Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Minecraft. Góra” to kontynuacja pierwszej powieści Maxa Brooksa, osadzonej w świecie gry („Minecraft. Wyspa”). Bezimienny bohater opuścił już swoją bezpieczną wyspę i płynie teraz w nieznane. Trafia do zasypanej śniegiem tundry. Nieprzygotowany na nowe wyzwania o mało co nie zamarza, potem z trudem wymyka się tłumowi zombie, szkieletów, pająków, creeperów, a światło, które bierze za blask pochodni, okazuje się potokiem wulkanicznej lawy
Uciekając przed mobami, znajduje myśliwską chatę i spotyka jej właścicielkę – pierwszą ludzką istotę, odkąd pojawił się w świecie gry. Żadne z nich nie wie, jak się nazywa, nadają więc sobie nawzajem imiona. Dziewczyna zostaje Summer, a chłopak będzie odtąd Guyem. Summer zaprasza przybysza do swojej rezydencji we wnętrzu wulkanu…
Tam znajduje się wejście do podziemnego wymiaru Netheru. Guy podejmuje liczne wyprawy, m.in. po jasnogłaz, spotykają go różne perypetie. By przetrwać w niebywale trudnych warunkach, musi sprostać wielu wyzwaniom. Zaprzyjaźnia się z Summer, ale i ta przyjaźń także zostaje wystawiona na trudną próbę.
Gdy bohaterowie schodzą do Netheru, tempo akcji wyraźnie się zwiększa. Karkołomne ucieczki, walki i pościgi nadają książce wyjątkowej dynamiki.
Przeczytaj inne książki z serii "Minecraft. Najlepsze przygody". Każdą z nich napisał inny autor i w każdej spotkasz zupełnie nowych bohaterów!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 246
Tytuł oryginału: Minecraft. The Mountain
Projekt okładki i ilustracje: M.S Corley
Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Anna Sawicka-Banaszkiewicz, Lilianna Mieszczańska
Fotografia na okładce
© Michelle Brooks
© 2021 Mojang AB. All Rights Reserved. Minecraft, the Minecraft logo and the Mojang Studios logo are trademarks of the Microsoft group of companies.
This translation published by arrangement with Del Rey, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC.
All rights reserved
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021
© for the Polish translation by Ewa Ziembińska
ISBN 978-83-287-1927-9
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
fragment
Dla wszystkich dzieciaków z Pokolenia Lockdownu.
Niech resztę Waszego życia wypełnią wspaniałe przygody.
HISTORIA OPARTA NA PRAWDZIWYCH WYDARZENIACH
Jeśli trafiłeś na tę książkę, na pewno poznałeś już dziwny, zbudowany z bloków świat, który cię otacza. A jeśli miałeś w ręku moją pierwszą książkę, wiesz, jak ja go kiedyś poznawałem. Czytałeś o tym, jak pojawiłem się w oceanie, zupełnie sam, w pobliżu wyspy, i wiesz, że ucząc się, jak na niej przeżyć, dowiedziałem się wiele, nie tylko o tym świecie, ale i o sobie.
A jeśli o tym nie wiedziałeś, to już wiesz.
Jeśli trafiłeś na tę książkę jako pierwszą, nie przejmuj się. Wszystko ci wyjaśnię po drodze. Powinieneś tylko wiedzieć, że ta historia zaczyna się w miejscu, gdzie poprzednia się skończyła, i chociaż wydawało mi się, że sporo się już nauczyłem, nie miałem pojęcia, że moja właściwa edukacja miała się dopiero rozpocząć.
Zimno.
To odczucie wszystko zmieniło.
Minęło już mniej więcej półtora dnia, odkąd opuściłem swoje małe blokowe wybrzeże, i muszę przyznać, że niewiele brakowało, żebym wrócił.
Nie po raz pierwszy robiłem w tył zwrot i wiałem – a właściwie: wiosłowałem. Kilka dni po wylądowaniu na tej dziwnej, nieznanej ziemi nauczyłem się wytwarzać przedmioty na tyle dobrze, że przypadkowo wyprodukowałem łódkę, podobną do tej, w której teraz płynąłem. Wówczas byłem tak niedoświadczony, przerażony, wymęczony i tak bardzo chciałem uciec, że pognałem wprost na plażę i czym prędzej popłynąłem przed siebie.
I o mało się nie zgubiłem na otwartym morzu.
Tym razem, całe wieki później (a przynajmniej tak mi się wydawało), byłem zdeterminowany i nie chciałem pod wpływem impulsu znowu popełnić tego samego błędu. Spędziłem tydzień na przygotowaniach do długiej podróży. Miałem mnóstwo jedzenia, narzędzi, materiałów do wytwarzania przedmiotów oraz, co najważniejsze, przyrządy nawigacyjne, takie jak kompas i niemal pusta mapa. Mówię „niemal”, bo moja wysepka pojawiła się we wschodnim rogu. Dosłownie. Kiedy podniosłem mapę ze stołu rzemieślniczego, cała jej brązowa powierzchnia wypełniła się idealnym, szczegółowym odwzorowaniem mojej wyspy.
