Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
621 osób interesuje się tą książką
Co się stanie, kiedy zderzą się dwa przeciwstawne światy? On – celebryta i skandalista, ona – wychowana w konserwatywnej rodzinie wzorowa żona.
Roxanne zawsze wszystko robiła właściwie. Żyła zgodnie z naukami Kościoła i wartościami przekazywanymi jej przez najbliższych. I nie spodziewała się, że jej ułożone życie posypie się jak domek z kart. Zrozpaczona kobieta wsiada w pierwszy lepszy samolot i leci na drugi koniec kraju. To impuls, ale wie, że musi uciec jak najdalej.
Luke nigdy niczego nie robił właściwie. Jest popularnym aktorem, ale wszyscy znają go raczej z afer i skandalicznego zachowania niż z dobrych ról. Wydaje się, że przesiąknięty celebryckim światem mężczyzna nie ceni nikogo ani niczego.
Są jak ogień i woda, a w wyniku dziwnego splotu okoliczności ich drogi skrzyżują się na dłuższy czas. Zmuszeni, by udawać przed całym światem, skonfrontują się z prawdą o sobie i swoich uczuciach. Czy możliwe, że osoba tak od nas różna pasuje do nas idealnie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 394
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Twój facet powinien wychodzić z domu z pełnym brzuchem i pustymi jajami”.
Zamykam gwałtownie magazyn, czując okropne zażenowanie po przeczytaniu nagłówka artykułu. Przyglądam się tytułowi miesięcznika, który do dzisiaj uważałam za wartościowy. „Classy Woman” – no chyba jednak nie. Wprost nie mogę uwierzyć, że tak cenione czasopismo zrobiło wywiad z kimś takim jak Kate Whistler.
„Znana celebrytka i aktorka…” czytam i prycham z niedowierzaniem. „Znana”. Jasne, chyba z tego, że jest znana. Albo z afer, które wokół siebie nakręca. Albo z obscenicznych frazesów, które głosi. Domyślam się, że „Classy Woman” pokusiło się o wywiad z kimś jej pokroju, żeby podnieść sobie sprzedaż. Stracili w moich oczach. Mogę nie oglądać tych durnych programów śniadaniowych z jej udziałem, ale nawet do mnie docierają plotki o aferkach, które nakręca. Jak choćby ostatni skandal z jakimś hollywoodzkim aktorem grającym w tasiemcach. Nawet nie pamiętam nazwiska, ale moja przyjaciółka strasznie się nim podnieca. Bo jest taki przystojny. Uroda to nie wszystko. Jednak każdy ma inny system wartości i co innego jest dla niego ważne.
Otwieram magazyn ponownie na wywiadzie z Whistler i czytam lead:
„Znana celebrytka i aktorka zdradza sekret udanego związku”.
No nie wierzę! Jaką rozsądną radę na temat trwałości związku może wygłosić kobieta, która ma za sobą dwa nieudane małżeństwa… tfu… związki. Małżeństwo może być zawarte tylko raz. Przed Bogiem. Reszta to… ech, szkoda gadać. Zostałam wychowana w duchu wyższości uczuć nad potrzebami ciała. Prycham z rozbawieniem już któryś raz z rzędu, czytając wstęp artykułu, w którym Whistler opowiada o tym, jak pielęgnować relacje. Siedząca obok mnie w autobusie kobieta w wieku mojej matki przechyla głowę, zsuwa nisko na nos okulary w motylowych oprawkach i zerka to na mnie, to na artykuł, który czytam.
– Ten świat zmierza w coraz gorszym kierunku – komentuje nieznajoma. – Kobiety zmierzają w coraz gorszym kierunku. Jedyne, co się liczy, to kult ciała i pieniądze. Zresztą wystarczy popatrzeć, jak się ubiera. – Cmoka z dezaprobatą. – Zero szacunku do samej siebie.
– Ma pani rację – odpowiadam.
– A ten jej ostatni facet? Von Schiller, ten aktor. Kojarzy pani?
– Niespecjalnie… – Uśmiecham się do niej uprzejmie.
– Śliczny taki. No złote dziecko Hollywood. Naprawdę utalentowany, zresztą z takiej aktorskiej rodziny, to nie ma się co dziwić.
Von Schiller… von Schiller… coś mi to nazwisko mówi. A potem przypominam sobie małżeństwo aktorów. Poznali się na Broadwayu. Dokładnie pamiętam artykuł z „New York Timesa” sprzed kilku lat. Ona pochodzi z Wielkiej Brytanii i zanim trafiła do najsłynniejszego amerykańskiego teatru, zagrała kilka drugoplanowych ról na londyńskim West Endzie. Ich miłość zrodziła się na scenie podczas odgrywania głównych ról w nowoczesnej adaptacji Romea i Julii. Są fenomenem w aktorskim świecie. Trzydzieści lat po ślubie. Żadnych skandali. I jeden syn. Jeden wielki chodzący skandal. Chłopak, który w wieku nastu lat został okrzyknięty złotym chłopcem Hollywood. I który najwyraźniej postanowił nadrobić afery za rodziców. Mój najmłodszy brat Jayson ciągle o nim gada. Mimo że w moim domu rodzinnym nie ma telewizora, a komórki i internet są uważane za dzieło szatana, Jay jakoś do tego wszystkiego dociera. Zresztą jesteśmy do siebie podobni. Dwie czarne owieczki pośród stada potulnych baranków. Tylko my próbowaliśmy iść pod prąd. No i jeszcze nasza siostra, Ruby.
– …ale oprócz talentu to jeszcze trzeba mieć coś w głowie – mówi, a ja skupiam się ponownie na monologu współpasażerki, zauważam też jednak, że za chwilę będzie mój przystanek.
– Tu wysiadam. – Posyłam jej uprzejmy uśmiech, wsuwam gazetę do torebki i wstaję.
Trzymając się asekuracyjnie uchwytów, docieram do drzwi. Autobusem najpierw lekko szarpie, po czym się zatrzymuje. Drzwi otwierają się z cichym sykiem, wpuszczając do środka chłodne powietrze. Aura jest dziś wyjątkowo nieprzyjemna, nawet jak na listopad w Filadelfii. Otulam się długim szalem i pozwalam, by zadziwiająco porywisty jak na tę porę roku wiatr bawił się moją niesforną grzywką; zbyt długą, by nie nachodziła na oczy, zbyt krótką, by grzecznie dała się upchnąć do koka.
Mój dom rodzinny znajduje się na przedmieściach Filadelfii, a dokładniej na rogu Sześćdziesiątej i Cobbs Creek. Duży budynek z czerwonej cegły, z białymi okiennymi wykuszami na piętrze i jedyny w okolicy z podjazdem. Idealny dla rodziny z ośmiorgiem dzieci. No i najważniejsze – i najwygodniejsze – naprzeciwko szkoły.
Zbliżając się do celu, staram się zapanować nad niespokojnym biciem serca, którym targa fantomowy strach przed wyrażeniem swojego zdania. Moi rodzice to zatwardziali, konserwatywni katolicy. Panuje u nas patriarchat: tata zarabia, a mama opiekuje się domem i nami. A miała co robić przy ósemce dzieci. Ja jestem czwartym dzieckiem, ale najstarszą z dziewczyn. Mam jeszcze dwie siostry, dwudziestoletnią Primrose – oczko w głowie mamy – i osiemnastoletnią Ruby. No i pięciu braci. Najmłodszy, Jayson, jest ode mnie dziesięć lat młodszy. To właśnie jego dostrzegam na podjeździe. Grzebie przy swoim motocyklu. Jest wielkim fanem jednośladów, ku przerażeniu matki i zachwytowi wszystkich okolicznych dziewczyn. To właśnie z Jaysonem i Ruby najlepiej się dogaduję. Mamy zbliżone charaktery i podobne spojrzenie na świat.
