Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwudziestosześcioletnia Malwina Kwiatkowska po ukończeniu studiów trafia na staż do apteki. Jej kierownikiem jest wyjątkowo gburowaty, ale bardzo przystojny Robert Badowski, starszy od niej o dziesięć lat.
Między tą dwójką od początku iskrzy, jednak Malwina odbiera sprzeczne sygnały od swojego przełożonego, który raz jest dla niej opryskliwy, innym razem ją podrywa. Jaką tajemnicę skrywa jej nowy szef?
Czy wzajemna niechęć przerodzi się w głębokie uczucie?
Czy to, co Robert ukrywa przed Malwiną złamie jej, już wystarczająco pokiereszowane, serce?
Zabawne sytuacje w aptece, namacalne pożądanie między głównymi bohaterami i miłość, która jest lekarstwem na wszystko.
Poznaj pierwszy romans apteczny w Polsce!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 367
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książka, którą trzymasz w dłoniach, jest moim osobistym dziełem. Możesz ją udostępniać osobom bliskim, ale nie publikuj jej w Internecie! Jeśli zechcesz zacytować jej fragment, nie zmieniaj jego treści i koniecznie zaznacz autora.
Dziękuję Ci za poszanowanie prawa i mojej własności.
Miłej lektury!
Postacie w tej powieści są fikcyjne, jakiekolwiek podobieństwo do osób fizycznych – żyjących lub zmarłych – jest przypadkowe.
Redakcja:
Anna Zygmanowska (annazygmanowska.pl)
Korekta:
Katarzyna Litwinowicz (korekta.litwinowicz.com.pl)
Wersja elektroniczna:
Mateusz Cichosz (instagram.com/magik.od.skladu.ksiazek)
Projekt okładki:
Justyna Sieprawska (facebook.com/justyna.es.grafik)
Zdjęcie na okładce: svetikd/iStock
Copyright © Klaudia Leszczyńska.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Konin 2022
ISBN: 978-83-965486-0-3
Wydanie I
„Pewien lekarz powiedział:
– Najlepszym lekarstwem dla człowieka jest miłość.
Ktoś zapytał:
– A jeśli to nie działa?
Lekarz uśmiechnął się i odpowiedział:
– To trzeba zwiększyć dawkę.”
Autor nieznany
Uchyliłem lekko powieki, a do moich oczu przedarły się jasne promienie słoneczne. Przetarłem twarz i przeciągle westchnąłem. Budzik jeszcze nie wył, więc znowu obudziłem się przed czasem. Przewróciłem się na drugi bok i ponownie zamknąłem oczy.
Nie miałem najmniejszej ochoty zwlekać się z wyra.
Czułem się chory, kiedy miałem iść do pracy. Nienawidziłem tej roboty, byłem wypalony zawodowo i wyssany z całej pozytywnej energii. Przytłaczało mnie wszystko – bzdurne przepisy, monotonia i przede wszystkim pacjenci. Każdy dzień pracy z ludźmi utwierdzał mnie w przekonaniu, żeby za nimi nie przepadać.
Poszedłem do łazienki i wziąłem szybki prysznic. Miałem to szczęście, że moje włosy układały się bez względu na to, w jakiej pozycji spałem, więc nigdy nie musiałem nic z nimi robić. Zarost był dwudniowy, znośny, więc postanowiłem, że ogolę się wieczorem, przed wyjściem do knajpy.
Całe szczęście, że dzisiaj piątek i dwa dni odpocznę od tego syfu. Zrelaksuję się z kumplami przy piwku i o wszystkim zapomnę, a w poniedziałek wrócę z nowym zapałem do pracy i pozytywną energią.
Parsknąłem śmiechem i narzuciłem ramoneskę na plecy.
Jednak zanim nastąpi błogi relaks, muszę jeszcze przetrwać ten dzień. Niestety akurat dzisiaj ma zacząć pracę nowa stażystka. Przysłali mi jakąś siksę ledwo po studiach, nad którą jako kierownik będę musiał sprawować opiekę. Nie miałem zamiaru niańczyć jakiejś dziewczynki, więc od razu wpadłem na pomysł, że zajmie się nią jedna z pracownic, do której miałem największe zaufanie. Nie wyobrażałem sobie teraz stać przy kimś i tłumaczyć mu obsługę Kamsoftu1. Było dla mnie oczywiste, że każdy ma prawo się uczyć i nabierać doświadczenia, jednak nie miałem ani grama cierpliwości, żeby wdrażać nową osobę w funkcjonowanie całej apteki.
Westchnąłem. Za osiem i pół godziny będę miał wszystko gdzieś. Obym przetrwał.
Nieznośny ból brzucha obudził mnie ze snu. Już od wczoraj miałam obrzydliwie bolesne skurcze jelit, które akurat nie miały związku z tym, że nie mogłam nic przełknąć od dwóch dni. Byłam po prostu koszmarnie zestresowana. Dzisiejszy dzień był szczególny – miałam zacząć pracę w zawodzie, o którym marzyłam od dziecka.
