WORLD WAR Z. Światowa wojna zombie w relacjach uczestników - Max Brooks - ebook + audiobook

WORLD WAR Z. Światowa wojna zombie w relacjach uczestników ebook

Max Brooks

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Hordy głodnych i wściekłych zombie nadciągają!

Jesteście przygotowani na WOJNĘ TOTALNĄ?

Najpierw w Chinach pojawia się pacjent „zero” zarażony dziwną i nieznaną chorobą, która powoduje niespotykaną dotąd degenerację ciała i późniejszą reanimację zwłok. Wkrótce z całego świata zaczynają napływać kolejne doniesienia o podobnych przypadkach. Rządy wielu państw ignorują zagrożenie i skrywają prawdę przed obywatelami. A ta jest szokująca – po całym globie z prędkością błyskawicy rozprzestrzenia się śmiertelny wirus zmieniający ludzi w żywe trupy żądne krwi...

Tak zaczęła się pandemia, którą przetrwali nieliczni. Świat po globalnej hekatombie stał się przerażającym i brutalnym miejscem pozbawionym zasad, gdzie można liczyć tylko na siebie. Dzięki Maksowi Brooksowi poznajemy historie z pierwszej ręki, o których dotychczas milczały raporty wojenne.

World War Z to bijący rekordy popularności doskonały reportaż, przerażający do szpiku kości, prawdziwy do utraty tchu!

Zanim rozpęta się piekło na Ziemi, kupcie książkę Brooksa, czytajcie ją i uważnie przyglądajcie się sobie. Być może pewnego dnia obudzicie się rano z gorączką. Będą boleć was stawy, aż w końcu zaczną drętwieć kończyny, temperatura wzrośnie do czterdziestu stopni i sparaliżuje wam połowę ciała. Będziecie chcieli zasnąć, żeby przestało boleć. Pamiętajcie o jednym – gdy się obudzicie, świat będzie już inny. Posuwistym krokiem, zawodząc smętnie, ruszycie na łowy…

„Newsweek”

Bestsellerową książkę Brooksa – syna Mela, słynnego twórcy komedii – księgarnie klasyfikują jako non fiction. Bo choć teoretycznie jest pozycją czysto rozrywkową, autor opisuje fenomen zombie ze śmiertelną powagą.

„Polityka”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 560

Oceny
4,4 (844 oceny)
494
230
91
24
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tytusroz

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutny must read. Tematyka wydaje się oklepana, ale sposób w jaki została przedstawiona jest wybitny. Mamy tu fenomenalną historię apokalipsy zombie, przedstawioną z globalnego punktu widzenia. Autor dosłownie pomyślał o wszystkim!! 10/10
20
paulinaaa8382

Z braku laku…

Od mniej więcej połowy bardzo mnie znudziła. Z żadnym bohaterem się nie zżyłam co poskutkowało tym, że słuchałam tej książki aby wysłuchać do końca.
00
Bogudar

Nie oderwiesz się od lektury

Może być, chociaż pod koniec wkrada się monotonia.
00
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

To moje kolejne podejście do powieści. Jakoś mnie nie chce wciągnąć. Za dużo czegoś...
00
KasiaSold

Z braku laku…

Moje duże rozczarowanie. Książka stanowi zbiór mnóstwa fikcyjnych reportaży o ludziach, którzy przeżyli apokalipsę zombie, pędzimy przez ich historie, z nikim się nie zżywamy, nikomu nie kibicujemy. W połowie już byłam znudzona.
00

Popularność




Henry'emu Michaelowi Brooksowi,

Ta wojna miała wiele nazw: Wielki Kryzys, Lata Ciemności, Chodząca Zaraza, a ostatnio doszły także nowsze i bardziej chwytliwe, jak Światowa Wojna Z czy Pierwsza Wojna Z. Mnie osobiście ta ostatnia bardzo się nie podoba, bo wskazuje na nieuchronność Drugiej Wojny Z. Jak dla mnie, to była po prostu Wojna Zombie, Wojna Z. Wielu zakwestionuje poprawność naukową terminu „zombie”, ale z trudem przyjdzie znaleźć bardziej powszechnie przyjęty termin na te przerażające stwory, przez które nieomal wyginęliśmy. „Zombie” to słowo niosące w sobie olbrzymi ładunek negatywnych emocji, w niezrównany sposób ożywiające wspomnienia i przeżycia, które są treścią tej książki.

Ten zapis dziejów największej wojny w dziejach ludzkości zawdzięcza swe powstanie innemu konfliktowi, na znacznie mniejszą skalę – właściwie zwykłej kłótni, która wybuchła między mną a przewodniczącą Komisji Raportu Powojennego ONZ. Praca dla Komisji była dla mnie dziełem miłości, niemal moim ukochanym dzieckiem. Uwielbiałem ją, a ona zdawała się kochać mnie. Dostałem szczodry budżet na podróże, moje dokumenty dawały mi dostęp do najtajniejszych archiwów świata. Bateria tłumaczy, zarówno ludzkich, jak elektronicznych, zmagała się z tysiącami stron zapisów z mojej najukochańszej zabawki: komputera zamieniającego na tekst pisany każde słowo wypowiadane przez moich rozmówców. To był najwspanialszy dar, o jakim może marzyć takie stenograficzne beztalencie, jak ja. Wydawało się, że to wszystko były dowody szacunku, jakim cieszyłem się ja i moja praca. Nie muszę więc wyjaśniać, jakim szokiem było dla mnie, gdy okazało się, że z ostatecznej wersji raportu usunięto ponad połowę materiału, który tak pieczołowicie zebrałem!

– To było zbyt osobiste, zbyt szczegółowe – usłyszałem od pani przewodniczącej w czasie jednej z „ożywionych dyskusji”, które wówczas się odbywały. – Zbyt wiele opinii, za dużo uczuć. Ten materiał wykracza poza zakres raportu. Potrzeba nam faktów i cyfr, wolnych od ingerencji czynnika ludzkiego.

Oczywiście, miała rację. Oficjalny raport komisji śledczej musiał być zbiorem zimnych, namacalnych faktów, obiektywnym meldunkiem o zdarzeniach, pozwalającym przyszłym pokoleniom na pozbawione emocji studium wydarzeń tej apokaliptycznej dekady, bez roztkliwiania się nad „czynnikiem ludzkim”. Czyż to jednak nie właśnie ten „czynnik ludzki” sprawia, że czujemy związek z historią? Co silniej przemówi do przyszłych pokoleń: beznamiętna chronologia wydarzeń i suche wyliczenie strat w ludziach czy osobiste wspomnienia i relacje ludzi, którzy nie będą się przecież wiele różnić od nich samych? Czy odrywając „czynnik ludzki” od wydarzeń, nie sprawimy, że nauki wynikające z tych danych staną się na tyle oderwane od rzeczywistości, by – nie daj, Panie Boże! – doprowadzić któregoś dnia do ich powtórzenia? I w końcu: czyż to nie właśnie obecność tego „czynnika ludzkiego” przesądza o różnicy pomiędzy nami a naszym przeciwnikiem, którego nazywamy „żywymi trupami”? Przedstawiłem swojej szefowej mój punkt widzenia – być może w nie dość profesjonalnej formie, przyznaję – kończąc pełnym rozpaczy okrzykiem: „Przecież nie możemy pozwolić umrzeć tym historiom!”. Odpowiedź była natychmiastowa:

– Napisz książkę, to nie umrą. Masz wszystkie materiały, prawa autorskie, co tylko chcesz. Na jej stronach możesz utrzymywać przy życiu, co ci się tylko, [przekleństwo usunięte], podoba!

Część krytyków na pewno podejmie temat stosowności wydania równie osobistej książki tak szybko po zakończeniu wojny. W końcu minęło zaledwie dwanaście lat od ogłoszenia dnia zwycięstwa w Ameryce, a niecałe dziesięć lat temu swoje zwycięstwo świętowały Chiny. Biorąc pod uwagę, że właśnie ta druga data jest przez większość ludzi uznawana za rzeczywisty koniec wojny, trudno o prawdziwą perspektywę, skoro, jak powiedział mój kolega z ONZ, „mamy pokój od zaledwie tylu lat, ile trwała wojna”. To ważny argument, który domaga się odpowiedzi. W przypadku pokolenia, które zmagało się i cierpiało, by wywalczyć nam tę dekadę pokoju, czas jest zarówno wrogiem, jak i sojusznikiem. Owszem, upływ lat poprawi perspektywę, zapewniając wspomnieniom fundament wniosków wysnutych z doświadczeń i wiedzy, co pozwoli ujrzeć tamte wydarzenia w świetle doświadczeń dojrzalszego, powojennego świata. Ale ceną za to będzie utrata wielu wspomnień, uwięzionych w datach lub umysłach zbyt okaleczonych, by ujrzeć plon odniesionego zwycięstwa. Nie jest tajemnicą, że w powojennym świecie długość ludzkiego życia znacznie się skróciła i stanowi jedynie ułamek tego, do czego przywykliśmy wcześniej. Niedożywienie, zanieczyszczenie, a w końcu odrodzenie ostatecznie – zdawałoby się – pogrzebanych chorób zakaźnych (nawet w Stanach Zjednoczonych, z ich rozpędzającą się gospodarką i powszechnym systemem opieki zdrowotnej) są na porządku dziennym. Po prostu nie wystarcza środków na przeciwdziałanie wszystkim fizycznym i psychicznym skutkom wojny. I to właśnie z tego powodu, że czas ucieka i staje się naszym wrogiem, zdecydowałem się porzucić luksus perspektywy, publikując historie tych, którzy przeżyli. Być może po upływie kilku dziesięcioleci ktoś podejmie na nowo trud zbierania kolejnych opowieści od znacznie już starszych weteranów tej wojny. Być może nawet przyjdą wysłuchać także mojej relacji.

