Gdybyś się nie zjawiła. Heartbroken. Tom 1 - Paulina Jurga - ebook
NOWOŚĆ

Gdybyś się nie zjawiła. Heartbroken. Tom 1 ebook

Jurga Paulina

5,0

139 osób interesuje się tą książką

Opis

Każda chwila ma szczególne znaczenie, jeśli może być twoją ostatnią.

Alex urodził się z nieuleczalną wadą serca, a osoby nią obciążone rzadko dożywają trzydziestki. Świadomość, że umrze młodo, sprawia, że chłopak stara się czerpać z życia garściami, wykorzystywać każdą chwilę i nie marnować czasu. Adoptowany jako niemowlę po porzuceniu przez biologicznych rodziców, jest gotowy skoczyć w ogień za swoją adopcyjną rodzinę.

Cosma jest nieśmiały, nie lubi skupiać na sobie nadmiernej uwagi i wyróżniać się z tłumu. Z Alexem łączy go bardzo silna więź, dlatego często przedkłada dobro brata ponad swoje własne potrzeby i pragnienia. Wydaje się, że nic nigdy nie zdoła ich poróżnić – do chwili, gdy w ich życiu pojawia się Nelly.

Rodzice Alexa i Cosmy decydują się zostać rodziną zastępczą nastolatki z trudną przeszłością. Traumatyczne doświadczenia sprawiły, że Nelly boryka się ze stanami lękowymi i sennymi koszmarami. Alex i Cosma przyjmują dziewczynę z otwartymi ramionami i okazują jej wsparcie, jakiego nigdy dotąd nie zaznała. Rodzi się między nimi zupełnie inny rodzaj więzi. Wkrótce każde z nich będzie musiało dokonać trudnego wyboru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 623

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kasiulka20

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka. Polecam!
10
amandapanda05

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna. Piękna. Wzruszająca. Łamie serduszko ❤️‍🩹 Polecam!
10
LadyPok

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno tak nie poruszyła mnie książka ja ta Bardzo mocna, z trudnymi tematami Polecam
10



Redaktorka prowadząca: Agata Ługowska

Wydawczyni: Agnieszka Nowak

Redakcja: Olga Gorczyca-Popławska

Korekta: Katarzyna Kusojć

Projekt okładki: Agata Łuksza

DTP: Maciej Grycz

Copyright © Paulina Jurga, 2025

Copyright © 2025, Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8371-868-2

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Bohaterom szarej rzeczywistości: tym, co walczą z nieuleczalną chorobą, i tym, którzy przy nich trwają – mimo wszystko,  na dobre, a przede wszystkim na złe, i do samego końca.

Nigdy nie traćcie nadziei!

TRIGGER WARNING:

Ta książka porusza następujące tematy: depresja, samobójstwo, przemoc, uzależnienie, toksyczne relacje. Jeśli którykolwiek z tych wątków może pogorszyć twój stan psychiczny, prosimy, przerwij lekturę. Pamiętaj, że są miejsca, w których możesz uzyskać pomoc, a także osoby, która chcą Cię wspierać.

GDZIE SZUKAĆ POMOCY:

Całodobowa bezpłatna infolinia dla dzieci, młodzieży, rodziców i nauczycieli: 800 080 100

Telefoniczna Pierwsza Pomoc Psychologiczna: 22 425 98 48

Telefon zaufania dla dzieci i młodzieży: 116 111

Młodzieżowy Telefon Zaufania: 19 288

Unoszę powieki. Oczy szczypią mnie od płaczu. W świetle dobiegającym z korytarza widzę, że to Alex. Spinam się cała, bo jeszcze nie ochłonęłam po tym, co widziałam. I po tym, jak mnie potraktował. Boję się. Nie wiem, co zrobi. Znów odczuwam lęk, jak parę godzin wcześniej, w jego pokoju. Nie wiem, jakie ma intencje.

Zamyka drzwi.

Drżę.

Robi krok.

Moje mięśnie się spinają, a obawy rosną.

– Nells? – Głos zniżył do szeptu. – Śpisz?

Z jednej strony mam ochotę udawać, że w istocie tak jest, ale z drugiej… To przecież Alex. Rozbity emocjonalnie, ale jednak Alex. Gdyby to był ktoś inny, pewnie nadal bym milczała. W tym przypadku odpowiadam jednak cicho:

– Nie.

Czy ja właśnie usłyszałam westchnienie ulgi?

Po odgłosie kroków wiem, że podszedł do łóżka. Materac ugina się pod jego ciężarem. Od tamtej pamiętnej nocy, dwa lata temu, kiedy spali tu obaj z Cosmą, żaden z nich nigdy potem nie przyszedł tu w środku nocy, bo ciocia wyraźnie tego zakazała. Milczymy. W ciszy spowijającej mój pokój słychać tylko nasze oddechy i sporadyczne ujadanie psa sąsiada.

– Przepraszam… – wydusza w końcu Alex zbolałym głosem. – Tak bardzo cię przepraszam.

Serce mi się kraje, kiedy słyszę pozbawiony zwyczajowego entuzjazmu głos. Alex brzmi jak pokonany. Jakby się poddał. Przegrał walkę. Unoszę się na posłaniu i po ciemku odszukuję jego postać, po czym oplatam go ramionami i mocno do siebie przytulam. Momentalnie otacza mnie ciasno rękami i wtula twarz w moją szyję. Z jego gardła wydostaje się… szloch. Ciało drży, targane płaczem. Gładzę go delikatnie po plecach i głaszczę włosy, a on zaciska pięści na mojej koszulce od pidżamy tak mocno, że boję się, że za chwilę rozerwie materiał. Łzy moczą moją skórę. Zagryzam wargi, by też się nie rozpłakać.

– Mogę… – wydusza ledwo słyszalnie. – Mogę tu zostać? Wyjątkowo? Proszę… nie chcę być sam… Nie dziś… Proszę…

Domyślam się, że Cosma nie wrócił na noc. Martwię się również o niego.

– Oczywiście, że możesz. – Staram się, by mój głos brzmiał pewnie, nie tak, jakbym miała się zaraz rozbeczeć. Alex nie potrzebuje teraz moich łez. Potrzebuje wsparcia. Jak ja dwa lata temu. – Czekaj, posunę się…

Niechętnie wypuszczam go z objęć i przesuwam się na materacu tak, by mógł położyć się obok. Momentalnie na powrót się we mnie wtula. Czuję jego urywany oddech na szyi wilgotnej od łez. Co chwila pociąga nosem, ale chyba już nie płacze. Za to trzyma mnie kurczowo w ramionach. Jakbym była jego jedynym ratunkiem.

– Dziękuję, Nells… Gdybyś się nie zjawiła, cierpiałbym w samotności.

1. Alex

Statystycznie rzecz biorąc, już dawno powinienem być martwy.

Według danych z moim schorzeniem rodzi się jedno żywe niemowlę na dwa tysiące. Według danych przeżywa jedno na dziesięć. Według danych najstarsza osoba w Wielkiej Brytanii dożyła trzydziestu lat i pięćdziesięciu czterech dni.

To daje mi jakieś… cholera… została mi mniej niż połowa życia.

Słabo.

Według danych…

– Alex, kochanie! Zejdź na kolację. – Głos mamy odrywa mnie od ekranu laptopa.

– Idę!

Czyszczę historię przeglądarki i zamykam pokrywę komputera. Nie chcę, żeby rodzice widzieli, że znów to czytam. Dane, cyferki, procenty, statystyki, rokowania… Ale tylko one odpowiadają mi na pytania, na które nie potrafią – lub nie chcą – odpowiedzieć lekarze. Bo jestem dzieckiem i pewnie nie zrozumiem. Albo, co gorsza, zrozumiem i się załamię. Przecież dzieci nie powinny myśleć o tym, jak krótkie czeka je życie. Dzieci powinny czerpać z niego garściami. Bawić się. Cieszyć. Chyba że jest się kimś takim jak ja. Towarem uszkodzonym, z ograniczoną datą przydatności do użycia. Jestem świadomy tego, jak kruche jest moje życie. I mam żal do dorosłych, że robią z nas – młodych – idiotów. Rozumiemy dużo. A jeśli nam zależy, potrafimy sami wiele się dowiedzieć.

– Alex, dalej… – Do pokoju wpada Cosma, mój młodszy brat. – Głodny jestem!

– Puka się! – warczę.

– Zrobiła gofry – szepcze teatralnie.

Zamieram. Gofry na kolację oznaczają jedno: poważna rozmowa. Przez chwilę czuję nieprzyjemny ścisk w gardle. Pocą mi się ręce. Odruchowo pocieram bliznę pooperacyjną na klatce piersiowej. Gdy się denerwuję, mam wrażenie, że zaczyna mnie boleć. Cosma patrzy na mnie z troską. Wie, co się ze mną dzieje. Niestety, zna mnie na wylot i jest przez to największym zagrożeniem w moim planie. Wiem, że on ma własny, misternie wypunktowany plan, któremu przyświeca ten sam cel: oszukać śmierć. Dokładniej: moją śmierć. Tyle że jego jest z góry skazany na porażkę, bo zanim zostanie kardiologiem, zdążę się przekręcić.