Ukończyłam uniwersytet medyczny na kierunku magister farmacji i byłam pewna, że świat stoi przede mną otworem. Chciałam pomagać ludziom, być pierwszą osobą, do której się udadzą, zanim pójdą do lekarza. Byłam przekonana, że moje porady niejednokrotnie sprawią, że wizyta w przychodni nie będzie potrzebna. Pragnęłam doradzać, uśmierzać ból, proponować leki, dzięki którym znikną wszelkie dolegliwości i inne bolączki.
Na bieżąco śledziłam nowinki medyczne i farmaceutyczne. Byłam jedną z najlepszych studentek na roku, a tytuł magistra obroniłam z wyróżnieniem. Członkowie komisji klaskali z zachwytu po tym, jak bezbłędnie i fachowo odpowiedziałam na pytania w trakcie obrony pracy magisterskiej. Byłam nudną kujonką zafascynowaną farmacją.
Praktyki w trakcie studiów robiłam u przecudownej pani Barbary, która nauczyła mnie prawie wszystkiego, co jest niezbędne w zawodzie farmaceuty. W międzyczasie pomagałam jej także jako pomoc apteczna. Z bólem serca, jak stwierdziła, musiała mi odmówić po praktykach zatrudnienia na etacie, ponieważ miała komplet pracowników. Jej apteka była mała i przytulna, pracowały w niej tylko dwie osoby. Dzielnie broniła się przed sieciówkami, a pacjenci ciągnęli do niej, mówiąc, że u pani Basi czują się jak w domu.
Byłam ciekawa, jak będzie w nowym miejscu. Ogromnym plusem był fakt, że miałam pracować z Weroniką – moją znajomą ze studiów. Poznałyśmy się, kiedy ona była na ostatnim roku, a ja na pierwszym. Kupowałam od niej książki i od słowa do słowa zakumplowałyśmy się. To ona podsunęła moje CV do kadr, dzięki czemu dostałam się na staż.
Wyszłam z łóżka i przeciągnęłam się. Było dopiero chwilę po szóstej, ale wiedziałam, że już nie zmrużę oka. Wykonałam poranną toaletę, zjadłam owsiankę na śniadanie i zaczęłam szykować się do wyjścia. Tramwaj odjeżdżał za dziesięć minut, sama trasa miała trwać dwadzieścia, więc powinnam być przed czasem. Nie mogłam sobie pozwolić na spóźnienie w pierwszym dniu pracy.
Tramwaj sunął po torach, a jego klekot i warkot dudniły mi w uszach, doprowadzając mnie do szału. Próbowałam odpłynąć myślami i skupić się na muzyce dobiegającej ze słuchawek, jednak nie mogłam. Mimo że ulubione utwory zawsze pozytywnie mnie nastrajały i mobilizowały, tym razem stres okazał się nie do okiełznania.
Kiedy stanęłam przed apteką, nogi miałam jak z waty. Widziałam przez szybę kobietę w średnim wieku, która właśnie kończyła obsługiwać pacjenta. Uśmiechnęła się do niego serdecznie, a on skinął głową.
Ruszyłam przed siebie, a moje wejście zostało poprzedzone głośnym pip-pip! Nie spodziewałam się tego dźwięku, więc podskoczyłam nerwowo, co nie uszło uwadze farmaceutki.
– Dzień dobry! Przeklęty czujnik, prawda? Też go nie lubimy! – zagadnęła i machnęła ręką. Z jej ust nie znikał uśmiech, przez co ze mnie zaczął ulatniać się cały stres. – W czym mogę pani pomóc?
Podeszłam do lady i wzięłam głęboki oddech.
– Dzień dobry, jestem nową stażystką – powiedziałam nieśmiało, jednocześnie przyglądając się mojej rozmówczyni. Była to kobieta w średnim wieku, o krótkich czarnych włosach i brązowych oczach. Nosiła okulary. Zlustrowała mnie wzrokiem od góry do dołu, a potem ponownie serdecznie się uśmiechnęła.
– Witaj na pokładzie, kochana!
Stres, który towarzyszył mi, odkąd się obudziłam, odszedł w niepamięć. Na moich ustach pojawił się delikatny uśmiech.
Minęłam izbę ekspedycyjną i ruszyłam za kobietą.
– Kierownika jeszcze nie ma, przychodzi punktualnie o ósmej. – Zatrzymała się przed jednym z pomieszczeń i wskazała na dużą szafę. – Tutaj możesz się przebrać, schować buty i kurtkę… A tak w ogóle to jestem Renata – powiedziała i wyciągnęła dłoń, którą natychmiast uścisnęłam.
– Malwina Kwiatkowska.
– Piękne imię! – odparła, a potem zaczęła dalej oprowadzać mnie po aptece. – Pracę zaczynamy o siódmej. Przychodzimy wtedy i wprowadzamy faktury, rozkładamy towar, robimy ewentualne zwroty do hurtowni i tak dalej… Otwieramy o ósmej, chociaż najczęściej i tak wcześniej wpuszczamy pacjentów, bo dobijają się, widząc zapalone światło… – Westchnęła i wywróciła oczami.
– Przez godzinę wyrabiacie się z tym wszystkim? – zapytałam zszokowana. Znalazłyśmy się akurat w jednym z magazynów, gdzie na półkach, sięgających prawie do sufitu, poustawiane były leki. Zamrugałam. Studia przygotowały mnie teoretycznie, moja wiedza na temat każdej substancji czynnej była dość obszerna, jednak realna praca nijak się miała do książkowych formułek. U pani Basi w aptece było zdecydowanie mniej specyfików, a tutaj wystarczyło, że spojrzałam na jedną z półek, a już zorientowałam się, że niektóre nazwy widzę po raz pierwszy.
Tymczasem dobiegł mnie głos Renaty:
– Nie ma szans, zwłaszcza że czasami towar przyjeżdża po ósmej, więc i tak wprowadzamy go w przerwach między obsługiwaniem pacjentów. O, a tu reszta lasek!
Z ostatniego pomieszczenia wyłoniły się dwie dziewczyny. Jedna trzymała w dłoniach cztery opakowania leku przeciwbólowego. Miała długie brązowe włosy i była bardzo wysoka. Mogła być niewiele starsza ode mnie.
– Hej, jestem Kasia.
Zza jej pleców wyłoniła się Weronika, moja koleżanka ze studiów. Werka stanowiła przeciwieństwo Kasi – była niższa i bardziej krągła, a jej włosy miały kolor lnu.
– Hej, a ja Malwina.
– Cholera, już ósma? – mruknęła mi na przywitanie. – Miałam wyjść po ciebie, ale się zagrzebałam! Zjechały do nas pakiety, nie ma gdzie palca wcisnąć.
Rzeczywiście. To małe pomieszczenie pod sufit zawalone było skrzynkami pełnymi leków, a także pustymi kartonami. Weronika przekładała właśnie stos papierów, zapewne faktur, i wyglądała na naprawdę wkurzoną.
– Dzień w dzień to samo – burknęła. – Zamawiają nam góry towaru, a teraz dodatkowo zaczęło się zatowarowanie pod sezon zimowy. Zjechało tego tyle, jakby miał być koniec świata.
– Dzień dobry – usłyszałyśmy niski, głęboki głos i odwróciłyśmy się jak na komendę. Do apteki wszedł wysoki, dobrze zbudowany brunet. Miał na sobie ramoneskę, a w prawej dłoni trzymał biały kitel.
– Dzień dobry, panie Robercie – zaśpiewały dziewczyny chórem. Nie zdążyłam mu się lepiej przyjrzeć, bo od razu zniknął w swoim biurze, nie zaszczycając nas choćby spojrzeniem.
– To Robert Badowski, nasz kierownik – szepnęła posępnie Weronika. – Musisz na niego uważać. Zresztą zaraz rzucę cię mu na pożarcie, bo musisz się przedstawić. Idź się przebrać.
Popchnęła mnie w stronę szafy i podała wieszak. Zaczęłam pospiesznie ściągać kurtkę i zakładać na siebie biały fartuch i laczki.
– Czemu mam uważać? – wyszeptałam półgębkiem, zezując w stronę drzwi jego gabinetu.
Weronika westchnęła.
– To gbur. I potrafi być bardzo nieprzyjemny – mruknęła. – Ale nie bój się, wszystko ci pokażę, wprowadzę cię jak najszybciej, żebyś zbytnio od nas nie odstawała. Nie będzie się miał do czego przyczepić, prawda? – Wyglądała, jakby chciała przekonać samą siebie. – Już, gotowa?
Przejrzałam się w lustrze wiszącym obok szafy. Zapięłam fartuch i przeczesałam palcami długie blond włosy.
– Ciekawe, czy nie przyczepi się do rozpuszczonych włosów… – dobiegł mnie głos Weroniki. – To taki typ, że szuka dziury w całym. No nic, jakoś to będzie.
I pchnęła mnie do przodu. Minęłyśmy Renatę, która pokazała mi zaciśnięte pięści i wyszeptała:
– Trzymam kciuki.
Czułam, że nogi mam jak z waty. Miałam poprosić Werkę o chwilę na złapanie oddechu, jednak ona już pukała do drzwi. Usłyszałyśmy krótkie „proszę” i weszłyśmy do środka.
W pomieszczeniu znajdowała się wielka szafa i regały na dokumenty, od góry do dołu zawalone farmakopeami2 i segregatorami z najróżniejszymi papierami. Nie chciałam się tak bezczelnie rozglądać, więc skupiłam się na swoim przełożonym.
– To nasza nowa stażystka, Malwina.
Poczułam ciarki na całym ciele, kiedy kierownik objął mnie wzrokiem. Miał przystojną, ale posępną twarz, wyglądał, jakby był znudzony i zmęczony jednocześnie. Jednak jego oczy błyszczały, z daleka zdawały się mieć barwę nieba – jeszcze nigdy nie widziałam takiego błękitu. Przełknęłam głośno ślinę i zawiesiłam wzrok na jego umięśnionym ramieniu przebijającym się przez sztywny materiał fartucha.
– Zostaw nas na chwilę samych – mruknął do Weroniki.
Zadrżałam, tymczasem Werka ścisnęła mi przyjacielsko rękę, chcąc dodać otuchy.
Drzwi zamknęły się z cichym pstryknięciem, a ja próbowałam przywołać się do porządku.
Byłam przerażona.
Mężczyzna nie spuszczał ze mnie wzroku. Nie mogłam wyczytać nic konkretnego z jego spojrzenia, ale z pewnością był mną zaintrygowany.
– Ukończyłaś uniwersytet medyczny, prawda? – odezwał się w końcu. Miał głęboki, nieco szorstki głos, od którego dostałam ciarek. – Nie wolałaś iść na medycynę albo stomatologię? Gdybym mógł znowu wybierać, to na pewno nie poszedłbym na farmację.
Zabrakło mi języka w ustach, nie wiedziałam, co mam mu odpowiedzieć.
– Niebawem się przekonasz, że to bardzo niewdzięczny zawód… – kontynuował ponuro. – A to wszystko, co sobie wyobrażałaś o niesieniu pomocy ludziom, nijak się ma do rzeczywistości. Jesteśmy sprzedawcami, z tą różnicą, że sprzedajemy leki i suplementy zamiast mięsa i chleba.
Chciałam zaprotestować, jednak wolałam się nie narażać w pierwszym dniu pracy. Nie wiedziałam, co mądrego mogłabym odpowiedzieć na jego wywód.
Starałam się nie przyglądać Robertowi, jednak przyciągał mój wzrok. Mógł być po trzydziestce, a nawet starszy. Miał ostre rysy, kwadratową szczękę i niesamowicie błękitne oczy. Jego brązowe włosy cudownie współgrały ze śniadą karnacją.
Był cholernie przystojny. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam tak pociągającego faceta.
– Będziesz użerać się z niewdzięcznymi pacjentami, którzy wolą wyżyć się w aptece niż u lekarza, u którego byli chwilę wcześniej i siedzieli potulni jak baranki. Będziesz skazana na wyzwiska, oszczerstwa, obelgi, marudzenie…
– Chyba sobie poradzę… – W końcu zdołałam wydobyć z siebie głos.
Nie mogłam pojąć, jak taki przystojniak może być takim zrzędą. Nie pasowało to do niego. Wyglądał, jakby był tutaj za karę.
Parsknął krótkim, ostrym śmiechem, a jego wyraz twarzy zmienił się na jeszcze bardziej złowrogi.
– Zapytaj dziewczyn. Wszyscy jesteśmy wypaleni zawodowo. Czy pracujemy rok, czy dwadzieścia lat – mruknął. – Nie licz na to, że będziesz tutaj zbawiać świat. Ten zawód ma więcej cieni niż blasków.
– Chciałabym sama się o tym przekonać.
Wpatrywał się we mnie intensywnie, aż zrobiło mi się gorąco. Miałam wrażenie, że jego wzrok przepala mnie na wylot.
– Byłem tak samo naiwny jak ty… – Uśmiechnął się kpiąco. Chwycił od niechcenia plik recept leżących na biurku i zaczął je przeglądać. – Ale mniejsza o to. Co robiłaś na praktykach? – zapytał nagle.
Wiedziałam, że teraz jest mój moment, żeby przedstawić się w jak najlepszym świetle. Nerwowo poprawiłam włosy i zaczęłam paplać jak najęta.
– Wprowadzałam faktury i korekty, sprawdzałam zgodność zamówienia z fakturą, wykonywałam leki recepturowe, a nawet obsługiwałam pacjentów przy pierwszym stole – odparłam żywiołowo na jednym oddechu. Tak naprawdę robiłam wszystko, bo bardzo garnęłam się do pracy.
– Okej – mruknął bez entuzjazmu.
Tylko tyle?
– Chciałabym jeszcze dodać, że staram się być na bieżąco z wszelkimi przepisami i nowinkami farmaceutycznymi… – Próbowałam jakoś uratować sytuację, jednak on przerwał mi w pół zdania.
– Fajnie – powiedział oschle, a mi zrobiło się cholernie przykro. Moje osiągnięcia i zapał nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. – Oficjalnie jesteś pod moją opieką na stażu, ale wprowadzi cię Renata, bo mam do niej największe zaufanie. Jest technikiem farmaceutycznym, pracuje tu najdłużej i śmiem pokusić się o stwierdzenie, że jest najmądrzejsza z nas wszystkich… – Westchnął. – Kiedy bezwzględnie będzie potrzebny magister, będę się pojawiał i ogarniał sytuację.
Wpatrywał się we mnie tak intensywnie, że aż poczułam dreszcze na plecach. Nie wiedziałam, czy jego ostatnie słowa miały oznaczać koniec tej pogawędki, czy jeszcze czegoś ode mnie chciał, zatem chrząknęłam nerwowo.
– Ile masz lat? – zapytał, już o wiele ciszej. Oparł policzek na zaciśniętej dłoni i nie przestawał świdrować mnie wzrokiem.
Zamrugałam zdezorientowana i, o zgrozo, zapłonęłam rumieńcem. Co to w ogóle za pytanie? Zupełnie niezwiązane z pracą, którą miałam wykonywać na stanowisku stażystki.
– Niedługo skończę dwadzieścia sześć… – odparłam.
Pokręcił nosem, jakbym powiedziała coś, co sprawiło mu zawód. Czyżbym i tym go rozczarowała? Nie potrafiłam rozgryźć tego faceta – w jednej chwili był gburowaty, za chwilę przypatrywał mi się ze szczerym zainteresowaniem, a po minucie stawał się oschły i niemiły.
Stałam jak słup i marzyłam o tym, żeby jak najszybciej mnie odprawił. Chyba umiał czytać w moich myślach, bo usłyszałam jego głos:
– Możesz już iść, Renata pokaże ci, co i jak.
Wystrzeliłam z jego biura jak z procy i odetchnęłam głęboko. Aż szumiało mi w uszach, musiałam się wyciszyć. Po tej rozmowie byłam pewna jednego – to będzie bardzo trudny staż.
– I jak tam? – Weronika posłała mi pełne nadziei spojrzenie.
Westchnęłam przeciągle i zamknęłam oczy.
– Po jego gadce odechciało mi się tej roboty na następne sto lat – odpowiedziałam posępnie. – To już striptizerka bardziej pomaga ludziom niż my!
– W sumie… – Weronika podrapała się po brodzie i udała zamyśloną. – Jakby na to spojrzeć…
– Błagam, nie dobijaj mnie! – przerwałam jej, ale kiedy spostrzegłam, że się uśmiecha, sama parsknęłam i znacznie się rozluźniłam. – Jakoś to będzie, chociaż czuję, że nie polubiliśmy się z panem kierownikiem.
– On nikogo nie lubi. – Werka wzruszyła ramionami. – Tylko siedzi w biurze, a jak wychodzi, to po to, żeby się do czegoś lub kogoś przyczepić. Przywykniesz! A teraz chodź, musisz ogarnąć, co gdzie leży.
Pociągnęła mnie za ramię w stronę izby ekspedycyjnej.
Dwadzieścia sześć lat. Młodziutka, świeżo po studiach.
Musiałem przyznać w duchu, że ładnie się rumieniła. Kiedy była zakłopotana, wyglądała tak słodko, że chciałem zlizać purpurę z jej policzków.
A ten pieprzony fartuszek idealnie ją opinał. Nie mogła dopiąć zamka na klatce piersiowej, zatem pozostawiła dość głęboki dekolt. Resztka samodyscypliny nie pozwoliła mi gapić się bezwstydnie na jej piersi. Nie miała ordynarnej, wydekoltowanej bluzki, jednak to mi nie przeszkadzało. Moja wyobraźnia była już wystarczająco pobudzona.
Obudził się we mnie jakiś dziki zwierz, który do tej pory spał twardym snem zimowym.
Co mi odjebało?
Potarłem twarz i podrapałem się po głowie. Czekały na mnie recepty do sprawdzenia. W ciągu tygodnia jeszcze nie było tak źle, ale po weekendzie… Weekend zdecydowanie należał do niewyrobionych emerytów, którzy pojawiali się w soboty, żeby zrealizować recepty sprzed miesiąca. Byłem w stanie zrozumieć zapracowane osoby, które miały czas wpaść do apteki tylko wieczorem albo w weekend, żeby wykupić leki. Ale tych staruszków? Siedzą całymi dniami w domu, łażą po sklepach albo do kościoła, a do apteki przychodzą na ostatnią chwilę albo wtedy, kiedy jest tłum.
Jak sobie pomyślałem, że teraz po sobocie czeka mnie stos recept i wniosków do ogarnięcia, to momentalnie poczułem się wnerwiony.
Już widziałem te tony kodów, minimum po cztery na osobę, na każdym pięć leków po kilka opakowań… I dodatkowo starsi dokupowali kilka suplementów na wszelkie dolegliwości. Wystarczyło mniej i zdrowiej żreć, a nie trzeba by było kupować kolejnej bzdury na trawienie i odchudzanie. A oni brali wszystko jak leci. Na złą pogodę, na wirusa, na ból mięśni, najtańszy magnez, sól filozoficzna (uwielbiali przekręcać tę nazwę!), maść na ból dupy…
Otworzyłem pierwszą z brzegu receptę. Osiem opakowań leku przeciwcukrzycowego, dawkowanie prawidłowe, jednorazowo wydano lek na pół roku stosowania… Następna w kolejce insulina, jednostki wypisane jak trzeba, częstotliwość jest, czyli wszystko w porządku… Potem lek wziewny i oczywiście tutaj pojawił się problem, ponieważ dawkowanie wypisane przez lekarza było przekroczone i uniemożliwiało wydanie ilości leku, którą zapisał. Ale opakowanie zawierało dwieście dawek leku, a pacjent w ciągu pół roku zużyje ich sto osiemdziesiąt. Ale przecież, na chuja, nikt nie wyjmie tych dwudziestu dawek i nie odliczy ich pacjentowi, i nie odłoży na półkę, bo się nie należą!
I tak w koło Macieju, aż do porzygania. Miałem tego dosyć.
Spojrzałem w bok na kamerę, która pokazywała izbę ekspedycyjną. Nowa stażystka stała przy półce z magnezami i rozmawiała o czymś z Weroniką. Od razu się zorientowałem, że musiały się znać wcześniej. Weronika latała jak z pęcherzem z CV i podaniem jakiejś swojej kumpelki i jak widać, jej wysiłki się opłaciły. Męczyła kadry dwa razy w tygodniu. CV tak się spodobało (a może zdjęcie tej nowej, kto wie), że szef ją zatrudnił. Ale teraz to ja będę musiał się z nią użerać.
Zmrużyłem oczy. Coś w tej dziewczynie przykuwało mój wzrok, ale nie wiedziałem co.
Prychnąłem pod nosem i wróciłem do sprawdzania recept.
I kolejny kwiatek! Lek nasercowy w tabletkach, dawkowanie dopochwowo dwa razy dziennie! I to jeszcze dla faceta! No zajebiście! Jak dobrze, że lek jest pełnopłatny, bo inaczej trzeba by było dzwonić do lekarza i stękać, żeby poprawił receptę.
– Co to za badziewie… – mruknąłem sam do siebie.
Nazwa leku lub suplementu kompletnie nic mi nie mówiła. Ale wystarczyło zapytać wujka Google, który od razu mi podpowiedział, że to cudowny preparat witaminowy za ponad stówę. I na dodatek przepisany przez lekarza, obłęd. A pacjent, chcący zadbać o swoje zdrowie, pójdzie i kupi to gówno… Kolejna śmieszna recepta na lek psychotropowy, dwanaście opakowań, dawkowanie wypisane na wyrost, bo nikt nie żre tylu tabletek, ale akurat nazwisko pacjenta było mi znane. Pojawi się z następną receptą za niecałe dwa miesiące. Zużyje leki, które starczyłyby normalnej osobie na rok, a on je zeżre przez półtora miesiąca. Uzależniony od psychotropów czterdziestoletni mężczyzna do tej pory mieszkający z mamusią. Zresztą, jego matka była uzależniona od tramadolu. Popieprzona rodzinka.
Westchnąłem i obróciłem głowę w bok. Mój wzrok sam uciekał w kierunku kamery, która wskazywała Malwinę stojącą razem z Renatą przy jednym ze stanowisk. Dziewczyna odrzucała właśnie włosy do tyłu, żeby jej nie przeszkadzały, kiedy będzie nachylać się do monitora.
Chrząknąłem. Chciałem z bliska zobaczyć jej delikatne piegi na nosie…
Nie, naprawdę mnie pogrzało. Co się ze mną dzieje? Moje ciało samo podniosło się z krzesła, jednak w tym momencie mój mózg zaczął odbierać resztę bodźców i współpracować. Co ja wyprawiam?
Przecież rzadko wynurzałem się z biura, chyba że była taka konieczność. A do tych konieczności należała pomoc przy realizacji recepty lub wniosku, jeżeli dziewczyny sobie akurat nie radziły, wydanie leków z wykazu A3 albo narkotyków, jeśli akurat żadna z magisterek nie była pod ręką, albo rozpracowanie trudnego pacjenta.
Trudny pacjent… temat rzeka! Było kilka rodzajów: maruda, cwaniaczek, wkurwiający i agresywny. Tych ostatnich lubiłem najbardziej. Wystarczyło, że wyszedłem z biura, a taki chojrak natychmiast tracił odwagę. Łatwo było drzeć się na kobietę i machać łapami w jej stronę, zaś kiedy na horyzoncie pojawiał się facet, to natychmiast miękły im kolana. Uwielbiałem ten moment, kiedy zadawałem pytanie: „Może załatwi pan to ze mną?”, a ów pizduś szukał języka w gębie i tracił na wzroście kilka centymetrów.
Teraz chciałem wyjść do izby ekspedycyjnej, ale za cholerę nie mogłem znaleźć powodu. Dziewczyny zapewne dostałyby zawału, gdybym stanął obok i ni stąd, ni zowąd zaczął z nimi gawędzić. W najlepszym przypadku wezwałyby egzorcystę. Bywały dni, że nie wynurzałem nosa z biura, tylko twardo w nim tkwiłem od ósmej do szesnastej.
Żałowałem, że przekazałem Malwinę pod opiekę Renaty, mogłem sam się nią zająć…
Zająć, o tak. To bardzo trafne słowo.
Dlaczego żałowałem? Pozbyłem się przecież dodatkowej roboty. Żadna świeżynka nie musiała mi zajmować czasu i zaprzątać głowy.
Drzwi zaskrzypiały, jak tylko je otworzyłem. Ujrzałem zszokowane spojrzenia dziewczyn, zaś Malwina wpatrywała się we mnie wyraźnie przestraszona. Lustrowałem jej sylwetkę i o sekundę za długo zawiesiłem wzrok na jej ustach. Momentalnie przywołałem się do porządku.
– Malwina, przyjdź jeszcze do mojego biura – mruknąłem, jak zawsze chłodno i nieprzyjemnie. Od razu się odwróciłem i wróciłem do siebie, żeby dać sobie kilka chwil na ochłonięcie i przywołanie się do porządku.
Nowa stażystka stanęła w moich drzwiach po kilku sekundach. Wyglądała na przejętą i wpatrywała się we mnie z lekką niepewnością, ale i delikatnym uśmiechem. Jej policzki były pokryte rumieńcami i znowu zbyt długo zawiesiłem na nich wzrok. Coś mi drgnęło w klatce piersiowej.