Cenię sobie wartości wpojone przez rodziców i z wieloma z nich się zgadzam – jak choćby z tym, że kobieta powinna się szanować – a jednak nie do końca przyklaskuję wszystkiemu, co mama usilnie od lat wbija mi do głowy. Chłopakom w rodzinie takiej jak nasza jest łatwiej, ale ja doceniam to, że wolno mi było skończyć college. Choć i tak nigdy nie pójdę do pracy, bo przecież „prawdziwa kobieta powinna zajmować się domem i dziećmi”. Mam cudownego męża, wychowanego według takich samych wartości jak moje. Jego praca pozwala na to, bym w pełni poświęcała się temu, do czego Bóg stworzył kobietę – dbaniu o ognisko domowe. Jestem jednak zdania, że dobrze mieć wykształcenie. Przez długi czas było to kością niezgody między mną a moimi rodzicami. Rodzice uważali, że studia nie są mi potrzebne, bo do pracy i tak nie pójdę. W mężu także pod tym względem nie mam oparcia. Keith jest kochany, ale jest tego samego zdania, co moi rodzice. Miejsce kobiety jest w domu. Pfff…
Moje życie nie należy do ekscytujących. Jest raczej… hmm… monotonne. Zajmuję się prowadzeniem domu, a kulinarne marzenia spełniam podczas rodzinnych uroczystości. Jedyną moją odskocznią jest działalność charytatywna przy naszej parafii. Pomagamy dzieciom z domów dziecka. Uwielbiam spędzać czas w towarzystwie maluchów, a ich uśmiechy są dla mnie najlepszą nagrodą.
– Rox! – Jay unosi dłoń pomazaną smarem i macha mi entuzjastycznie na powitanie.
– Cześć, mały braciszku. – Podchodzę, wspinam się na palce i cmokam go w policzek.
– Odezwała się „ta wysoka” – drwi, bo w rzeczywistości jest ode mnie wyższy o głowę. Jak wszyscy mężczyźni z rodziny Knoxów.
– Mama w domu?
– Tak. Czeka na ciebie. Już nie mogę się doczekać czwartku. – Zaciera ręce, tym samym rozmazując smar jeszcze bardziej. – Uwielbiam twojego indyka. Jest lepszy niż mamy. Tylko nie mów jej tego. – Mruga porozumiewawczo.
Co roku wraz z Ruby i Primrose pomagamy mamie w przygotowywaniu obiadu na Święto Dziękczynienia. Moim popisowym daniem jest oczywiście indyk, według tradycyjnego przepisu prababki przekazywanego z pokolenia na pokolenie. Według mamy jestem pierwsza w rodzinie, której od śmierci prababci udało się uzyskać taki sam smak, jaki miało danie seniorki. Bóg obdarza ludzi różnymi talentami. Ja świetnie gotuję i piekę. I kocham to robić. Kiedyś marzyłam o otwarciu własnej cukierni, jednak moi rodzice i Keith każdą wzmiankę na ten temat zbywali machnięciem ręki. Tym aspiracjom przyklaskiwała tylko moja przyjaciółka Evie, więc w końcu odpuściłam. Najwidoczniej Bóg miał dla mnie inny plan. Za to Ruby zupełnie nie nadaje się do pracy w kuchni, więc dostaje zawsze najgorsze zadania, jak krojenie warzyw, tarkowanie czy zmywanie. A Primrose… to po prostu Primrose, delikatna jak pierwiosnek i posłuszna wszystkiemu, co powiedzą rodzice.
Święto Dziękczynienia w moim rodzinnym domu ma własne tradycje. Na ten czas meble z ogromnego salonu zostają wyniesione, by pomieścić nas wszystkich. W tym roku dodatkowo gościmy przyszłych teściów Primrose, która w styczniu wychodzi za mąż. I która tak jak ja będzie zajmować się domem. O ile ją ta perspektywa zdaje się cieszyć, o tyle ja niekiedy czuję się przytłoczona, bo czasem odzywa się ta nastoletnia Roxanne, której nadal marzy się mała cukiernia. Z filiżankami z prawdziwej porcelany i domowymi wypiekami według receptur prababki. Jej zeszyt z przepisami przechowuję w szafce kuchennej. To mój największy skarb.
Indyki przygotowujemy zawsze w poniedziałek rano. Na taką ilość gości marynujemy trzy, z czego jeden jest główny, z którego tato odkrawa po kawałku dla każdego na samym początku uroczystego obiadu.
– Bóg kolejny raz pobłogosławił twoją kuzynkę Margaret. Tym razem będą bliźniaki.
Zamieram, słysząc słowa mamy, kiedy pierwszy ptak ląduje w marynacie.
Dobrze wiem, do czego pije. Margaret trzy lata temu wyszła za mąż. Ma już uroczą córeczkę, teraz spodziewa się bliźniąt. A ja? Jestem cztery lata po ślubie i nic. Ostatnio próbowałam rozmawiać z Keithem o leczeniu, ale powiedział, że to niezgodne z nauką Kościoła i na tym zakończył temat.
– Mamo… – zawodzę, bo nie mam ochoty na pouczający monolog.
– Może za mało się modlisz?
Już otwieram usta, ale ma w zanadrzu kolejny arsenał.
– No bo chyba nie powiesz mi, że stosujesz te okropne środki antykoncepcyjne. Wiesz, że to grzech?
– Nie stosuję. Mamo…
Matka nie daje mi jednak dojść do słowa, czym powoli zaczyna mnie irytować. Jakby nie patrzeć, jestem dorosła. Nawet mój mózg jest już dojrzały według wszelkich naukowych doniesień.
– No – cmoka – najwyraźniej coś robisz nie tak. Idź może do ojca Theodora i się wyspowiadaj. Bo ludzie gadają…
– Nie obchodzi mnie, co ludzie gadają, mamo! – warczę i zaraz żałuję, bo jej spojrzenie mogłoby wypalić mi dziurę w plecach. Na wylot.
– Nie podnoś na mnie głosu! – mówi chłodno.
– Jezu, mamo, daj jej spokój! – wtrąca wyraźnie podenerwowana Ruby. – To ich sprawa, czy chcą mieć dzieci, czy nie. Nic ci do tego!
Słyszę, jak Primrose głośno wciąga powietrze. Zerkam na nią. Jej twarz wyraża oburzenie i niedowierzanie. Ona nigdy nie ośmieliłaby się w ten sposób odezwać. Jest taką posłuszną owieczką. Totalne przeciwieństwo pyskatej Ruby.
– Nie masz prawa głosu, Ruby! To po pierwsze! Po drugie, nie wymawiaj imienia Boga na daremno. – Nie muszę patrzeć na Ruby, by mieć pewność, że właśnie teatralnie przewraca oczami. – A po trzecie nie waż się więcej tak do mnie odzywać!
– Bo co, będę klęczeć w kącie na grochu? – drwi. – Te czasy minęły. Nie masz już nade mną władzy!
– Dopóki mieszkasz w tym domu… tym domu, pod moim dachem, obowiązują cię moje zasady! – Mama niemal wykrzykuje te słowa, a jej głos wibruje od napięcia. Ruby prycha, wywracając oczami, po czym rzuca nóż do krojenia warzyw na blat.
– To może się wyniosę? – odpowiada ostro. – Nie mam ochoty być traktowana jak dziecko tylko dlatego, że się z tobą nie zgadzam.
Atmosfera w kuchni gęstnieje. Krew pulsuje mi w skroniach, a dłonie zaczynają lekko drżeć. Nie chcę, żeby Ruby stąd odchodziła, ale jednocześnie rozumiem jej frustrację. Zawsze miała w sobie ten ogień, tę niezależność, nigdy nie umiała ich stłumić.
– Dość tego – mówię stanowczo, choć mój głos nieco się łamie. – To nie czas ani miejsce na takie rozmowy. Skupmy się na przygotowaniach. Święto Dziękczynienia powinno być czasem jedności, a nie kłótni.
Obie, Ruby i mama, patrzą na mnie z mieszanką zaskoczenia i złości. Wiem, że staram się zrobić coś niemożliwego – pogodzić ogień z lodem – ale muszę choć spróbować.
– Roxanne ma rację – wtrąca Primrose cichym głosem, ledwo słyszalnym w pełnej napięcia ciszy. – Nie chcę, żeby moje pierwsze Święto Dziękczynienia z narzeczonym zamieniło się w awanturę.