Pomimo że książka ta jest w założeniu zbiorem sprawozdań, zawiera też wiele szczegółów natury technologicznej, socjologicznej, ekonomicznej itp., zawartych w Raporcie ONZ. Wiele tych danych pochodzi właśnie z opowiadań, które zbierałem. To jest właściwie ich – moich rozmówców – książka, toteż starałem się możliwie jak najbardziej ukryć swój udział w jej tworzeniu. Jeśli w relacjach pojawiają się didaskalia czy pytania, to tylko po to, by pomóc czytelnikom w zrozumieniu bardziej specjalistycznych zagadnień. Starałem się także unikać wszelkiego rodzaju ocen i komentarzy. Jeśli jakiś „czynnik ludzki” ma być z tych stron usunięty, niech to będzie osoba autora.

CHONGQING, ZJEDNOCZONA FEDERACJA CHIŃSKA

W okresie przedwojennym region ten zamieszkiwało ponad trzydzieści pięć milionów ludzi – dziś pozostało ich niespełna pięćdziesiąt tysięcy. Z trudem docierają tu fundusze na odbudowę, gdyż władze centralne za priorytet uważają bardziej ludne i gęściej zamieszkane okolice wzdłuż wybrzeża. Obecnie nie ma tu sieci elektrycznej ani bieżącej wody – poza Jangcy. Widać jednak oznaki powrotu do normalności – ulice są uprzątnięte z gruzu, a lokalny Komitet Bezpieczeństwa zapobiega nawrotom zarazy. Jego przewodniczącym jest Kwang Jing-Shu, miejscowy lekarz, który – mimo podeszłego wieku i ran odniesionych w czasie wojny – wciąż dojeżdża do wszystkich swoich chorych na wizyty domowe.

– Na pierwszy przypadek natknąłem się w odległej wiosce, która nawet nie miała oficjalnej nazwy. Mieszkańcy nazywali ją Nowym Dachang. Ich poprzednia wioska, Stare Dachang, istniała od czasu Trzech Królestw, a domy, pola i drzewa miały po kilkaset lat. Potem zbudowano Tamę Trzech Przełomów i gdy woda się podnosiła, część budynków Dachang rozebrano, cegła po cegle, po czym odbudowano na płaskowyżu. Ale to oficjalne „nowe Dachang” nie było wioską dla ludzi, gdyż zrobiono z niego martwy skansen. Dla biednych wieśniaków to była ironia losu. Zrujnowano ich życie, zabrano im domy, kosztem wielkich nakładów przenosząc je w bezpieczne miejsce tylko po to, by teraz musieli płacić za bilety, jeśli chcieli zobaczyć własną stodołę. Może to właśnie dlatego ochrzcili mianem Nowego Dachang osiedle betonowych pudełek, do których ich przesiedlono, by utrzymać ze swoją historią jakiś kontakt, choćby tylko przez zachowanie nazwy. Nie miałem o tym pojęcia, więc możecie sobie wyobrazić, jak bardzo byłem zbity z tropu, kiedy z Nowego Dachang wezwano mnie na wizytę.

W szpitalu panowała błoga cisza; była spokojna noc, nie przywożono nawet pijanych motocyklistów. Motocykle stały się obsesją młodych Chińczyków z prowincji. Mawiano, że harley-davidson zabił nam więcej młodzieży niż wszyscy wasi żołnierze w czasie wojny koreańskiej. Dlatego byłem bardzo wdzięczny losowi za spokojny dyżur. Położyłem się, żeby odpocząć, bolały mnie plecy i stopy. Akurat wstałem, żeby wyjść na papierosa, kiedy usłyszałem wezwanie. Na dyżurze była młoda telefonistka z miasta, z nakazem pracy, która niezbyt dobrze rozumiała miejscowy dialekt. Nie była pewna, czy to choroba, czy wypadek, w każdym razie było to coś nagłego, a zgłaszający bardzo prosił o pomoc.

Co mogłem odpowiedzieć? Młodzi lekarze, dzieciaki, dla których medycyna była tylko sposobem zarabiania pieniędzy, pewnie by tylko wzruszyli ramionami. Oni nie mieli w zwyczaju telepać się po nocy do byle kmiotka, któremu akurat zachciało się chorować. No, a ja... Ja chyba jednak jestem z innego materiału, w sercu ciągle mam rewolucyjne ideały. „Naszym obowiązkiem jest ponosić odpowiedzialność wobec ludu”1. Dla mnie te słowa wciąż coś znaczą, nie są tylko pustym dźwiękiem. Kołatały mi się w głowie, kiedy jeleń2 podskakiwał i trząsł na prowadzących do Nowego Dachang polnych drogach. Rząd wciąż obiecywał pokrycie ich asfaltem, tylko jakoś mu to wypadało z pamięci.

Co ja się naszukałem tej dziury! Oficjalnie to osiedle w ogóle nie istniało, więc nie było go na żadnej mapie. Parę razy zabłądziłem i pytałem o drogę miejscowych, a ci odsyłali mnie do skansenu Dachang. Gdy wreszcie dotarłem do zbiorowiska paskudnych betonowych kostek na szczycie wzgórza, byłem nieźle zdenerwowany. Mamrocząc przekleństwa, wygramoliłem się z samochodu, ale jeden rzut oka na twarze pacjentów wystarczył, bym pożałował swoich słów.

Było ich siedmioro – wszyscy na narach, ledwie przytomni, z wysoką gorączką. Wieśniacy zgromadzili ich w „świetlicy”, sali zebrań w baraku przewodniczącego wioski. Ściany i podłoga były z gołego betonu, w powietrzu wisiała wilgoć i zaduch. Od razu było widać, że są chorzy, i to ciężko. Zapytałem wieśniaków, kto opiekuje się chorymi. Odparli, że nikt, bo to nie jest „bezpieczne”.

Widać było, że się boją. Drzwi do świetlicy zamknęli z zewnątrz na zamek, a na sam widok tego budynku aż się kulili ze strachu, szepcząc bojaźliwie. Większość trzymała się z dala od tego miejsca, wznosząc modły. Ich zachowanie zaczęło mi działać na nerwy. Nie byłem wściekły na nich osobiście, ale na sposób myślenia, który prezentowali. Oto po stuleciach obcej opresji, wyzysku i upokorzeń wracaliśmy na należne nam miejsce Królestwa Środka. Byliśmy najbogatszym i najbardziej dynamicznie rozwijającym się supermocarstwem, niepodzielnymi władcami wszystkiego, od cyberprzestrzeni po przestrzeń kosmiczną. Staliśmy na progu czegoś, co mogło być „Złotym Wiekiem Chin”, a tu, w samym środku tego rozwoju, dostatku i światłości, gromada ciemnych wieśniaków żyła w zacofaniu, ignorancji i przesądach, niczym najwcześniejsze dzikusy z Yangshao!

Wciąż kipiąc wyniosłą pogardą, klęknąłem nad narami, by zbadać chorą. Miała wysoką gorączkę, ponad czterdzieści stopni, nic więc dziwnego, że majaczyła niezrozumiale, gdy ująłem jej rękę. W czasie oględzin znalazłem na jej prawym przedramieniu ranę od ugryzienia. W czasie dokładniejszych oględzin przekonałem się, że ukąszenie to nie zostało zadane przez zwierzę: krzywizna łuku i znaki zębów były jednoznacznie ludzkie. Nie znalazłem nic innego, co mogłoby być źródłem zakażenia, ale sama rana wyglądała zadziwiająco czysto. Raz jeszcze zapytałem wieśniaków, kto się opiekował chorymi. I znów odparli, że nikt. Przecież nie jestem idiotą, wiedziałem, że to nie mogła być prawda! Ludzkie usta są pełne bakterii, jest ich tam nawet więcej niż u zdziczałego psa. Skoro nikt jej nie oczyścił rany, to jakim cudem nie wdało się zakażenie?

Zbadałem pozostałych sześcioro pacjentów. Wszyscy wykazywali podobne objawy, wszyscy mieli ślady pogryzienia na różnych częściach ciała. Zapytałem najbardziej przytomnego z nich, co się wydarzyło, skąd te rany. Odparł, że do ataku doszło w chwili, gdy próbowali związać „tamtego”.

Pacjenta Zero znalazłem za zamkniętymi drzwiami opuszczonego domu, po drugiej stronie miasta. Miał może dwanaście lat, a nadgarstki i nogi w kostkach związane plastikowym sznurkiem do pakowania. Szpagat poprzecinał mu skórę niemal do kości, ale nie było ani kropli krwi, podobnie jak w innych ranach, paskudnych rozcięciach na ramionach i nogach. Nawet z prawej stopy, u której brakowało dużego palca, nie było krwawienia. Chłopak drżał jak zwierzę, a knebel tłumił skowyt.

Z początku wieśniacy próbowali mnie powstrzymać. Chcieli, żeby go zostawić w spokoju, bo on jest „przeklęty”. Wzruszyłem ramionami, założyłem maskę i rękawiczki, po czym przystąpiłem do badania. Skóra chłopca była zimna i sina jak cement, na którym leżał. Nie byłem w stanie wyczuć ani oddechu, ani akcji serca. Oczy miał dzikie, szeroko otwarte i zapadnięte w oczodołach. Cały czas czułem na sobie jego spojrzenie, wbijał we mnie wzrok, jak drapieżnik tuż przed atakiem. Przez cały czas badania zachowywał się bardzo agresywnie, próbował złapać mnie związanymi rękami i gryzł knebel.

Po jakimś czasie ruchy pacjenta stały się tak gwałtowne, że musiałem wezwać dwóch krzepkich wieśniaków, żeby pomogli mi go utrzymać. Z początku, kiedy dotarło do nich, o co proszę, ani myśleli podejść bliżej, kulili się w drzwiach jak króliki. Wyjaśniłem, że jeśli używają masek twarzowych i rękawiczek, to nie ma ryzyka zakażenia. Gdy dalej kręcili głowami, wydałem im ostry rozkaz, chociaż w zasadzie nie miałem do tego żadnego prawa.

Podziałało. Obaj uklękli obok mnie. Jednemu kazałem trzymać chłopaka za nogi, drugiemu za ręce. Próbowałem pobrać próbkę krwi, ale strzykawka naciągnęła tylko jakiegoś brązowego świństwa. Gdy wyjmowałem igłę, chłopak znowu zaczął się gwałtownie rzucać.