– Słuchaj, chciałbym, żebyś uprzątnęła magazyn. – Z jej ust natychmiast zniknął uśmiech, a ja zdusiłem chęć walnięcia się w łeb. Niestety tylko to przyszło mi na szybko do głowy. Chrząknąłem i po chwili kontynuowałem twardo: – Jest tam straszny nieporządek, leki nie są ułożone alfabetycznie, suplementy trzeba będzie przenieść na inną półkę, a kurz był tam ścierany chyba kilka lat temu.
– O-oczywiście.
W jej oczach błyszczał zawód i rozczarowanie. Była ambitna, chciała się rozwijać, tymczasem ja oddelegowałem ją do sprzątania.
Zapadła między nami niezręczna cisza. Malwina wpatrywała się przed siebie i nie uraczyła mnie nawet spojrzeniem, tymczasem ja wykorzystałem tę chwilę, żeby nasycić oczy jej widokiem.
Czułem się jak nastolatek, który gapi się na plakat ulubionej modelki lub aktorki. Dziwny, niezrozumiały zachwyt nad tą dziewczyną próbował się przebić przez twardą skorupę mojego serca. Była śliczna i intrygująca, dziewczęca i kobieca zarazem…
– Zatem zabieram się do pracy – usłyszałem jej wypełniony przygnębieniem głos i wróciłem do rzeczywistości. Odwróciła się i wyszła z mojego biura, a drzwi zamknęły się za nią z cichym trzaskiem.
Magazyn… Trzy wielkie pomieszczenia, od góry do dołu zawalone kartonami, lekami, suplementami, pieluchami i podkładami na wniosek. Wysokie regały i półki aż do sufitu, leki poupychane jeden na drugim…
Chciało mi się po prostu wyć z rozpaczy. Na półkach panował totalny chaos, nic nie było ułożone alfabetycznie, tylko według czyjegoś widzimisię, a jak weszłam na krzesełko, by zerknąć na samą górę, ujrzałam kłęby kurzu nieścieranego chyba od stu lat.
Cóż, pan kierownik nieźle mnie urządził. Chciałam mu zaimponować swoim zaangażowaniem, nauką dodatkowych rzeczy, starannością, sumiennością i oddaniem, więc w nagrodę wetknął mnie na sam tył apteki, uniemożliwiając obsługę pacjentów i chęć dalszego rozwoju. W zamian za bycie ambitną miałam nie być dopuszczona do ekspedycji, tylko sprzątać ten syf.
Weszłam na drabinkę i wzięłam szmatkę do ręki. Spryskałam powierzchnię płynem do szyb i próbowałam zetrzeć warstwę kurzu, ale tylko ją rozmazałam, robiąc obrzydliwe smugi. Zamknęłam oczy i warknęłam pod nosem ze złości.
– Słońce, jak się trzymasz?
Weronika stała w drzwiach i wpatrywała się we mnie z napięciem. Odwróciła się i wyjrzała na korytarz, żeby zobaczyć, czy nikt nie podsłuchuje, a potem z powrotem przeniosła na mnie wzrok.
– Nieźle cię załatwił… – wyszeptała cicho. – Nie sądziłam, że zagoni cię do sprzątania w pierwszy dzień pracy.
– To sprzątanie zajmie mi z tydzień! – syknęłam w jej stronę, wcale nie siląc się na bycie cicho. Łzy zbierały mi się pod powiekami, czułam się naprawdę upokorzona. – On to zrobił specjalnie! Widział, jak mi zależy na pracy i rozwoju, więc wepchnął mnie na tyły, żebym sprzątała magazyn!
Dyszałam ze złości i żalu, a łzy pod powiekami nie ułatwiały mi wyciszenia się. Byłam rozgoryczona. Nie uważałam sprzątania za uwłaczającą czynność, nie, absolutnie nic nie miałam do sprzątania! Jednak wiedziałam, że mój kierownik celowo mnie tu wcisnął, żeby zgasić mój zapał i entuzjazm. Sprzątanie na tyłach oznaczało brak kontaktu z pacjentem, brak rozwoju, brak czegokolwiek. Chęci do życia zwłaszcza. Po tym, jak przedstawiłam mu szereg moich zalet jako pracownika, on ze mnie zakpił.
– To złośliwy dupek – odparła cicho Werka, ledwo ruszając ustami. – Zwłaszcza że tam nie było myte chyba od otwarcia apteki.
– Czyli ile?
– Apteka działa od dwunastu lat.
Zaśmiałam się szyderczo i wróciłam do swojego cudownego i ambitnego zajęcia. Wytarłam zaledwie dwie półki, ale to wystarczyło, żebym była cała pokryta kurzem, a mój biały fartuszek zyskał szary nalot. Świetnie! Będę musiała go wyprać po jednym dniu pracy, a w zapasie mam jeszcze tylko jeden. Zważywszy na to, że będę potrzebować pięciu fartuchów w tygodniu, nie nadążę z ich suszeniem.
Weronika wróciła do izby ekspedycyjnej, tymczasem w mojej kieszeni zawibrował telefon. Spostrzegłam, że dzwoni Ania. Ona, Weronika i ja stanowiłyśmy dość zgrane trio, mimo że całkowicie się od siebie różniłyśmy. Anka była przebojowa, żywiołowa i rozrywkowa, z kolei ja i Werka byłyśmy nudnymi introwertyczkami. Jednak to właśnie Ania potrafiła wykrzesać z nas odrobinę szaleństwa i w jej towarzystwie zapominałyśmy, jakie z nas nudziary.
– I jak w pierwszym dniu w pracy? – zagaiła wesoło, a ja poczułam, że mój zły humor powoli wyparowuje. Jej pozytywny sposób bycia zawsze dobrze mnie nastrajał.
– No cóż, mój kierownik to mrukliwy gbur! Kazał mi sprzątać magazyn, którego nikt nie ogarniał od ponad dziesięciu lat. A poza tym to świetnie!
Anię wyraźnie zatkało, jednak po chwili wstrzeliła się z żartem, jak zawsze w takich okolicznościach.
– Pewnie to jakiś stary, obleśny dziad – stwierdziła rzeczowo, a potem się zaśmiała. – Na bank mu już nie staje i wyładowuje frustrację w taki sposób, że wyżywa się na swoich młodych i seksownych pracownicach.
– W sumie… – zaczęłam i w momencie urwałam. Nie mogłam nie przyznać sama przed sobą, że pan Robert był przystojny. Ostre rysy twarzy, ciemna karnacja, błękitne oczy… Nawet to jego chłodne spojrzenie było intrygujące. I na dodatek, jak na złość, ten dupek był bardzo dobrze zbudowany. Jednak jego sposób bycia czynił go mało atrakcyjnym i tego miałam zamiar się trzymać. – Nie jest wcale taki stary.
Właśnie… Ciekawe, ile miał lat. Z pewnością był po trzydziestce, może nawet koło czterdziestki. Zresztą, co mnie to obchodzi?
Ale on zapytał o twój wiek – przypomniał mi cichy głosik w głowie. No właśnie, dlaczego? Może dlatego, że siksą jest łatwiej pomiatać!
– To dupek – dodałam jeszcze. – Chamski dupek.
– Wyciągam cię dzisiaj do knajpy na drinka i dzikie tańce – powiedziała Anka i słyszałam, że jej głos zadrżał z podniecenia. – Rozerwiemy się, a zwłaszcza ty! Odreagujesz lipny początek w pracy i nabierzesz sił na dalszy beznadziejny staż, który będzie trwał…
– Tak, pół roku – dokończyłam za nią i aż włos zjeżył mi się na głowie na samą myśl, że tyle czasu będę musiała się użerać z tym człowiekiem. Jeżeli nasza współpraca cały czas będzie wyglądała tak jak dzisiaj, to po skończonym okresie stażu na pewno będę szukać pracy w innej aptece.
Tak jak przypuszczałam, na sprzątaniu spędziłam siedem godzin z jedną piętnastominutową przerwą na siusiu i kanapkę. Byłam zakurzona od stóp do głów, a udało mi się uprzątnąć zaledwie dwie trzecie jednego pomieszczenia, dwa regały zostawiłam na następny raz. Posegregowałam leki alfabetycznie, skończyłam na literze N, zaś wszystkie suplementy przeniosłam na osobną półkę. Posprawdzałam przy okazji daty ważności i ułożyłam preparaty w taki sposób, żeby na początku znalazły się te krócej ważne.
Byłam wkurzona, zniechęcona i przede wszystkim wykończona, zatem z ulgą przywitałam godzinę piętnastą pięćdziesiąt i postanowiłam zacząć zbierać się do domu. Nie miałam zamiaru marnować ani sekundy więcej i zostawać tutaj nadprogramowych minut ani tym bardziej godzin. Sprzątanie mogłam dokończyć w poniedziałek.
Punkt szesnasta byłam już uszykowana do wyjścia. Narzuciłam na siebie ramoneskę i wyszłam do przodu, do izby ekspedycyjnej. Biuro kierownika ominęłam szerokim łukiem – nie miałam zamiaru mówić mu „do widzenia”, zresztą nie wiedziałam, czy był jeszcze w pracy. Spostrzegłam dziewczynę o czarnych włosach, której nie widziałam na porannej zmianie. Mogła być w moim wieku albo niewiele starsza.
– Cześć, ty to pewnie ta nowa – powiedziała chłodno na przywitanie. Na starcie wyczułam niechęć z jej strony, a może tylko mi się wydawało? Jednak wpatrywała się we mnie z niezdrowym zaciekawieniem. Rzuciła spojrzenie na mój umorusany od kurzu fartuch, który miałam w dłoniach, i uśmiechnęła się znacząco. – Jestem Dagmara.
– Malwina.
Nie wyciągnęła dłoni, zatem i ja nie miałam zamiaru tego robić. Uśmiechnęłam się do niej serdecznie, jednak ten uśmiech nie objął moich oczu. Może źle ją oceniłam, ale wydała mi się mało uprzejma i fałszywa. Nie zapałałam do niej sympatią, w przeciwieństwie do pozostałych dziewczyn, które polubiłam od razu.
– Do zobaczenia w poniedziałek – rzuciłam na odchodne i gdy tylko wyszłam z apteki, zaczerpnęłam świeżego powietrza i głośno westchnęłam.
Jak dobrze, że ta zmiana dobiegła końca.