I mną! Ja też tam byłem, pod postacią malutkiej białej strzałki, która obracała się i poruszała tak jak ja w prawdziwym świecie. Pamiętam, że pomyślałem: „To jest super, jeszcze kompas i już nigdy się nie zgubię!”.
Z podręcznika, który znalazłem w kopalni, dowiedziałem się, jak powiększyć mapę, otaczając oryginalny fragment kolejnymi ośmioma kawałkami papieru z trzciny cukrowej. Zrobiłem to kilkakrotnie, aż wyspa skurczyła się do malutkiej, brązowo-zielonej plamki otoczonej wąskim pierścieniem błękitu, a potem wielką pustą przestrzenią. Taka maleńka w tym wielkim, niezbadanym świecie. Wciąż pamiętam mieszaninę emocji, strach zabarwiony podnieceniem. Co tam jest?
Musiałem poczekać jeszcze kilka tygodni, żeby się tego dowiedzieć. Tyle mi zajęło napisanie mojej pierwszej książki. Zostawiłem ją dla osoby, która zjawi się po mnie. Uwieczniłem swoje przygody oraz wszystko, czego się dzięki nim nauczyłem. I właśnie ostatnia z tych lekcji wypchnęła mnie znów na morze:
Nie rozwijamy się w strefie komfortu, lecz poza nią.
Wtedy brzmiało to fajnie, tak odważnie i prawdziwie.
To zdanie dźwięczało mi w głowie, kiedy pożegnałem się ze swoimi zwierzęcymi przyjaciółmi i powiosłowałem na zachód, od czasu do czasu odwracając się i patrząc, jak wszystko, co znam, wolno znika w oddali.
Coraz mniejsze i mniejsze. Jak na mapie. Najpierw znikła nizina, potem wzgórze, potem mój dom na szczycie wzgórza, a potem, na końcu, zbudowana z bruku wieża obserwacyjna, sięgająca aż do chmur.
– Nie rozwijamy się w strefie komfortu – powiedziałem, odwracając się z powrotem do właśnie zachodzącego słońca – ale poza nią.
Sam nie wiem, ile razy powtórzyłem to zdanie, na głos i w myślach, gdy zachodziło słońce, niebo pociemniało i blady sierp księżyca – w kształcie mojej wyspy, pomyślałem z ukłuciem tęsknoty – wzniósł się ponad horyzont za moimi plecami.
Wahanie.
Gdzieś tam musi być ląd, przyszło mi do głowy. Wcześniej czy później wypatrzysz coś przed sobą. To nie strach mnie spowalniał. A przynajmniej tak sobie wmawiałem. Nie chcesz czegoś przegapić po ciemku. Następnej wyspy, niskiej i bez pagórka. Mogłaby być początkiem większego łańcucha. Płyń za szybko, to je ominiesz.
Tak sobie myślałem, rozglądając się wokoło i bardzo uważając, żeby nie zboczyć z kursu. Kompas się przydał, jego wskazówka z czerwonym czubkiem pokazywała pierwotny punkt, w którym się pojawiłem. Mapa też się przydała. W miarę jak posuwałem się naprzód, malowało się na niej proste, szerokie, nieprzerwane niebieskie pasmo, jak za sprawą magii. „Nie ma lądu – mówiła mi bezgłośnie. – Jeszcze nie”. Zastanawiałem się, czy nie powinienem się zatrzymać, odpocząć, poczekać do świtu. Przynajmniej miałbym wtedy pewność, że nie przegapię żadnego lądu w ciemnościach. Nadal nie byłem stuprocentowo pewny, czy mapa widzi tak samo jak ja. Jeśli sięgam wzrokiem choćby odrobinę dalej, za oznaczony obszar…
I wtedy wypadłem za krawędź!
Mapy, chodzi mi o mapę. Nie za krawędź świata.
Kiedy sprawdziłem mapę po raz kolejny, zauważyłem, że powiosłowałem prosto za zachodnią krawędź papieru. Moja interaktywna strzałka zmieniła się w nieruchome kółko. Kiedy to się stało? Jak dawno temu sprawdzałem? Powinienem był liczyć odległość i czas, pilnować, kiedy i gdzie się znajduję.
A co jeśli NAPRAWDĘ wypłynąłem poza krawędź świata? Przecież ludzie kiedyś myśleli, że mój świat – moje prawdziwe miejsce pochodzenia – jest płaski. Przecież jakieś ciemniaki nadal upierają się że to prawda, chociaż nie brak dowodów, że nie mają racji. Ale w tym świecie nie ma dowodów, nie wiadomo, czy jest okrągły. Tyle tu różnic: grawitacja, funkcje życiowe, nawet czas – jeden dzień to tylko dwadzieścia minut! Skąd miałem wiedzieć, czy ten ocean nie skończy się gigantycznym wodospadem, którego nie zauważę, dopóki nie powiosłuję prosto za krawędź?
Nie pękaj – powiedziałem sobie. – Po prostu zrób nową mapę…
Oczywiście nie mogłem. Do zrobienia mapy potrzeba stołu rzemieślniczego, który z kolei wymaga twardego podłoża. I tak nic by to nie pomogło – pomyślałem nerwowo. Na mapie pokazują się miejsca, w których byłem. Nie powie mi, dokąd płynę. Nie mam pojęcia, dokąd zmierzam!
Znów się zgubiłem!
Nie, nadal miałem kompas. Ale ten metalowy krążek o mało nie przyniósł więcej szkody niż pożytku. Problem nie był natury mechanicznej, lecz psychologicznej, ponieważ kiedy zacząłem obsesyjnie wpatrywać się w igłę, niemal usłyszałem, jak wzywa mnie do domu.
„No dawaj – wydawała się mówić – płyń tam, gdzie pokazuję. Nigdy więcej nieznanego, żadnego zamartwiania się o to, co cię czeka”.
Próbowałem nie myśleć o wyspie, moim malutkim, przytulnym domku i mięciutkim, wygodnym łóżku.
„Płyń za moją wskazówką – namawiał kompas – a zabiorę cię z powrotem tam, gdzie jest bezpiecznie. To będzie łatwizna. No, dalej!”
Wiedziałem, że jest tylko jeden sposób, który pozwoli mi się obronić przed tymi myślami – muszę je pozostawić daleko za sobą. Wiedziałem, że jeśli się zatrzymam, zawrócę. I tak jak ostatnia lekcja skłoniła mnie do wyruszenia na tę wyprawę, pierwsza z moich lekcji pchała mnie dalej.
Naprzód. Nie poddawaj się.
I nie poddałem się. Spróbowałem się skupić na „tu i teraz”. Plusk wioseł, uważny wzrok.
Coś przemknęło po mojej prawej stronie. Błysk czerni wśród białych rozbryzgów minibloczków.
– To tylko kałamarnica – powiedziałem, próbując się uspokoić. – Morskie potwory nie istnieją.
…a przynajmniej jeszcze żadnego nie spotkałeś.
Płaski świat.
Morskie potwory.
„Po prostu płyń za mną do domu” – kusił kompas.
Kiedy przede mną zachodził księżyc, a pierwsze promienie słońca rozgrzały mi plecy, nie mogłem uwierzyć, że jeszcze nie zobaczyłem choćby jednej kostki lądu w oddali.
– Nic?! – wykrzyknąłem do pustej połaci błękitu. – Serio? Nic?
Żadnych oznak ratunku, jak tamta pierwsza podwodna góra, która okazała się moją wyspą. Nic. Podwodne wzgórza nawet nie zbliżyły się do powierzchni. Ani kawałka suchej rafy, na której można by się zatrzymać i odsapnąć.
– Naprzód. Nigdy się nie poddawaj – wyskandowałem.
Ale jak długo? Jak miałem walczyć jednocześnie z własnymi wątpliwościami i kompasem, który wciąż namawiał, żebym odpuścił?
Może mógłbym zawrócić tylko kawałeczek. Nie do samego domu, cofnąłbym się trochę i sprawdził, czy wczoraj nie przeoczyłem jakiegoś fragmentu lądu.
Naprzód.
Ale co jest złego w powrocie na wyspę? Odpocząłbym kilka dni, wypłynąłbym potem w innym kierunku.
Nigdy się nie poddawaj.
Są trzy inne kierunki, prawda? Trzy kolejne szanse, żeby coś znaleźć. To nie kapitulacja. To restart, nowy początek, re…
Zimno.
To odczucie wszystko zmieniło.
Wciąż płynąłem naprzód. Powolutku, ale naprzód. I to niezbędne minimum ruchu wystarczyło, żeby wepchnąć mnie w podmuch zimnego powietrza.
– Uuuch – sapnąłem, czując przebiegający po plecach dreszcz.
Zwolniłem i zatrzymałem się, zaprzęgając do pracy każdy zakamarek swojego kwadratowego mózgu.
Czy to zmiana pór roku? Czy w tym świecie pory roku się zmieniają? A jeśli to pierwszy zwiastun jesieni, czy nie nadszedł od niewłaściwej strony?