Jeden z moich „sanitariuszy”, ten od rąk, uznał, że lepiej go unieruchomi, jeśli, zamiast trzymać za ręce, klęknie mu na ramionach, przyciskając je do podłogi. W tej chwili chłopak znów się rzucił i usłyszałem, jak lewe ramię pękło. Postrzępione końce kości promieniowej i łokciowej przebiły szarą skórę na wylot. Chłopak nie krzyknął z bólu, w ogóle nie zauważył tak poważnego zranienia! Moim pomocnikom mimo woli tego było już za wiele – zerwali się na równe nogi i uciekli z krzykiem.

Instynktownie odskoczyłem kilka kroków. Ale... wstyd mi się do tego przyznać, rozumie pan? Całe życie uczyłem się medycyny, a leczyłem ludzi, odkąd pamiętam. Bo, widzi pan, dyplom to było raczej ukoronowanie mojej drogi do zawodu, a nie jej początek, jak u was. Mnie wyszkoliła... czy raczej może „wychowała”... Ludowa Armia Wyzwoleńcza. Zanim mi wyrosły wąsy, opatrzyłem więcej ran postrzałowych, niż chciałbym pamiętać, a parę razy zaglądałem śmierci w oczy. A teraz przestraszyłem się, i to nie na żarty, jakiegoś mikrego dzieciaka!

Chłopak zaczął się miotać po podłodze, wyraźnie pełznąc w moim kierunku, a to połamane ramię oderwało się całkiem od ciała; przy korpusie został tylko kikut. Pełzł do mnie, podpierając się prawą ręką, a że do niej wciąż przywiązana była ta oderwana lewa, ciągnął ją za sobą po podłodze.

Wyskoczyłem za drzwi jak oparzony, zamykając je za sobą na zamek. Próbowałem jakoś się pozbierać, zracjonalizować to, co widziałem, zapanować nad wstydliwym strachem. Łamiącym się głosem zapytałem wieśniaków, co się stało z tym chłopcem. Nikt nie chciał odpowiadać. W tym momencie usłyszeliśmy, jak jego pięść zaczyna uderzać w wątłe drewniane drzwi. Jakimś cudem udało mi się nie podskoczyć na ten dźwięk i tylko modliłem się w duchu, żeby nikt nie zauważył mojej nagłej bladości. Z tego wszystkiego, chyba przede wszystkim po to, żeby samemu sobie dodać animuszu, ryknąłem na nich, że MUSZĘ wiedzieć, co się stało.

Z tłumu wyszła młoda kobieta, być może matka chłopca. Widać było, że od wielu dni płakała, oczy miała mokre i głęboko zaczerwienione. Przyznała, że doszło do tego, kiedy chłopak wybrał się z ojcem na „księżycowy połów”, jak tu nazywano wyprawy szabrownicze do zatopionych wiosek na dnie zbiornika retencyjnego Tamy Trzech Przełomów. Zostało tam ponad tysiąc sto opuszczonych wsi i miasteczek, więc szabrownicy liczyli, że uda im się wyłowić coś cennego. To było wtedy bardzo powszechne zajęcie, ale oczywiście surowo zakazane. Wyjaśniła też, że nie wybrali się na szaber, tylko nurkować do ich starej wsi, do Starego Dachang, by odzyskać swoje własne sprzęty, których nie pozwolono im zabrać w czasie ewakuacji. Powtarzała to tak często, że w końcu musiałem obiecać, że nie zawiadomię policji. Dopiero wtedy wreszcie przeszła do rzeczy i opowiedziała, że za którymś razem syn wypłynął z płaczem i okazało się, że ma ślad ugryzienia na stopie. Nie miał pojęcia, co się stało, woda była bardzo ciemna i mulista. Ojciec w ogóle nie wypłynął, wszelki ślad po nim zaginął.

W tym momencie wyciągnąłem komórkę i zadzwoniłem do doktora Gu Wen Kueia, starego kumpla z wojska, który teraz pracował w Instytucie Chorób Zakaźnych szpitala w Chongqingu3. Wymieniliśmy uprzejmości, zapytaliśmy o zdrowie własne i wnuków, jak każe obyczaj. To tylko u was się dzwoni i wali prosto z mostu. Dopiero teraz mogłem przejść do rzeczy, opowiedzieć o dziwnej chorobie. Z początku zbył mnie żarcikami o zaniedbaniach higienicznych wieśniaków. Próbowałem się pośmiać razem z nim, ale, prawdę mówiąc, nie było mi tej nocy do śmiechu. Powiedziałem mu, że moim zdaniem to naprawdę poważny przypadek. Prawie na odczepnego zapytał o objawy, jakie stwierdziłem u chorych. Powiedziałem o wszystkim: śladach ugryzienia, gorączce, związanym chłopcu i jego ramieniu... Oczyma wyobraźni widziałem, jak uśmiech zamiera mu na nagle stężałej twarzy.

Poprosił, żeby mu pokazać pacjentów, więc wróciłem do świetlicy i komórką zrobiłem zdjęcia każdemu z nich. Na prośbę Kueia przesłałem mu także zbliżenia ran. Gdy podniosłem z powrotem telefon na wysokość twarzy, ekran był ciemny, nie przekazywał już obrazu rozmówcy. Słychać było tylko głos, zupełnie jak w starym telefonie, który pamiętałem z młodości.

– Zostań tam i nie ruszaj się nigdzie – powiedział doktor Kuei, i to był rozkaz, a nie prośba. – Spisz nazwiska wszystkich, którzy mieli kontakt z zainfekowanymi, każ związać gorączkujących. Jeśli któryś zapadnie w śpiączkę, wynoś się natychmiast z pokoju i zamknij drzwi od zewnątrz, na klucz. Zrozumiano? – Głos doktora był płaski, wyprany z uczuć, jakby recytował wyuczoną lekcję albo czytał jakąś instrukcję. – Masz przy sobie broń? – zapytał.

– A niby z jakiej racji miałbym mieć? – odparłem zdziwiony. Powiedział, że jeszcze się odezwie, tylko musi wykonać parę telefonów, i że w ciągu paru godzin powinienem się spodziewać „wsparcia”.

„Wsparcie” pojawiło się już po kilkudziesięciu minutach. Wielkimi wojskowymi śmigłowcami transportowymi Z-8A przyleciało pięćdziesięciu ludzi, wszyscy ubrani w kombinezony ochronne. Mówili, że są z Ministerstwa Zdrowia, ale nie wiem, kogo chcieli oszukać. Pewny siebie, rozkazujący, arogancki ton, chamskie maniery – nawet ci zacofani wieśniacy natychmiast wiedzieli, że to Guoanbu4.

Ich pierwszym celem była świetlica. Chorych wyniesiono, ułożono na noszach, skuto kajdankami i zakneblowano. Potem poszli po chłopca. Przynieśli go w worku na zwłoki. Zawodzącą matkę i resztę mieszkańców wioski zebrano pod strażą, a potem rozpoczęło się „badanie”. Po spisaniu danych każdego rozbierano do naga, pobierano od niego krew, oglądano dokładnie i fotografowano.

Ostatnia w kolejce była pokurczona staruszka, o chudym, skrzywionym skoliozą ciele, twarzy pociętej tysiącem zmarszczek i stopach tak małych, że zapewne krępowano je w czasach, gdy była małą dziewczynką. Wygrażała bezpiece kościstą pięścią i wykrzykiwała:

– To kara na was! To odwet za Fengdu!

Mówiła o Mieście Duchów, którego świątynie poświęcono światu zmarłych. Podobnie jak Stare Dachang, Fengdu stało na drodze kolejnego Wielkiego Skoku. Mieszkańców ewakuowano, świątynie rozjechano buldożerami, a potem wszystko zalała woda. Nigdy nie należałem do osób przesądnych i nie dałem się złapać na religię. To opium dla mas. Jestem lekarzem, człowiekiem nauki, racjonalistą, wierzę tylko w to, co można dotknąć i zobaczyć. Aż do tej chwili miałem Fengdu za symbol przesądów, kiczowatą pułapkę na pieniądze ludu i turystów. Wrzaski tej starej ropuchy też mnie nie nawróciły w ułamku sekundy, ale ten ton, ten gniew... Ona miała wystarczająco wiele lat, by naoglądać się w życiu dość okropieństw: samowoli watażków, okrucieństwa japońskich okupantów, szaleńczego terroru Rewolucji Kulturalnej. Wiedziała, czuła, że nadchodzi nowa burza, nawet jeśli brakowało jej wykształcenia, by to rozumieć.

Za to mój kolega, doktor Kuei, rozumiał aż za dobrze. Nadstawił nawet karku, by mnie ostrzec i dać czas na kilka telefonów do ludzi, zanim przylecieli „lekarze” z „Ministerstwa Zdrowia”. Nie powiedział tego wprost, lecz użył zdania, którego nie słyszałem od bardzo dawna. A dokładnie od czasu „incydentów zbrojnych” na granicy z ZSRS. To było w 1969 roku. Siedzieliśmy razem w ziemiance na naszym brzegu Ussuri, może z kilometr w dół rzeki od Chen Bao. Rosjanie szykowali się do odbicia wyspy, a na głowy spadała nam bez przerwy lawina stali i ognia, gdy ich nawała artyleryjska przetaczała się po nas w tę i z powrotem jak walec.

Gu i ja operowaliśmy właśnie jakiegoś chłopaka, mniej więcej w naszym wieku, próbując wydobyć mu z brzucha odłamek, który utkwił w środku, rozcinając uprzednio powłoki brzuszne. Metal poharatał kiszki, nasze fartuchy były wypaćkane jego krwią i ekskrementami, a co siedem sekund musieliśmy się nad nim pochylać, zasłaniając własnymi plecami pole operacyjne, gdy gdzieś w pobliżu padał pocisk ciężkiej artylerii, a ziemia z sufitu sypała się na stół i otwartą ranę. Co chwila wtykałem mu niemal ucho w usta i wtedy słyszałem, jak wzywa matkę, coraz słabiej i ciszej.

Po jakimś czasie usłyszeliśmy też inne głosy, narastające w ciemności na zewnątrz, głosy, których miało nie być słychać po tej stronie rzeki. U wejścia do naszego szpitala stało na warcie dwóch żołnierzy. W pewnej chwili usłyszeliśmy, jak jeden z nich krzyczy: „Specnaz!”. Rozległy się szybkie strzały, usłyszeliśmy wybuchy granatów ręcznych.

Na górze eksplodował kolejny pocisk artyleryjski i znów pochyliliśmy się nad naszym pacjentem. Twarz Gu była tylko kilka centymetrów od mojej, widziałem krople potu spływające mu z czoła. Nawet w nikłym świetle parafinowej lampki widać było, że zbladł i że trzęsie się ze strachu. Spojrzał na pacjenta, na drzwi i powiedział zdanie, które na zawsze utkwiło mi w pamięci:

– Nic się nie bój, wszystko będzie dobrze.

Gdyby to powiedział kto inny, pewnie bym nawet nie zauważył, ale Gu to był facet, który w życiu nie powiedział nic pozytywnego, zawsze się martwił i wieszczył najgorsze – typowy neurotyczny pesymista-hipochondryk. Jeśli bolała go głowa, to na pewno był to guz mózgu. Jeśli na dworze padało, to ulewy zniszczą plony i będzie wielki głód. To był jego sposób na trzymanie życia w ryzach, na ucieczkę do przodu. Aż tu nagle, w naprawdę gównianej sytuacji, przekraczającej wszystko, co nawet jego nawykły do najczarniejszych scenariuszy umysł mógł sobie wyobrazić, powiedział coś absolutnie niemożliwego. „Nic się nie bój, wszystko będzie dobrze”. No i było, po raz pierwszy w życiu wszystko poszło tak, jak to przewidział. Rosjanie wcale nie przekroczyli rzeki, a nam się nawet udało pocerować chłopaka na tyle, że wyżył po ewakuacji do prawdziwego szpitala na tyłach.

Przez całe lata jeździłem na Gu jak na łysej kobyle, przypominając, ile trzeba było cierpień całego narodu, by wreszcie raz w życiu pomyślał pozytywnie. Zawsze wtedy odpowiadał, że trzeba będzie czegoś znacznie gorszego, by powtórzył ten błąd. Teraz obaj byliśmy już starymi ludźmi, a przed nami był właśnie początek tego „gorszego”. Tuż po tym, jak zapytał, czy mam broń, a ja odpowiedziałem, że niby skąd, w słuchawce zapadła na chwilę cisza. Jestem pewien, że nie byłem jedynym, który w tamtej chwili słuchał jego słów. I nagle słyszę:

– A nic, tak tylko pytam. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

Wtedy już byłem pewien, że ognisko, które odkryłem, nie było jedyne, że to nie był izolowany wybuch epidemii. Rozłączyłem się szybko i zadzwoniłem do córki w Guangzhou.

Jej mąż pracował w państwowej spółce telekomunikacyjnej i co najmniej tydzień w miesiącu spędzał za granicą. Powiedziałem jej, że byłoby dobrze, gdyby następnym razem wybrała się razem z nim, zabrała wnuczkę i nie śpieszyła się z powrotem. Nie miałem czasu wyjaśniać powodów, bo sygnał zanikł, zapewne zagłuszony przez nadlatujące śmigłowce z „Ministerstwa Zdrowia”. Ostatnie, co zdołałem jej powiedzieć, to: „Nie martw się, wszystko będzie dobrze”.

Kwang Jing-Shu został aresztowany przez MBP i uwięziony bez przedstawienia formalnych zarzutów. Zanim zdołał uciec z porzuconego więzienia, epidemia rozszerzyła się daleko poza granice Chin.

LHASA, LUDOWA REPUBLIKA TYBETU

Najludniejsze miasto świata wciąż dochodzi do siebie po zaskakujących wynikach zeszłotygodniowych wyborów powszechnych. Socjaldemokraci zmiażdżyli Partię Lamaistyczną i ulice wciąż pełne były świętujących tłumów. Z Nurym Televadim spotkałem się w zatłoczonej ulicznej kawiarni. Chwilami musieliśmy przekrzykiwać radosny wielkomiejski gwar, żeby się nawzajem usłyszeć.

– Przed wybuchem epidemii przemyt drogą lądową nie był popularnym zajęciem. Załatwianie paszportów, fałszywych autobusów turystycznych, nawiązywanie kontaktów i organizowanie ochrony po drugiej stronie granicy zajmowało mnóstwo czasu i kosztowało dużo pieniędzy. Dwie jedyne naprawdę opłacalne trasy wiodły do Tajlandii i Myanmaru. Stamtąd, gdzie mieszkałem, z Kashi, można było udać się co najwyżej do republik postsowieckich. Nikt tam nie chciał chodzić i dlatego z początku wcale nie byłem shetou5. Zajmowałem się importem: nieprzetworzone opium, surowe diamenty, dziewczęta, chłopcy; cokolwiek, czego któreś z tych zakichanych państewek miało akurat w nadmiarze. Zaraza przewróciła wszystko do góry nogami. Nagle, po latach przymierania głodem, nie mogliśmy się opędzić od ofert, i to nie tylko od liudong renkou6, ale także od, jak to się u was mówi, ludzi ustawionych. Przychodzili do mnie yuppie, prywatni farmerzy, nawet urzędnicy niskich szczebli administracji państwowej. To byli ludzie, którzy sporo ryzykowali. Nie obchodziło nas, dlaczego chcą iść. Dla nas liczyło się tylko to, że chcą.

– Wiedzieliście, przed czym uciekają?

– Słyszeliśmy plotki. Zresztą nawet w Kashi mieliśmy miejscowy wybuch zarazy, ale rząd szybko wyciszył sprawę. Domyślaliśmy się jednak, wiedzieliśmy, że coś jest nie tak.

– Czy rząd nie próbował was zlikwidować?

– Oficjalnie tak. Oczywiście, że próbowali. Zaostrzono kary za przemyt, wzmocniono patrole graniczne. Nawet rozstrzelano paru shetou, publicznie, dla przykładu. Gdyby ktoś nie znał całej historii, nie widział tego wszystkiego od naszej strony, to mógłby pomyśleć, że rząd przeprowadził kolejną efektywną kampanię walki z przestępczością graniczną.

– A jednak twierdzi pan, że tak nie było?

– Ja mówię tylko, że zbudowałem fortuny wielu ludziom: pogranicznikom, biurokratom, policjantom, a nawet burmistrzowi. To wciąż były dobre czasy dla Chin, gdy najlepszym sposobem oddawania czci Przewodniczącemu Mao było oglądanie jego podobizny na jak największej ilości stujuanowych banknotów.

– Panu się to udawało?

– Nie tylko mnie. To był boom gospodarczy dla całego Kashi. Szło przez nas dziewięćdziesiąt, może nawet sto procent lądowego przemytu na zachód. I nawet część lotniczego.

– Lotniczego?

– Eee, drobiazgi. Transport lotniczy był w mojej działalności jedynie marginesem prawdziwego biznesu, wysłałem ledwie kilku renshe samolotami transportowymi do Rosji i Kazachstanu. Takie tam... partaninki na boku. Nie to, co na wschodzie, w Guangdongu czy Jiangsu, skąd odlatywały tysiące ludzi tygodniowo.

– Mógłby pan o tym powiedzieć coś więcej?

– We wschodnich prowincjach przemyt drogą powietrzną stał się wielkim przemysłem. Tam byli bogaci klienci, którzy mogli sobie pozwolić na rezerwowanie z wyprzedzeniem pakietów turystycznych, na prawdziwe wizy turystyczne pierwszej klasy. Tacy wysiadali z samolotów w Londynie, Rzymie czy San Francisco, meldowali się w pierwszorzędnym hotelu, zwiedzali miasto, a dopiero potem rozpływali się bez śladu. Tam krążyły olbrzymie pieniądze. Zawsze chciałem mieć działkę w biznesie lotniczym.

– Ale co z epidemią? Nie było wpadek?

– To dopiero później, po locie 575. Z początku wśród uciekinierów nie było wielu zainfekowanych, a jeżeli nawet, to w początkowej fazie choroby. Lotniczy shetou byli bardzo ostrożni. Jeśli ktokolwiek zdradzał oznaki zaawansowanej infekcji, nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. Chronili własny biznes, to proste. Złota zasada głosiła, że kto nie zdoła zrobić w balona własnego shetou, nie ma szans przed zagranicznym urzędnikiem imigracyjnym. Trzeba było wyglądać i zachowywać się jak osoba całkowicie zdrowa, ale nawet wtedy to zawsze był wyścig z czasem. Przed aferą lotu 575 słyszałem tylko o jednej takiej sytuacji. To był bogaty biznesmen z żoną. On był pokąsany, ale to był jeden z tych przypadków „opóźnionego zapłonu”, gdy infekcja ominęła większe naczynia krwionośne. Myślę, że im się zdawało, iż na Zachodzie jest na to lekarstwo. Wielu zakażonych tak myślało. Wygląda na to, że zdążyli akurat dotrzeć do zamówionego pokoju hotelowego w Paryżu, gdy on zaczął gorączkować. Żona chciała wołać hotelowego doktora, on jej nie pozwolił, bo się bał, że ich deportują. Kazał jej uciekać, i to natychmiast, zanim zapadnie w śpiączkę. Z tego, co słyszałem, posłuchała go. Personel hotelowy dopiero po dwóch dniach jęków i skowytu za zamkniętymi drzwiami zdecydował się zignorować wywieszkę „Nie przeszkadzać” i obsługa weszła do pokoju. Nie wiem, czy to naprawdę był początek epidemii paryskiej, ale tak to mogło wyglądać.

– Powiada pan, że nie wezwali doktora w obawie przed deportacją. To po co w ogóle szukali lekarstwa na Zachodzie?

– Pan naprawdę nie rozumie, jak to jest być uchodźcą, prawda? Ci ludzie byli zdesperowani. Dostali się w pułapkę między własnym zakażeniem i chorobą a łapankami i „leczeniem”, jakie miał dla nich ich własny rząd. Gdyby pan miał bliskiego, członka rodziny, dziecko, które zostałoby zainfekowane, i usłyszał, że w innym kraju istnieje choć cień nadziei, to czy nie uczyniłby pan wszystkiego, byle się tam dostać? Nie chciałby pan wierzyć w to, że jest nadzieja?

– A ta żona? Mówił pan, że rozpłynęła się wraz z resztą renshe?

– Tak było zawsze, nawet przed wybuchem epidemii. Część zatrzymywała się u rodzin, inni u znajomych. Wielu biedniejszych musiało odpracowywać bao7 dla lokalnej triady. A większość po prostu zniknęła wśród najniższych warstw społeczeństwa kraju, do którego się przenieśli.

– W dzielnicach biedoty?

– Jeśli tak chce je pan nazywać. Gdzie może być lepsze miejsce na kryjówkę, jeśli nie wśród ludzi, których istnienia nikt nie chce zaakceptować? A z jakiego innego powodu tak wiele slumsów w miastach najbogatszych krajów świata stało się ośrodkami lokalnych wybuchów epidemii?

– Powiada się, że to shetou rozpowszechniali mit o rzekomym cudownym leku dostępnym za granicą.

– Niektórzy tak.

– A pan?

[Dłuższe milczenie]

– Nie.

[Kolejna chwila milczenia]

– Jak lot 575 zmienił przemyt drogą powietrzną?

– Zaostrzono ograniczenia, ale tylko w niektórych krajach. Lotniczy shetou byli ludźmi ostrożnymi, ale jednocześnie pomysłowymi. Krążyło wśród nich stare przysłowie: „Każdy dom bogacza ma wejście dla służby”.

– Co to znaczy?

– Jeśli w zachodniej Europie zaostrzono bezpieczeństwo, trzeba spróbować przez wschodnią. Jeśli nie wpuściły cię Stany Zjednoczone, wjedź przez Meksyk. Jestem pewien, że te zaostrzenia pozwalały bogatszym białym krajom poczuć się bezpieczniej, mimo że już miały na swoim terytorium ogniska epidemii. Ale transport lotniczy to nie moja działka, zajmowałem się głównie przemytem drogą lądową do krajów Azji Środkowej.

– Tam było łatwiej się dostać?

– Łatwiej? Oni nas normalnie na kolanach błagali, żeby z nimi robić interesy. Ich kraje były w takim stanie upadku, a ich urzędnicy tak skorumpowani, że praktycznie sami wypełniali za nas papiery na granicy – w dodatku za takie grosze, że ledwie się to czuło przy wypłacie. Mieli tam nawet shetou, czy jak to się tam w tym ich barbarzyńskim bełkocie nazywało, którzy przemycali tych ludzi dalej, przez postsowieckie republiki w głąb Rosji, do Indii, a nawet do Iranu. Zresztą nigdy mnie nie obchodziło, dokąd idzie ten czy inny renshe. Moim zadaniem było zebrać ludzi, przeprowadzić ich przez granicę, i tyle. Gdy w paszportach lądował ostatni stempel, a ostatni samochód przejechał na drugą stronę szlabanu, pozostawało mi tylko opłacić strażników i odliczyć swoją dolę.

– Widział pan wielu zainfekowanych?

– Z początku nie. To świństwo za szybko postępowało, a transport lądowy to nie przerzut lotniczy. Podróż do Kashi trwała nawet kilka tygodni, a z tego, co słyszałem, nawet najbardziej opornie postępujące zakażenie potrzebowało ledwie kilku dni, by pokazały się objawy. Zainfekowani klienci zazwyczaj reanimowali się gdzieś po drodze, a tam wyłapywała ich miejscowa milicja. Później, gdy liczba infekcji wzrosła i milicja nie nadążała wyłapywać chorych, zaczęli się pojawiać w moich grupach.

– Czy byli niebezpieczni?

– Rzadko. Rodziny zwykle same ich wiązały i kneblowały. Czasem widywało się coś z tyłu samochodu, słychać było ciche jęki spod sterty ubrań czy koców. Innym razem coś bębniło od środka w bagażniku czy, jak później, z drewnianych pak z otworami do oddychania na pace furgonetek. Otwory do oddychania... Ci ludzie naprawdę nie mieli pojęcia, co się dzieje z ich bliskimi.

– A pan wiedział?

– No, wtedy już tak. Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że próba wyjaśnienia im tego jest z góry skazana na niepowodzenie. Brałem swoje pieniądze i wysyłałem ich w drogę. Miałem farta – nigdy nie musiałem się borykać z problemami przemytu drogą morską.

– To było trudniejsze?

– I bardziej niebezpieczne. Moi wspólnicy z prowincji nadmorskich musieli się liczyć z możliwością, że jeden zainfekowany lub chory może im zarazić cały ładunek.

– I co wtedy robili?

– Słyszałem o różnych rozwiązaniach problemu. Czasem statki przybijały do jakiegoś odległego zakątka wybrzeża, wszystko jedno jakiego kraju, i tam rozładowywały zainfekowanych renshe wprost na plażę. Ale słyszałem też o kapitanach, którzy potrafili po prostu wyrzucić cały zagrożony ładunek za burtę na pełnym morzu. To by wyjaśniało wielką liczbę nurków i pływaków, którzy zaginęli bez śladu na początku epidemii, i te liczne przypadki, w których ludzie opowiadali o zombie wychodzących na brzeg z wody. Ja w każdym razie nie miałem takich kłopotów.

Tylko raz miałem podobny przypadek, i to właśnie on mnie przekonał, że czas zwijać interes. To była ciężarówka, stary rzęch. Z naczepy słychać było jęki, dziesiątki pięści tłukły od wewnątrz w poszycie, cała chłodnia dosłownie chwiała się na boki. W szoferce jechał bardzo bogaty bankier inwestycyjny z Xi'an. Zarobił krocie na skupowaniu zadłużenia amerykańskich kart kredytowych. Stać go było na wykupienie ewakuacji dla całej, bardzo licznej rodziny. Jego garnitur od Armaniego był pognieciony i wystrzępiony, twarz miał podrapaną, a w oczach widać było ten szalony ogień, który tamtymi czasy często widywaliśmy w źrenicach zdesperowanych ludzi. Kierowca był, jak ja, człowiekiem biznesu, a w jego oczach można było jedynie wyczytać niepewność, czy warto dalej tak ryzykować dla pieniędzy, które za chwilę mogą stracić wartość. Dałem mu ekstra pięć dych rabatu i życzyłem szczęścia. Nic więcej nie byłem w stanie dla niego zrobić.

– Dokąd jechała ta ciężarówka?

– Do Kirgistanu.

METEORA, GRECJA

Słynne klasztory wyryte są w stromych, niedostępnych skałach, niektóre budynki stoją na szczycie niemal pionowych, wysokich, kamiennych filarów. Powstały jako pustelnie mnichów uchodzących przed prześladowaniami z rąk otomańskich Turków, lecz doskonale sprawdziły się także kilka stuleci później, jako schronienie przed żywymi trupami. Zbudowane już po wojnie łatwo podnoszone drewniane i metalowe schody powstały dla turystów i pielgrzymów, znów coraz liczniej odwiedzających to miejsce. W ostatnich latach Meteora stała się popularnym miejscem odwiedzin przez przybyszów z obu tych grup. Jedni szukają duchowej pociechy i oświecenia, inni po prostu spokoju. Stanley MacDonald należy do tych ostatnich. Weteran niemal wszystkich kampanii ostatniej wojny prowadzonych na terenie jego rodzimej Kanady, pierwszy raz zobaczył żywego trupa w czasie zupełnie innej wojny, gdy jego III batalion Kanadyjskiego Pułku Lekkiej Piechoty Księżniczki Patrycji brał udział w walce z przemytem narkotyków w Kirgistanie.

– Proszę nas nie mylić z Zespołami Alfa amerykańskich sił specjalnych. To było na długo przedtem, zanim je wysłano, na długo przed Paniką, przed ogłoszeniem izraelskiej kwarantanny, nawet jeszcze przed pierwszym publicznym atakiem epidemii w Kapsztadzie. To było na samym początku fazy rozprzestrzeniania się infekcji, jeszcze zanim ktokolwiek wiedział, co się święci. Nasze zadanie było czysto wojskowej, konwencjonalnej natury: niszcząc plantacje opium i haszyszu, uderzać w ekonomiczne podstawy organizacji terrorystycznych. Na tej kamienistej pustyni trafialiśmy jedynie na handlarzy, bandytów i najemnych pracowników, którzy próbowali z czegoś utrzymywać rodziny. Tylko tego się spodziewaliśmy, i tylko na to byliśmy przygotowani.

Wejście do tej groty było łatwe do znalezienia. Na miejsce doprowadził nas krwawy ślad od karawany. Od razu było widać, że coś tu nie gra. Żadnych ciał. Tutejsze rywalizujące gangi i plemiona zawsze zostawiają na wierzchu zwłoki, często okaleczone, jako ostrzeżenie dla intruzów. A tu było tylko mnóstwo krwi, krwi i skrawków brązowego, gnijącego mięsa, a jedyne ciała, jakie znaleźliśmy, należały do jucznych mułów. One nie zostały zastrzelone, ale wyglądały na zagryzione, jakby przez jakieś dzikie zwierzęta. Miały rozerwane brzuchy, a ich ciała usiane były śladami ugryzień. Doszliśmy w końcu do wniosku, że to musiała być sfora bezpańskich, zdziczałych psów. Mnóstwo ich, wielkich i niebezpiecznych jak arktyczne wilki, uganiało się po dolinach.

Zagadką były też nietknięte juki z towarem i rzeczy walające się wszędzie wokół. Bo nawet jeśli to nie były porachunki gangów, tylko waśnie na tle religijnym czy etnicznym, albo jakim tam jeszcze, to nikt przy zdrowych zmysłach nie zostawia w piasku na pustyni pięćdziesięciu kilogramów pierwszorzędnego, surowego Bad Browna8, sprawnych karabinów automatycznych czy drogich przedmiotów osobistych w rodzaju zegarków, odtwarzaczy minidysków lub profesjonalnych zestawów do nawigacji satelitarnej. Cudów nie ma! To naprawdę musiały być wilki, tak przynajmniej wtedy sądziliśmy...