Ostatnio gofry na kolację były rok temu. Wtedy mama zapytała, czy chciałbym poznać swoją biologiczną… To słowo w stosunku do tego babska nawet nie przechodzi mi przez myśli. Chyba po prostu najłatwiej nazwać ją żywym inkubatorem. Albo surogatką. I nie, nie chciałem jej poznać. Nie chcę i nie będę chciał. Tak, jestem adoptowany. I uważam, że to najlepsze, co mogło mnie spotkać w życiu. Nigdy tego przede mną nie ukrywano. Nawet nie pamiętam momentu, gdy mi to oświadczono. Jednego jestem pewien, wtedy również były gofry.

Ale rok temu cholernie się wystraszyłem. Myślałem, że pytając o chęć poznania JEJ, chcą mnie oddać. Jak uszkodzony towar na gwarancji. Bo, no… nie czarujmy się. Ja, Alex Kurtis, to jeden wielki chodzący problem. Gdybym nim nie był, ONA nie porzuciłaby mnie zaraz po narodzinach. Dziecko z wadą serca taką jak moja to kłopot. Duży. Jak jednak widać, nie dla mamy i taty. Dlatego nie chcę JEJ poznać. Nie chcę JEJ nawet nazywać MAMĄ. Nie umiem. Mamę mam jedną. Siedzi na dole i robi zajebiste gofry.

– Mam nadzieję, że ubili dużo kremówki – odpowiadam po chwili, zacierając ręce.

Aż ślina napływa mi do ust na samą myśl. Mimo że jestem o rok starszy, Cosma jest ode mnie wyższy i postawniejszy. Czarne falujące włosy, ciemne oczy i charakterystyczny prosty nos odziedziczył po greckich przodkach.

Zbiegamy na wyścigi po wąskich schodach i zderzamy się w wejściu do kuchni. Dyszę ciężko, a z wysiłku moje płuca zdają się być w potrzasku. Ale nie chcę być ostatni przy stole i sprzątać po kolacji.

– Chłopcy… – odzywa się tata z przyganą w głosie.

Wbijam łokieć pod żebra Cosmy. Jęczy, a ja się przepycham i jako pierwszy przekraczam próg kuchni. Może jest silniejszy i szybszy, ale ja jestem sprytniejszy.

– Ha! Zmywasz, przegrywie! – naśmiewam się.

– Sam jesteś przegryw – burczy, rozmasowując obolałe miejsce.

– Jak dzieci… – Tata kręci z niedowierzaniem głową.

– Miejsce w szeregu zobowiązuje – ripostuję, szczerząc zęby w uśmiechu.

Ze wszystkich pomieszczeń w domu najbardziej lubię właśnie kuchnię. Zawsze pachnie tu ciastem drożdżowym. Mama zachowała stare antyczne meble po prababci Kurtis, przywiezione z Grecji i odrestaurowane. Nawet stół pamięta czasy greckiej wojny domowej. Siadam zawsze z tej strony, gdzie widnieje spora dziura po kuli. Wciskam w nią palec i wyobrażam sobie, jak dawni Kurtisowie jedli przy nim śniadanie w momencie, gdy pocisk ze świstem rozbił szybę w oknie i wbił się w stołową nogę. Gdy zamknę oczy, słyszę nawet ich krzyki i…

– Alex, znów bujasz w obłokach? – pyta tato.

Kiedy na niego patrzę, widzę starszą wersję Cosmy. Gdy twoje życie ma ograniczoną datę ważności, zwracasz uwagę na szczegóły. Jakbyś chciał zapamiętać jak najwięcej, bo może zabraknąć ci czasu, by wszystkiego doświadczyć.

Jego pytanie zbywam wzruszeniem ramion. Karci mnie wzrokiem w momencie, gdy mama stawia na środku górę parujących gofrów, słoik kremu czekoladowego Cadbury i całą misę bitej śmietany. Krzywię się na widok kremu. Jestem chyba jednym z niewielu dzieciaków, które nie cierpią czekolady. Za to kocham kremówkę. Momentalnie nabieram odrobinę na palec i ładuję prosto do buzi.

– Alex! – upomina mnie mama ze śmiechem, który dźwięczy mi w uszach jak kuranty.

Lubię ten dźwięk. Jest jak wiatr.

Cosma ma jej uśmiech, zauważam nagle i markotnieję. Ja nie wiem, co odziedziczyłem po NIEJ. Ale nie zamierzam tego sprawdzać. Nigdy. Nie zasłużyła na to.

Gofry lądują na naszych talerzach. Parzę sobie palce, takie są gorące. Sięgam po bitą śmietanę, a Cosma po cadbury. Kiedy z pomrukami zadowolenia smakujemy pierwsze kęsy, mama się odzywa:

– Musimy porozmawiać, chłopcy.

– Wiadomo – odpowiadam z pełnymi ustami. – Zawsze, gdy robi się poważnie, szykujesz gofry.

Patrzy na mnie z troską. Nie podoba mi się to spojrzenie. Przestaję przeżuwać i odruchowo masuję bliznę na piersi. Dłonie znów robią się mokre.

– Wiecie, że osiem miesięcy temu złożyliśmy podanie, by zostać rodziną zastępczą? – pyta mama.

Przytakujemy z Cosmą. Tego nie dało się przeoczyć. Kursy przygotowawcze, wizyty pracowników socjalnych, że nie wspomnę o certyfikacie DBS*. Gdyby nie to, że od pewnego czasu wczytuję się we wszystkie dokumenty, jakie tylko uda mi się znaleźć w domu, pewnie nie zwróciłbym na to ostatnie uwagi. Trochę się rozluźniam, gdy wiem już, czego dotyczy rozmowa. Znów jestem w stanie jeść.

– Zauważyliście pewnie, że w ostatnim tygodniu częściej nie ma nas w domu? – dopytuje mama.

Przytakujemy. Mama w istocie nie nocowała tu przez kilka dni. Sądziłem, że jest to związane z jej szkoleniami. Pół roku temu w końcu wróciła do pracy w Childline i nieustannie podnosi swoje kwalifikacje.

– Myśleliśmy, że będziemy mieć więcej czasu, by was na to przygotować, ale dostaliśmy w zeszłym tygodniu telefon. To dość delikatna sprawa, dlatego ostatnie noce spędzałam z nią w szpitalu.

– Z nią? – Jestem zaskoczony, Cosma także.

Widzę, jak marszczy czoło z niedowierzania. Z tego wszystkiego nawet zapomina posmarować kolejnego gofra kremem czekoladowym, tylko pakuje go bezwiednie do ust.

Dziewczyna? Zamieszka u nas DZIEWCZYNA?

– Tak, chłopcy. Czekają nas zmiany. Pojutrze pod naszą kuratelę trafi dziewczyna. Jest rok młodsza od Cosmy. Nie wiemy, jak długo u nas pomieszka, ale…

– Ale? – dopytuję, kiedy mama przerywa, patrząc sugestywnie na tatę.

– Wychowywała się w… trudnej rodzinie. – Tata przejmuje pałeczkę.

– Czyli patola? – walę prosto z mostu.

– Alex! – upomina mnie tata, ale jego strofujący ton po mnie spływa.

– No co? – Nie rozumiem jego oburzenia. – Gdybyście mnie nie adoptowali, sam pewnie bym taki był.

Obserwuję, jak mama wstaje i podchodzi do okna. Ukradkiem wyciera twarz. Płacze?

– Nie wszystko jest zawsze zerojedynkowe, Alexie – odzywa się po chwili, po czym dodaje, nie kryjąc żalu w głosie: – W mieszkaniu, w którym była, doszło do wybuchu. Dziewczynka była wówczas w środku. Cudem nie odniosła poważnych obrażeń, ale przebywa jeszcze w szpitalu.

Na słowo „szpital” ściska mi się żołądek. Młoda natychmiast zyskuje u mnie za to dodatkowe punkty. Czuję, że świetnie się dogadamy. Przez moją chorobę szpital powinien być dla mnie jak drugi dom. A ja go nienawidzę. Za każdym razem, gdy tam jestem, wszyscy się martwią. Właśnie dlatego w ostatnim czasie przestałem się skarżyć na męczące mnie dolegliwości.

– Z tego powodu – tata patrzy na mnie wymownie – musisz wykazać się taktem i ogładą, synu. I powściągnąć swój lekko niewyparzony język.

– Jestem po prostu szczery – przyznaję. – Sami zawsze podkreślacie, że powinniśmy być szczerzy i prawdomówni.

– Dlaczego? – Pytanie Cosmy przerywa naszą dyskusję.

– Co dlaczego? – dopytuje mama.

– Dlaczego trafia do nas? Co z jej rodzicami?

Mama i tata spoglądają przez moment na siebie i wymieniają TO spojrzenie.

– Och, dajcie spokój! – podnoszę głos. – Nie jesteśmy już dziećmi! – Tata parska śmiechem. – No co?! – fukam.

– Nic, nic, synek. – Podśmiechuje się, po czym zwraca do mamy: – Powiedz im.

– Z dokumentów wynika, że jej mama nie żyje. A tata… – Mama przez moment nerwowo żuje wargę. – Wybuchła butla z gazem. Strażacy w ostatniej chwili wyciągnęli ją z płonącego mieszkania. Do sąsiedniego pokoju nie zdążyli dotrzeć. – Rozumiem, co to znaczy, i mimowolnie się wzdrygam. Śmierć w płomieniach jest cholernie bolesna. Wiem, bo zrobiłem naprawdę wyczerpujący research. – Ona… – mama znów robi pauzę i wzdycha – nie miała łatwego życia. Potrzebuje przede wszystkim spokoju i rodzinnego ciepła. Dlatego proszę, byście jej nie wypytywali. I nie naciskali. Jeśli Nelly będzie chciała, sama wam powie, co ją spotkało.