Przez chwilę myślę, że udało nam się tę awanturę załagodzić. Ruby wzdycha ciężko i wraca do krojenia warzyw, choć robi to z taką siłą, że nóż uderza o deskę z głośnym stukotem. Mama z kolei cmoka niezadowolona, ale przestaje komentować, skupia się na indyku. Jednak po chwili Ruby ciska nóż na blat, zdejmuje fartuszek i rzuca go obok.
– Nie wierzę, że dajecie sobą pomiatać. Nie będę tego słuchać. Rzygać się chce! – cedzi przez zaciśnięte zęby, po czym wychodzi.
– Porozmawiam z nią – informuje Primrose, po czym zostawia nas same.
– Jesteś moim dzieckiem, Roxanne. – W głosie mamy słychać zmęczenie. – Zawsze nim będziesz. Mam prawo się niepokoić. I się wypowiedzieć. Pozostaje mi mieć nadzieję, że nie przyszło ci na myśl stosowanie tych szatańskich metod sztucznego zapłodnienia. To wbrew naturze. Już samo rozważanie czegoś takiego to grzech. Schowałam tu taką broszurkę…
Słyszę, jak wychodzi z kuchni. Zaciskam dłonie na blacie tak mocno, że aż bieleją mi knykcie. Kiedy wraca, podsuwa mi prospekt o naprotechnologii. Patrzę na ulotkę, a potem prosto w oczy matki i siląc się na spokój, odpowiadam:
– Z całym szacunkiem, mamo… Moja macica, moja sprawa.
Obserwuję jej mimikę. Z łagodnej i lekko zatroskanej zmienia się w wybitnie niezadowoloną. Zawsze idealnie pomalowane usta matki zaciskają się tak mocno, że wyraźnie widać zmarszczki po ich obu stronach. Tak samo jak kurze łapki przy oczach.
– Nie tak cię wychowałam.
Dzięki Bogu… – myślę.
Kiedy patrzę na uległość Primrose, jestem przerażona. Bez własnego zdania. Bez własnych zainteresowań. Bez jakiejkolwiek inicjatywy. Zastanawiam się, czy to ja i Ruby jesteśmy wybrykiem wychowawczym, czy może jednak ona.
– Wybacz, mamo, że cię zawiodłam.
– Jeszcze będziesz prosić Boga o łaskę przebaczenia! – Ciska ulotkę na blat, obok mojej deski do krojenia, i wychodzi.
Święto Dziękczynienia zapowiada się sielsko, nie ma co. Cisza wypełniająca kuchnię jest przygnębiająca. Staram się powrócić do pracy, ale myśli wirują mi w głowie. To kolejne przypomnienie, jak trudne bywa balansowanie między lojalnością wobec rodziny a własnymi przekonaniami. Asertywność nie jest łatwa.
– Kurwa mać, człowieku! – Ostre szarpnięcie za ramię wyrywa mnie ze snu.
Nie, to nie sen. To nadciągające widmo kaca mordercy. Usta wypełnia mi posmak alkoholu, a ból głowy i to charakterystyczne otępienie świadczą o tym, że to nie był tylko alkohol. Z jękiem próbuję przekręcić się na bok, jednak coś mi to utrudnia. Coś, a raczej ktoś, na mnie leży.
– Cholera, jebie jak w tanim burdelu. Wstawaj i wypierdalaj!
Słychać kobiece westchnienie, a potem jęk niezadowolenia. Te dźwięki opuszczają gardło dziewczyny, którą Max – mój agent, przyjaciel i specjalista od spraw beznadziejnych – chyba wyprasza.
– Telefon! – warczy.
– Na jakiej… – słyszę zachrypnięty, poirytowany głos.
Unoszę odrobinę powieki, bo nie jestem pewien, czy chce mi się mierzyć z konsekwencjami wczorajszej imprezy.
Nie chce… Od tego mam Maxa. I za to mu płacę.
Kładę się na boku i spod przymrużonych powiek obserwuję nagą laskę stojącą przed Maxem. Ma na sobie welon zakonnicy. TYLKO welon zakonnicy. I ma ładny tyłek. Na jednym z pośladków widać sporej wielkości zasinienie.
Najwyraźniej nieźle się zabawiliśmy. Szkoda, że nic nie pamiętam.
– Ja pierdolę… – psioczy Max.
Prezentuje się wzorcowo w uprasowanej białej koszuli i przewieszonej przez ramię granatowej marynarce, za to z jego ust wylewa się potok bluzgów, kiedy kasuje galerię tej dziewczyny.
Ciekawe, czy faktycznie jest zakonnicą.
– Zabieraj rzeczy i się wynoś!
– Już nie drzyj się tak na nią. Nie jej wina, że tu jest. Wiesz, że nie sposób mi się oprzeć… – ledwo mówię, przeciągając się przy tym z zadowoleniem.
Kobieta łakomie przesuwa wzrokiem po moim ciele, zatrzymuje go w okolicach pasa i się czerwieni. Przytrzymuje ubrania z przodu, zasłaniając piersi. Na biodrze dostrzegam wytatuowanego diabełka.
– Jeszcze to. – Max podaje jej szarfę z napisem „wieczór panieński”.
Szkoda, że jednak udawana. Zakonnicy jeszcze nie pieprzyłem.
– A teraz… tam są drzwi. – Wskazuje palcem wyjście z pokoju hotelowego.
– Zadzwonisz? – Nieznajoma zwraca się do mnie z nadzieją w oczach.
– Nie – stwierdzam i tym samym gaszę jej optymizm, chociaż miło by było to powtórzyć i tym razem coś zapamiętać.
Kiedy ciemnoskóra dupeczka zamyka za sobą drzwi, kładę się z powrotem na wznak, wsuwam ręce pod głowę i uśmiechając się kpiąco, obserwuję mojego agenta.
– Zadowolony jesteś?! – warczy Max.
– Mnie też miło, że wpadłeś – odpowiadam spokojnie, choć połasiłem się na kąśliwy ton. – Szkoda, że nie przywiozłeś IV Therapy. Albo chociaż Morning Recovery…
– Przestań drwić! I zacznij się ogarniać. Dobrze, że tym razem nie wyłączyłeś telefonu, bo łatwiej było cię namierzyć. Pamiętaj, że dziś mamy spotkanie.
– Spotkanie?
– Armani? Kontrakt na męskie perfumy sygnowane twoim nazwiskiem? – wyrzuca z siebie takim tonem, jakby sądził, że powinienem o tym pamiętać. To, kurwa, jego działka.
– Spoko.
– Błagam cię, przestań lekceważyć ludzi!
– A ty przestań zrzędzić! – warczę, siadając, i natychmiast kładę się z powrotem, bo pokój wiruje i nie czuję nóg. Cholera. Naprawdę ich nie czuję.
Rozlega się dźwięk telefonu.
– …nie możesz jej zatrzymać? Szlag by to… co zrobił?! – Krzyżujemy spojrzenia, a przez twarz Maxa przewija się w tym momencie tyle skrajnych emocji, że nie wiem, czy byłbym w stanie to odegrać. Chociaż pewnie stanowiłoby to ciekawe wyzwanie.
Rozłącza się. Ramię opada mu bezwładnie, po czym odzywa się zrezygnowany:
– Kate tu idzie.
– Whistler?
– A z kim się oficjalnie spotykasz? Jeszcze. Bo domyślam się, że po tym, co odjebałeś, zaraz tu wpadnie, by z tobą zerwać.
– Nie zerwie. Ma za duże influencerskie korzyści z tego związku. Jej się to po prostu nie kalkuluje – odpowiadam pewnie.
– Wierz mi, nawet Kate Whistler ma w sobie jakieś resztki godności.
Ledwo kończy, a już rozlega się pukanie, a raczej walenie pięścią w drzwi.
– Włóż chociaż gacie. – Max opada tyłkiem na łóżko i chowa twarz w dłonie.
Przez ułamek sekundy chyba robi mi się go żal, ale przepędzam to uczucie. Dostaje za to forsę. I to takie kwoty, które z pewnością rekompensują mu teoretyczne straty moralne. I stres. Chociaż nie wiem, czym tu się stresować. Znany jestem z afer. Tym zdobywam popularność.