Krwawy ślad wiódł w górę ścieżki, od miejsca masakry w wadi. Mnóstwo krwi. Nikt, kto stracił tyle juchy, nie byłby już więcej w stanie się podnieść. A jednak ten człowiek w jakiś sposób tego dokonał. Nikt go nie uleczył. Nie było żadnych dodatkowych śladów, tylko jego. Z tego, co mogliśmy wywnioskować ze śladów, ten człowiek biegł i krwawił, a w końcu potknął się i upadł jak długi, dosłownie na twarz. Znaleźliśmy odcisk zakrwawionej twarzy w piasku. A potem, w jakiś cudowny sposób, zamiast się udusić tym piaskiem czy wykrwawić na śmierć, po prostu jakiś czas poleżał, a potem wstał i poszedł dalej. Te nowe ślady bardzo się jednak różniły od starych. Były znacznie bliżej siebie, teraz szedł powoli. Wyraźnie powłóczył prawą stopą, i pewnie dlatego zgubił z niej w końcu but – stary, znoszony koszykarski nike z wysoką cholewką. Ślady te były spryskane jakimś płynem. Nie krwią, w każdym razie nie ludzką. To były zastygłe kropelki jakiejś czarnej, połyskującej substancji, której żaden z nas nie był w stanie rozpoznać. Szliśmy po tych śladach i zaprowadziły nas prosto do wejścia do jaskini.

Nikt nas stamtąd nie ostrzelał, nie było żadnej reakcji na nasze przybycie. Tunel wejściowy nie był zabarykadowany, za to od razu zaczęliśmy znajdować zwłoki ludzi rozerwanych przez ich własne miny, chroniące niegdyś wejście. Wyglądało to tak, jakby zginęli, próbując uciec, wydostać się stamtąd za wszelką cenę.

Dalej we wnętrzu znaleźliśmy pierwsze ślady strzelaniny, lecz to nie była wymiana ognia, bo strzelała tylko jedna strona. Wszystkie ślady po pociskach były na tej samej ścianie. Tylko że tam nie było żadnego trupa, za to po stronie, skąd strzelano... Tam leżeli strzelcy. Wszyscy rozerwani na sztuki. Ale nie granatami czy minami. Oni zostali po prostu rozszarpani... Mieli pourywane kończyny, połamane, obgryzione kości. W jednej dłoni brakowało palca. Znalazłem go po drugiej stronie pieczary, gdzie leżało jedyne nieokaleczone ciało nieuzbrojonego człowieka, trafione ponad stu pociskami, z których kilka oderwało mu szczyt czaszki. Ten palec tkwił między jego szczękami.

Każda z kolejnych sal jaskini była świadkiem podobnej historii. Rozbite barykady, porozrzucana broń, poszarpane ciała. Jedyne w miarę całe ciała miały zawsze ślad po trafieniu w głowę. Te trupy miały wzdęte brzuchy, pękające od nadmiaru świeżo ogryzionego mięsa, przeżutej mięsnej pulpy, wylewającej się z gardeł i rozpłatanych kiszek. Z analizy krwawych smug i odcisków stóp, łusek i śladów po pociskach można było wywnioskować, że cały incydent zaczął się w izbie chorych.

Znaleźliśmy tam kilka łóżek, wszystkie zakrwawione. Pod ścianą znaleźliśmy bezgłowe zwłoki, chyba doktora – tak go w każdym razie nazwaliśmy. Leżał na podłodze obok łóżka ze skotłowaną, zaplamioną pościelą. Pod łóżkiem leżał but: znoszony koszykarski nike z lewej nogi.

Jeden z tuneli, które sprawdzaliśmy, zawalił się po eksplozji miny. Ze sterty kamieni sterczała ręka. Dla kawału złapałem za nią, żeby przybić piątkę z trupem. Natychmiast poczułem, że dłoń się zaciska, a jej stalowy uścisk o mało nie połamał mi palców. Szarpnąłem ręką i próbowałem ją wydostać, ale bez skutku. Zaparłem się nogami i szarpnąłem raz jeszcze. Spod sterty wysunęło się ramię, a potem głowa, z groteskową, poszarpaną twarzą, w której błyszczały wielkie, szeroko otwarte oczy i szare wargi. Za chwilę pojawiła się jeszcze druga ręka, a kiedy pojawiły się łopatki, miałem dość i chciałem uciekać. Szarpnięcie zbiło mnie z nóg i górna połowa tego czegoś upadła na mnie. Dolna połowa ciała pozostała pod kamieniami, z górną łączyły ją tylko ciągnące się po ziemi wnętrzności. Ten tors wciąż się poruszał, wciąż mnie trzymał, próbował wciągnąć moją rękę do ust. Podrzuciłem drugą ręką karabin i nacisnąłem spust.

Seria poszła górą, trafił tylko jeden pocisk, który wszedł pod szczękę od tyłu i rozprysnął mózg po suficie. Byłem w tym tunelu zupełnie sam, nie było żadnych świadków...

[Chwila przerwy w relacji].

– Po powrocie do Edmonton napisali mi w historii choroby, że to był skutek „wystawienia na działanie nieznanej substancji chemicznej” lub reakcja alergiczna na szczepienia ochronne. Dołożyli mi do tego PTSD9 i pozbyli się kłopotu, uznając, że potrzebuję długiego odpoczynku i „obserwacji”.

„Obserwacja”. Tak się to nazywa, gdy dotyczy swoich. Bo jeńców po prostu się puszkuje i przesłuchuje, a nie „obserwuje”. Uczyli nas, jak się opierać wrogowi, jak unikać prania mózgu po wzięciu do niewoli, jak chronić ducha i umysł przed podstępnymi zakusami przeciwnika. Ale nikt nas nie uczył, jak stawiać opór swoim, którzy chcą ci „pomóc zaakceptować prawdę”. Nie dali rady mnie złamać. To ja sam się złamałem. Ja naprawdę cholernie chciałem im uwierzyć i chciałem, żeby mi w tym pomogli. Byłem dobrym żołnierzem, znakomicie wyszkolonym, doświadczonym. Wiedziałem, co potrafię zrobić bliźnim, no i co oni potrafią zrobić mi, jeśli nie będę dość szybki. Myślałem, że byłem gotów na wszystko. Tylko kto przy zdrowych zmysłach mógł się spodziewać czegoś takiego?

AMAZONIA, BRAZYLIA

Na miejsce dotarłem z zawiązanymi oczyma, bym nie mógł zdradzić kryjówki moich „gospodarzy”. Obcy nazywają ich Yanomami, „Zawzięci Ludzie”, i nie wiadomo, czy wynika to z ich rzekomo wojowniczej natury, czy z tego, że swoją nową wioskę zawiesili wśród szczytów najwyższych drzew, co pozwoliło im przetrwać kryzys nie gorzej – jeśli nie lepiej – niż większości uprzemysłowionych narodów. Do końca nie dowiedziałem się, czy Fernando Oliveira, wyniszczony narkotykami biały „z krawędzi świata”, jest ich gościem, maskotką czy więźniem.

– Nadal byłem lekarzem, przynajmniej tak sobie mówiłem. Pewnie, miałem kupę szmalu, i z każdą chwilą bogaciłem się jeszcze bardziej, ale pracowałem na te pieniądze, stosując wiedzę medyczną i operując. Nie ograniczałem się tylko do operowania nosków nastolatkom i przyszywania sudańskich kusiek transseksualnym gwiazdom telenowel10. Nadal byłem lekarzem, nadal pomagałem ludziom, i skoro nadętym hipokrytom z Północy wydawało się to „niemoralne”, to po jaką cholerę ich współobywatele walili do mnie drzwiami i oknami?

Paczka przyjechała z lotniska na godzinę przed przybyciem pacjenta, zapakowana z lodem w plastikową piknikową lodówkę. O, serca trafiały się bardzo rzadko. To nie jakaś tam przyziemna rąbanka w rodzaju wątroby, skóry na przeszczepy czy nerek, których można było mieć na kilogramy z każdego szpitala albo kostnicy, odkąd wprowadzono prawo o „zgodzie dorozumianej” na pobranie organu do przeszczepu.

– Czy organ nie był przebadany?

– Niby na co? Żeby coś wykryć, trzeba wiedzieć, czego się szuka. O Chodzącej Zarazie nic wtedy nie wiedzieliśmy. Owszem, zwykle pilnowaliśmy się, żeby pacjentowi nie wszczepić jakiegoś konwencjonalnego świństwa, jakiegoś HIV czy czegoś takiego. Tym razem nawet na to nie było czasu.

– Dlaczego?

– Bo leciało z daleka. Organów nie można trzymać w lodzie w nieskończoność. Z tym sercem i tak zdrowo przeginaliśmy...

– Skąd ono było?

– Z Chin. Chyba. Mój pośrednik działał w Macau. Ufaliśmy mu. Nigdy nas nie zawiódł. Jak mówił, że towar jest czysty, można mu było wierzyć na słowo. Zresztą, jakie miałem inne wyjście? On wiedział, czym to pachnie, ja wiedziałem, i pacjent też. Herr Muller poza normalną chorobą serca miał rzadką wadę genetyczną: dekstrokardię z odwróceniem trzewi. Wie pan, o czym mówię? Organy wewnętrzne są jakby lustrzanym odbiciem normalnej sytuacji, wątroba po lewej, serce po prawej itd. Rozumie pan teraz, że sytuacja była jedyna w swoim rodzaju. Nie mogliśmy mu po prostu wszczepić byle serca tyłem naprzód. Tak się nie da, to nie działa w ten sposób. Potrzeba było świeżego organu od zdrowego, młodego dawcy z taką samą, ekstremalnie rzadką wadą genetyczną. Gdzie, jak nie w Chinach, można było mieć takie szczęście?

– A to było szczęście?

– Konieczność. Zresztą, co mnie to obchodzi? Zadzwoniłem do pośrednika, powiedziałem, czego mi trzeba, a po trzech tygodniach dostałem e-maila z tematem „Mam to, co trzeba”.

– A więc pan go zoperował.

– Nie, ja tylko asystowałem. Transplantację wykonał doktor Silva, słynny chirurg, który przeprowadzał głośne operacje w Hospital Israelita Albert Einstein w São Paulo. Arogancki bękart, nawet jak na kardiochirurga. Moje ego strasznie cierpiało, a to dlatego, że musiałem pracować z nim... A raczej pod nim. Sukinsyn traktował mnie jak byle asystenta na pierwszym roku stażu. No ale co miałem zrobić? Herr Muller potrzebował nowego serca, a mój dom na plaży potrzebował jacuzzi.

Herr Muller nie wybudził się już z narkozy. Pierwsze symptomy wystąpiły już wtedy, gdy leżał w sali pooperacyjnej, ledwie zdążyliśmy go pocerować. Temperatura, tętno, saturacja... Zacząłem się bać, i to tak, że nawet mój uczony kolega poczuł się w obowiązku wyjaśnić mi sytuację. Powiedział, że to albo normalna reakcja organizmu na leki immunosupresyjne podane przy przeszczepie, albo schorowany sześćdziesięciosiedmiolatek z nadwagą po prostu nie najlepiej znosi wykonanie na nim jednej z najcięższych operacji, jakie zna medycyna. Jeszcze tylko brakowało, żeby mnie poklepał na pocieszenie po główce, fiut jeden. Kazał iść do domu, wziąć prysznic, przespać się, zadzwonić po jakąś dupeczkę, albo i dwie, i odprężyć się, a on tu zostanie, przypilnuje pacjenta, i gdyby działo się coś niepokojącego, to zadzwoni. I co sobie mogłem pomyśleć? Może to rzeczywiście reakcja na OKT3, a może po prostu przypękałem... To była moja pierwsza transplantacja serca, skąd miałem wiedzieć, co jest normalne, a co nie? Ale... No nie wiem, coś mnie niepokoiło i ostatnie, czego chciałem w tej chwili, to był sen. Zrobiłem to, co zrobiłby każdy dobry lekarz na moim miejscu: poszedłem w tango. Piłem, tańczyłem, a ktoś, czy też coś, bo ścisk był taki, że nawet nie widziałem, robił mi różne przyjemne rzeczy. Na początku nawet nie zdawałem sobie sprawy, że to, co wibruje w mojej kieszeni, to telefon. Chyba z godzina minęła, zanim w końcu odebrałem. To była Graziela, moja rejestratorka. Powiedziała, że Herr Muller zapadł godzinę temu w śpiączkę. Siedziałem już w samochodzie, zanim skończyła ostatnie słowo. Przez pół godziny jazdy do kliniki kląłem bez przerwy Silvę i siebie. A więc miałem powód do niepokoju! A więc miałem rację! Powie pan pewnie, że to ego, ale cieszyła mnie perspektywa ujrzenia tego błota, które skala teflonową reputację doktora Silvy – nawet jeśli zdawałem sobie sprawę, że i ja się w nim umoczę.

Gdy przyjechałem, Graziela próbowała uspokoić rozhisteryzowaną Rosi, jedną z moich pielęgniarek. Nie mogła sobie poradzić, więc przyszła kolej na moje nieco bardziej staroświeckie metody. Zdzieliłem ją na odlew i uspokoiła się natychmiast. Zacząłem się dopytywać, co się tu, u diabła, dzieje? Dlaczego chodzi w pokrwawionym fartuchu? Gdzie jest doktor Silva? Dlaczego pacjenci chodzą po korytarzu? Kto, do cholery, wali w te drzwi, i dlaczego?!

Roztrzęsiona kobieta opowiedziała mi, że w pewnej chwili Herr Muller zszedł. Nagle i bez żadnej zapowiedzi. Po prostu pulsująca dotąd na monitorze linia stała się płaska. Rzucili się go reanimować, a on wtedy otworzył oczy i ugryzł doktora Silvę w rękę. Zaczęli się mocować, Rosi próbowała pomóc Silvie, ale o mało co sama nie została ugryziona. Kobieta spanikowała, wybiegła z pokoju i zamknęła za sobą drzwi na klucz, zostawiając tam Silvę.

Z trudem się nie roześmiałem. To było po prostu śmieszne. Może nasz supermen coś pomylił, postawił błędną diagnozę, jeśli to w ogóle możliwe. A może pacjent wybudził się przedwcześnie i w otępieniu próbował wstać, opierając się na Silvie? No przecież musiało być jakieś racjonalne wytłumaczenie... Ale, z drugiej strony, widziałem te czerwone plamy na fartuchu i słyszałem stłumione dźwięki z pokoju Herr Mullera, który w końcu przestał się dobijać do drzwi. Wróciłem do samochodu po pistolet, bardziej żeby uspokoić Grazielę i Rosi niż samego siebie.

– Nosił pan broń?

– Człowieku, przecież to było w Rio! A co, miałem na golasa chodzić? Poszedłem do pokoju Herr Mullera, zapukałem kilka razy. Żadnej odpowiedzi. Zawołałem go po nazwisku, potem Silvę. Znów nikt nie odpowiedział. Zauważyłem strużkę krwi wypływającą spod drzwi. Przekręciłem klucz i wszedłem do środka. Cała podłoga była zalana krwią. Silva leżał nieruchomo w przeciwległym rogu pokoju, a nad nim kucał Muller, wystawiając ku mnie te swoje tłuste, blade, pokryte kłakami futra plecy. Już nie pamiętam, w jaki sposób zwróciłem jego uwagę na siebie – zawołałem go, zakląłem czy po prostu stałem nieruchomo, aż sam mnie zauważył. Muller odwrócił się i zobaczyłem skrawki krwawiącego mięsa wypadające mu z kącików otwartych ust. Zauważyłem, że klamerki na szwach puściły i z ziejącej rany, otwartej w głąb klatki piersiowej, zamiast krwi sączy się jakiś gęsty, czarny, galaretowaty płyn. Niepewnie stanął na równe nogi i ruszył ku mnie, powłócząc stopami.

Podniosłem pistolet, celując prosto w to jego nowe serce. To był desert eagle, izraelska armata, wielka i szpanerska – dlatego go wybrałem, dla lansu. Chwalić Boga, nigdy z niego nawet do tej pory nie strzeliłem. Nie byłem przygotowany na to, co ta cholera robi ze strzelcem. Ręce mi się trzęsły, sam nie wiem, kiedy padł strzał.

Spudłowałem jak cholera, pocisk dosłownie urwał mu głowę. Nawet nie wiedziałem, jaki ze mnie farciarz, że tak akurat wyszło. Głupi ma zawsze szczęście. Stałem tam jak idiota, trzymając przed sobą pistolet, i nawet nie czułem ciepła płynącego wzdłuż nóg, gdy puściły mi zwieracze. Teraz była moja kolej na policzkowanie. Graziela musiała mnie strzelić w pysk kilka razy, zanim odzyskałem zmysły i mogłem zadzwonić po policję.

– Został pan aresztowany?

– Coś pan? Przecież to byli moi wspólnicy. Niby skąd ja miałem te wszystkie lewe organy do przeszczepów, jak pan myśli? Nie poradziłbym sobie nigdy z załatwieniem tej całej sprawy bez nich, nie ma mowy. Oni byli w tym doskonali. Przekonali pozostałych pacjentów, że to był atak na klinikę jakiegoś krwiożerczego maniaka, który zabił doktora Silvę i Herr Mullera. Dopilnowali też, żeby nikt z personelu nie pisnął nic, co by mogło podważyć tę wersję.

– A co z ciałami?

– Silvę wpisano do rejestru jako ofiarę napadu. Nie mam pojęcia, co zrobili z ciałem, może podrzucili gdzieś na boczną uliczkę w Mieście Boga, jako ofiarę walk gangów narkotykowych. Mam nadzieję, że go po prostu spalili albo zakopali... Głęboko.

– Myśli pan, że...

– Nie wiem. Kiedy umierał, jego mózg był nienaruszony. Jeśli nie był w worku na ciało albo grunt nie był dość twardy... Ile mogło mu zająć wykopanie się?

– A pan Muller?

– Żadnych wyjaśnień nie udzielono ani wdowie, ani austriackiej ambasadzie. Cóż, jeszcze jeden turysta, który nie zachował wystarczającej ostrożności w niebezpiecznym mieście. Nie mam pojęcia, czy Frau Muller uwierzyła, czy może próbowała się czegoś dowiedzieć. Prawdopodobnie nigdy się nie dowiedziała, jakie miała cholerne szczęście.

– Na czym miałoby polegać to szczęście?

– Żarty sobie pan stroi? A jakby się nie reanimował u mnie w klinice? Jakby udało się jej dowieźć go z powrotem do domu?

– To było możliwe?

– Oczywiście, że tak! Proszę się zastanowić. Ponieważ źródłem infekcji było samo serce, wirus miał szybki i bezpośredni dostęp do krwioobiegu i zapewne dotarł do mózgu w kilka sekund po transplantacji. Gdyby to było cokolwiek innego – nerka, wątroba, przeszczep skóry – to droga wirusów do mózgu byłaby znacznie dłuższa, zwłaszcza gdyby było ich bardzo mało.

– Ale dawca...

– Mógł się jeszcze nie reanimować w pełni. A może był dopiero świeżo zainfekowany? To mogło być wczesne stadium, z minimalną ilością wirusów. I co wtedy? Wkłada się taki organ do innego ciała, a zanim krwioobieg wypłukałby wirusa i zaniósł go do mózgu, mogły upłynąć dni, albo nawet tygodnie. Do tego czasu pacjent byłby na najlepszej drodze do rehabilitacji, szczęśliwy, zdrowy, prowadzący normalne życie na łonie rodziny.

– Ale przecież ktokolwiek wyjmował te organy...

– Mógł nie mieć pojęcia, z czym miał do czynienia. Ja nie miałem. To był bardzo wczesny okres epidemii, mało kto wtedy zdawał sobie sprawę, co się święci. A nawet gdyby wiedziano, jak na wyższych szczeblach chińskiej armii... Pan chce powiedzieć, że to niemoralne, tak? Proszę pana, mówimy o ludziach, którzy od lat, zanim ktokolwiek usłyszał o zarazie, zarabiali miliony na eksporcie organów z więźniów politycznych, których skazywano na śmierć tylko dlatego, żeby je pobrać. Pan naprawdę myśli, że coś tak nieistotnego, jak jakiś cholerny wirus, miałoby ich powstrzymać od ssania tego złotego cycka?

– Ale jak...

– Serce do przeszczepu pobiera się zaraz po śmierci… A najlepiej, jak dawca jeszcze żyje. To się zdarzało. Wyjmowali organy jeszcze żywemu skazańcowi, żeby zapewnić ich świeżość. No więc, wyjmuje się organ, pakuje w lód i do samolotu. Liczy się już nie każda minuta, ale sekunda. Chiny były największym eksporterem na światowym rynku ludzkich organów do przeszczepów. Kto wie, ile poszło stamtąd w świat zainfekowanych rogówek, przysadek... Matko Boska, a ile zakażonych nerek wysłali?! To tylko organy, a przecież to nie wszystko, co „oddawali” więźniowie. A komórki jajowe, a sperma, a krew? Nie wszyscy Pacjenci Zero byli Chińczykami. Jak inaczej wyjaśnić te historie o ludziach, którzy nagle reanimowali się, ni stąd, ni zowąd, a nigdy nie byli pokąsani? Dlaczego tak wiele lokalnych wybuchów zaczynało się w szpitalach? Przecież chińscy nielegalni imigranci nie chodzili się tam leczyć. Wie pan, ile tysięcy ludzi zostało zainfekowanych w wyniku nielegalnych przeszczepów w tych wczesnych latach epidemii, jeszcze przed Wielką Paniką? Jeśli nawet tylko dziesięć procent zostało zakażonych... No, niech nawet tylko jeden procent...

– Ma pan na to jakieś dowody?

– Nie... Oczywiście, że nie mam. Ale czy to znaczy, że tak nie mogło być? Jak sobie przypomnę, ile ja tego wszystkiego i komu powszczepiałem, tych wszystkich pacjentów z Europy, Arabów, nawet tych nadętych własną moralnością Amerykanów. Myśli pan, że któryś z pana jankeskich rodaków kiedykolwiek zapytał, skąd ma nową nerkę czy trzustkę? Czy to z dzieciaka z Miasta Boga, czy może z chińskiego studenta, któremu się ustrój nie podobał? Żaden nie chciał wiedzieć, żadnego to nie obchodziło. Podpisywaliście tylko te swoje cholerne czeki podróżne, kładliście się pod nóż, a potem wracaliście do cholernego Miami, Nowego Jorku czy gdzie tam jeszcze.

– Próbował pan jakoś ich odszukiwać, ostrzegać?

– Nie, nie próbowałem. Miałem większe zmartwienia. Musiałem ratować nadszarpniętą reputację kliniki, zagłuszyć skandal, odbudować konto i zaufanie pacjentów. Chciałem jak najszybciej zapomnieć o tym, co się stało, a nie prowadzić śledztwo. Zanim pojąłem, że istnieje niebezpieczeństwo, ono już dobijało się do moich frontowych drzwi.

BRIDGETOWN HARBOUR, BARBADOS, FEDERACJA INDII ZACHODNICH

Miałem szukać żaglowca, ale na miejscu okazało się, że i/s Imfingo to rotorowiec – jego „żaglami” były cztery pionowe turbiny wiatrowe, stojące na lśniącym potrójnym kadłubie trimarana. W połączeniu z bateriami protonowych ogniw paliwowych PEM, zamieniających słoną wodę na energię elektryczną, rotory zapewniały niewyczerpane źródło napędu – stąd skrót i/s (Infinity Ship, statek napędzany energią odnawialną) przed nazwą jednostki. I/s to bez dwóch zdań przyszłość żeglugi morskiej, ale na razie, z powodu kosztów budowy, mało kto poza rządami państw może sobie pozwolić na ich budowę i użytkowanie. Imfingo to jednak własność prywatna, a jego kapitanem jest Jacob Nyathi.

– Jestem rówieśnikiem nowej Republiki Południowej Afryki, gdy nastała nowa era po apartheidzie. W tych pełnych euforii dniach rząd obiecywał nie tylko demokrację (wie pan, „jeden człowiek – jeden głos”), ale też pracę i mieszkanie dla wszystkich w kraju. Memu ojcu wydawało się, że to będzie natychmiast, już. Nie rozumiał, że to wszystko strategiczne cele, zamierzone na długie lata, ba, na całe pokolenia poświęcające się ciężkiej pracy. Według niego skoro rząd obiecał, to gdy porzucimy naszą wioskę i przeniesiemy się do miasta, będzie tam na nas czekał piękny nowy dom i wysoko płatna praca. Mój ojciec był prostym człowiekiem, robotnikiem pracującym za dniówki. Nie mogę go winić za brak wykształcenia i marzenia o pięknej przyszłości dla nas, jego rodziny. Na razie jednak doprowadziły nas one do Khayelitsha, jednego z czterech olbrzymich skupisk slumsów opasujących Kapsztad. To było straszne, ciężkie życie w upodlającej, beznadziejnej nędzy. I tam właśnie spędziłem dzieciństwo.

Tej nocy, kiedy się zaczęło, szedłem do domu z przystanku autobusowego. Była prawie piąta rano i właśnie wracałem z pracy. Byłem kelnerem na nocnej zmianie w T.G.I. Friday's w Virginia Wharf. To była dobra noc. Klienci hojnie sypali napiwkami, no i wieści z Pucharu Trzech Narodów sprawiały, że każdy Południowoafrykańczyk, nie tylko kibic rugby, rósł jak na szczudłach. Springboki spuścili manto Nowozelandczykom. Znowu! Byłem tak nabuzowany, że w pierwszej chwili nie dotarło do mnie, iż coś jest nie tak. Zareagowałem instynktownie, a dopiero po chwili usłyszałem strzały. Strzelanina nie była niczym niezwykłym – nie w tej okolicy, nie w tamtych latach. W Khayelitsha demokracja znaczyło: „jeden człowiek – jedna lufa”. Każdy, kto tam mieszkał, musiał wykształcić w sobie zdolność do przeżycia na polu walki, jak doświadczony frontowy żołnierz w długiej wojnie. Mój instynkt był ostry jak brzytwa. Kucnąłem i zacząłem nasłuchiwać, skąd strzelają, jednocześnie szukając w okolicy najtwardszej zasłony, za którą można by się ukryć. Nie było łatwo coś takiego znaleźć. Większość „domów” to były prowizoryczne szałasy, zbite z kawałków drewna osłoniętych blachą falistą, lub arkusze folii przybite do ledwie stojących belek. Co najmniej raz w roku wszystko to szło z dymem, a pociski przelatywały przez całe kwartały z równą łatwością, jak przez powietrze.

Podbiegłem, cały czas pochylony, do zakładu fryzjerskiego, urządzonego w kontenerze. Nie był to może bunkier, ale wystarczy na te parę sekund, zanim strzelanina się skończy. Tylko że ona wcale się nie skończyła. Bitwa, zamiast przygasnąć, raczej się rozwijała. Pistolety, śrutówki, a w końcu ten klekoczący terkot, którego nie zapomni nikt, kto choć raz znalazł się po niewłaściwej stronie lufy: ktoś tam miał kałasznikowa. To trwało już stanowczo zbyt długo, jak na zwykłe porachunki gangów. Usłyszałem jakieś krzyki i poczułem dym. Po chwili usłyszałem nadchodzący tłum, więc wyjrzałem zza rogu kontenera. To były dziesiątki ludzi, większość w piżamach i nocnych koszulach. Wszyscy biegli i krzyczeli:

– Uciekajcie! Ratujcie się! Oni tu idą!

Wokół zapaliły się światła, z szałasów wyłaniały się twarze.

– Co się dzieje? – pytano. – Jacy oni? Dlaczego mamy uciekać? Kto tu idzie?

Pytania zadawały młode twarze. Te starsze po prostu zbierały kilka rzeczy i wynosiły się w noc. Oni mieli inny instynkt przetrwania, z dawnych czasów, gdy byli niewolnikami we własnym kraju. W tamtych czasach każdy wiedział, kto to są „oni” i dlaczego trzeba uciekać.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

1 Cytat z „Czerwonej książeczki” („Cytaty Przewodniczącego Mao”), pochodzący z referatu „Sytuacja i nasza polityka po zwycięstwie w wojnie partyzanckiej przeciw Japonii” z 13 sierpnia 1945 roku.

2 Popularna marka chińskich samochodów z tego okresu.

3 Instytut Chorób Zakaźnych i Pasożytniczych Pierwszego Szpitala Zespolonego przy Akademii Medycznej w Chongqingu.

4 Guokia Anquan Bu: przedwojenne chińskie Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego.

5 Shetou: dosł. „głowa węża”, przemytnik specjalizujący się w przemycie ludzi. Nazwa pochodzi od popularnej nazwy grupy nielegalnych imigrantów – „renshe”, czyli „ludzkiego węża”.

6 Liudong renkou: „płynna ludność”, termin używany w ChRL na określenie specyficznej chińskiej grupy społecznej „bezdomnego proletariatu”, przemierzającej kraj w poszukiwaniu pracy.

7 Bao: dług, który wielu uchodźców zaciągało na ucieczkę.

8 Bad Brown: nazwa handlowa jednego z gatunków opium produkowanego w afgańskiej prowincji Badachszan.

9 PTSD: Post-traumatic Stress Disorder, zespół szoku pourazowego.

10 Przed wojną popularne były historie o karaniu cudzołożników w Sudanie przez obcięcie „narzędzia zbrodni”, które potem sprzedawano na czarnym rynku.

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału

WORLD WAR Z. AN ORAL HISTORY OF THE ZOMBIE WAR

Copyright © by Max Brooks, 2006

Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka

Wydawnictwo s.j., Poznań 2013

Projekt okładki

Dymitr Miłowanow

Ilustracje

Maciej Szajkowski

Liviu Matei

Chris Spooner

ISBN 978-83-778-5391-7

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67

dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com