Nelly, ładne imię, myślę, ale walę prosto z mostu:

– Adoptujecie ją?

W moim pytaniu nie ma urazy, raczej zwykła ciekawość, ale spojrzenie mamy przepełnia lęk.

– Na takie deklaracje jeszcze za wcześnie, Alexie. Przede wszystkim chcemy, by była bezpieczna. I czuła się kochana. Przez to, co przeszła, będzie potrzebowała dużo naszej uwagi. I miłości. A nie chcemy, byście poczuli się… – milczy przez chwilę, jakby szukała odpowiedniego słowa – odrzuceni. Albo zostawieni sami sobie.

Podchodzi do mnie i gładzi mnie po głowie. Robię unik, udając oburzenie, chociaż w głębi serca bardzo lubię te czułości. No ale, cholera, trochę to obciachowe w moim wieku. Po czym podchodzi do Cosmy i cmoka go w skroń.

– Mamo, weź… – jęczy mój brat, również próbując zrobić unik.

– Spoko – odpowiadam nonszalancko, bo serio nie mam nic przeciwko.

W sumie to ona mnie ciekawi. Nigdy nie mieliśmy w domu innego dziecka, a już tym bardziej dziewczyny. A potem na zmianę z tatą mama tłumaczy nam, że Nelly pochodzi z rodziny z problemem alkoholowym i z jakimi zachowaniami może się to wiązać. Że może być nieufna i skryta. Może zachowywać się nieadekwatnie do wieku: być niedojrzała emocjonalnie lub sprawiać wrażenie zbyt dojrzałej… dorosłej, bo musiała przejąć rolę rodzica w rodzinie, w której się wychowywała.

– Rodzinie… – wyrywa mi się drwiące prychnięcie, ale ani mama, ani tata tego nie komentują.

Staram się przyswoić jak najwięcej informacji. Widzę po Cosmie, że także się przejmuje rolą starszego brata.

– Waszym zadaniem będzie pomóc jej się zaaklimatyzować w szkole – kontynuuje mama. – Jesteście prawie dorośli, więc liczymy, że podejdziecie do sprawy poważnie. Dzieci z takich domów, w jakim wychowała się Nelly, często czują się bezwartościowe, boją się bliskości, a nawet nie potrafią właściwie przeżywać radości.

Słucham tego i coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że w jej głowie panuje jeszcze większy chaos niż w mojej.

– Spokojnie, będzie miała najlepszych starszych braci na świecie – zapewniam, a Cosma mi wtóruje.

– To będzie się wiązało z jeszcze jedną zmianą – wtrąca tato.

Obaj zastygamy z goframi tuż przy ustach. Mój pokryty kremówką, a jego tak grubą warstwą cadbury – którą wreszcie zdołał nałożyć – że od samego patrzenia mnie mdli. Tato, zadowolony, że skupiliśmy na nim uwagę, kontynuuje:

– Będziecie dzielić pokój…

– Nie ma mowy! – protestuję gwałtownie.

– Cudownie – burczy w tym samym momencie Cosma.

– Nie pytamy was o zgodę – wtrąca mama.

– A powinniście! – Walę pięścią w stół.

– Alex! – karci mnie tata.

– Myślałem, że dobrze dogadujesz się z bratem. – Mamę najwyraźniej dziwi mój wybuch.

– Dogaduję się, bo mamy osobne pokoje. – Krzyżuję ramiona na chudej piersi. – Poza tym no weź… to skręca. Całe życie miałem swój pokój!

– Nie zniosę tego jego bajzlu – protestuje Cosma.

– No nie zesraj się. Pożal się Boże pedancik się znalazł – warczę, ciskając gromy w stronę brata. Po czym oznajmiam stanowczo, co nie do końca jest niezgodne z prawdą: – Cenię sobie prywatność! W sierpniu kończę szesnaście lat! Tym bardziej powinienem mieć pokój bez zbędnego balastu.

– Sam jesteś balast!

W ostatniej chwili hamuję się, by nie pokazać mu środkowego palca.

– Czyżbyś miał jakieś tajemnice? – docieka mama, a ja czuję, jak strach łapie mnie w swoje szpony.

Gdybyście tylko wiedzieli…

Kocham Cosmę. Jest w moim życiu od zawsze, w końcu dzieli nas tylko rok różnicy. Mimo że jest młodszy, zawsze staje w mojej obronie. I się martwi. Nienawidzę tego. Tego smutku w jego oczach, kiedy choruję. Lęku, kiedy miewam ostre bóle brzucha, bo nie przestrzegałem diety. I pieprzonej litości! To mi przypomina, jak kruche jest moje życie. I że mam go tak mało.

Jeśli wierzyć statystykom, jakieś trzynaście lat i pięćdziesiąt osiem dni.

Tik, tak…

– Moi panowie! – zwraca się do nas tata karcącym tonem. – To nie podlega dyskusji. Jutro przeniesiecie wszystkie rzeczy Cosmy do pokoju Alexa. Czeka nas dużo pracy. Przemalowanie ścian, wstawienie mebli dla Nelly…

– Wywracacie nasze życie do góry nogami, a nawet nie wiecie, jak długo u nas zostanie! – burczę, ale pod naporem strofującego spojrzenia taty robi mi się głupio.

– …przemeblowanie waszego pokoju, żeby wstawić łóżko i szafę dla Cosmy – kontynuuje tata, nadal karcąc mnie spojrzeniem. – Wszystko musi być gotowe pojutrze, bo Nelly ma być wypisana ze szpitala…

– Czyli obstawiacie, że zostanie z nami?! – dociekam tonem ostrzejszym, niż powinienem.

– Jeśli nikt z rodziny się nie zdecyduje na opiekę, to tak – oświadcza mama.

– Zajebiście! – fukam i odchodzę od stołu, zostawiając niedojedzonego gofra.

– Alex, język!

Wywracam oczami i udaję się do swojego pokoju. Ze skarbonki wyjmuję funta i zbiegam na dół, robiąc przesadnie dużo hałasu. Podchodzę do wielkiego słoika stojącego na mikrofalówce i wrzucam monetę do środka. Brzęczy cichutko, gdy uderza w pozostałe.

Karniaczki – patrzę na napis nabazgrany na szkle, a potem ponownie na monety. Większość należała kiedyś do mnie i wylądowały tu za przeklinanie. W sumie to jeden z lepszych pomysłów rodziców. Raz do roku wyjmujemy kasę ze słoika i przekazujemy na jakieś cele charytatywne.

Obracam się na pięcie z zamiarem udania się do – jeszcze – mojego pokoju, kiedy ponownie słyszę:

– Alex…

Odwracam się posłusznie w stronę mamy, która wymownie spogląda to na mnie, to na koktajl wysokobiałkowy i tabletki, które powinienem przyjąć do kolacji. Ciągle o tym zapominam.

– Mierzyłeś INR**?

– No… W normie.

To znaczy prawie, ale tę informację zachowuję dla siebie.

Wracam i pokornie wrzucam do ust leki, popijając je ohydnym napojem białkowym, po czym ostentacyjnie szybkim krokiem zmierzam na górę. U szczytu schodów muszę przystanąć. Nie mogę złapać tchu. Lekkie zawroty głowy sprawiają, że pochylam się i opieram dłonie na kolanach. Nauczyłem się z tym walczyć. Umiem z tym walczyć. Muszę…

Zaraz przejdzie.

Zaraz przejdzie.

Moje zepsute serce usilnie próbuje nadążyć z pompowaniem krwi, ale przegrywa z kretesem. Przed oczami tańczą mi czarne plamki. Zamykam powieki i ustami chwytam głębokie hausty powietrza. I wtedy czuję, że ścisk w płucach mija, a serce zwalnia. Wciąż głośno łupie mi w uszach, ale ogarnia mnie ulga. Tak bardzo pragnę normalności, że coraz częściej zapominam, że nie jestem jak moi rówieśnicy.

I nigdy nie będę.

– Alex, kochanie – słyszę zaniepokojony głos mamy na dole. – Wszystko okej?

Musiała słyszeć, że nie mogłem oddychać.

Albo ma jakiś pieprzony szósty zmysł.

– Tak. – Kłamstwo prześlizguje się sprawnie po moim języku.

Niemal nie wyczuwam jego palącej goryczy w gardle.

Jestem w tym coraz lepszy. Muszę trenować. Może uda mi się oszukać śmierć, kiedy zjawi się zbyt wcześnie. Jeśli ta suka myśli, że zabierze mnie na swoich warunkach, to trafiła pod zły adres.

Zamykam się w pokoju i opieram plecami o drzwi. Przemykam wzrokiem po moim królestwie. Na podłodze koło łóżka walają się brudne ubrania, które dawno powinienem zanieść do pralni w piwnicy. Piętrzące się na biurku książki i zeszyty zajmują niemal całą jego powierzchnię. Ze stojącego obok kosza wysypują się śmieci. Do szafy nawet nie zaglądam. Przytłacza mnie myśl, że będę musiał gruntownie posprzątać, zanim Cosma się tu przeniesie. Parskam śmiechem na myśl o tym, jak bardzo mój pedantyczny brat będzie cierpiał. Mój pokój jest największy w całym domu i ma osobną łazienkę. Z prysznicem. Dlatego poniekąd nie jestem zaskoczony decyzją rodziców, co nie znaczy, że mnie nie wkurzyła. Zerkam na jedną ze ścian, oblepioną plakatami Transformersów. Mój ulubieniec – Bumblebee – zdaje się ze mnie naśmiewać. Wyciągam w jego stronę środkowy palec. A potem rzucam się plecami na łóżko. Sprężyny materaca skrzypią boleśnie. Krzyżuję ramiona pod głową i gapię się w sufit. Dopiero teraz czuję palący mnie wstyd. Jest mi głupio, że się tak zachowałem, i w zasadzie nie wiem z jakiego powodu. Od pewnego czasu tracę kontrolę nad emocjami i zachowuję się jak skończony debil. Nie potrafię tego powstrzymać.

Tuż przed zaśnięciem słyszę kroki mamy na drewnianych stopniach. Chodzi zupełnie inaczej niż tata czy Cosma. Mimo że jest dość pulchna, jej krok zawsze kojarzy mi się z chodem prawdziwej księżniczki. Tata człapie, szurając przesadnie stopami, a Cosma zwykle przeskakuje po dwa stopnie. Jest zwinny i szybki, jak na atakującego w lacrossie przystało. Kolejna rzecz, której mu cholernie zazdroszczę, a o której ja mogę tylko pomarzyć. Niestety, sporty kontaktowe przy mojej chorobie są absolutnie wykluczone. No, chyba że zaliczymy do nich szachy. Ale i tak kibicuję Cosmie z całych sił. Ma nawet szansę na stypendium sportowe w Cambridge.

Słyszę cichutkie pukanie po przeciwnej stronie korytarza. Wiem, że mama zagląda do Cosmy. To jej rytuał. Zazwyczaj przychodzi do nas, sugerując, że wypadałoby iść już spać. Już dawno doszliśmy z Cosmą do tego, że pewnie chcą z tatą zaliczyć numerek bez obaw, że któryś z nas przypadkowo ich podsłucha. Czasem korci mnie, żeby im powiedzieć, że mogą być spokojni, żaden z nas nie chciałby być świadkiem ich… bleh… na samą myśl… nie, nie, Alex… wyrzuć to z głowy!

Spoglądam na zegarek. Dochodzi dwudziesta trzecia. Zatrzymuję w połowie Transformers: Zemsta upadłych i odkładam laptop pod łóżko w momencie, w którym do moich uszu dociera cichutki stukot, a po chwili zza skrzydła drzwi wyłania się głowa Barbie Kurtis.

– Już idę spać – zawodzę, ukrywając to, że uwielbiam moment, w którym co wieczór podchodzi i całuje mnie w czoło, a potem robi na jego środku znak krzyża. – Daj spokój, mamo…

Tym razem jednak nie wychodzi, tylko siada na krawędzi łóżka. Patrzę w jej zmęczone oczy, schowane za złotymi okrągłymi oprawkami. Mimo że do niedawna nie pracowała, zawsze dbała o wygląd. W ściętych do linii brody ciemnobrązowych włosach plączą się pierwsze siwe nitki. Dłonią odgarnia mi na bok za długą grzywkę. Czekam na tyradę, że powinienem udać się do fryzjera. Zamiast tego słyszę:

– Ta dziewczyna… Nie możemy jej tak zostawić, Alex.

– Wiem, mamo. Wiem…

– To co cię tak wzburzyło?

– Nic. Przepraszam. Zachowałem się jak kretyn.

– Trochę… – Zasłania dłonią usta i chichocze. – Wiem, że zawsze mieliście z Cosmą osobne pokoje…

– Jest okej, mamo. Serio. – Jęcząc przeciągle, staram się zamaskować palący mnie wstyd.

– No chodź tu do mnie. – Siadam, a ona bierze mnie w ramiona, jedną dłonią gładząc mnie po włosach.

W uchu przyciśniętym do jej piersi miarowo dudni serce.

– Jak powiesz o tym Cosmie, wszystkiego się wyprę. – Udaję urażonego, a ona chichocze.

– Wiesz, Alex. Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłam cię w szpitalu. Od razu wiedziałam, że jesteś mój… mój mały synek. – Przewracam oczami, choć robi mi się ciepło na sercu. – Kiedy zobaczyłam Nelly… poczułam to samo. Taki… znak. Rozumiesz mnie?

– Rozumiem, mamo. Nawet jeśli nie zawsze… no wiesz…

Wyswobadzam się z jej ramion i kładę na łóżku. Gasi światło i wychodzi. Tylko czekam, aż zejdzie na dół. Gdy jej kroki milkną, wymykam się cichcem z pokoju i kieruję do brata. Wchodzę bez pukania, a moim oczom ukazuje się jego blady tyłek, z wielkim fioletowo-żółtym siniakiem na lewym pośladku. Pamiątka po ostatnim treningu.

Słysząc, że ktoś wszedł, obraca się gwałtownie. Jedna noga utkwiła mu w nogawce od piżamy. Traci równowagę i upada. Parskam śmiechem. Morduje mnie wzrokiem, sycząc:

– Hikopryta.

– Hipokryta – poprawiam go.

Mimo że jest cholernie mądry, zawsze przekręca trudne słowa. Rozbawia mnie tym. Wiem, że nawiązuje do tego, że wszedłem bez zaproszenia do jego „królestwa”, kiedy przed kolacją robiłem mu wyrzuty dokładnie z tego samego powodu. Siadam na jego łóżku, a on podnosi się i pospiesznie wciąga spodnie. Lustruję panujący w jego pokoju nienaganny porządek. Dobrze wiem, że to będzie kością niezgody.

– I co o tym myślisz?

– Też nie podoba mi się ten pomysł – odzywa się, nie patrząc na mnie. – Nie wiem, jak zniosę ten twój syf.

– Podzielimy go na pół – proponuję. – Pokój, nie syf. Każdy będzie dbał o swoją część.

– Chyba nie mamy wyjścia. – Wzdycha i obraca się w moją stronę.

– Nie mogę sobie wyobrazić mieszkania z laską pod jednym dachem. Myślisz, że będzie ładna?

– A co to ma do rzeczy? – pyta Cosma z jawnym oburzeniem. – Będzie naszą siostrą.

– Jeśli ją adoptują – uzmysławiam mu. – A nawet wtedy to i tak w zasadzie tylko na papierze.

– Alex… ja rozumiem, że ty żadnej nie przepuścisz, ale chyba nie mylisz… – Na widok mojego krzywego uśmiechu oczy rozszerzają mu się ze zdumienia. – Myślisz… Popierdoliło cię? Mama urwie ci jaja!

– Po prostu mnie to ciekawi…

– Co?

– Jaka jest… Jak to będzie…

– Przerażona, zahukana i po traumatycznych przeżyciach, o jakich my nawet nie mamy pojęcia – rzuca. – A teraz…

Nagle milknie. Przez moment mi się przygląda, po czym odzywa się z troską:

– Dobrze się czujesz? Strasznie zsiniały ci usta.

Właśnie tego boję się najbardziej, jeśli zaczniemy dzielić pokój! Nieustannej obawy o moje samopoczucie.

– Skończ! – warczę, podrywam się z łóżka i idę do siebie. – Nie przyszedłem tu, żebyś się nade mną litował!

– Nie lituję się, Alex… Kurwa, nie rób dramy…

Pospiesznie wychodzę, z impetem trzaskając drzwiami. Nie chcę tego słuchać. Wchodzę do łazienki i staję przed lustrem. Jednym ruchem ściągam T-shirt przez głowę. Środkiem mojej chudej klatki piersiowej biegnie podłużna blizna. Nienawidzę jej. Każdego dnia przypomina mi, jaki jestem słaby.

* Odpowiednik zaświadczenia o niekaralności, które musi posiadać każdy domownik w rodzinie ubiegającej się o rodzicielstwo zastępcze.
**INR (International Normalized Ratio), czyli znormalizowany czas protrombinowy jest jednym z parametrów w badaniu krzepnięcia krwi.

2. Nelly

Od samego rana mam złe przeczucia. Ten dzień źle się skończy – przebiega mi przez myśl. Nie poszłam dziś do szkoły. Wczoraj też nie. Ani przedwczoraj, bo tata zamknął mieszkanie na klucz. A mnie w środku, po czym sam zamelinował się w swoim pokoju. Zastanawiam się, kiedy sobie o mnie przypomni. Albo kiedy zacznie się mną interesować szkoła. Zresztą nie pierwszy raz. Pracownicy socjalni to nasi stali „goście”. Drzwi do pokoju taty też są zaryglowane. Próbuję cokolwiek zobaczyć przez dziurkę od klucza, ale panują tam egipskie ciemności. To nie pierwsza taka sytuacja. Jak wpada w ciąg, potrafi nie wychodzić od siebie przez dwa tygodnie.

Tyle że zawsze zostawiał klucz.

– Tato… – nawołuję któryś raz, ale odpowiada mi głucha cisza.

Kilkakrotnie walę pięścią w drzwi do jego pokoju. Z galopującym sercem decyduję się nawet tam wejść, choć wiem, że spotka mnie za to kara. Kiedy jednak naciskam klamkę, drzwi ani drgną.

– Tato!

Jestem już tak potwornie głodna, że kręci mi się w głowie, a burczenie w brzuchu na pewno słychać w sąsiednim mieszkaniu. Podchodzę do lodówki, o mały włos nie wywracając się o walające się wszędzie butelki po wódce. Zbieram je i ustawiam obok przepełnionego kosza na śmieci. Kiedy w końcu otwieram lodówkę, oprócz światła nie ma w niej nic, co nadawałoby się do zjedzenia. Odkręcam kran i piję wodę. A potem jeszcze raz przeszukuję wszystkie kuchenne szafki. Znajduję pół opakowania mąki.

Dam radę – myślę sobie. – Mąka to zawsze coś więcej niż nic.

Mój entuzjazm gaśnie z chwilą, gdy rozsuwam górę opakowania. Na samym wierzchu białego proszku buszują larwy. Moje ciało przeszywa dreszcz, ale ignoruję obrzydzenie i wyławiam robale palcami, a potem zrzucam na podłogę i rozdeptuję.

Cholera!

Cholera!

Cholera!

Przez chwilę wpatruję się w krwawe ślady na zniszczonym linoleum. Znów burczy mi w brzuchu. Wstaję z klęczek i stawiam mąkę na stole. Przeszukuję kolejne szafki. Dżem w słoiku okazuje się spleśniały. Mimo to zdejmuję pleśń, a potem próbuję konfitury, która jest pod spodem. W momencie, gdy trafia do moich ust, natychmiast ją wypluwam. Nie ma opcji, żebym to zjadła. Na szczęście na spodzie cukierniczki jest odrobina sklejonego cukru. Postanawiam zrobić naleśniki. Wiem, że smaczniejsze byłyby na mleku i jajkach. Takie jak robi pani Poe z naprzeciwka. Czasem, kiedy tata jest tak pijany, że tylko śpi, zakradam się do niej. Zawsze karmi mnie tak, aż boli brzuch. Pozwala mi się wykąpać w ciepłej wodzie i plecie mi warkocze. Czasem się zapominam i mówię do niej „babciu”. Nie znam swojej prawdziwej, ale myślę, że właśnie taka by była. Ciepła i kochająca.

Wsypuję do miski mąkę i zalewam wodą. Szukam łyżki. W zlewie znajduję brudną. Próbuję ją domyć zimną wodą, ale ciężko doszorować zaschnięte resztki jedzenia. Poddaję się i udaję, że ich nie widzę. Mieszam nią ciasto. Robię to niedokładnie, przez co jest pełne grudek, ale nie obchodzi mnie to. Jestem już tak głodna, że zjadłabym je na surowo. Patelnię również znajduję w zlewie. Nawet nie podejmuję próby umycia jej, tylko zeskrobuję nożem resztki. Skrzypienie metalu o metal powoduje nieprzyjemne dreszcze. Szukam zapałek. Nie ma. Czuję pod powiekami łzy, ale jestem tak zdesperowana, że naprawdę zjem to ciasto na surowo, jeśli nie uda mi się uruchomić kuchenki. Mój wzrok wędruje w kierunku stołu. Dostrzegam na nim zapalniczkę. Przesuwam palcem po zębatym kółeczku i słyszę charakterystyczny trzask. A potem pojawia się płomień. Czuję, jak moje usta rozciągają się w uśmiechu. Podpalam palnik, ten największy, i stawiam na nim patelnię. Powinnam wylać jakiś olej, ale nawet nie kłopoczę się z szukaniem. Wlewam ciasto. Przywiera do dna.

– Kurde!

Próbuję usilnie zeskrobać zepsuty naleśnik, by zjeść chociaż to, co się usmażyło. Łapię za rączkę patelni. Parzy mnie. Odskakuję z sykiem. Przyglądam się patelni i dopiero teraz zauważam, że brakuje plastikowego zabezpieczenia. Wnętrze dłoni piecze i jest zaczerwienione. Boli.

Głód boli bardziej, Nells.

Sięgam po poplamioną kuchenną ścierkę i łapię przez nią rączkę patelni. I wtedy rozpoczyna się mój koszmar.

Płomień pod palnikiem jest duży, a ja nie zauważam, że przyłożyłam ścierkę zbyt blisko. Momentalnie zajmuje się ogniem. Krzyczę i odskakuję. Płonąca ścierka upada dokładnie w miejscu, w którym ojciec gromadzi gazety, by zimą używać ich jako rozpałki w starej kozie, którą przywlókł tu zeszłej zimy i amatorsko zainstalował przy oknie.

Papier w mgnieniu oka zajmuje się ogniem. Tak jak stojąca obok szafka. I… nim jestem w stanie pomyśleć, oślepia mnie jasne światło. Odruchowo zasłaniam twarz rękami, a potem rozlega się huk i coś we mnie uderza.

Wybudzam się z krzykiem. Oddech grzęźnie mi w zachrypniętym gardle.

Nie wiem, gdzie jestem.

Coś piszczy.

Ktoś coś mówi…

Chcę do domu…

Tato – chcę go zawołać, ale z moich ust wydobywa się ledwo słyszalny szept.

Rozglądam się w panice, a potem wybucham płaczem. Słyszę kojące głosy wokół mnie, ale nikogo nie widzę.

Nic nie widzę!

Nic nie rozumiem.

Nie pamiętam.

Ta niepamięć jest przytłaczająca. Czuję tylko lekki ucisk na ramionach. Próbuję się wyswobodzić. Uderzam rękami na oślep. Krzyczę. A raczej próbuję. A potem otacza mnie ciepło. Jęczę z rozpaczy, bo czuję się osaczona.

– Już dobrze, słońce. – Dłoń należąca do właścicielki niezwykle ciepłego głosu troskliwie głaszcze mnie po głowie.

Wydaję z siebie dźwięk, którego nawet nie umiem określić. Miękkie ciało przytula mnie do siebie. Wbijam palce w oplatające mnie ramię, jakby było moim kołem ratunkowym.

Nie pozwól mi utonąć…

– Nic się nie bój, Nells.

Nells… – tak nazywała mnie mama. Ten kojący kobiecy głos brzmi właśnie tak, jak moim zdaniem powinna mówić mama. Ja powoli zapominam głos mojej. Tak dawno odeszła.

Szlocham.

Nieznajoma lekko nami kołysze. I mimo że nie jestem już małą dziewczynką, przytulam się do niej mocniej. Chciałabym, żeby była moją mamą. Chciałabym, żeby mnie ciągle przytulała. I nigdy nie puściła.

***

– Nelly, teraz zdejmę ci opatrunek z oczu, dobrze?

Kiwam głową. Jestem spokojna. To chyba po tabletkach, które dali mi do śniadania. Nie jestem głupia. Wiem, co lekarstwa potrafią zrobić z człowiekiem. Koledzy taty czasem przynosili ze sobą różne pastylki. Obserwowałam ich potem z ukrycia. Przerażali mnie.

Doktor Brown, tak mi się przedstawił, ostrożnie odwija bandaż otaczający moją głowę. Zaciskam mocno powieki. Ponoć obawiano się, że wybuch mógł mi uszkodzić wzrok. Nadal nic nie pamiętam, więc tylko przytakuję. Nie wiem nawet, ile czasu minęło od rzekomego wypadku. Opatrunek znika z mojej głowy. Ktoś lekko łapie mnie za dłoń. Rozpoznaję ten dotyk. I głos. To ta sama kobieta, która przychodzi tu codziennie.

– Słońce, doktor Browns wie, co robi. Możesz otworzyć oczy.

Robię to. Ostrożnie. W pomieszczeniu panuje półmrok. Chwilę trwa, zanim przyzwyczajam się do tych warunków.

– I jak, Nelly?

Wzruszam ramionami, a potem szepczę:

– Widzę.

Czuję pokrzepiający ucisk dłoni. Moje spojrzenie wędruje w kierunku nieznajomej, siedzącej na krześle obok szpitalnego łóżka. W przytłumionym świetle widzę jej ciepły uśmiech. Jest ładna. Nosi okulary i ma proste, raczej jasne włosy sięgające szyi. Przechylam głowę i też próbuję się uśmiechnąć, na co czule gładzi mój policzek.

– Jutro zbadamy twój wzrok, dobrze? Jeśli wszystko będzie w porządku, za dwa dni wypiszemy cię do domu – oznajmia lekarz rzeczowym tonem.

Chcę zapytać, do jakiego domu, ale zdążył już wyjść. Patrzę na siedzącą tuż obok nieznajomą kobietę.

– Kim pani jest?

– Barbra Kurtis. Możesz mi mówić po imieniu albo po prostu ciociu. Jak wolisz.

Milczę, bo nadal nie wiem, co tu właściwie robi. A ja z zasady jestem dość nieufna.

– Nie wiem, jak wolę.

Dlaczego mam mówić do niej ciociu?

Spoglądam na jej dłoń. Nadal oplata moją rękę. Przyglądam się jej. Dostrzegam złotą obrączkę. Gładką skórę, pod którą wyraźnie zaznaczają się żyły. Ma ładne paznokcie. Długie, w kształcie migdałów i zadbane. Moje są poobgryzane, nierówne i… I teraz do mnie dociera. Moje dłonie… ręce… Wszystko mam obandażowane. Mój oddech przyspiesza.

Huk!

Gorąco!

Ból!

– Słońce… Nells… – Głos pani Kurtis przywraca mnie do rzeczywistości.

Kark mam zroszony potem. Skupiam całą uwagę na tej kobiecie. Wyłapuję lekki niepokój w jej głosie. Jestem szczególnie przewrażliwiona na tym punkcie, bo często tylko w ten sposób byłam w stanie określić, jak bardzo tata jest pijany i jakie to będzie miało dla mnie konsekwencje.

Tata…

Czy on…

Huk!

Gorąco!

Ból!

I coś jeszcze… Maska? Okulary ochronne? Piwne oczy…

Przykładam dłoń do czoła. Nieznośny ból przeszywa mi głowę. Jakiś bliżej nieokreślony dźwięk opuszcza usta. Znów oplata mnie strach. Ściska płuca. Gardło. Pani Kurtis patrzy tak… tak… Widzę w jej oczach, że za chwilę powie coś, co mi się nie spodoba.

– Nelly. Policja chciałaby z tobą porozmawiać.

Wypieram z głowy to słowo na „p”. Oznacza tylko kłopoty. Dużo niepotrzebnego zamieszania. Cierpienia.

„Ty mały darmozjadzie, znów nie potrafiłaś zamknąć mordy?”

– Gdzie jest mój tato? – pytam cicho.

Mimo półmroku dostrzegam dziwny grymas na jej ładnej twarzy. Niepokoi mnie.

– Pamiętasz, słońce, co się stało?

Broda mi drży.

– Gdzie jest mój tato…? – łkam.

– Twój tato… – Robi pauzę i mnie przytula.

Mocno.

Słyszę, jak szybko wali jej serce. I płaczę. Bo nie musi kończyć zdania. Wiem, co by powiedziała. I chyba nie chcę tego słyszeć. Bo wówczas okaże się to prawdą.

Mojego taty już nie ma.

Może nie był najlepszym rodzicem, ale teraz zostałam całkowicie sama. Mam czternaście lat. A to oznacza, że trafię do bidula.

Albo do więzienia.

Za morderstwo…

– Nie chciałam – wyrywa mi się. – Byłam tylko głodna…

– Cichutko, słońce. – Barbra Kurtis nadal trzyma mnie w uścisku. – To był wypadek… potworny wypadek… Tu nie ma twojej winy...

Wtulam się w nią mocno. Nie chcę, żeby sobie poszła. Nie chcę być sama. W końcu zasypiam. Tej nocy pani Kurtis śpi ze mną w szpitalnym łóżku. Tuli mnie do siebie. Czuję jej ciepły oddech we włosach. Słyszę, jak lekko pochrapuje. Ja nie śpię. Nie chcę spać, bo się boję, że znów będę widziała to wszystko. Odczuwała gorąco na skórze. Dym w płucach, niepozwalający zaczerpnąć powietrza.

Huk!

Gorąco!

Ból!

Doskonale wiem, co się stało.

Co zrobiłam.

Zabiłam tatę.

Nazajutrz przechodzę przez liczne gabinety lekarskie. Badają mój wzrok, oglądają poparzoną skórę i tłumaczą coś pani Kurtis, która nieustannie mi towarzyszy. Uśmiecha się, potakuje. Nadal nie wiem, kim jest i dlaczego ciągle mi towarzyszy. Z szeregu zdań padających z ust lekarzy rozumiem tylko to, że pojutrze będę mogła opuścić szpital.

I co dalej? Nie mam pojęcia.

Zostałam sama na świecie.

Moja broda znów drży.

– Słońce – lubię, jak pani Kurtis tak mnie nazywa – czym się martwisz?

Pochyla się tak, by patrzeć mi prosto w oczy, a potem gładzi mnie po włosach i przytula do siebie. Nie umiem jej powiedzieć, co tak naprawdę leży u podłoża mojego smutku. A może nie chcę tego mówić. Nieistotne. A co, jeśli dowie się prawdy i mnie zostawi? Odejdzie. I znów będę bardziej sama niż teraz. Niż zawsze. Zawsze był tata. Teraz go nie ma. Teraz mam ją. Nie mogę jej stracić.

Nie mogę…

W sali czeka na nas mężczyzna. Na jego widok zamieram. Stoi do nas tyłem, a gdy słyszy nasze kroki, odwraca się, a jego twarz rozświetla uśmiech, który udziela się także mnie. Zaskakujące, jak niektóre osoby od razu można polubić. Nie czuję przed nim żadnego lęku. Podchodzi z szeroko rozpostartymi ramionami. Wyczuwam bijącą od niego ostrożność. Nie robi nic. Czeka na mój krok. Mimo że nie wiem, kim on jest, puszczam dłoń pani Kurtis i pozwalam, by mnie objął.

– Jestem Agis – przedstawia się.

– Dziwne imię. – Komentarz opuszcza moje usta, zanim jestem w stanie go zatrzymać. – Przepraszam… ja…

Mężczyzna wybucha głośnym śmiechem i mierzwi mi włosy.

– Jakaś ty pocieszna – mówi. – Moja rodzina pochodzi z Grecji. Wiesz, gdzie to jest? – pyta.

Nie wiem, ale kojarzy mi się z egzotycznymi wakacjami. Kręcę głową w odpowiedzi, na co się odzywa:

– To nic, kiedyś tam pojedziemy.

– Pojedziemy? – Przyglądam mu się uważniej, nic nie rozumiejąc.

Jest przystojny. Ma ładny, prosty nos. Jak u tych modeli z okładek brytyjskich czasopism modowych, które znalazłam na półkach w szpitalnej świetlicy. Włosy ma ciemne niczym węgiel. Kręcą się na karku. Oczy także ma ciemne. Nie tak jak pani Kurtis. Ona ma jasne, szare. A może niebieskie? Nie umiem się zdecydować. W jej jasnobrązowych włosach widzę złote refleksy i kilka siwych nitek. Oboje są piękni. Zastanawiam się, czy to mąż i żona.

– Usiądź, Nells – prosi kobieta.

Siadam na brzegu łóżka. Szpitalna koszula jest za szeroka i sięga mi niemal do kostek. Pani Kurtis siada obok mnie.

– Lubisz gofry? – pyta nagle Agis i sięga po opakowanie, które zostawił na parapecie.

Czy powinnam lubić gofry? Nie wiem. I jest mi głupio.

Mężczyzna uchyla wieczko i dostrzegam prostokąt pokryty kwadratowymi dziurkami. Jest obsypany cukrem pudrem. I obłędnie pachnie.

– Nie wiedziałem, jakie lubisz, więc wziąłem najbezpieczniejszą opcję – tłumaczy, lekko zakłopotany, drapiąc się z boku nosa.

– Nigdy nie jadłam gofrów – przyznaję i sięgam po deser.

Nie umyka mojej uwadze spojrzenie, jakie Aigis wymienił z panią Kurtis, i próbuję określić, czy więcej było w nim smutku, litości, czy zdziwienia. Gofr jest przepyszny. Chociaż nie zjadłam jeszcze całego, to z pewnością chciałabym więcej, ale boję się poprosić.

– Wiesz, na czym polega piecza zastępcza? – pyta pani Kurtis, ostrożnie łapiąc mnie za zabandażowaną rękę.

Kręcę głową.

Powinnam to wiedzieć?

Boże, jestem taka tępa…

– To rodzina opiekująca się dziećmi, którymi nie mogą zajmować się ich najbliżsi, dopóki sąd nie ureguluje ich sytuacji. Rozumiesz?

Przytakuję, ale nie podoba mi się kierunek, w jakim zmierza ta rozmowa.

– Pamiętasz, co się stało, prawda?

Ponownie przytakuję. Kawałek gofra pęcznieje mi w ustach. Już wiem, że go nie przełknę. Nie wiem, co zrobić, bo zaczyna mnie coraz bardziej mdlić. Agis chyba zauważa, że coś jest nie tak, bo spokojnie mówi, że jeśli nie mogę przełknąć kawałka, to mam go wypluć do pudełka. Robię to pospiesznie, nim zwrócę całą resztę, którą połknęłam. Ledwo przeżute ciasto ląduje na tacce podstawionej przez panią Kurtis. Oplatam się ramionami, podkurczam kolana do klatki piersiowej i zaczynam się trząść. Wspomnienia zalewają mój umysł, jedno za drugim.

Huk!

Gorąco!

Ból!

Zwykle to te same skrawki wydarzeń, ale teraz pamiętam jeszcze pochylającego się nade mną mężczyznę w masce, miał piwne oczy. Dym gryzie w gardło. Zaczynam kasłać i nie mogę tego powstrzymać. Agis podaje mi wodę. Wypijam ją pospiesznie. Kaszel ustaje, ale nadal drżę.

– Słońce. Nic się nie dzieje – zapewnia pani Kurtis. – Wiem, że wspominanie tego wszystkiego jest dla ciebie straszne. – Zaczyna gładzić mnie po włosach. Próbuję przepędzić łzy. – Ale z czasem będzie łatwiej.

Agis przysuwa sobie krzesło, ustawiając je oparciem do mnie. Drgam, co wywołuje dziwny grymas na jego twarzy, który znika tak szybko, jak się pojawił. Nie spuszczam z niego czujnego spojrzenia. Nie ufam mu, mimo że zdaje się miły. W zasadzie w ogóle nie ufam dorosłym. Zbyt wiele razy mnie zawiedli.

Mężczyzna siada, kładąc ramiona na metalowej ramie, po czym odzywa się spokojnie:

– Na razie próbujemy ustalić, czy jacyś krewni mogą się tobą zająć. Do tego czasu zamieszkasz z nami. Jesteśmy właśnie taką rodziną i mamy to szczęście, że będziemy mogli przez ten czas się tobą opiekować – tłumaczy dalej.

A ja tylko słucham i zastanawiam się, co czuję. Czy w ogóle czuję cokolwiek poza pustką. Tata nie był rodzicem na medal, ale był. A teraz?

Znów szczypią mnie kąciki oczu. Zaciskam mocno usta, by się nie rozbeczeć. Delikatny uścisk na pokrytej opatrunkiem dłoni wyrywa mnie z zamyślenia.

– Jutro pojedziesz z nami do swojego nowego domu – oznajmia pani Barbra. – Nie będzie to Londyn, ale myślę, że małe miasteczko okaże się dla ciebie idealnym miejscem, żebyś w spokoju doszła do siebie po wypadku.

Wypadku…

Im więcej czasu mija, tym częściej nachodzą mnie myśli, czy mogłam temu zapobiec. Może gdybym wytrzymała jeszcze parę godzin, tata wyszedłby w końcu z pokoju. I żył. Może za mało się przyłożyłam, żeby znaleźć klucz. Może…

– …dwóch synów. – Na wzmiankę o dzieciach skupiam się na powrót na jego słowach. – Alex jest dwa lata starszy od ciebie. Adoptowaliśmy go, kiedy się urodził. A Cosma ma piętnaście lat.

Podobają mi się imiona chłopców i wtedy właśnie dociera do mnie, że Agis i pani Kurtis są małżeństwem.

– Cosmę też adoptowaliście? – pytam zaciekawiona.

– Nie – odpowiada pani Barbra z uśmiechem. – Cosmę urodziłam. Ale obu kocham tak samo – dodaje pospiesznie.

Kocham…

Te słowa sprawiają, że znów smutnieję, bo dociera do mnie, że nie ma na świecie nikogo, kto kochałby mnie. Spuszczam wzrok i wbijam go w biały materiał szpitalnej koszuli. Po chwili orientuję się, że zaczynają pojawiać się na nim krople. Nie od razu dociera do mnie, że to moje łzy. Słyszę szuranie krzesła po podłodze. Agis kuca przede mną, z wahaniem kładzie dłonie na moich kolanach i mówi cicho:

– Nells… nie płacz.

Ale ja nie potrafię tego powstrzymać i spazmatycznie pociągam nosem. Ciepłe ramiona pani Kurtis chowają mnie przed światem. Otula mnie nimi niczym zbroją. Czuję się bezpiecznie, kiedy lekko mnie kołysze. Na chwilę przymykam powieki. Kiedy je otwieram, leżę na łóżku przykryta kołdrą. Za oknem jest ciemno, a salę oświetla lampka ustawiona na stoliku. Słyszę przytłumioną rozmowę. Rozpoznaję głos pani Kurtis. Ostrożnie obracam się na łóżku. Stoi w progu i rozmawia z policjantem. Na widok munduru sztywnieję ze strachu.

– Cholera, Barb… – mężczyzna wzdycha – chciałbym już zamknąć to pieprzone śledztwo. Wiadomo, że to czysta formalność, przecież ten dzieciak nie wysadziłby specjalnie mieszkania…

– Ona nie jest gotowa! – Głos kobiety jest niezwykle stanowczy. – Nie narażę jej na niepotrzebny stres. Oboje wiemy, jak było. Skoro twierdzisz, że to tylko formalność, to może poczekać.

– Zawsze byłaś uparta jak osioł – burczy policjant.

– Chyba oślica. – Pani Kurtis parska śmiechem, po czym dodaje: – A ty niecierpliwy.

– Rozumiem, że mam czekać na telefon?

– Jak zawsze. – Kładzie dłoń na jego ramieniu, po czym staje na palcach i całuje go w policzek. – Pozdrów Millie.

– Może wpadniecie z chłopcami i… – Zerka w moją stronę.

Pospiesznie zamykam oczy.

– Bardzo chętnie, jak sytuacja się uspokoi.

Słyszę stukot butów na szpitalnej posadzce. Gdy mam pewność, że policjant odszedł, otwieram oczy. Pani Kurtis stoi oparta biodrem o futrynę i przygląda mi się, lekko rozbawiona. Ramiona skrzyżowała na piersi.

– Podsłuchiwałaś.

– Ja… – Zaczynam się czerwienić.

Uciekam spojrzeniem w bok.

– Hej! – Kobieta staje koło łóżka, po czym kuca tak, by patrzeć mi w oczy. – Gdybym nie chciała, żebyś słyszała tę rozmowę, tobyśmy wyszli.

– Nie chcę rozmawiać z policją – oświadczam cicho.

– Na razie nie musisz, ale do tej rozmowy kiedyś dojdzie. Jak już będziesz się czuła na siłach. Nie obawiaj się. Nic ci nie grozi. Będę cały czas przy tobie. A policja chce tylko ustalić, co się stało. Nikt nie będzie cię o nic obwiniał.

To nieprawda. Ale tego nie może wiedzieć, bo nie zna moich myśli. Może i dorośli nie będą mieć do mnie pretensji, ale ja swoje wiem. To ja wywołałam pożar. To przeze mnie wybuchła butla. To przeze mnie tato…

– Zostanie pani dziś ze mną? – pytam cicho.

Potakuje i siada na brzegu łóżka. Momentalnie otaczam ją w pasie ramionami i przytulam się do niej mocno.

– To nie była twoja wina, słońce – szepcze. – Wszystkiemu winni są dorośli, którzy nie potrafili o ciebie dostatecznie zadbać. Ale teraz będzie inaczej. Zobaczysz.

Ciepło w jej głosie sprawia, że z całych sił pragnę w to uwierzyć.

***

Agis zjawia się z samego rana z siatkami pełnymi markowych ubrań. Całuje żonę na powitanie. Robi tak każdego dnia. To coś nowego. Nie pamiętam, żeby moi rodzice się tak zachowywali, ale wspomnienia z mamą coraz bardziej się zamazują.

Pan Kurtis macha mi na powitanie i uśmiecha się, podając zakupy.

– To naprawdę dla mnie? – Nie mogę uwierzyć w to, co trzymam w rękach.

Oglądam zawartość toreb z nieukrywaną fascynacją. Przykładam każdą sztukę do nosa, wdychając zapach nowości. Nigdy nie miałam nowych ubrań. Są mięciutkie. I mają metki. Po raz pierwszy dostałam ciuchy z metkami. Zwykle zaopatrywałam się w lumpie. Czasem pani Poe dawała mi ubrania po swojej wnuczce.

Zerkam niepewnie w stronę państwa Kurtis, spodziewając się dostrzec irytację, ale przyglądają mi się z uśmiechami na twarzach. Żadne z nich mnie nie popędza. W końcu wybieram pomarańczową tunikę z długim rękawem i legginsy sięgające za kolana. Zanim je wkładam, przemykam palcami, sprawdzając fakturę tkanin. Nie mogę uwierzyć, że należą do mnie. W jednej z toreb znajduję różowe tenisówki. Pan Agis wychodzi, kiedy jestem gotowa, by się przebrać. Zabiera ze sobą pozostałe torby, informując mnie, że zaniesie je do samochodu. Przez cały czas uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Zabandażowane dłonie trochę przeszkadzają w ubieraniu, a ja dodatkowo specjalnie się guzdrzę, by przeciągnąć moment opuszczenia szpitala. Chyba trochę się boję zmiany otoczenia. Tu było mi dobrze. Nie musiałam się o nic martwić. Opiekowano się mną.

I w końcu nie byłam głodna.

Idąc szpitalnym korytarzem, wsuwam jedną rękę w dłoń pana Agisa, a drugą w dłoń Barbry, która trzyma teczkę z moimi dokumentami. Oboje jak na rozkaz ostrożnie ściskają moje ręce. To dodaje mi otuchy, a także ich ciepłe spojrzenia i uśmiechy. Ja również się uśmiecham. Bardzo ich polubiłam. Cały czas towarzyszy mi uczucie podobne do tego, gdy pierwszy raz jadłam gofra. Chyba… chyba jestem przy nich szczęśliwa. Przez moment. Bo w chwili, gdy siadam na tylnej kanapie samochodu, a pan Agis upewnia się, że mam dobrze zapięte pasy, zaczynają dopadać mnie wątpliwości.

Podróż trwa godzinę. Jedziemy dużym autem. Chyba nigdy nie jechałam samochodem. Na taksówkę nie było nas stać. Zresztą dokąd miałam jechać? Monopolowy był dwie ulice dalej.

Wnętrze pachnie czymś słodkim. Z głośników sączy się przyjemna muzyka. Siedzę przy oknie i podziwiam krajobraz za szybą. Pod fotelem przede mną walają się papierki. Zerkam na miejsce pod fotelem kierowcy. Tam jest czysto. Przypominam sobie, że pani Kurtis mówiła, że mają dwóch synów. Ciekawe, który z nich to bałaganiarz? Ponownie wbijam wzrok w krajobraz przemykający za oknem, ale moje myśli zaczynają krążyć wokół chłopaków, z którymi przyjdzie mi zamieszkać. Boję się, że mnie nie polubią. W publicznej szkole średniej, do której chodziłam w Londynie, nie miałam nawet bliskiej koleżanki. Nikt nie chciał się ze mną zadawać, bo byłam biedna, a poza tym często opuszczałam lekcje i nie jeździłam na wycieczki.