– I tak już wszystko widziała – sarkam.
– Ale ja nie mam ochoty oglądać twojej gołej dupy.
Mamrocze coś jeszcze i dałbym sobie głowę uciąć, że brzmiało to, jakby mnie również nie miał ochoty oglądać.
– Otwieraj, von Schiller! – słychać pomiędzy uderzeniami w drzwi.
– Jezu, kurwa, już… – jęczę. – Otworzysz jej, Max?
– Nie! – odpowiada oschle. – Sam sprzątnij ten bałagan. Ja będę miał dość roboty z ocieplaniem twojego wizerunku w mediach.
– No przecież chyba nie było aż tak źle. – Siadam obok i klepię go po ramieniu.
Mrozi mnie spojrzeniem. Jest jedynym moim pracownikiem, który może sobie na to pozwolić, bo wie, że go nie zwolnię. Za dużo mu zawdzięczam.
– Było?
– Von Schiller, jebany tchórzu?! – dobiega z korytarza.
– Domyślam się, że nie przeglądałeś jeszcze sociali?
Lekki niepokój kiełkuje gdzieś w okolicach mostka, ale szybko go przepędzam. Jestem złotym chłopcem Hollywood. Nie ma takiej afery, która by mi zaszkodziła. To Max zawsze się przejmuje, że kontrakty, wizerunek, fani. Prawda jest taka, że ludzie kochają afery. Im bardziej kontrowersyjne, tym mocniej trendują w social mediach. Przybywa mi followersów, a to z kolei przyciąga firmy.
– Ogarnij sprawy z Whistler, a potem będziemy się martwić resztą – mówi cicho, nie podnosząc głowy.
Udaje mi się znaleźć bokserki i idę do drzwi. Ledwo otwieram, a już oślepia mnie błysk fleszy, a potem strzał w twarz. Zaskoczony robię krok w tył, a potem kolejny, bo zostaję mocno pchnięty w pierś.
– Ty jesteś tak samo nienormalna jak on! – Max jest wściekły. Pospiesznie zatrzaskuje drzwi przed nosem kilku paparazzich. – Musiałaś?! – Patrzy wściekle na Kate.
– Och, doprawdy, Rockwood. Nie myślisz chyba, że zamierzam na tym nie skorzystać po tym, jak zrobił ze mnie kretynkę!
– Wiesz, Whistler – spogląda na nią lekceważąco – bardziej bym się zdziwił, gdybyś jednak tego nie wykorzystała. Bo to nie byłoby tak do ciebie podobne. Może wówczas miałbym o tobie inne zdanie.
– Uważaj, bo pozwę cię o zniesławienie, dupku!
– Zostaw go, Kate. Mów, o co chodzi, i wypad. Marnujesz mój cenny czas – staję w obronie Maxa.
– Zmarnuję… to twoją karierę, von Schiller! Rozumiem, mogłeś mnie nie kochać…
– No raczej. – Wybucham śmiechem.
– …mogłeś się kurwić za moimi plecami…
– Och, dziękuję za pozwolenie, łaskawa pani. – Kłaniam się w pas, a Kate robi się tak czerwona ze złości, że nawet tona podkładu na jej idealnie wymalowanej twarzy nie jest w stanie tego zakryć.
– Ale zrobiłeś ze mnie idiotkę w sieci. Chociaż byś ze mną wcześniej zerwał! A nie…
– Spotykałaś się z American Idiot, więc wiesz… do czegoś to zobowiązuje. – Uśmiecham się kpiąco, zakładając ramiona na piersi. Wbijam w nią znudzone spojrzenie. Jej jazgot przyprawia mnie o jeszcze większy ból głowy. – Coś jeszcze?
– Pogrążę cię, von Schiller.
– To już są groźby karalne, Whistler – wtrąca Max. – Wyjdź, zanim powiesz za dużo.
Kate wskazuje na nas po kolei palcem, zaciska gniewnie usta i wychodzi. Tłumię parsknięcie, kiedy próbuje trzasnąć drzwiami, ale automatyczny ogranicznik jej na to nie pozwala. Odwracam się w kierunku Maxa. Ma grobową minę. Chcę mu powiedzieć, żeby wyluzował, ale coś w sposobie, w jaki na mnie patrzy, sprawia, że milczę.
Po chwili Max wstaje, podchodzi do biurka – standardowo w hotelach tej klasy ustawionego pod ścianą – i ze stosu śmieci po żarciu i resztek alkoholu oraz Bóg wie czego jeszcze wygrzebuje pilota. A następnie włącza CNN. Trafiamy na środek programu informacyjnego. Na czerwonym pasku w dole ekranu przesuwają się skróty najważniejszych newsów dnia. Wyłapuję wzmiankę o sobie.
„Luke von Schiller drwi z uczuć religijnych”.
Ups!
– A teraz wracamy do głośnego skandalu z udziałem złotego chłopca Hollywood. Jak dotąd nie udało nam się porozmawiać z aktorem na temat wczorajszego nagrania, które sam umieścił na swoim profilu na TikToku. Agent celebryty, Max Rockwood, odmawia komentarza. Jednak nasz brytyjski korespondent Alec Willis jest właśnie pod domem państwa Schillerów w Anglii. Alcu, czy udało ci się dowiedzieć czegoś więcej?
– O kurwa… – wyrywa mi się.
Mieszanie rodziców w moje skandale to już gruba przesada. Zwłaszcza że te miały odciągnąć od nich uwagę paparazzich, a nie odwrotnie. Zaciskam dłonie w pięści, powtarzając w myślach nazwisko dziennikarzyny, który ich niepokoił.
Już ja cię nauczę rzetelnego dziennikarstwa, gnoju!
– Witaj, Rose. Pan Henry von Schiller odmówił szerszego komentarza, dodając, że jedyne, co może zrobić, to przeprosić w imieniu syna wszystkich, którzy poczuli się urażeni. Zapewnił, że nie wierzy, że intencją Luke’a była obraza papieża…
– Obraza papieża? – Spoglądam na Maxa, który przykłada palec wskazujący do ust, by mnie uciszyć.
Jest podenerwowany. Z powrotem siedzi na łóżku, a jego prawe kolano podskakuje jak na sprężynie. Co chwilę odciąga kołnierzyk koszuli od szyi i nerwowo drapie się po karku. Ja tymczasem rozglądam się po pomieszczeniu. Dostrzegam jakiś dziwny szal i śnieżnobiały berecik. Podchodzę bliżej. Kiedy chwytam śliski materiał między palce i podnoszę, już wiem, że to nie szal tylko stuła. A berecik okazuje się piuską. Odwracam się twarzą do Maxa, który bez słowa przełącza na inny kanał informacyjny. I kolejny. I kolejny.
– Jak widać kultowy American Idiot znowu na topie – staram się obrócić wszystko w żart.
– Odpal swojego Instagrama – nakazuje chłodno.
Posłusznie ruszam w poszukiwaniu telefonu. Chwilę trwa, nim go znajduję. Kiedy wchodzę w apkę, zalewa mnie fala powiadomień. Przy ikonce TikToka również widnieje czerwona kropka. Tym zajmę się za moment. Widzę horrendalny wzrost followersów i serduszka pod ostatnim postem liczone w setkach tysięcy. Sprawdzam zdjęcie, które wywołało taki nagły skok zasięgów.
Leżę na nim w łóżku. Po mętnych oczach widzę, że musiało być grubo i że nie tylko alkohol poszedł wczoraj w ruch, inne używki też. Przyglądam się fotografii. Do mojej nagiej klatki piersiowej przytula się ciemnoskóra kobieta. Śpi. I pewnie wszystko byłoby okej, bo często wrzucam takie fotki, gdyby nie fakt, że laska ma na sobie jedynie kornet zakonnicy. Ręce skrępowałem jej stułą, jeden z jej końców owinąłem sobie wokół szyi, na głowie mam piuskę. Czytam treść posta.
Kochaj bliźniego swego jak siebie samego.
Czy pieprzyłem się z zakonnicą? Tak.
Ta biedna zbłąkana owieczka potrzebowała rozgrzeszenia. I powiem wam, że to była piekielnie udana noc.
#fucker #luke #american_idiot #nunfun
Czy wywołałem kolejny skandal? No, kurwa, nie inaczej.
– Włącz TikToka – nakazuje Max zmęczonym głosem.
Uruchamiam aplikację i niemal natychmiast zalewa mnie fala powiadomień. Każde kolejne sprawia, że żołądek ściska mi się coraz mocniej. Komentarze, udostępnienia, reakcje. Nagrania z wczorajszej nocy najwyraźniej zrobiły furorę. Widok miniaturek przypomina mi kadry z horroru – na jednym z filmów tańczę na stole w sutannie, wznosząc kieliszek z winem i przekrzykując muzykę, a na innym parodiuję błogosławieństwo z groteskowym wyrazem twarzy. Ostatni filmik umieszczony pięć godzin temu ma sto milionów wyświetleń i dwa miliony udostępnień. Nie skupiam się jednak ani na ilości polubień, ani liczbie komentarzy tylko na tym, co widzę na ekranie. Widzę siebie. Nago. Poruszającego się na czworakach. W piusce na głowie. Na moich plecach siedzi laska, którą przeleciałem. W samej bieliźnie i zakonnym kornecie na głowie. W dłoniach trzyma koniec stuły, która owija moją szyję.
Spoglądam na opis:
Niegrzeczna zakonnica dosiada swojego boskiego lewiatana. Jaka jest twoja supermoc?
Wybucham śmiechem.
– Tak cię to bawi?
– Stary, ja nawet nawalony potrafię sklecić zgrabny tekst.
Rzucam telefon na łóżko i spoglądam na swojego agenta. Powiedzieć, że jest mną rozczarowany, to jak nic nie powiedzieć. Problem w tym, że mam totalnie gdzieś, jakie będą tego konsekwencje. Bo nie będzie żadnych.
– Przesadzasz. Widziałeś, jak wzrosły mi zasięgi…
– Pieprzę twoje zasięgi!
– Ja pieprzyłem prawie-zakonnicę.
– Przeginasz! I w końcu się doigrasz!
– Wyluzuj.
– Luke, jeszcze nie uciszyliśmy sprawy tej nastolatki – przerywa mi – a ty odwalasz taki numer?!
– Była pełnoletnia – podkreślam, ale tracę dobry humor. – Dobrze wiesz, że próbowali mnie wrobić.
– A ty, jak widać, nie uczysz się na błędach!
– No jak to nie! – obruszam się. – Ta nie przypominała nastolatki.
– Trzymajcie mnie, bo wyjdę z siebie! – Max wznosi oczy ku niebu.
– Maksiu – dodaję pobłażliwie – laski kręci age gap. Wiesz, jak do mnie mówiła?
– Mało mnie to interesuje. Wiem, jak cię potem nazywali w komentarzach!
– Bo zazdroszczą. Wyluzuj. – Przeciągam się mocno, aż strzelają mi wszystkie stawy.
Podchodzę do lustra i sprawdzam, jak wiele szkód na mojej twarzy uczyniła pięść Whistler. Żadnych.
– Naprawdę tak cię to bawi? – pyta kumpel, nie kryjąc niedowierzania.
– Bardzo…
– A czytałeś komentarze? Większość ludzi jest oburzona.
– Siostrzyczka ani trochę nie czuła się obrażona! – Wybucham śmiechem.
– Zależy ci, żeby w końcu zagrać na dużym ekranie. Niebawem Draganov ogłosi casting do Projekt: Shadow.
Zastygam. Draganov to mój guru.
– Nikt przy zdrowych zmysłach nie zatrudni kogoś takiego… skandalisty… do poważnej, wysokobudżetowej produkcji! A już na pewno nie taka legenda jak Draganov. No, chyba że szczytem twoich ambicji są seriale?! Czy może powoli myślisz o paradokumentach, co? Myślałem, że stać cię na więcej.
– Ludzie mnie kochają za to, że jestem zabawny. Dowcipny. Że mam do siebie dystans – stwierdzam, ale nie brzmię już tak pewnie jak przed chwilą.
Zagrać w filmie Draganova to byłby zaszczyt. Rodzice na pewno byliby dumni.
– Ludzie cię nie kochają. Traktują jak tanią rozrywkę. Pajaca. Błazna…
– I wanna be an American idiot* – nucę, parafrazując przebój Green Day, na którym się wychowałem.
– Ten tekst brzmi trochę inaczej, Luke – informuje Max z poważną miną.
– Oj, skończ pierdolić. Wszyscy wiedzą, że American Idiot to ja. Koleś od pranków i szaleństwa. Bez zahamowań, bez…
– …mózgu? – wtrąca Rockwood.
Słyszę dźwięk przychodzącej wiadomości. Max wyjmuje telefon. Jego twarz momentalnie robi się blada jak prześcieradło, a mój puls przyspiesza, kiedy mówi:
– Czytaj!
Treść jest krótka i brutalna:
Rozważamy wycofanie propozycji współpracy. Skandal jest sprzeczny z naszymi wartościami.
– Masz, kurwa, te swoje zasięgi. To z agencji reklamowej, z którą właśnie negocjowałem. Luke, musisz zrozumieć jedno. – Jego głos drży ze złości. – Twoja kariera wisi na włosku. Jeśli nie wyjdziesz z tego obronną ręką, następny skandal może być twoim ostatnim. Draganov twoim CV nawet dupy w kiblu nie podetrze. Wiesz, jakie ma zasady.
Jego słowa bolą bardziej, niż chciałbym przyznać. Staram się zgrywać obojętnego, ale Max za dobrze mnie zna. Przechadza się po pokoju, jakby szukał ujścia dla swojej frustracji.
– Wiesz, co jest najgorsze? – pyta, a jego głos aż wibruje. – Nie fakt, że zrobiłeś z siebie klauna. Tylko to, że wciągnąłeś w to swoich rodziców…
– Nie mieszaj w to moich rodziców! – przerywam mu i rozglądam się w poszukiwaniu moich ubrań. – Dobrze wiesz, dlaczego to wszystko zacząłem! Żeby odwrócić uwagę mediów od mamy!
– Nie sądzisz, że tym razem odniosło to odwrotny skutek? Cholera, nazwisko von Schiller to była ikona teatru w Stanach i Europie. Twoi rodzice są legendą. Nie musieli robić z siebie błaznów. Nikogo nie obrażali. – Max patrzy na mnie smutno. – Luke, martwię się, że…
– Wykonuj to, co do ciebie należy – rozkazuję chłodno, przypominając sobie tego chuja, Aleca jakiegośtam, nagabującego moich rodziców. – Martwienia się nie masz w umowie. Pouczania mnie też nie. Poza tym teraz trzeba się czymś wyróżniać. Takie czasy. Sam talent nie wystarczy.
– Akurat ty…
– Skończ pierdolić, Max! – przerywam mu. – Boli mnie głowa i nie mam swoich ubrań. Załatw mi coś!
Patrzy na mnie, ale nic nie mówi, po prostu wychodzi. Słyszę, jak rozmawia z kimś na korytarzu. To pewnie ochrona, szczególnie że fotka, na której Kate strzela mi w ryj, już zdążyła pojawić się na X z oznaczeniem hotelu.
Ponownie odtwarzam ostatnie nagranie z TikToka. Uderza mnie jedna rzecz. To nie było nagranie z ręki. Zatem ktoś to rejestrował. Moim telefonem. Tylko kto? Istnieje szansa, że ustawiłem komórkę na czymś, jednak urządzenie wyraźnie podąża naszym śladem. No samo raczej by się nie przemieściło. Czy powinienem zacząć się niepokoić? Chcę napomknąć o tym Maxowi, ale kiedy wraca, jest tak wkurwiony, że postanawiam pogadać o tej sprawie później. Decyduję też, że przystopuję trochę z głupimi filmami. Patrzę na metki ciuchów, które mi przyniósł.
– Z sieciówki? – Krzywię się.
– Albo zakładasz to, co dla ciebie mam, albo idź nago! Dobra, nie… cofam to! – dodaje spanikowany.
Przewracam oczami, ale się nie wykłócam. Nie do końca uśmiecha mi się jednak paradowanie w czymś takim. I wówczas przypominam sobie jeszcze jedną rzecz.
– Gdzie mój wóz?
– Mnie nie pytaj. – Wzrusza ramionami.
Odpalam aplikację powiązaną z moim porsche i już po chwili wyświetla mi się lokalizacja. Klub LollyPop. Pierwsze słyszę.
– Wiesz może, co to za klub LollyPop i co ja tam robiłem? – dopytuję.
– Jestem twoim agentem. Niańczenia nie mam w umowie. – Max uśmiecha się triumfalnie.
Kutas.
– Dobra, możemy iść – mówię, zgarniając mineralkę ze stolika. W tym momencie dzwoni mój telefon.
Babcia.
– Szlag!
– Co jest? – Panika w głosie Maxa uświadamia mi, że tym razem chyba naprawdę nabroiłem.
– Na śmierć zapomniałem, że babcia wraca dziś z wakacji – tłumaczę pospiesznie i zaraz odbieram. – Cześć, babciu, jak lot?… Oczywiście, że pamiętam. Jasne. Będę za – spoglądam na Rockwooda, który pokazuje mi na migi, że o tej porze zajmie mi to dobrą godzinę – trzydzieści minut.
Wyrzuca ramiona w górę, kręcąc z niedowierzaniem głową.
– No jasne, cieszę się, że bezpiecznie wylądowałaś. Do zobaczenia. – Rozłączam się.
– Ciekawe, jak ty chcesz dotrzeć na lotnisko o tej…
– Jezu, nie zrzędź tyle. Trochę optymizmu – przerywam mu, ale niczym niezrażony kontynuuje:
– …porze, skoro nie masz auta – kończy.
Kurwa. Faktycznie!
A potem uświadamiam sobie, że rozwiązanie jest banalnie proste.
– Pojadę twoim.
– Nie ma mowy!
– No przecież nawet jak je rozwalę, to kupię ci nowe. Stać mnie na taki drobny wydatek. – Wzruszam ramionami.
– Chlałeś i ćpałeś. I Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze.
– Ru…
– Luke! – rzuca ostrzegawczo.
Rozbawia mnie tym.
– Czuję się dobrze. Poza tym doskonale zdaję sobie sprawę, panie porządny, że wozisz w schowku alkomat. Dmuchnę. – Max milczy. – No weź, gdyby to był ktokolwiek inny, toby mi to latało koło chuja. Ale to moja babcia.
Wzdycha. Wiem, że go przekonałem. Za dzieciaka spędzaliśmy u niej obaj niemal każde popołudnie. Dla niego też była babcią. Nadal nią jest.
– Niech ci będzie.
*I wanna be an American idiot (z ang.) – Chcę być amerykańskim idiotą. W oryginale Don’t wanna be an American idiot, piosenka zespołu Green Day. Wszystkie przypisy i tłumaczenia pochodzą od autorki.
Gdy w końcu opuszczam dom, nadal czuję nerwowe napięcie. Jay nadal majsterkuje przy jednośladzie. Posyła mi pełen troski uśmiech i kiwa głową w stronę kuchennego okna. Zauważam, że jest otwarte.
– Znowu się przypierdala, co? – pyta cicho.
– Niestety… – wzdycham.
– Ruby ma rację, wiesz? – mówi niespodziewanie. – Nie musisz się zgadzać z mamą.
– Wiem, szkoda tylko, że ona nie umie uszanować mojego zdania.
– Widzimy się w czwartek? – Podchodzi i mnie przytula, próbując brudnym palcem zrobić mi ślad na policzku.
– Jayson! – Śmieję się. – Jak ja będę wyglądać?!
– Zabawnie – odpowiada, ale mnie puszcza.
Przekomarzamy się jeszcze trochę, potem udaję się w stronę przystanku autobusowego. Mam prawo jazdy, ale nie czuję się pewnie za kółkiem. Poza tym komunikacją miejską jest szybciej. Rozpamiętuję słowa matki całą drogę. Spoglądam na błyszczącą na serdecznym palcu obrączkę. Wspomnienie Keitha wywołuje na mojej twarzy szeroki uśmiech. Cieszę się, że udało mi się trafić na tak wyrozumiałego mężczyznę. Bardzo potrzebuję go teraz obok siebie. Potrzebuję, by mnie przytulił. Tak się cieszyłam na to Święto Dziękczynienia, tymczasem mama jak zwykle potrafi wszystko zrujnować, gdy powie kilka słów za dużo. Nie ukrywam, przeszło mi przez myśl, by porozmawiać z ginekologiem o dostępnych możliwościach dla takich par jak ja i Keith. O opcjach, które akceptuje Kościół.
Wyciągam telefon i dzwonię do męża. Chcę usłyszeć jego głos. Potrzebuję tego, by się uspokoić.
Dzień dobry. Dodzwoniłeś się do Keitha Smasha. Nie mogę odebrać. Proszę zostawić wiadomość, a niezwłocznie oddzwonię.
Rozłączam się i wtedy wpadam na pewien pomysł. Spontaniczność to moje drugie imię. Bardzo często działam pod wpływem impulsu. To, że nie zawsze wychodzę na tym dobrze, to już inna kwestia, ale lubię ten dreszczyk emocji, kiedy robię coś niezaplanowanego. Jak teraz, bo zamierzam sprawić niespodziankę Keithowi. Przecież każdy kocha niespodzianki! Od razu poprawia mi się humor.
Rozpoznaję dzielnicę. Nieopodal mieści się siedziba firmy Smashów. Wysiadam na najbliższym przystanku i spacerkiem udaję się w kierunku wysokiego biurowca. Po drodze zahaczam o pobliski targ, skryty pomiędzy ciasno ulokowanymi kamienicami. Tylko miejscowi o nim wiedzą. Lubię na nim robić zakupy, bo można tu znaleźć żywność prosto od drobnych rolników. Warzywa może nie wyglądają najpiękniej, ale taki pomidor ma zupełnie inny smak. A jak pachnie! Postanawiam zrobić dzisiaj szakszukę, więc zaopatruję się w bakłażana, paprykę i wiejskie jajka. W pobliskiej piekarni kupuję też chleb. Wypłacam również pieniądze z banku. Nienawidzę bankowości elektronicznej i płacenia kartą, co jest częstym powodem drwin zarówno w mojej rodzinie, jak i rodzinie męża.
Jestem już blisko SmashInc. Tu ruch jest znacznie większy niż na obrzeżach Filadelfii. Cierpliwie czekam na zielone światło. Przechodzę obok dyżurki ochrony nie niepokojona przez nikogo. W końcu mój teść jest prezesem zarządu. Windą wjeżdżam na przedostatnie piętro. Trochę jestem zdziwiona, że o tej porze Evie, sekretarka Keitha, jest już nieobecna. Zwykle wychodzi z biura po moim mężu. Zatrzymuję się chwilę dłużej przed lustrem w korytarzu. Omiatam wzrokiem swoją sylwetkę. Ładnie i skromnie. Cienki sweterek, wiatrówka, długi szal i ołówkowa spódnica. Tak jak Keith lubi. Bez nadmiaru makijażu, tylko lekko potuszowane rzęsy. Pcham drzwi gabinetu i już mam otworzyć usta, by ze zwyczajowym dla siebie entuzjazmem się przywitać, ale głos więźnie mi w gardle.
Widzę go. Nie, w zasadzie to widzę ICH. Keitha i Evie. Ona leży na jego biurku, głowa zwisa jej nisko. Stopy w wysokich krwistoczerwonych szpilkach oparła na barkach Keitha. Spódnicę ma podciągniętą do pasa. Patrzę na koronkę samonośnych pończoch owijającą jej umięśnione uda. Patrzę na jego dłonie trzymające jej szczupłe biodra, kiedy ją posuwa. Wchodzi w nią raz za razem. Nie jestem w stanie tego dostrzec, ale spodnie z pewnością spuszczone ma do kostek, razem z bielizną. Rozchełstana koszula ledwo zasłania mu tors. Z szyi zwisa na wpół zawiązany krawat, za który Evie niespodziewanie szarpie, by przyciągnąć Keitha bliżej i pocałować. Jeszcze mnie nie zauważyli. Za to ja, niestety, widzę wszystko. Każdy szczegół. I zapamiętuję. Zapisuję w pamięci każdy najdrobniejszy element obrazu. Dźwięki. Nawet zapach. Pachnie tu seksem. Ich ciężkie oddechy i jęki docierają do mnie dopiero, gdy pierwszy szok mija. Biurko wyglądające na solidne drży przy każdym pchnięciu.
– Tęskniłem za twoją mokrą cipką – słyszę z ust mojego męża.
Tęsknił.
Tęsknił za jej…
Robi mi się niedobrze.
Skoro tęsknił, to znaczy, że robili to już wcześniej. Jak długo mnie zdradzają? Oboje. Bo Evie to moja najlepsza przyjaciółka. Czuję w piersi ból, a jakaś niewidzialna ręka ściska gardło tak mocno, że nie mogę zaczerpnąć tchu. Żołądek miażdży ciasny supeł. Moja dłoń wędruje do miejsca na środku mostka, które pulsuje coraz bardziej. Słyszę jakiś dźwięk obok prawej stopy. Zerkam w dół i widzę pomidory turlające się po podłodze.
– Roxanne? – odzywa się Keith zdławionym głosem.
Puszcza Evie i szybkim ruchem podciąga spodnie. Słyszę brzęk klamry paska, którą zapina w pośpiechu. Jakby to mogło coś zmienić… Zduszam gorzki śmiech.
– Myślałem… Co ty tu, u diabła, robisz?
Oto, co ma do powiedzenia facet, który na twoich oczach bzyka się ze swoją sekretarką, która dziwnym zbiegiem okoliczności jest też twoją najlepszą przyjaciółką. Odwracam szybko wzrok, nie chcąc oglądać jego półnagiego ciała. Brzydzę się nim. Brzydzę się nimi.
– Roxanne, kochanie… – Śmieje się nerwowo, wciskając koszulę w garniturowe spodnie.
Zabawne. Skupiam się na tym, ile czasu zajęło mi wyprasowanie jej tak, by na materiale nie było nawet maleńkiego zagięcia. A on ją upycha pomiędzy krawędź spodni a nagą skórę. I teraz jest pomiętolona jak po niezłym…
– Pieprzyłeś Evie – oświadczam spokojnie i spoglądam na byłą już przyjaciółkę.
Chociaż, jakby się dobrze zastanowić, to nigdy nie była moją przyjaciółką. Przyjaciółki nie robią sobie takich rzeczy. Nie uprawiają seksu z twoim mężem, na jego biurku, w jego gabinecie.
Evie jest czerwona. Kiedy na nią zerkam, odwraca pospiesznie wzrok, ale to wystarczy, bym zauważyła jej szkliste oczy. Ma w nich łzy, podczas gdy to ja jestem jedyną osobą w tym pomieszczeniu, która powinna płakać. A jednak tego nie robię. Jestem tak spokojna, że aż się sobie dziwię.
– Roxi… – słyszę jej drżący głos. – Chciałam cię…
– Co, przeprosić? – Tym razem moje usta opuszcza gorzki śmiech. Czuję jego palący ślad w gardle. – Lepiej nic nie mów. Tylko się pogrążasz.
Wyjmuję z torebki klucze i podchodzę do biurka. Po drodze rozdeptuję jednego z pomidorów, które wypadły z siatki. Odgłos przypomina ugniatanie w pięści kawałka mięsa. Serca. Dokładniej – mojego serca. Odkładam pęk na blat. Nogi mi drżą.
– Co robisz, Roxanne?
Keith podchodzi. Łapie mnie za ramię, ale się wyszarpuję. Jego dotyk mnie brzydzi.
– Nie dotykaj mnie! – nakazuję lodowatym tonem.
– No weź. To chyba niczego między nami nie zmienia, prawda? – pyta, śmiejąc się przy tym nerwowo.
Odbiera mi mowę.
To.
Chyba.
Niczego.
Nie.
Zmienia.
Nie wierzę, że to padło z jego ust. Wybucham śmiechem. Keith i Evie patrzą po sobie, wyraźnie zaskoczeni. Poważnieję, po czym biorę zamach i walę Keitha prosto w nos. Evie wydaje z siebie pełen przerażenia pisk.
– Kurwa, Roxanne! – Mój mąż zgina się wpół, zasłaniając dłońmi twarz, ale krew z rozbitego nosa zdążyła już poplamić mu koszulę. Mam nadzieję, że go złamałam.
– W zasadzie – przekrzywiam lekko głowę – to zmienia wszystko.
Odwracam się do nich plecami, robię krok i wówczas widzę czerwoną miazgę, jaka została z pomidora po spotkaniu z podeszwą mojego buta. Przypomina krew.
Krew.
Moje serce krwawi z bólu.
Nie, w sumie to jest taką miazgą.
Naiwna idiotka ze mnie. Najgorsze, że większym ciosem jest dla mnie zdrada Evie. Mojej Evie! EVANGELINE – mojej siostry z wyboru, której zwierzałam się ze wszystkiego. Zna każdy szczegół moich sprzeczek z matką. Wie o moich obawach w związku z brakiem ciąży. Była moją druhną. Dopingowała mnie, bym wytrwała w czystości do ślubu. Czy już wtedy uprawiała seks z Keithem? Może dlatego nie naciskał, tylko cierpliwie czekał. To właśnie ta myśl kompletnie mnie dobija. Spod powiek w końcu wydostają się łzy. Ruszam do wyjścia w momencie, kiedy zaczynają swobodnie płynąć po policzkach.
– Roxanne…
Trzaskam drzwiami, nie pozwalając, by głos Evie mnie zatrzymał.
Żadne tłumaczenie nie okaże się wystarczającym usprawiedliwieniem. Wciskam przycisk windy, rozsuwa się niemal od razu. Jakby była w gotowości, by oszczędzić mi zbędnego czekania. Jakby cały budynek wiedział, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami gabinetu mojego męża. Podobno ściany mają uszy. Może coś w tym jest…
Zjeżdżam na parter. Z torebki wyjmuję telefon i wzywam taksówkę. Działam pod wpływem impulsu. Nie myślę o konsekwencjach tego, co będzie. Wsiadłszy do taksi, podaję kierowcy banknot i proszę, by zawiózł mnie na lotnisko.
Nie zastanawiam się, co zrobię bez jakiegokolwiek bagażu, kiedy kupuję bilet na najbliższy możliwy lot. Nie analizuję, że San Francisco to w zasadzie drugi koniec Stanów Zjednoczonych. Mam gdzieś, co myśli o mnie pracownica, kiedy informuję ją, że nie nadaję żadnego bagażu. Mój mózg cały czas odtwarza scenę, w której mój mąż pieprzy moją przyjaciółkę. A na końcu mnie pyta… nie, tylko się upewnia: „To chyba niczego między nami nie zmienia, prawda?”.
Nie przejmuję się, że wydaję na bilet całą gotówkę, jaką mam przy sobie. Chyba cały czas płaczę, bo siedząca obok mnie pasażerka samolotu w którymś momencie oferuje mi paczkę chusteczek. Biorę ją i ściskam w dłoniach, tępo wpatrując się w napis linii lotniczych na pokrowcu zagłówka: American Airlines. Przypomina mi się poranna rozmowa z mamą podczas marynowania indyka na Święto Dziękczynienia:
„Może za mało się modlisz?”
Może… Może nie robię tego wystarczająco gorliwie?
„Najwyraźniej coś robisz nie tak”.
Z pewnością. Źle ulokowałam uczucia. Dzisiejszy poranek wydaje się tak odległy, jakby minął od niego co najmniej rok, a nie kilka godzin. Przypomina mi się artykuł, który czytałam w autobusie. Mężczyznę powinno się wypuszczać z domu z pełnym brzuchem i pustymi jajami. A co, jeśli ta cała Whistler ma rację? Tylko że Keith nigdy nie narzekał. Robiliśmy to dwa razy w tygodniu. W środy i soboty. Czasem w niedziele. Pewnie w pozostałe dni robił to z Evie.
Ściska mnie w żołądku. Zasłaniam usta dłonią, bo mój brzuch się nie uspokaja. Wręcz przeciwnie. Mdli mnie coraz bardziej.
– Przepraszam. – Przeciskam się do przejścia, a potem pospiesznie udaję do łazienki.
Na szczęście jest pusta. Nie wymiotuję, ale spędzam wystarczająco dużo czasu pochylona nad muszlą klozetową, by zaniepokoić stewardessy. Trzykrotne stuknięcie w drzwi i uprzejme pytanie, czy aby nie potrzebuję pomocy, zmusza mnie w końcu do opuszczenia bezpiecznej klitki.
– Jest pani strasznie blada, pomóc pani dojść na miejsce? – pyta młoda pracownica.
Na jej idealnie umalowanych ustach pojawia się wyćwiczony uśmiech. Jest ładna, szczupła, a czarny mundurek idealnie podkreśla szczupłą figurę. Wokół szyi przewiązała czerwoną apaszkę. Zerkam na jej stopy. Zdobią je czerwone szpilki. Podobne miała Evie.
Pękam.
Widok czerwonych butów na obcasie sprawia, że przestaję panować nad emocjami. Rzeczywistość postanowiła przytłoczyć mnie sześć mil nad ziemią. Personel prosi, bym usiadła na wysuwanym krzesełku dla stewardess. Ktoś podaje mi chusteczkę, ktoś inny szklankę wody. Biorę, ale nie korzystam. Płaczę bezgłośnie, dygocząc jak w gorączce. Chyba zwalają to na karb strachu przed lataniem. Dostaję jakieś tabletki, pewnie na uspokojenie, bo po jakimś czasie od połknięcia robię się dziwnie rozluźniona i jednocześnie otępiała. Ta sama młoda kobieta w czerwonych szpilkach eskortuje mnie na moje miejsce. Przesypiam resztę lotu.
*
San Francisco wita mnie ciemnymi chmurami. Jest ponure jak mój nastrój. Jak moje życie przez ostatnią dobę. Po przejściu odprawy staję w przeogromnej hali przylotów i znów czuję na barkach ciężar rozpaczy. Ciężar spontanicznej decyzji o wyjechaniu jak najdalej od Filadelfii. Cóż, udało się. Po niemal siedmiu godzinach lotu jestem prawie trzy tysiące mil od bolesnych wspomnień. Chociaż nie. Wspomnienia to akurat przywlekły się za mną aż tutaj, za to sprawcy całego zamieszania zostali na miejscu.
Stoję i obserwuję matki z dziećmi wyczekujące powrotu ojców do domu. Żony witające mężów czułymi pocałunkami, przyjaciółki rzucające się sobie na szyję po długim czasie rozłąki. Na mnie nikt nie czeka. Nikt. Jestem absolutnie sama w obcym mieście. Samiuteńka. Z dwudziestoma centami w portmonetce i rozładowanym telefonem.
Patrząc, jak hala powoli pustoszeje, zaczynam czuć się równie pusta w środku. W miejscu, gdzie powinnam mieć serce. Groza sytuacji uderza we mnie niczym huragan. Zostałam zdradzona. Przez własnego męża i jedyną przyjaciółkę. Podchodzę do pustej ławeczki, opadam na nią i wybucham płaczem.
A jeśli postąpiłam zbyt pochopnie? Fakt, przyłapałam go na gorącym uczynku, ale Kościół każe wybaczać. Nadstawić drugi policzek. Przysięgałam przed Bogiem, że nie opuszczę Keitha aż do śmierci. Na dobre i na złe. Tymczasem przy pierwszej napotkanej przeszkodzie podkuliłam ogon i uciekłam.
A on przysięgał kochać mnie i szanować!
Prycham, kiedy smutek przechodzi w irytację.
„To chyba niczego między nami nie zmienia, prawda?” – to zdanie wybrzmiewa mi w głowie jak mantra.
– Ciężki dzień, co? – Ciepły kobiecy głos sprawia, że unoszę opartą na dłoniach głowę i spoglądam w bok.
Obok mnie na ławeczce, na której postanowiłam się nad sobą poużalać, zasiadła starsza pani. Czarno-złotą walizkę ustawiła obok nogi. Na kolanach trzyma torebkę Hermesa. Mrugam kilkakrotnie, rozpoznając jedną z najdroższych marek świata, i zastanawiam się, czy to autentyk, czy jakiś chiński badziew.
– Wyglądasz, jakbyś czekała na podwózkę. To zupełnie jak ja. – Uśmiecha się ciepło. – Mam nadzieję, że nie będę ci przeszkadzać, jeśli siądę obok.
Kręcę głową, bo nie mogę wydobyć słowa. Gardło mam zaciśnięte od wstrzymywanego płaczu, a ciało sparaliżowane lękiem. Bystre oczy kobiety przypatrują mi się przyjaźnie, jej twarz zdobi siateczka zmarszczek. Zdobi, bo te wyraźne oznaki siły wieku w jej przypadku podkreślają życiową mądrość i dobre serce. Wygląda jak taka prawdziwa kochana babcia z bajek, która kołysze dzieci do snu. Nie jak jedna z tych, które mają przerażać, ale z tych, co mają przywoływać cudowne sny. Ubrana jest w modny dres w kolorze khaki, a spod czapki z daszkiem wystają siwe, ścięte do linii brody, proste jak druty włosy. Gdybym zobaczyła ją w tłumie, stojącą do mnie plecami, nie powiedziałabym, że to starsza kobieta.
– To pewnie nie moja sprawa, ale widziałam cię w samolocie.
Spoglądam w dół. Nie chcę, żeby zauważyła moje łzy. Ani Keith, ani tym bardziej Evie nie zasługują na to, by po nich płakać. Nie po tym, co mi zrobili. Jednak nie potrafię się powstrzymać.
– Czy ktoś cię skrzywdził, dziecko? – pyta.
Moje ciało dygoce. Nie umiem tego zahamować. Ciepła dłoń, której skóra nosi ślady naturalnej opalenizny i jest niesamowicie gładka, z paznokciami pomalowanymi na jaskraworóżowo, ostrożnie chwyta moją. Pokrzepiający uścisk wydobywa w mojego gardła tłumiony szloch.
– Nikt na ciebie nie czeka, prawda?
Kolejny szloch.
Zaprzeczam ruchem głowy. Łzy moczą podłogę między moimi stopami.
Dlaczego nie umiem być twarda? Dlaczego nie mogę przejść nad tym do porządku dziennego? Przyjąć tego na klatę? To się zdarza. Ludzie się rozstają. Zdradzają. I wracają do siebie. Tylko że ja nie chcę wracać do Keitha. Nie po tym, co zrobił. Zdradził raz… to znaczy przyłapałam go raz. Ale na pewno działo się to częściej, w końcu tęsknił za „jej cipką”.
Boże, zaraz zwymiotuję!
Łkam.
„To chyba niczego między nami nie zmienia”.
Zmienia.
Absolutnie wszystko.
Zostałam emocjonalną wydmuszką.
– Masz gdzie przenocować? – pyta ostrożnie kobieta.
Znów tylko kręcę głową. Słyszę cichutkie piknięcie telefonu, a potem dłoń, która dodaje mi otuchy, stanowczo mnie ciągnie, zmuszając do ruchu. Wstaję, choć moje nogi są jak z waty.
– Nie ma mowy, żebyś tu została. Chodź. Mam duży dom. Przenocujesz u mnie. Odpoczniesz, a potem zadecydujemy, co dalej z tobą zrobić… Jak ci właściwie na imię, dziecko?
Spoglądam na nią i wypowiadam z trudem:
– Na imię mi Roxanne.
– Och, wprost idealnie.
© Copyright by Paulina Jurga, 2025
© Copyright by Wydawnictwo JakBook, 2025
Wydanie I
ISBN: 978-83-67685-89-4
Redakcja: Beata Kostrzewska
Korekta: Helena Kujawa
Skład: Monika Pirogowicz
Okładka: Maciej Sysio
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Fotografia na okładce:
Copyright © Shutterstock_Alones
Wydawnictwo JakBook
ul. Lipowa 61, 55-020 Mnichowice
www.wydawnictwojakbook.pl