Na twarzy czułem chłód znacznie wyraźniej niż na karku. Obie strony mojej kwadratowej głowy były jednakowo chłodne. Ów nowy podmuch rześkiego powietrza nie pochodził więc z północy ani z południa. Dmuchało z zachodu, wprost przede mną. Jak to możliwe? Czy klimat nie powinien być chłodniejszy im dalej na północ, i chyba na południe?
Może w moim świecie. Ale nie tutaj.
Wróciłem myślami do innej lekcji z wyspy:
Nawet jeśli zasady nie mają sensu według ciebie, to wcale nie oznacza, że nie mają sensu.
– Niech będzie zachód – powiedziałem i zacząłem powoli wiosłować. Pełzłem centymetr za centymetrem… a raczej miniblok za miniblokiem. Nie mogłem sobie teraz pozwolić na przeoczenia. Musiałem się upewnić, że to, co czuję, jest prawdziwe.
Było.
Im dalej na zachód płynąłem, tym chłodniejsze stawało się powietrze. W pewnej chwili się zatrzymałem, kiedy, nieoczekiwanie, moja twarz zaczęła się rozgrzewać.
Minąłem to? – zastanawiałem się. Czy to pogoda spłatała mi figla? Może to bańka arktycznego powietrza? Nie. To tylko słońce wreszcie wschodziło, świecąc wprost przede mną. A kiedy znowu ruszyłem, poczułem, że ciepło promieni znika i temperatura gwałtownie spada. Wiosłowałem przez cały dzień; przystanąłem tylko na szybki lunch z pieczonych ziemniaków. Przynajmniej w tym świecie były zawsze ciepłe. Potrzebowałem każdej możliwej pomocy, bo kiedy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, byłem już porządnie przemarznięty.
Szczękałem zębami i żałowałem, że nie mogę tutaj chuchać w dłonie albo choćby ich potrzeć. Od dawna nie miałem nic do zarzucenia zasadom swojego ciała czy ubrania. Zbroja, którą zrobiłem, świetnie chroniła przed mobami, ale w tym chłodzie zdałem sobie sprawę, że namalowane pod nią atrapy są wyłącznie dekoracją.
Szkoda, że nie zabrałem swetra – myślałem, kiedy wiatr szczypał moją odsłoniętą skórę. Szkoda, że nie potrafię wydziergać swetra…
Chyba miałem z czego zrobić ciepłe ubrania. Zapakowałem sporo wełny i trochę pajęczych nici. Może z tego albo z tamtego albo gdyby je połączyć… Znów się zatrzymałem, z nadzieją, że mieszanka tych dwóch surowców da mi cieplejszą odzież.
Wielki błąd. Nie dość, że nie mogłem wyprodukować żadnych zimowych ubrań, to jeszcze kiedy się zatrzymałem, pozbawiłem się ciepła wytwarzanego podczas ruchu. Powinienem był także bardziej się martwić o światło, a nie tylko słoneczne ciepło.
Ciemność. Nic nie widać. Znów musiałem zwolnić, żeby się upewnić, że nie przemknąłem obok tego, czego szukałem.
– Nie… myśl o zimnie… – zadygotałem, gdy noc wysysała z mojego ciała resztki ciepła.
Kłucie w palcach, spłaszczone uszy całkiem zdrętwiały. Szczęka obolała od zaciskania twardych jak żelazo mięśni.
Nie myśl o zimnie. Skup się. Miej oczy otwarte i wypatruj…
Ląd?
Dostrzegłem coś przed sobą, ciemny masyw przesłaniający najniższe gwiazdy.
– LĄD!
Pagórek, zupełnie jak na mojej wyspie. Nie – więcej pagórków, oddalających się od siebie, w miarę jak się zbliżałem, wszystkie pokryte bielą. Śnieg! To na pewno śnieg!
– Och tak! – zakrzyknąłem, szarpiąc bezładnie wiosłami. – Nareszcie!
To bez wątpienia pagórki; było ich tyle, że ciągnęły się przez cały horyzont. Nie całkiem białe, poprzecinane liniami z ciemnych kostek.
Czy to jest drzewo?
Dostrzegłem jedno, potem kilka, rozrzuconych tu i tam na płaskiej, jasnej plaży.
– Tak – wydyszałem – to SĄ drzewa! To JEST ląd! Udało mi się! Jestem bezpieczny! Jestem…
Nie zwracałem uwagi na to, co miałem przed nosem. Tak bardzo się skupiłem na pagórkach i drzewach, że nie zauważyłem zmiany w kolorze wody. Nie zauważyłem ciągnącej się od brzegu grubej niebieskiej skorupy.
TRACH!
Uderzyłem w coś tak mocno, że łódź się roztrzaskała. Wpadłem do wody i poszedłem na dno.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz