Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przygoda dwójki bohaterów, których wyprawa przez krainę z bloków doprowadza w sam środek konfliktu. Tylko oni mogą uratować świat.
Podróż w nieznane to dość przerażająca perspektywa, ale Guy i Summer razem mogą wszystko. Niczego się nie boją. Dwójka rozbitków rusza przez niesamowity świat zbudowany z bloków, szukając drogi do domu. Pokonują zamarznięte pustkowia i suche pustynie i wreszcie docierają do wioski. Jej mieszkańcy witają przybyszów przyjaźnie
Guy i Summer osiedlają się tam i chcą poznać swoich nowych przyjaciół. Handlują więc z mieszkańcami i eksplorują okolicę, opracowując kolejne etapy swojej podróży. Jednak żarłoczne moby i niebezpieczne pułapki czyhają na każdym kroku. Wkrótce okaże się, że nowi przybysze będą tu bardziej potrzebni, niż im się na początku wydawało.
Gdy znika jeden ze stałych mieszkańców wioski, wiadomo już, że nad lokalną społeczność nadciąga potężne zagrożenie. I że pojawili się zupełnie nowi wrogowie. Guy i Summer, mądrzejsi o wcześniejsze doświadczenia i silniejsi dzięki wzajemnej współpracy, obmyślają plan, jak ochronić wioskę i ocalić jej mieszkańców.
W świecie Minecrafta liczą się: odwaga, kreatywność i współpraca. To pomaga przetrwać!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 339
Tytuł oryginału: Minecraft. The Village
Opracowanie graficzne: A.D. Eno
Ilustracje na wyklejce: M.S. Corley
Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Beata Kozieł-Kulesza, Renata Jaśtak
Copyright © 2023 by Mojang AB. All rights reserved. Minecraft, the Minecraft logo, the Mojang Studios logo, and the Creeper logo are trademarks of the Microsoft group of companies.
Published in the United States by Random House Worlds, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC, New York.
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
© for the Polish translation by Ewa Ziembińska
ISBN 978-83-287-3182-0
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Dzieciom wojny. Niech Wasze dzieci znają tylko pokój.
Tu Summer, praktyczniejsza towarzyszka Guya. Piszę te słowa, żeby dać mu więcej czasu na przygotowanie sprzętu przed naszą kolejną podróżą. Nie martwcie się, to nadal jest jego opowieść, choć później skrobnę jeszcze jeden kawałek. Podsumuję też wszystkie nowe rzeczy, których ta wyprawa nas nauczyła, bo – tak jak w dwóch poprzednich książkach Guya – było sporo do nauczenia się. A jeśli nie czytaliście poprzednich dwóch książek – cóż, właśnie po to jest to wprowadzenie.
Musicie tylko wiedzieć, że gdy dawno temu Guy wpadł do tutejszego dziwnego, kanciastego świata, całkiem stracił pamięć, a do tego nie miał pojęcia, jak przeżyć. I całą pierwszą książkę spędził na wyspie, ucząc się właśnie tego. Nie chodzi mi tylko o zdobycie ognia czy narzędzi, ale też o poszukiwanie siebie: uczył się myśleć, działać i, no wiecie, być w pełni „rozwiniętym” człowiekiem, że się tak wyrażę. A jego ostatnią życiową lekcją na wyspie było to, że musi iść dalej. „Rozwój nie zaczyna się w strefie komfortu – lubi powtarzać Guy – tylko poza nią”. Więc wyruszył w podróż, by dowiedzieć się czegoś więcej o tym świecie, a może nawet odkryć drogę powrotną do domu. Powiosłował przez morze, natknął się na całkiem nową, zamarzniętą krainę, a w końcu trafił na mnie.
Podobnie jak Guy ja też wpadłam na oślep do „Prosto-Kątanii” (czy jakkolwiek się to miejsce nazywa) i musiałam walczyć o przetrwanie. Tylko że ja nie miałam przy tym żadnych rewolucyjnych przemyśleń. Jak już wspomniałam, jestem raczej praktyczna i konkretna, natomiast Guy ma skłonność do filozofowania i mówienia o wszystkim. Dużo i często.
Nasze pierwsze spotkanie nie poszło gładko. Piekielnie ciężko było nam się uczyć przyjaźni. Lecz dzięki przygodom w moim górskim pałacu i pod nim – w Netherze, staliśmy się nierozłączni. Dlatego kiedy przyszedł czas, by Guy ruszył dalej, podjęłam trudną decyzję i postanowiłam mu towarzyszyć. Właśnie tutaj zaczyna się ta historia, od pierwszych kroków naszej nowej podróży.
Twoja kolej, Guy…
– Idziemy we właściwym kierunku?
Summer zapytała mnie o to, gdy tylko wyszliśmy z jej fortecy we wnętrzu góry. To było dobre pytanie, szkoda tylko, że nie miałem dobrej odpowiedzi.
– Nie wiem. – Wzruszyłem ramionami. – Ale ten kierunek doprowadził mnie do ciebie, więc wydaje się równie dobry jak każdy inny.
Kierowaliśmy się prosto na zachód, brnąc w skrzypiącym śniegu przez tajgę, a lodowaty wiatr wiał nam w plecy.
– Płynąc w tę stronę, trafiłem na swoją wyspę – ciągnąłem – a kiedy wreszcie ją opuściłem i powiosłowałem w tym kierunku, trafiłem na ciebie.
– Nie da się zaprzeczyć. – Summer kiwnęła głową i patrząc na roztaczający się przed nami krajobraz, oznajmiła: – Mamy spory kawałek do pokonania przed nocą.
Nasz plan na pierwszy dzień obejmował przejście tego skrawka tajgi, potem lasu, a później rozbicie obozowiska na jego skraju, zanim ruszymy przez kolejną tajgę. Dzień drugi miał się zakończyć w dżungli, najbardziej oddalonym od bazy miejscu, do którego dotarła Summer. Za dżunglą rozciągało się Nieznane.
Był to prosty plan, do tego całkiem wykonalny, pod warunkiem że nie natrafimy na żadne kłopoty. Ale zaczął padać śnieg, co ograniczyło nam widoczność i ukryło ewentualne wczesnoporanne creepery czy inne nocne moby, którym się poszczęściło i znalazły schronienie w cieniu samotnego drzewa.
Właśnie z tego powodu Summer nie powiedziała nic więcej: nie tylko dlatego, że dała sobie spokój z rozważaniem naszej decyzji (chociaż dała), ale również po to, by się skupić na potencjalnych niebezpieczeństwach. Żyjące na powierzchni moby nie stanowiły w tych okolicach jedynego zagrożenia. Oprócz nich były jeszcze spłachetki cienkich, zamaskowanych „śniegołapek”, takich jak ta, w którą wpadłem pierwszej nocy po przybyciu na ten kontynent. Na samą myśl zadygotałem – zakryty dół, lodowate jeziorko, strzelający z ciemności kościotrup.
Większość z tych naturalnych zagrożeń na pewno tu istniała, a oprócz nich prawdopodobnie były jakieś nowe. Świat nieustannie się zmieniał. Odkąd spotkałem Summer, zdarzyło się to co najmniej dwukrotnie. Nowe zwierzęta, nowe rośliny, a w Netherze wręcz całkowicie nowe obszary, które o mało nas nie zabiły.
Czy w tajdze ostatnio zaszły jakieś zmiany? Jeśli tak, to ich nie zauważyliśmy. Ogarnęła nas taka obsesja na punkcie „elektryfikacji” góry za pomocą lamp z redstone, że nawet nie wychodziliśmy się wykąpać w pobliskiej zamarzniętej rzece. Jeśli świat na powierzchni się zmienił, wkrótce się o tym dowiemy. Nie żebym się martwił. Wiedziałem, że sobie poradzimy, cokolwiek nas czeka. Nauczyłem się tego jeszcze na mojej wyspie: kiedy świat się zmienia, musisz się zmienić i ty.
I zmieniałem się, za każdym razem. Pierwsza zmiana umożliwiła mi zmontowanie tarczy, którą trzymam w lewej ręce. A najnowsza przemiana świata dała mi kuszę, którą teraz ściskam w prawej dłoni. Naprawdę przypadła mi do gustu ta nowa broń i wolałem ją od starszego, zwyczajnego łuku. Po pierwsze, mogłem zostawić ją naładowaną, co oznaczało, że nie musiałem się wytężać ani zwalniać kroku, żeby napiąć cięciwę. Po drugie (i ważniejsze dla mnie), to nie była szybkostrzelna broń. Może się to wydawać wadą, ale akurat kończyły mi się bełty.
Czemu nie zrobić ich więcej? Uzasadnione pytanie, zwłaszcza jeśli nie znaleźliście poprzednich dwóch książek, które zostawiłem dla innych zbłąkanych podróżników: musicie wiedzieć, że nie zabijam już zwierząt ani ich nie jadam. Odkąd zarżnąłem wszystkie kurczaki na wyspie, poczucie winy nie daje mi spokoju. Próbowałem nie myśleć o tym, co się wtedy stało, ale ostatnio nie mogę przestać. Mój początkowy zapas bełtów już się kończył, a jak być może wiecie – albo nie wiecie, jeśli jesteście w tym świecie nowi – do produkcji strzał niezbędne są kurze pióra.
Co powinienem zrobić? Zacząć znowu zabijać ptaki? Czy brać pióra ptaków zabijanych przez Summer? Już dawno się nauczyłem, że czasem trzeba pójść na kompromis, żeby ocalić ideały, ale na ten akurat kompromis nie byłem jeszcze gotowy. Miałem nadzieję, że oszczędzanie pocisków za pomocą kuszy da mi czas na podjęcie decyzji.
I mam nadzieję, że nie jesteście na mnie źli, że was odciągnąłem od opowieści i wdałem się w z pozoru całkowicie przypadkową dygresję. Uwierzcie mi, nie jest przypadkowa. Tak jak ja, wy też później zrozumiecie, jak ważny był ten dylemat moralny. Ale tamtego ranka liczyły się tylko zagrożenia, które mogły czyhać tuż przed naszymi nosami. Na szczęście nie czyhały.
Żadnych nowych mobów, nowych roślin czy zwierząt i, szczęśliwie, żadnych starych niebezpieczeństw, takich jak warstewka „ruchomego śniegu”, która zaprasza, żeby wpaść przez nią do dziury. Bez przeszkód dotarliśmy do igloo, w którym po raz pierwszy spotkałem Summer, a potem ruszyliśmy dalej do lasu graniczącego z białym pustkowiem.
Zatrzymaliśmy się przy krzewach słodkich jagód, które pojawiły się po ostatniej zmianie, na szybką pyszną przekąskę. Zabraliśmy ze sobą masę jedzenia, ale zasadniczo lepiej się żywić tym, co daje ziemia, kiedy to tylko możliwe. Cieszyłem się, że Summer napełniła brzuch jagodami, bo inaczej mogłaby zaspokoić głód innym źródłem pożywienia, które właśnie przechodziło obok.
– Muuu.
Krowy. Stado, które już wcześniej spotkałem, podobne do mojej przyjaciółki z wyspy, Muu. Jasne, może nadając mojej muczącej przyjaciółce imię „Muu”, nie wykazałem się oryginalnością, ale Summer nazwała mnie „Guy”, bo jestem facetem. Proste, owszem, a jednak wymowne, tak jak imię Summer, które jej nadałem przez ten jej ciepły śmiech, jak letni wietrzyk – a to tylko imiona! Poczekajcie na dalszą część tej historii, kiedy to przyjrzymy się paru osobom, które dostaną nazwiska.
Ale do tego jeszcze daleko. Na razie ważne były krowy przed nami, a za nimi inne zwierzęta.
– Beee.
– Cześć, stadko – przywitałem się z owcami – dawnośmy się nie widzieli. – Ucieszyło mnie, że stado było w komplecie, wliczając Kulkę, brązowe jagnię, do którego przyjścia na świat sam się przyczyniłem, karmiąc jego rodziców, kiedy zobaczyłem ich po raz pierwszy. Mniej owiec oznaczałoby więcej wilków, a ponieważ dawno temu wyeliminowaliśmy pierwszą watahę, byłem zadowolony, wnioskując, że po zmianach nie zjawiły się kolejne.
Okej, tak na marginesie: wiem, że nie powinno się zakłócać równowagi w naturze, racja? Wyeliminuj zwierzę A, które zjada zwierzę B, a wkrótce zwierzę B rozmnoży się bez opamiętania. Ale to w naszym świecie, okej? Tutaj fakt, że stado samo się nie powiększyło, oznaczał, że tak naprawdę zachowałem równowagę, usuwając drapieżców.
– Nie musisz dziękować – powiedziałem Kulce – i cieszę się, że w tej okolicy nie zmieniła się flora ani fauna. – Spojrzałem na białego lisa, który przemknął nieopodal. – Myślałem, że skoro mamy już niedźwiedzie polarne, następna zmiana mogłaby nam zafundować grizzly albo… jak się nazywają te legendarne małpoludy, które podobno czają się w lasach? Yeti czy Wielka Stopa?
– Nie wpadaj w paranoję – przywołała mnie do porządku Summer, pogryzając jagody.
– Po prostu czekam na nieunikniony kopniak od losu – odparłem, a potem prychnąłem śmiechem. – Rozumiesz? Wielka Stopa? Kopniak?
Wszyscy spojrzeli na mnie bez słowa: Summer, krowy i owce.
– Trudna publiczność. – Wzruszyłem ramionami. – To chyba znak, że powinniśmy ruszać dalej.
– Jeszcze chwileczkę – przerwała mi Summer, odwróciła się i weszła na niewielki pagórek.
– Dokąd się wybierasz?! – krzyknąłem za nią, machając ręką do jej pleców. – Marnujemy czas.
– To nie potrwa długo! – odkrzyknęła przez ramię.
Zastanawiałem się, po co jej ten nieplanowany spacer, kiedy zauważyłem, że przestało śnieżyć, a gdy Summer stanęła na szczycie wzgórza, domyśliłem się, co zamierzała zrobić.
Moja towarzyszka spoglądała w stronę, z której przyszliśmy, na swoją górę, i na zmianę to się cofała, to robiła krok naprzód. Ten świat ma pewną dziwną cechę – odległe przedmioty zawsze są przesłonięte mgłą. W jednej chwili nic nie widzisz, a potem robisz krok do przodu i nagle coś się pojawia. Właśnie to robiła Summer, cofała się i znów przekraczała granicę, za którą znikała jej góra.
– Żegna się – powiedziałem do Kulki – jak w tamtej książce, albo książkach? A może to był film, bo wyraźnie pamiętam, jaki niesamowicie utalentowany aktor grał w tej scenie.
– Bee? – zapytało małe brązowe jagnię.
– Tak, racja – odpowiedziałem. – Prawdopodobnie tego nie oglądałaś. To film fantasy o małych ludzikach ruszających na wielką wyprawę, a w jednej ze scen na początku ten fantastyczny aktor mówi coś w rodzaju: „Jeśli zrobię jeszcze jeden krok, będę dalej od domu, niż kiedykolwiek byłem”.
– Bee.
– Tak, właściwie to niedokładnie to samo, co właśnie przeżywa Summer – przyznałem. – Zasadniczo nie tyle opuszcza swój dom, ile wyrusza na poszukiwanie prawdziwego. Ale ta góra była dla niej wszystkim. Summer wydrążyła ją, umeblowała, ogrzała i oświetliła. Dzięki górze przeżyła i długo była bezpieczna, a teraz to wszystko porzuca…
– Bee. – Odpowiedź jagnięcia ścisnęła mi żołądek.
– Co to znaczy „jeśli” to wszystko porzuci? Idzie ze mną. Zgodziliśmy się. Ona…
– Bee.
Westchnąłem.
– Racja. Sam wymyślałem coraz to nowe powody, żeby nie ruszyć się z wyspy, a kiedy już się ruszyłem, mało brakowało, a zawróciłbym łódź i popłynął z powrotem. A teraz, kiedy o tym myślę, moja przyjaźń z Summer omal się nie zakończyła, bo Summer bała się wyjść ze swojej strefy komfortu.
Spojrzałem na przyjaciółkę, samotną na szczycie wzgórza, z oczami zwróconymi na wschód, wpatrzonymi w przeszłość.
– Muszę iść z nią pogadać – powiedziałem Kulce. – Dopilnować, żeby się nie rozmyśliła w ostatniej chwili, przypomnieć jej, że rozwój nie zaczyna się w strefie komfortu, tylko poza nią!
– Muu! – wtrąciła się do naszej rozmowy krowa.
– Kto pytał? – warknąłem. – I co niby mam zrobić? Pozwolić jej się teraz wycofać?
– Muu – upierała się krowa i brzmiała przy tym zupełnie jak Muu, moja przyjaciółka z wyspy: tak samo mądrze.
– Masz rację – burknąłem. – Przyjaciele szanują swoje życiowe decyzje. – Odwróciłem się od pagórka, żeby zostawić Summer na chwilę samą. – Mogła odejść tylko dlatego, że sama podjęła tę decyzję, i tylko dzięki temu będzie mogła iść dalej. To jej życie. Jej wybór.
– Cóż, to pocieszające.
– Co do… oooo… hejjjj… – Odwróciłem się i stanąłem oko w oko z Summer. – Ja tylko, eee…
– Tak, wiem – powiedziała obojętnie. – Słyszałam stamtąd całą waszą rozmowę i owszem, żegnałam się.
– Och, c-cóż… – zająknąłem się.
– No to chodźmy – zaszczebiotała radośnie, maszerując prosto w las. – Powinniśmy przed zmrokiem dotrzeć do tej drugiej tajgi.
– Eee, no, jasne – mamrotałem, wlokąc się za nią.
– Aha, Guy – rzuciła, nie odwracając się. – Dziękuję.
Milczałem. Wiedziałem, że potrzebuje ciszy. Summer nie przepada za wywnętrzaniem się. Doskonale to zrozumiałem, kiedy dowiedziałem się, jak zaczęło się jej życie w tym świecie. Jak napisałem w mojej poprzedniej książce, nie wiem, czy ja bym to przeżył: lądowanie w zamarzniętej tajdze, żywienie się mięsem zombi (bez popijania mlekiem) i codzienna walka, żeby doczekać kolejnego świtu. Nie był jej dany luksus posiadania uczuć. Musiała pokryć swoje serce grubą warstwą bezwzględności. Więc nie naciskałem, nie drążyłem, nie próbowałem jej zmuszać do rozmowy o tym, co czuje. Po prostu mi ulżyło, że idzie ze mną.
Ulga wyparowała już po kilku minutach.
– Nie możemy iść dalej.
Zbliżaliśmy się do skraju lasu. Wyprzedziła mnie trochę i stała teraz na szczycie niewysokiego wzniesienia.
– Co? Dlaczego? – Moje słowa zabrzmiały jak piskliwy, nerwowy jęk. Tym razem nie byłem w stanie nad sobą zapanować. Myślałem, że wszystko ustaliliśmy. Dlaczego tak szybko zmieniła zdanie?
– Sam zobacz – powiedziała i zapraszająco machnęła kanciastą ręką.
Wgramoliłem się na górę, stanąłem obok Summer i zobaczyłem, że to świat się zmienił, a nie jej zdanie. Następnej tajgi już nie było, zastąpił ją łańcuch wysokich wzgórz. Wpatrywaliśmy się w nie przez chwilę, podziwiając w milczeniu strome zbocza usiane ciemnymi świerkami i białymi plamami bloków śniegu.
– Nie ma szans, żebyśmy dotarli na drugą stronę przed zmrokiem – orzekła Summer, a potem, rozglądając się za najodpowiedniejszym miejscem na nocleg, zapytała: – Jak uważasz? Igloo czy jaskinia?
– Może chata z drewnianych bali? – zasugerowałem. – Jest wygodniejsza, będzie lepszym punktem orientacyjnym dla ewentualnych podróżników, którzy przybędą po nas i – rozłożyłem ręce, wskazując otaczające nas drzewa – zgodziliśmy się oszczędzać zawartość naszych plecaków, korzystając z dostępnych wokół zasobów, prawda? – Miałem na myśli naszą długoterminową strategię życia z darów natury, kiedy to tylko możliwe. Bo choć dźwigaliśmy wszystko, od żywności, przez narzędzia, po dodatkowy sprzęt, taki jak pochodnie i płomienne różdżki, nie wiedzieliśmy, kiedy nasze ograniczone zapasy się wyczerpią.
– Zgadzam się całkowicie – przytaknęła Summer i sięgnęła po najnowszy nabytek w tym nieustannie zmieniającym się świecie: swoją siekierę z netherytu. To był nowy materiał, a może… stop? To chyba właściwe określenie? Dwa metale połączone w jeden? Właśnie to zrobiliśmy ze sztabkami złota i kawałkami tajemniczej rudy z Netheru. Z instrukcji w książce, którą znaleźliśmy w bastionie w Netherze, dowiedzieliśmy się, jak zrobić stół kowalski, a za jego pomocą połączyć kawałki netherytu z diamentową siekierą Summer. W rezultacie powstało narzędzie, którym rąbała drewno jak maszyna.
– Za momencik powinniśmy mieć tyle, ile potrzebujemy – zawołała, przekrzykując odgłosy ścinania drzewa – więc może zacznij stawiać nam komin?
Teraz przyszła moja kolej, by użyć narzędzia podrasowanego w Netherze.
To był zaklęty kilof, który znalazłem w tej samej zrujnowanej fortecy co netheryt. Był nie tylko równie szybki i skuteczny jak siekiera Summer, jego migotliwy blask sugerował też, że mogę albo częściej trafiać na zaklęte przedmioty, albo ewentualnie się dowiedzieć, jak zaklinać je samodzielnie. Obie te możliwości musiały jednak zaczekać. Teraz byłem po prostu wdzięczny, że szybko i łatwo wgryzł się w skały na pobliskim wzgórzu. Mniej więcej po minucie miałem dosyć kamieni na komin do chaty.
– Nieźle – oceniła Summer, ustawiając pierwszą warstwę ścian, siedem bloków na dziewięć. – Za chwilę powinniśmy mieć gotową resztę. – I mieliśmy; najpierw pojawiły się ściany, potem drzwi, a w końcu lekko nachylony dach ze świerkowych desek.
– Idę poszukać piasku – oznajmiłem, gdy ostatnie deski trafiły na swoje miejsca. – No wiesz, na szyby.
– Darowałabym sobie na twoim miejscu – sprzeciwiła się Summer. – To nie najbezpieczniejsze posunięcie tuż przed zachodem słońca.
– Właśnie o bezpieczeństwo mi chodzi – wytknąłem – bo jeśli zamkniemy się w tym drewnianym pudełku, nie widząc, co się dzieje na zewnątrz, skąd jutro rano mamy wiedzieć, czy nie czeka na nas jakiś creeper?
Summer przemyślała to w milczeniu, aż w końcu zapytała: – A może okna z klapami?
– Hmm? – nie zrozumiałem.
– Wstawilibyśmy klapy w okna – wyjaśniła Summer. – Wystarczy je podnieść, żeby ochronić się przed chłodem, i opuścić, jeśli zechcesz wyjrzeć na zewnątrz.
– To dobry pomysł. – Kiwnąłem głową, a po chwili zastanowienia dodałem: – Nie, to naprawdę dobry pomysł.
– Dziękuję. – Summer zeszła z drabiny, którą przymocowaliśmy do komina, i wróciła do niemal gotowego domu, by zająć się oknami, a ja pomaszerowałem za nią.
– Dałaś mi do myślenia – zagadnąłem, wycinając otwory okienne.
– O, doprawdy? – zakpiła Summer. – Tobie? Do myślenia?
– Ha, ha – udałem śmiech. – Ale serio, to, co robimy z oknami: coś nowego ze starego, no i te pagórki, których się nie spodziewaliśmy… przyszło mi do głowy, że zmiany w świecie mogą oznaczać też nowe przedmioty.
– Możliwe – zgodziła się Summer, mocując klapy w oknach – i kiedy tylko będziemy mieli czas, z chęcią poeksperymentuję.
– A teraz nie mamy czasu? – Ustawiłem w kominku kostkę skały Netheru, podpaliłem krzesiwem i przysunąłem się do niej, żeby przegnać chłód.
Oj, ależ ten chłód był chłodny. Wprawdzie tutejszy świat nie pozwala zamarznąć na śmierć, ale stężałe mięśnie, szczypiące oczy, szczękające zęby i piekące odrętwienie w uszach, nosie i palcach zdecydowanie nie należały do przyjemności.
– Uch – stęknąłem, gdy płomienie wypędziły z moich pleców ostatnie lodowate igiełki. – Chata jest gotowa, słońce zachodzi. Nie mamy już nic do roboty.
– Z wyjątkiem snu. – Summer ustawiła swoje łóżko pod jedną z bocznych ścian. – Nie wiem jak ty, ale ja nie mam zamiaru wdrapywać się jutro na to zafajdane zbocze bez porządnego odpoczynku.
– Nie będę się spierał – zgodziłem się i ustawiłem własne łóżko pod przeciwległą ścianą.
– Dobranoc, Guy – mruknęła Summer, przykrywając się kocem.
– Dobranoc, Summer – odpowiedziałem, zamierzając się położyć.
Tylko że się nie położyłem. Nie mogłem. Myśl o nowych kombinacjach materiałów była zbyt kusząca. A jeśli chodzi o to, co z poprzednimi dwiema zmianami świata? Żadne z nas nie przeprowadzało wtedy eksperymentów. Mieliśmy za dużo zajęć i problemów przed wyruszeniem w drogę. Ale teraz…
Tylko kilka prób, obiecałem bez słowa stołowi rzemieślniczemu, układając na nim surowce, gdy Summer błogo chrapała za moimi plecami. Może wreszcie uda mi się zrobić sweter albo chociaż koszulkę z długim rękawem! Tylko jedno zestawienie, no, może dwa, i pójdę spać.
Tak, jasne.
Pięć minut i ponad kilkadziesiąt zestawień później wykrzyknąłem: „Wow!”, co powinno było obudzić Summer, ale nie obudziło.
To była prosta kombinacja: kompozycja patyków, polan i węgla, które połączyły się w jedno z najwcześniejszych osiągnięć ludzkości.
Ognisko!
Tak jak pochodnie, było zimne i uśpione podczas przenoszenia, ale umieszczone w kominku, ożyło, buchając płomieniem. I tak jak pochodnie, ten ogień nigdy nie wygasał! Był ciepły, jasny i pachniał o wiele lepiej niż… no cóż… powiedzmy „sedesowy” odorek palonej skały Netheru.
– Summer! – zawołałem. – Zobacz no!
Nawet nie drgnęła. Rozważałem potrząsanie nią, aż się obudzi (gdyby ten świat pozwolił mi na coś takiego), albo nawet porąbanie łóżka, na którym leżała. Na pewno by się wściekła, ale to przełomowe wydarzenie było zbyt ważne, żeby się nim nie podzielić. A może jednak nie?
Czy ognisko oznaczało, że na odkrycie czekają jeszcze inne wynalazki, czy było tylko starą układanką, której nie mieliśmy szczęścia odblokować wcześniej?
– Na pewno jest ich więcej – powiedziałem do śpiącej przyjaciółki. – Po prostu muszę próbować dalej!
Tak też zrobiłem, ale choć chciałbym móc wam powiedzieć, że ta noc zaowocowała wspaniałymi odkryciami, takimi jak miotacze promieni czy odrzutowe plecaki, tak naprawdę dostałem tylko kilka nowych warsztatów, które przeważnie nie sprawiały wrażenia przydatnych.
Niektóre wyglądały jak warianty tego, co już miałem: kwadratowa, beczkowata wersja skrzyni do przechowywania, kamienna wersja kowadła oraz piec o zwiększonej mocy, który otrzymałem, kładąc na stole rzemieślniczym zwykły piec i otaczając go sztabami żelaza i gładkim, dwukrotnie przetopionym kamieniem na dole.
Inne wyglądały jak lekko podrasowane wersje tego, co już zbudowałem, na przykład warsztat, który z połączenia wełny i farb tworzył rozmaite sztandary, albo kamienny stół z piłą tarczową, na którym można było przerabiać kamienie na fikuśniejsze kamienie.
– Fajne, fajne – mruknąłem z rozczarowaniem, cytując kwestię z filmu, który kiedyś oglądałem – bez rewelacji, ale fajne.
Kombinowałem dalej, wrzucając na stół rzemieślniczy wszystko, co miałem pod ręką, i wyszły mi dwa kolejne warsztaty, z którymi nic nie umiałem zrobić. Pierwszy wyglądał jak kolejny pojemnik do przechowywania, jednak bez pokrywki i bez możliwości schowania w nim czegokolwiek, drugi zaś przypominał stół rzemieślniczy, ale z łukami, strzałami i tarczami zamiast zwykłych narzędzi.
Okej, chwila przerwy. Jeśli spędziliście w tym świecie dużo czasu i już wiecie, jak używać tych wszystkich specjalistycznych sprzętów, gratulacje, tylko odpuśćcie mi trochę, co? Przecież nie miałem biblioteki, z której mógłbym się wszystkiego dowiedzieć. Tylko metodę prób i błędów, czy raczej, na tym etapie, metodę, która składała się z samych błędów.
Byłem gotów dać za wygraną i przyznać Summer, że wszystkie moje wysiłki zaowocowały czymś pomiędzy „wszystko jedno” a „daj spokój!”, kiedy nagle moja ostatnia mieszanka drewna i papieru dała coś, co mogło być jedynie stołem kartograficznym.
Nie tylko mogłem powiększyć istniejącą mapę przez dodanie zaledwie jednej kartki; teraz mogłem wreszcie ją skopiować! To było coś wielkiego, zwłaszcza dla innych rozbitków, takich jak wy! Prawdopodobnie, jeśli czytacie tę książkę, znaleźliście ją, kierując się skopiowanymi mapami, które zostawialiśmy po drodze.
– Nieźle – zanuciłem – całkiem owocna noc.
– Cóż, nie nudziłeś się.
Odwróciłem się na pięcie i zobaczyłem Summer, która wskazywała kanciastą pięścią upchnięte w pokoju nowe przedmioty. – I będziesz musiał mi opowiedzieć o tych wszystkich wspaniałych nowych gadżetach… później. – Podeszła do jednego z okien i otworzyła klapę. – Bo na razie musimy sforsować te wzgórza.
Nawet nie zauważyłem, że nadszedł ranek. Byłem zajęty i nie słyszałem płonących o świcie zombi (które w tym świecie były odpowiednikiem kogutów).
– Tak, no pewnie – zgodziłem się, chowając kopię mapy w beczkowatym pudle. – W drogę.
Przyznam, że byłem trochę senny, ale poranny chłód szybko mnie dobudził.
Wyszliśmy z przytulnego domku i ruszyliśmy w górę po wyboistym zboczu. To był powolny marsz, nie tylko z winy terenu. Lasy są zawsze niebezpieczne o świcie. Za dużo cienia, zbyt wiele przyczajonych mobów. Wędrowaliśmy pod górę wolniutko, z bronią w pogotowiu. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że pojawiło się całkiem nowe zagrożenie, które nie miało nic wspólnego z mobami.
Tuż przed szczytem poczułem dziwny, choć znajomy zapach. Dziwny, bo nie powinien się nieść z lodowatym, suchym wiatrem, a znajomy, bo po raz pierwszy poczułem go w kuchni Summer – unosił się z belek sufitowych. Był ostry, jakby skórzany.
– To drewno… – zacząłem i podniosłem głowę, węsząc w powietrzu.
– Też to czuję – potwierdziła Summer – jeszcze tylko kilka kroków.
Gdy już mogłem sięgnąć wzrokiem za szczyt, kwadratowa szczęka opadła mi prawie do kolan. Potężne drzewa, grube na cztery bloki, górowały nad koronami niższych pobratymców. Pnącza – tak, to musiały być pnącza – rozprzestrzeniały się po ich niebosiężnych pniach i zwisały pod jaskrawozielonym listowiem, tworząc splątane zasłony.
– Tak – Summer odpowiedziała na moje niezadane pytanie – to jest dżungla.
Nie mogłem się doczekać, żeby zanurkować w ten gąszcz, żeby wreszcie zostawić daleko za sobą przyprawiający o dreszcze i szczękanie zębami, szczypiący w nosie, wiecznie zlodowaciały klimat.
– Naprzód! – zakrzyknąłem i ruszyłem w dół. Myślałem, że jestem ostrożny. Uważnie wypatrywałem mobów. Nawet pogratulowałem sobie w myślach wybrania gładkiej ścieżki na jasnym, czystym, odrobinę bardziej sypkim śniegu.
Jeden krok. Tyle wystarczyło.
Wpadłem. Nie przez śnieg, ale w niego!
Tonąłem, marzłem, dusiłem się. Podniosłem głowę, szukając wzrokiem Summer, ale widziałem tylko biel… ciemniejącą, napierającą na mnie! Zawężało mi się pole widzenia! Co się ze mną działo? To nie mogło być… nie… w tym świecie zimno jest tylko niewygodne. To nie może być…
Panika. Ogarniała moje myśli, tak jak zamarznięta woda ogarniała moje ciało.
Miotałem się, biłem pięściami, wołałem Summer. Walczyłem o każdy oddech, o każdy ruch. Wierzgałem, próbowałem skakać, wspinać się, wypłynąć na powierzchnię. Dreszcze przebiegały mi po plecach, ściskały pierś, trzęsły mną jak niewidzialna ręka. Czułem, jak zimno przenika moje płuca, chwyta za serce, a potem… nagle znikło. Było mi… ciepło? Jak to? Czy miałem do czynienia z jakimś specjalnym śniegiem? A może należało przetrzymać początkowe zimno, żeby doświadczyć tego przyjemnego, rozgrzewającego spokoju? Bo czułem się teraz spokojny i trochę senny. Nie chciało mi się już walczyć ani robić czegokolwiek innego, tylko spać. To było wspaniałe uczucie, jakby ktoś mnie owinął w kojący, bezpieczny, jasny kocyk.
Tylko krótka drzemka. Tylko kilka minut, żeby się nacieszyć tym cudownym spokojem. Tak myślałem – a właściwie nie myślałem, nie naprawdę. Nie mogłem. Mój umysł popadł w odrętwienie, wyłączył się i nie potrafił mnie ostrzec, że właśnie zamarzam na śmierć.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz