Mendel Gdański - Maria Konopnicka - darmowy ebook

Mendel Gdański ebook

Maria Konopnicka

4,0

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 40

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (140 ocen)
55
43
29
11
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aemusiol

Dobrze spędzony czas

Powtórka z dawnych lat.
00
AleksandraTomaszewska

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych książek, które przeczytałam. Wyjaśnia wiele sfer życia. Zmienia podejście do wszystkich narodowości. Po prostu uczy. Zachęcam do lektury!
00
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać.
00
DJMaxl166

Nie oderwiesz się od lektury

.
00
wiktoria896

Nie oderwiesz się od lektury

Smutna, poruszająca historia, z którą warto się zapoznać
00

Popularność




Ma­ria Ko­nop­nic­ka

Men­del Gdań­ski

Men­del Gdań­ski

Od wczo­raj ja­kiś nie­po­kój pa­nu­je w ulicz­ce. Sta­ry Men­del dzi­wi się i czę­ściej niż zwy­kle na­kła­da krót­ką faj­kę, pa­trząc w okno. Tych lu­dzi nie wi­dział on tu jesz­cze. Gdzie idą? Po co przy­sta­ją z ro­bot­ni­ka­mi, śpie­szą­cy­mi do ko­pa­nia fun­da­men­tów pod no­wy dom ni­cia­rza Greu­li­cha? Skąd się tu wzię­ły te ob­szar­pa­ne wy­rost­ki? Dla­cze­go pa­trzą tak po sie­niach? Skąd ma­ją pie­nią­dze, że idą w pię­ciu do szyn­ku?

Sta­ry Men­del krę­ci gło­wą, smok­cząc ma­ły, sil­nie wy­gię­ty wi­śnio­wy cy­bu­szek. On zna tak do­brze tę ulicz­kę ci­chą. Jej fi­zjo­nom­ję[1], jej ruch, jej gło­sy, jej tęt­no.

Wie, kie­dy, zza któ­re­go wę­gła wyj­rzy w dzień po­god­ny słoń­ce; ile dzie­ci prze­bie­gnie ran­kiem, drep­cąc do ochron­ki, do szko­ły; ile zwię­dłych dziew­cząt w ciem­nych chust­kach, z ma­ły­mi bla­szecz­ka­mi w rę­ku, przej­dzie, po trzy, po czte­ry, do fa­bry­ki cy­gar na ro­bo­tę; ile ko­biet przy­sta­nie z ko­sza­mi na sta­rym, wy­tar­tym chod­ni­ku, po­ka­zu­jąc so­bie za­ku­pio­ne ja­rzy­ny, skar­żąc się na dro­gość jaj, mię­sa i ma­sła; ilu wy­rob­ni­ków prze­cła­pie środ­kiem bru­ku, cięż­kim cho­dem nóg obu­tych w tre­py, nio­sąc pod pa­chą wę­zeł­ki, a w rę­ku ce­brzy­ki, kiel­nie, li­ny, sie­kie­ry, pi­ły. Ba, on i to na­wet wie mo­że, ile wró­bli gnieź­dzi się w gzym­sach sta­re­go bro­wa­ru, któ­ry pa­nu­je nad ulicz­ką wy­so­kim, po­czer­nia­łym ko­mi­nem – w ga­łę­ziach cho­ro­wi­tej, ro­sną­cej przy nim to­po­li, któ­ra nie ma ani si­ły do ży­cia, ani ocho­ty do śmier­ci, i stoi tak czar­nia­wa, przez pół uschnię­ta, z pniem spu­sto­szo­nym, z któ­re­go na wio­snę wy­ni­ka nie­co bla­dej zie­lo­no­ści. On, mo­że na­wet nie pa­trząc w okno, sa­mym uchem tyl­ko roz­po­znał­by, czy Pa­weł, stróż, za­mia­ta uli­cę no­wą swo­ją, czy też sta­rą mio­tłą.

I jak te­go wszyst­kie­go nie ma Men­del Gdań­ski wie­dzieć, kie­dy już od lat dwu­dzie­stu i sied­miu w tej sa­mej izbie, pod tym sa­mym oknem swój warsz­tat in­tro­li­ga­tor­ski ma i tak już prze­szło ćwierć wie­ku przy nim w far­tu­chu swo­im skó­rza­nym stoi, a pod­czas kie­dy su­cha, ży­la­sta, a dziś już nie­co drżą­ca rę­ka do­ci­ska drew­nia­ną śru­bę pra­sy, oczy je­go spod brwi gę­stych, na­wi­słych, si­wych, pa­trzą w tę ulicz­kę, któ­ra jest wśród wiel­kie­go mia­sta jak­by od­ręb­nym, za­mknię­tym w so­bie świa­tem.

Świa­ta te­go drob­ne ta­jem­ni­ce zna Men­del na wy­lot. Wie, kie­dy się po­więk­sza a kie­dy zmniej­sza ka­szel sta­re­go ar­chi­wi­sty[2], któ­ry mu przy­no­si do opra­wy gru­be, peł­ne ku­rzu fo­lia­ły za­tę­chłych pa­pie­rów, wie, jak pach­nie po­ma­da ma­łe­go de­pen­den­ta[3], któ­re­mu zszy­wa ak­ta pa­na me­ce­na­sa; wie, kie­dy przyj­dzie Jo­asia od pa­ni rad­czy­ni z żą­da­niem, aby jej za „śkło pięk­nie wsa­dził” laur­kę[4] z po­win­szo­wa­niem, na któ­rej zło­ci­sty anioł od­kry­wa się i po­ka­zu­je ka­wa­le­ra z bu­kie­tem róż w rę­ku; wie, kie­dy nie je obia­du stu­dent, miesz­ka­ją­cy na stry­chu, wie, z któ­rej stro­ny nad­bie­gnie zdy­sza­na pen­sjo­nar­ka, żą­da­jąc, aby jej „nie­bie­sko i ze zło­ty­mi sznur­ka­mi” opra­wił prze­pi­sa­ne na li­sto­wym pa­pie­rze po­ezje Cze­sła­wa i Ga­wa­le­wi­cza.

On wszyst­ko wie. Wszyst­ko, co moż­na wi­dzieć na le­wo i na pra­wo si­wym, by­strym okiem, co moż­na na pra­wo i na le­wo usły­szeć uchem i co prze­my­śleć moż­na dłu­gi­mi go­dzi­na­mi, stu­ka­jąc jak dzię­cioł młot­kiem in­tro­li­ga­tor­skim, rów­na­jąc i ob­ci­na­jąc wiel­kie ar­ku­sze pa­pie­ru, wa­rząc klej, mie­sza­jąc far­by.

I je­go też zna­ją tu wszy­scy. Ob­cy czło­wiek rzad­ko zaj­rzy; każ­dy jak­by swój, jak­by do­mo­wy.

Sta­ry, ły­sy ze­gar­mistrz z prze­ciw­ka, przez otwar­te okno krzy­czy mu la­tem „dzień do­bry” i py­ta o Bi­smarc­ka; su­chot­ni­czy po­wroź­nik za­cze­pia o je­go klam­kę swo­je dłu­gie, ko­nop­ne sznur­ki, któ­re, dy­sząc, krę­ci w wą­skiej, wpół wid­nej sion­ce ka­mie­nicz­ki; chu­dy stu­dent z fa­cjat­ki[5], z no­ga­mi jak cyr­klo­we no­ży­ce, wsa­dza zmierz­chem w je­go drzwi gło­wę na dłu­giej, cien­kiej szyi i po­ży­cza od nie­go ło­jów­kę, któ­rą „za­raz od­da, tyl­ko jesz­cze z go­dzin­kę po­pi­sze…” Stra­ga­niar­ka po­da mu cza­sem przez okno rzod­kiew czar­ną, w za­mian za ko­lo­ro­we skraw­ki pa­pie­ru, z któ­rych so­bie jej chło­pa­ki spo­rzą­dza­ją la­taw­ce, słyn­ne na ca­łą uli­cę; sy­nek go­spo­da­rza ca­ły­mi go­dzi­na­mi prze­sie­dzi u nie­go, cze­ka­jąc na wol­ną chwi­lę, w któ­rej Men­del da mu tek­tu­ry do pod­kle­ja­nia wy­cię­tych z ar­ku­sza żoł­nie­rzy, a tym­cza­sem dzi­wu­je się wiel­kim uszom no­życ, wa­ży w rę­ku mło­tek, wty­ka­jąc nos w garn­czek z klaj­strem, pró­bu­jąc go nie­mal. Wszyst­ko to two­rzy ja­kąś at­mos­fe­rę[6] wza­jem­nej życz­li­wo­ści. Sta­re­mu Men­dlo­wi do­brze w niej być mu­si. Mi­mo sześć­dzie­się­ciu i sied­miu lat, rześ­ki jest jesz­cze w so­bie. Spo­kój i po­wa­ga ma­lu­je się na je­go ty­po­wej, za­wię­dłej w tru­dach twa­rzy.

Wło­sy je­go są moc­no si­we; a dłu­ga bro­da zu­peł­nie si­wa. Pierś za­klę­sła pod pi­ko­wa­nym ka­fta­nem czę­sto za­dy­chu­je się wpraw­dzie, a grzbiet zgar­bio­ny ni­g­dy ja­koś nie chce roz­pro­sto­wać, ale tym nie ma się co tra­pić, pó­ki no­gi i oczy star­czą, pó­ki i w rę­ku si­ła jest. Kie­dy mu dusz­ność dech za­pie­ra, a w zgię­tym grzbie­cie ból ja­kiś krzy­że ła­mie, sta­ry Men­del na­kła­da w ma­łą fa­jecz­kę ty­toń z po­czer­nia­łe­go, zwią­za­ne­go sznur­kiem pę­che­rza i, ku­rząc ją, wy­po­czy­wa chwi­lę. Ty­toń, któ­re­go uży­wa, nie jest zbyt wy­bor­ny, ale da­je ta­ki pięk­ny, si­ny dy­mek i tak Men­dlo­wi sma­ku­je. Si­ny ten dy­mek ma i to jesz­cze w so­bie szcze­gól­ne­go, że wi­dać w nim róż­ne rze­czy od­da­lo­ne i ta­kie, któ­re już daw­no mi­nę­ły.

Wi­dać w nim i Re­się, żo­nę je­go, z któ­rą do­brze mu by­ło na świe­cie przez trzy­dzie­ści lat, i sy­nów, któ­rzy się za chle­bem roz­bie­gli, jak te li­ście wi­chrem gna­ne, i dzie­ci sy­nów tych, i smut­ki róż­ne, i po­cie­chy, i tro­ski; a już naj­dłu­żej to w nim wi­dać je­go naj­młod­szą dziew­czy­nę Li­ję, tak wcze­śnie wy­da­ną i tak wcze­śnie zga­słą, po któ­rej mu tyl­ko je­den wnuk po­zo­stał. Gdy sta­ry Men­del roz­pa­la swo­ją fa­jecz­kę, ja­kieś ci­che mru­cze­nie do­by­wa się z ust je­go. W mia­rę, jak pa­li i jak dy­mek si­ny przy­no­si mu da­le­kie ob­ra­zy i ta­kie, któ­re już ni­g­dy nie wró­cą, mru­cze­nie to ro­śnie, po­tęż­nie­je, sta­je się ję­kiem nie­mal. Ta du­sza ludz­ka, du­sza sta­re­go ży­da, ma też smut­ki swo­je i tę­sk­no­ty, któ­re za­głu­sza pra­cą.

Tym­cza­sem są­siad­ka przy­no­si w jed­nej rę­ce gar­ne­czek z ro­so­łem, w któ­rym pły­wa­ją ka­wał­ki roz­mię­kłej buł­ki, a w dru­giej przy­kry­ty ta­lerz z mię­sem i ja­rzy­ną. Sta­ry Men­del od­bie­ra od niej ten skrom­ny obiad; nie je go wszak­że, tyl­ko po­sta­wiw­szy na ma­łym, że­la­znym pie­cy­ku, cze­ka. Cze­ka­nie to trwa nie­dłu­go. O sa­mej dru­giej drzwi iz­deb­ki otwie­ra­ją się gło­śno, ha­ła­śli­wie, a w nich uka­zu­je się ma­ły gim­na­zi­sta; w dłu­gim, na wy­rost spo­rzą­dzo­nym szy­ne­lu[7], w du­żej zsu­nię­tej na tył gło­wy czap­ce, z tor­ni­strem na ple­cach. Jest to chło­pak dzie­się­cio­let­ni mo­że, któ­ry po mat­ce, naj­młod­szej cór­ce sta­re­go Men­dla, wziął piw­ne, o zło­ci­stych bla­skach oczy, dłu­gie, ciem­ne rzę­sy i drob­ne usta, a po dzia­dzi nos or­li i wą­skie wy­so­kie czo­ło. Szczu­pły i ma­ły, chło­pak mniej­szym się jesz­cze i szczu­plej­szym wy­da­je, kie­dy zrzu­ci szy­nel i zo­sta­nie tyl­ko w szkol­nej, sze­ro­kim pa­sem prze­pa­sa­nej blu­zie. Sta­ry Men­del jest w cią­głej o nie­go oba­wie. Prze­zro­czy­sta ce­ra chłop­ca, je­go czę­sty ka­szel, je­go wą­tłe pier­si i po­chy­lo­ne bar­ki, bu­dzą w dzia­dzie nie­ustan­ną tro­skę. Wy­bie­ra też dla nie­go naj­lep­sze ka­wał­ki mię­sa, do­le­wa mu i do­kła­da na ta­lerz, a kie­dy chło­pak się na­je, kle­pie go po ra­mie­niu i za­chę­ca do za­ba­wy z dzieć­mi w po­dwór­ku.

Ma­lec rzad­ko kie­dy na­mó­wić się po­zwa­la. Jest zmę­czo­ny lek­cja­mi, cięż­kim szy­ne­lem, sie­dze­niem w szko­le, dro­gą, dźwi­ga­niem tor­ni­stra; ma też du­żo za­dań na ju­tro. Po­włó­czy no­ga­mi cho­dząc, a na­wet wte­dy, kie­dy się uśmie­cha, piw­ne je­go oczy pa­trzą z me­lan­cho­lią ja­kąś.

W kil­ka chwil po obie­dzie ma­lec za­sia­da przy pro­stym so­sno­wym sto­le, do­by­wa­jąc z tor­ni­stra książ­ki i ze­szy­ty, a sta­ry Men­del za­bie­ra się do swe­go warsz­ta­tu. Choć chło­pak ci­cho się spra­wia i, tyl­ko szep­tem pół­gło­śnym po­wta­rza­jąc lek­cje, kie­dy nie­kie­dy za­le­d­wie stuk­nie stoł­kiem, na któ­rym się bu­ja, pod­parł­szy na sto­le oba chu­de łok­cie, znać prze­cie, że sta­re­mu in­tro­li­ga­to­ro­wi prze­szka­dza coś w ro­bo­cie. Co i raz od­wra­ca on gło­wę, by spoj­rzeć na chłop­ca, a choć po klaj­ster rę­ką się­gnąć mo­że, ob­cho­dzi z bo­ku warsz­tat, gdy mu go po­trze­ba, aby po dro­dze uszczyp­nąć wnu­ka w licz­ko bla­de, przej­rzy­ste, lub po­gła­skać go po krót­ko przy­cię­tych, mięk­kich i ciem­nych jak kre­cie fu­ter­ko wło­sach. Chło­piec przy­zwy­cza­jo­ny jest wi­dać do tych piesz­czot, nie prze­ry­wa przy nich bo­wiem ani swe­go żar­li­we­go szep­tu, ani ko­ły­sa­nia się na stoł­ku. Sta­ry in­tro­li­ga­tor wszak­że zu­peł­nie i tym jest za­do­wo­lo­ny, a przy­ci­sza­jąc kla­pa­nie pan­to­fli, po­wra­ca na pal­cach do swe­go warsz­ta­tu.