyki też żadna przyjemność. Należy jednak dodać, że nie mam tu na myśli zespołu Rozmarynek, który właśnie co sił w płucach rozpierdział się na sali. Było ich tylu, że naprawdę mieli kogoś w rodzaju dyrygenta, mieli też wokalistę i dwie wokalistki, które łasiły się do wokalisty z obu stron, a jak rzucał jakimś pieprzniejszym tekstem, kręciły się z oburzeniem od pasa w górę i groziły mu palcami, że „nu, nu, nu!”. A ten wyjący kretyn zwracał uwagę głównie na rój os, który uparcie krążył mu nad podchmieloną głową. Może biedaczki osy wzięły jego gębę za drzwi do ich domku i były zdziwione, że ciągle się zatrzaskują.
Gdy Rozmarynek dograł pierwszy numer, muzykanci zaczęli się kłaniać i dziękować; najgorętsze uśmiechy rozdawał inż. Jindra Vočadlo. Podczas krótkiej przerwy, kiedy jedna z wokalistek przeszła obok mnie, odniosłem wrażenie, że ktoś otworzył w pobliżu piwniczkę, w której leżą owoce. Piersi miała niczym dwa balony z odpustu, nadmuchane jakby zaraz miały pęknąć. Rozmarynek jechał dalej, towarzystwo było coraz bardziej zawiane, gdy wtem do sali wkroczył największy gość, jakiego w życiu widziałem. Musiał być chyba traktorzystą czy coś, bo przyszedł na potańcówkę w spodniach roboczych założonych na gołe ciało i w berecie z antenką. W ręku trzymał piwo, ale jak babcię kocham, to piwo w jego łapsku wyglądało na małe albo wręcz bardzo małe, gdyby takie w ogóle nalewali. „Taak – pomyślałem – teraz już wierzę w te opowieści, że jakiś typek wypił sto pięćdziesiąt piw w jeden wieczór. Ten by z tym nie miał problemu”.
Podniósł krzesło, które wyglądało przy nim jak taborecik, co stoi u nas obok szafki na buty, i wcisnął je sobie pod dupsko niczym czopek. Zupełnie w nim zniknęło. Jedną ręką wlał w siebie to żałosne piwunio, a drugą wspierał dyrygenta inż. Jindrę Vočadlę, który z wdzięcznością uśmiechał się do niego przez ramię. Zerknąłem na krzesło obok i ogarnęło mnie cholernie złe przeczucie, bo Břečka zapadł się pod ziemię. Pytałem Wicia, mało sobie gęby nie zwichnąłem, tak chciałem, żeby mnie zrozumiał, ale tylko wzruszał ramionami i robił: „Huu?!”, że nie wie.
– Wioseczko moja jedyna… – wokalista przeszedł w falset… – Ty zawsze pieśni mej wysłuchasz w chwili złej… – jednak co miał dalej do powiedzenia wioseczce, tego się już niestety nigdy nie dowiem, bo na scenie jak grom z jasnego nieba pojawił się Honza Břečka. Najpierw tylko stał i uśmiechał się z tą swoją miną grzecznego chłopczyka, którego absolutnie wszyscy muszą ubóstwiać. Potem zrobił kilka kroków w stronę wokalisty. Cała akcja wyglądała, jakby chciał coś ogłosić przez mikrofon. Coś w stylu: „Zapomniałeś kluczy, tato…”, i wokalista, zdaje się, rozumował w podobny sposób, bo na chwilę przestał wyć i dobrodusznie przysunął ucho do jego ust.
– Że co?! – rozległ się jego przerażony głos.
A Břečka wyrwał mu mikrofon ze zdrętwiałej dłoni i oznajmił na całą pakę:
– Ale gówniana ta wasza popijawa! Bo ja to z Pragi jestem, wieśki buraczane!
Myślałem, że cisza nic nie waży. Myliłem się. Ta cisza cisnęła mnie w głowę niczym stutonowy głaz.
– Huu?!… – wydobył z siebie zaskoczony Wicio i odwrócił się do mnie, żeby upewnić się, czy aby dobrze zrozumiał. – Huuwhaahaa?! – Wskazał na Břečkę, jakby nie mógł uwierzyć.
– Tak, powiedział „gówniana” – szepnąłem prosto w jego wywalone z orbit oczy.
Ale to był tylko przedsmak tego, co potrafił Břečka. Najlepsze zostawił sobie na koniec. Zerwał beret z antenką ze łba olbrzyma, który siedział pod samą sceną. Zrobił to tak szybko, jakby beret zdmuchnął wiatr.
– Oceńcie sami! – wołał jasnym, przekonującym głosem Břečka, po czym wcisnął sobie na głowę utytłaną beretkę. – Jestem burak! – huknął, nagle zrzucił czapkę i oczarował wszystkich swoim anielskim uśmiechem: – Jestem z Pragi!
Powtórzył cały numer kilka razy.
– Jestem burak! Jestem z Pragi! Jestem burak! Jestem z Pragi!
Dopiero po kilku długich chwilach ludzie otrząs-nęli się z szoku, ale wtedy Břečka był już przy drzwiach, a Wicio wręcz już na placyku, czyli ja jak zwykle zwiewałem ostatni, i chociaż miałem beznadziejne buty, zaledwie po chwili truchtałem obok swoich kompanów w stronę stacji kolejowej, z przerażeniem uświadamiając sobie, że w biegach jestem niezły, niestety tylko na krótkie dystanse. Kilka osób wyleciało naszym śladem, z wrzaskiem rzucali w nas kamieniami, na szczęście byli tacy nawaleni, że żaden nie trafił. Dopiero kiedy mijaliśmy tamtejszy staw, odważyłem się zerknąć za siebie.
– Spoko! – sapałem. – Břečka, zwolnij, gnojku jeden! – Łapaliśmy oddech, obserwując plecy Wicia, który mknął przed nami kłusem, podczas gdy my dokończyliśmy bieg w stronę stacji kolejowej ledwie indiańskim truchtem.
■ Pociąg, który odjeżdżał o północy, był prawie pusty, bez problemu znaleźliśmy wolny przedział. Piwo i bieg nieźle nas zmogły, nic więc dziwnego, że padliśmy jak kawki. Nie wiem, jak długo kimaliśmy, pamiętam tylko, że zostałem wyrwany ze snu przez łapę, która mną potrząsała. Zaspany przecierałem oczy na widok konduktora, który ot tak, w powietrzu, kłapał masywnym dziurkaczem i podejrzliwie mierzył naszą trójkę. Potem powiedział, a właściwie bardziej ziewnął, niż powiedział:
– No, chłopcy, bileciki… – I znowu złowieszczo trzasnął dziurkaczem, jakby podkreślając, że nie zamierza stać tak całą wieczność.
– Chwileczkę… chwileczkę… – powtarzał Břečka. Udawał, że szuka biletu po kieszeniach.
Rozbawiony konduktor skrzyżował ręce na piersi i oparł się o drzwi przedziału. Uśmiechał się i znacząco kiwał głową. Pociąg zatrzymał się właśnie w jakiejś koszmarnej pipidówie. Cisza, która dobiegała z dworu, była wręcz przerażająca. Jedynym dźwiękiem, jaki docierał do nas przez otwarte okno, był monotonny jęk żelaznego klosza dworcowej lampy, która leniwie huśtała się w powiewach wiatru. Gdzieś w oddali odezwał się gwizdek, trzasnęły drzwi, pociągiem zarzuciło i powolutku ruszyliśmy dalej.
– No dobra, chłopcy… – Konduktor przeciągnął się leniwie. – Właśnie minęliśmy Karzez. Następna stacja Karzezik… tam wysiadacie!
Oszołomiony wlepiałem oczy w samotną lampę, machającą nam zdradziecko na do widzenia, i krople potu wystąpiły mi na czoło. Jeżeli to był Karzez, jak też na miłość boską wygląda Karzezik?!
Břečka popatrzył na Wicia i zaczął migać jak szalony. Wicio pokiwał głową na znak, że rozumie, i ukrył twarz w dłoniach.
– Coś ty mu tam pokazywał? – zapytał zdenerwowany, ale i zaciekawiony konduktor. – On jest jakiś nie tego?… – Wskazał na swoją głowę.
– Nie słyszy – szepnął Břečka – w związku z czym też nie mówi.
– Niesłyszący, taak? Co ty nie powiesz? – stwierdził konduktor ze złośliwym uśmieszkiem; było jasne jak słońce, że nie wierzy w tę bajeczkę. Potem z namysłem oblizał wargi i spojrzał na nas wzrokiem szczwanego lisa. – No dobra… – mruknął, zamykając za sobą drzwi do przedziału. – Zrobimy sobie mały teścik, chłopcy! – Gniewnie grzebał w przewieszonej przez ramię torbie. – Jeżeli udowodnicie, że wasz koleżka faktycznie jest głuchoniemy, możecie jechać, dokąd wam się podoba. A jak nie, to wysiadka w Karzeziku…
Popatrzyliśmy na siebie z Břečką, nie kumaliśmy. Wicio wciąż siedział zgięty wpół, z głową w dłoniach. Konduktor w końcu wymacał coś w torbie, uśmiechnął się zwycięsko, po czym, powoli, ze zdrożną wręcz ekscytacją, wyjął z torby pistolet. Straszak.
– Wiecie, co to? – zapytał.
– Straszak – odrzekliśmy (znaczy ja i Břečka).
– No to powiedzcie temu tam – wskazał spluwą na Wicia – żeby usiadł plecami do mnie!
Szturchnąłem Wicia.
– On chce, żebyś usiadł o tak i wyjrzał przez okno – wyjaśniłem. Nie zamierzałem straszyć chłopaka pukawką, którą konduktor schował za plecami.
– Czemu? – zrobił Wicio.
– Chłopaki, niech on już skończy z tym „huu!”, takie rzeczy nie robią na mnie wrażenia. Ma się odwrócić raz-dwa! Już ja go sobie sprawdzę – wycedził przez zęby wnerwiony konduktor.
– Po prostu siedź i przez chwilę patrz przez okno! – poprosiłem Wicia, no to wstał i usiadł przy oknie. Oparł się rękami o stoliczek i utkwił oczy w ciemności za szybą.
Konduktor zakradł się do niego na paluszkach i przyłożył mu starszaka niemal do głowy. Ja i Břečka siedzieliśmy jak wmurowani, obserwując gościa, który cicho śmiał się sam do siebie, ale tak, że aż się telepał, tak, że ze zmrużonych oczu leciały mu łzy, normalnie ledwo oddychał (za pomocą skrzydeł nosa, jak mawiał nasz pan od śpiewu). Potem wcisnął spust. Jak babcię kocham, w życiu nie słyszałem większego huku. Wystrzał zupełnie mnie ogłuszył, myślę, że Břečkę też, ogłuszył nawet tego całego konduktora. Wicio ani drgnął. Nieprzerwanie, spokojniutko wpatrywał się w mrok za oknem. Po kilku sekundach odwrócił głowę i zapytał mnie wzrokiem:
– Co tu tak śmierdzi?
– Ten facet – wyjaśniłem.
– Przepraszam… – zamamrotał konduktor – na mnie już czas, zaraz będzie Karzezik… – Widzieliśmy wyraźnie, że gość całkiem stracił ochotę na żarty. – Słucham? – zapytał w drzwiach Břečki.
– Mówię, że nici z premii!
– Oj nici, nici… – pokiwał ze smutkiem głową i ulotnił się.
■ – Gdzie się pan podziewał? – zapytała, o dziwo przyjaźnie, mama, obdarzając, już całkiem o dziwo, stojącego niepewnie w drzwiach Fáberę uśmiechem.
– Byłem w Szwecji – mruknął rzeźbiarz i dodał: – Jest Bedzio?
– Proszę wejść – zapraszała matka – proszę, proszę. – Otworzyła drzwi na oścież. Ja i ojczym siedzieliśmy w kuchni, obserwując tę dziwną scenkę. Fábera podszedł do nas, trochę drżał, ostrożnie usiadł.
– W Szwecji, powiadasz? – Bedzio uśmiechnął się krzywo.
Fábera z zazdrością patrzył na butelkę wódki, która stała na stole. Ojczym niespiesznie podniósł się, po czym bez entuzjazmu wygrzebał z kredensu kieliszek. Postawił go przed Fáberą i krzyknął do mamy:
– Jani! Chodź do nas! Fábera opowie nam trochę o Szwecji!
Rzeźbiarz napełnił kieliszek, wlał w siebie jego zawartość i wygłodniałym wzrokiem poprosił o kolejny. Matka zrobiła sobie kawę, zapytała ich, czy też chcą, a kiedy pokręcili głowami, że nie, usiadła i mówi do Fábery:
– No, niech pan opowiada! Jak długo był pan w Szwecji?
Ojczym z rozbawieniem spojrzał na przyjaciela, który skulił się, jakby w strachu, że ktoś da mu w pysk, i jęknął słabym głosikiem:
– Kilka tygodni…
– Dokładnie dziewięć tygodni – poprawił go ojczym, a ja nie mogłem się nadziwić, skąd niby może to wiedzieć, skoro teraz widzi się z Fáberą pierwszy raz od jego powrotu.
– Jak ludzie? – dopytywała się matka.
Rzeźbiarz z niesmakiem machnął ręką, mało nie splunął na podłogę. – Zimni, droga pani (tak zwracał się do mamy), zimni jak lód!
– Jak to się stało, że pan tam pojechał? Służbowo, czy jak? – dziwiła się. – Niełatwo dziś wyjechać z kraju…
Fábera napełnił kieliszek po brzegi i odpowiedział po krótkim namyśle:
– Nazwałbym to wyjazdem stypendialnym. Taak, rodzaj stypendium…
Teraz ojczym rechotał mu już prosto w twarz, a ja na próżno zachodziłem w głowę, o co w tym wszystkim w ogóle chodzi. Po chwili rzeźbiarz był już nieźle wstawiony. Bez ładu i składu próbował opisywać, jak to jest na dalekiej północy, mówił o reniferach i łosiach, bredził coś o mistyce skandynawskiej, nagle patrzę i oczom nie wierzę – gość śpi!…
– Daj mu spokój! – poprosiła Bedzia matka, ale Bedzio nie mógł sobie odpuścić i gwałtownie potrząsnął przyjacielem. Fábera na sekundę wziął się w garść, kilka razy mrugnął i powiada:
– A wie pani, droga pani, co było najgorsze? – I nie czekając na odpowiedź, oświadczył z nienawiścią: – Gimnastyka! Co rano ta przeklęta gimnastyka!
Ojczym złapał się za brzuch i zaczął dosłownie rzęzić ze śmiechu. Matka patrzyła na niego z wyrzutem, ale widziałem, że musi się nieźle powstrzymywać, żeby też nie wybuchnąć. Ja tylko uśmiechałem się uprzejmie, jak to zwykle robią ludzie w sytuacji, kiedy nic nie kumają. Dopiero potem dotarło do mnie, że Fábera wrócił z odwyku.
– Słuchaj no… – wystękał Fábera, gdy wlał w siebie wielki kubek kawy, który bez słowa postawiła przed nim mama. – Mam dla nas obu interes życia…
Ojczym zręcznie skręcał papierosa, przy czym ironicznie unosił brwi w oczekiwaniu, co zaraz usłyszy. To była jego ulubiona mina.
– Dzierżyński? – wycedził. – Czy jakaś jeszcze większa kurwa? A może krasnale, co?
– Marszałek Rybałko! – wypalił Fábera, waląc pięścią w stół, jakby chciał powiedzieć: „Tegoś się nie spodziewał, cwaniaczku, co?! No i patrz, jak ty mnie nie doceniasz!”.
– W dupę się pocałuj! – zakomunikował Bedzio lodowatym głosem i oblizał bibułkę w iście kowbojskim stylu.
– Nie świruj, chłopie, to interes jak złoto! – wrzas-nął rzeźbiarz. – Facet był łysy! Machniemy go raz-dwa!
– W dupę się pocałuj, mówię! – Bedzio dmuchnął mu dymem prosto w oczy, wygodnie rozwalając się w fotelu.
– Ale ty jesteś najlepszy w rzeźbieniu głów! Nie mogę wziąć tego zlecenia, jeśli się nie zgodzisz! – oświadczył Fábera, patrząc na Bedzia trochę z wyrzutem, trochę z nienawiścią. Ojczym palił bez słowa. – No dobra – odpuścił trochę Fábera – daję ci parę dni na zastanowienie. – Podniósł palec wskazujący, jakby chciał go ostrzec, i dodał stanowczo: – Tylko parę dni i ani sekundy dłużej!
Zapadła cisza. Przerwał ją po chwili podpity Fábera, który wpatrując się z zachwytem w trzymaną w dłoni łyżeczkę, oznajmił mojej matce:
– Jak długo ludzkość musiała dojrzewać do kształtu tak doskonałego, jak ten? – Matka tylko się uśmiechnęła i wstała od stołu, Fábera znalazł więc inną ofiarę, mnie: – Pojmujesz to chłopcze?! Pojmujesz geniusz łyżeczki?
Wolałem się nie odzywać, ale pomyślałem: „Co on znowu chrzani? Jaki geniusz łyżeczki, ja pierniczę, kijkiem zupy nie zjesz, widelcem też nie, a nożem tym bardziej…” – nie odezwałem się jednak, bo dobrze znam te pijackie zasadzki: jak cię taki zagadnie, trzeba trzymać gębę na kłódkę, inaczej leżysz.
Kiedy tamtego wieczoru położyłem się spać, przez chwilę wsłuchiwałem się w odgłosy z dworu:
– Aleš! Alešku! Gdzie jesteś?! – To nawoływanie znałem mniej więcej tak samo dobrze, jak pianie mojego koguta z Instytutu Badawczego. Nawet nie musiałem wyglądać z okna, by zobaczyć w głowie grupkę ochotników z naszej kamienicy przeczesującą krzaki w poszukiwaniu małego Aleša z dołu, który praktycznie codziennie gdzieś się zapodziewał. Ostatnio znaleźli go po kilku godzinach, był w domu i spał skulony pod zlewem w kuchni. Miałem w głowie masę myśli. Zastanawiałem się, czy ojczym nie powinien raczej zabrać się do produkcji krasnali, zamiast ładować się z Fáberą w interesy typu rzeźbienie głów jakichś ruskich generałów, ale to wszystko nie było takie proste, bo matce, rzecz jasna, przydałoby się parę koron, a, jak to się mówi, pieniądze nie śmierdzą. Potem, kiedy tak leżałem, przypomniało mi się pewne okropne popołudnie sprzed wielu, wielu lat.
Byłem na wakacjach u cioci i wybieraliśmy się właśnie z wizytą, której strasznie się bałem, bo cała rodzina w związku z nią od rana robiła okrutnie poważne miny.
– Co mu właściwie jest? – zapytałem ciocię, która ubierała mnie do wyjścia, nim ruszyliśmy odwiedzić wuja Karela. Już od śniadania byłem zestresowany, bo ciotka stwierdziła: „To się nie może dobrze skończyć…”.
– Ma cukrzycę, no – odpowiedziała ciocia z roztargnieniem, bo akurat przyszywała mi guziki, za które przypinałem sobie szelki do spodni.
– Cukrzycę?! – pytałem zdziwiony. – A co to jest?
– To bardzo zła choroba, dziecko – mamrotała ciotka, próbując przeciąć nitkę zębami, w efekcie czego raz po raz waliła mnie głową w plecy – ma w organizmie tyle cukru, że go to zabija… nie wierć się tak!
Ale jak miałem się nie wiercić, skoro tak mną szamotała? Stałem pośrodku dużego pokoju, na który mówili „stołowy” i w którym nawet upalnym latem było wilgotno i zimno, bo mieszkanie ciotki mieściło się w suterenie i można było wyjść z niego na dwór przez okno. Parapet był ze dwadzieścia centymetrów nad chodnikiem. To właściwie chyba jedyne, co mi się tam podobało. A nie, podobały mi się jeszcze sztuczne owoce na kryształowej paterze, która stała na masywnym stole z lakierowanego orzecha. Wszystkie meble w tym pokoju były z lakierowanego orzecha. Najbardziej przygnębiające meble świata. Wszystko było ogromne i obłe. Kredens zamiast przezroczystych witrynek miał powstawiane w pionie pasy z mlecznego szkła i nie było widać, co jest w środku. Na podłogę składały się lśniące wycyklinowane parkiety i coś w stylu dywanu orientalnego, z którego bardzo lubiłem wyrywać frędzle, kiedy leżałem sobie na nim i słuchałem po południu bajek w radiu, podczas gdy reszta towarzystwa pochrapywała porozrzucana po mieszkaniu, umęczona niedzielnym obiadkiem. Chyba dlatego wcześniej nie lubiłem niedziel, bo przed południem wszyscy pełni energii zawsze wyganiali mnie z kuchni, pytając, czy chcę skończyć tak jak Milan z naprzeciwka, co to raz na siebie zwalił gar wrzątku z knedlików z morelą, albo krzyczeli coś równie zabawnego, a po południu dla odmiany wszyscy co do jednego padali jak muchy. Spali tak mocno, że kiedy znudzony włóczyłem się po mieszkaniu i trącałem ich palcem w policzki, wydobywali z siebie jedynie słaby jęk. Mama zawsze opowiadała dyrdymały, że u cioci będzie bardzo fajnie, że znajdę sobie dużo kolegów, ale ciotka nie mieszkała na wsi, gdzie łatwo można kogoś zagadnąć na placyku czy nad wodą. Ciotka mieszkała w małym mieście, a małe miasto to najgorsza rzecz, jaka może was spotkać w wakacje. Spędzanie wolnego w towarzystwie sztucznych owoców to naprawdę daleko posunięty kretynizm.
Do wuja jechało się tylko kilka stacji hurvínkiem, wiecie, tym małym czerwonym wagonem motorowym, ale ja miałem wrażenie, że podróż trwa całą wieczność. Ciotka i wuj mieli takie miny, że jak do pociągu wsiadał ktoś nowy, ktoś, kto według nich sprawiał wrażenie osoby niestosownie radosnej, rzucali mu tak mrożące krew w żyłach spojrzenie, że biedak mało nie zaczynał się tłumaczyć: „Przepraszam, niechcący wpadłem w dobry nastrój. To się więcej nie powtórzy”…
Na domiar złego zaczęło kropić, na co ciotka natychmiast wyjęła z torby moją pelerynkę, a wtedy to już naprawdę mało się nie posrałem z radości, bo to była najbardziej idiotyczna pelerynka, jaką można sobie wyobrazić. Biała, właściwie kremowa, usiana ogromnymi biedronkami. Nie żebym w owym czasie już na przykład uprawiał onanizm, miałem jednak wrażenie, że jestem ciut za stary na takie paskudztwo. Z pociągu szło się jakąś krętą i strasznie długą drogą pod górkę i kiedy chciałem spojrzeć w prawo, musiałem obracać się całym ciałem, tak sztywna była ta cholerna pelerynka. Ohydnie trzeszczała, jej dziwny dźwięk wlatywał mi przez kaptur prosto w sam środek głowy. Prosto do mózgu. Pamiętam, że domek wuja Karela był szaroczarnym sześcianem z małymi okienkami i ogródkiem. A w ogródku stał sobie krasnal z gipsu. Ale uwaga: kiedy mówię krasnal, nie wyobrażajcie sobie przypadkiem Gapcia czy Apsika. TAMTEN krasnal wyglądał jak gość trudniący się mordowaniem małych dzieci! Stanąłem przy furtce z rozdziawioną buzią, patrząc na potwora, któremu do tego, żebym rozryczał się z przerażenia, brakowało już tylko brzytwy w łapsku. Nie wiem, kto go stworzył, jednak musiał to być człowiek chory. Kiedy ktoś ma czerwone pucołowate policzki, wesołą czapeczkę i śmierć w oczach, to coś tu nie gra, nie sądzicie? Do tego miałem wrażenie, że patrzy na mnie tymi dziwacznymi ślepiami, jakby zamierzał powiedzieć: „W cztery oczy… tylko ja i ty!”.
Chciałem wejść do domu z ciocią i wujkiem, ale zdecydowali, że będzie lepiej, jeśli zostanę na dworze. Przycupnąłem więc na małych schodkach i patrzyłem na plecy krasnala. Miał szelki zapięte nad tyłkiem, zupełnie tak jak ja, nawet ta jego czapeczka wyglądała jak mój kaptur; wówczas przypomniały mi się słowa mamy: „Nic się nie martw. Zawsze znajdziesz jakiegoś kolegę…”. No to se znalazłem. Z przerażeniem przyciskałem się do drzwi, za którymi nagle rozległ się rozdzierający płacz ciotki i jej rozpaczliwy okrzyk: „Wszystko będzie dobrze, Karel! Zobaczysz, wszystko będzie dobrze!”.