Droga mija mi w zawrotnym tempie. Wjeżdżamy do nieznanego mi miasteczka, a widok za oknem nagle przestaje się rozmazywać. Cottered, głosi tabliczka. Po prawej mijamy boisko sportowe. Zauważam rozstawione bramki.

– Cosma załapał tu bakcyla do lacrosse’a – oświadcza pani Kurtis. – A tu – wskazuje duży, ciemnobrązowy budynek z rdzawą dachówką – mamy salę wiejską. Organizowane są tutaj zajęcia dla dzieciaków i młodzieży. Może znajdziesz coś dla siebie?

Wątpię, myślę, nie jestem miłośniczką zajęć grupowych. Dużych skupisk. W ogóle lepiej mi we własnym towarzystwie. Nie chcę jednak sprawić jej przykrości, więc mówię, siląc się na entuzjazm:

– Tak, na pewno…

Przykładam nos i zabandażowane dłonie do szyby. Bardzo mi się tu podoba. Tuż za budynkiem skręcamy w boczną wąską uliczkę. Mijamy czerwoną budkę telefoniczną, a po kilkuset metrach auto skręca i staje przed piętrowym białym budynkiem z czerwoną dachówką, która lśni w promieniach lipcowego słońca. Drewniany płot otacza podwórze. Parkujemy na podjeździe. Trawa wokół niego jest soczyście zielona i równo przycięta. Gdzieniegdzie pomiędzy źdźbłami przebijają się białe łebki stokrotek.

– No i jesteśmy – oznajmia pan Kurtis. – Jak ci się podoba? – dopytuje, obracając się w fotelu kierowcy.

Ramię oparł o zagłówek drugiego fotela. Uśmiecha się, a wokół oczu robią mu się takie śmieszne zmarszczki.

– Ładnie tu – oświadczam cicho.

Jestem trochę spięta. Dobra, jestem bardzo spięta. Tak mocno, że drżą mi ręce. Pani Kurtis pomaga mi odpiąć pas. Opatrunki wszystko utrudniają. Wysiadam z auta i pierwsze, co robię, to biorę głęboki wdech. Zamykam oczy i nasłuchuję. Nie słyszę miejskiego gwaru, a jedynie śpiew ptaków. W oddali rozbrzmiewa szczekanie psa, a wiatr szeleści liśćmi wysokiego drzewa rosnącego obok podjazdu. Pachnie tu latem. Takim prawdziwym latem i szczęściem. Wydaje mi się, że tak właśnie powinno pachnieć szczęście. I smakować gofrem z cukrem pudrem.

Otwieram oczy. Państwo Kurtis stoją na ścieżce prowadzącej do domu, czekając cierpliwie. Patrzą na mnie tak… inaczej. Może myślą, że jestem walnięta. Zamiast iść za nimi, nadal tkwię w tym samym miejscu. Pan Kurtis oplata żonę ramieniem w talii, a ona opiera głowę o jego bok. Wyglądają jak zakochana para. Może są zakochani?

Kucam, dotykając trawy, bo nie mogę uwierzyć, że jest prawdziwa. Miękka. Bardziej miękka niż w Hyde Parku. I rosną tu stokrotki. Próbuję jedną zerwać, ale wymaga to ode mnie nie lada wysiłku. W końcu mi się udaje. Przykładam kwiat do nosa i wącham, zamykając oczy. Słońce ogrzewa mi twarz. I nagle coś mnie dusi w piersi, bo tu jest tak pięknie i nieprawdopodobnie, że aż wydaje się to snem. Nie chcę się obudzić.

– Poczekaj – słyszę głos pani Kurtis.

Bierze stokrotkę z moich rąk i ostrożnie wsuwa mi we włosy, za ucho. Lekko gładzi mój policzek, a potem składa na nim matczyny pocałunek. Usta ma miękkie. Wstrzymuję oddech, choć sama nie wiem dlaczego. Kojące ciepło rozlewa się po mojej klatce piersiowej.

– Witaj w domu, słońce.

Obejmuje mnie ramieniem i prowadzi ku drzwiom wejściowym. Trochę się denerwuję. Wolną dłoń bezmyślnie przysuwam do ust. Gdyby nie bandaż, pewnie zaczęłabym skubać paznokcie. Drzwi się uchylają. Czuję apetyczny zapach jakiegoś ciasta. Ślinka momentalnie napływa mi do ust.

– Chłopcy, jesteśmy! – woła pani Kurtis od progu.

Już po chwili słychać tupot stóp i w holu pojawiają się dwaj chłopacy. Od razu wiem, który to Cosma. Wygląda dokładnie jak pan Agis. Nie uśmiecha się, co sprawia, że jeszcze bardziej się denerwuję, za to kiedy spoglądam na Alexa, na jego twarzy dostrzegam szeroki, psotny uśmiech. Oczy mu błyszczą, kiedy obczaja mnie z zaciekawieniem. Moje usta również rozciągają się w lekkim uśmiechu. Zezuję w stronę Cosmy, ale ten nadal ma nietęgą minę.

– Siema, Nells. Jestem Alex – wita się, machając przy tym ręką, którą potem wbija w kieszeń spodni.

Lekko się garbi.

W przeciwieństwie do Cosmy nie jest ani trochę zawstydzony. Bije od niego swego rodzaju zuchwałość. Jest chudy i niewysoki i chociaż – z tego, co zapamiętałam – starszy od Cosmy, to niższy niemal o głowę. Na prawym policzku dostrzegam dołeczek, który pojawia się wraz z uśmiechem na lekko sinych ustach. Musi podobać się dziewczynom. Powieki ma ciężkie, rzęsy długie i mimo że to na nich od razu skupia się uwagę, nie da się nie zauważyć wyraźnych sińców pod oczami.

– Cześć – wyduszam, czując lekkie skrępowanie.

Kątem oka dostrzegam, jak Alex wbija Cosmie łokieć w bok.

– Auć! – syczy jego młodszy brat.

– Przywitaj się, ośle.

– Sam jesteś osioł!

– Chłopaki! Serio? – Pan Kurtis mierzy ich karcącym spojrzeniem.

– To on zaczął – jęczy Cosma, po czym patrząc na mnie ukradkiem, rzuca zdawkowe: – Cześć, jestem Cosma.

– Pokażcie Nelly jej pokój, a ja pokroję ciasto – nakazuje pani Kurtis.

Przez chwilę stoimy, gapiąc się na siebie. Chłopaki rzucają sobie porozumiewawcze spojrzenia. Czuję się coraz bardziej nieswojo. Jakbym była niepasującym puzzlem, który się tutaj zawieruszył. Ku mojemu zdziwieniu to właśnie Cosma podchodzi do mnie pierwszy i ostrożnie chwyta mnie za rękę. Robi to delikatnie, jakby się bał, że może wyrządzić mi krzywdę.

– Chodź, Nells – mówi, a wówczas Alex łapie moją drugą dłoń i we troje kierujemy się na piętro.

3. Alex

Nie mogę przestać się gapić.

Bo, cholera, nie spodziewałem się takiej laski. Jest zupełnie inna niż dziewczyny, które znam. Inna niż Laura i Lilly. Ma w sobie coś, co nie pozwala odwrócić wzroku ani na sekundę. Jest drobna. I ładna. Bardzo ładna… Mimo upału nosi bluzkę z długim rękawem, spod których wystają obandażowane dłonie. Dwa długie, cienkie warkocze spływają po jej ramionach. Aż się proszą, by za nie pociągnąć. I wtedy dostrzegam stokrotkę, pieprzoną maleńką stokrotkę wetkniętą za jedno ucho.

Nelly przerzuca rozbiegane spojrzenie to na mnie, to na mojego brata. Ma zajebiście duże oczy. Kiedy rodzice każą nam pokazać jej pokój, Cosma patrzy na mnie przerażony, zdając się pytać: „I co teraz?”.

Gówno, myślę.

Czasem bywa taki odklejony. Teraz też zachowuje się jak debil. Powstrzymuję się przed wymownym spojrzeniem w sufit i już mam się ruszyć, kiedy on w końcu doznaje olśnienia i podchodzi do niej. Z lekkim wahaniem łapie ją za rękę, a koniuszki jego uszu momentalnie czerwienieją. A ja… cholera, widząc mojego brata trzymającego jej dłoń, czuję coś dziwnego. To nie złość. Bardziej jak wewnętrzny kopniak, by się ogarnąć i zrobić to samo.

Łapię ją ostrożnie, bo nie chcę sprawić jej bólu. Wiem, że jest poparzona. Pamiętam, jak kiedyś dotknąłem żelazka. Cholernie bolało.

Brrr… – wzdrygam się na samą myśl, że ją wyciągnęli z pożaru.

Dziwnie się trzyma kogoś za zabandażowaną rękę – jakbym chwytał mumię. Idziemy we troje schodami, ledwo się na nich mieszcząc. Normalnie pewnie przepychalibyśmy się z Cosmą łokciami. Ale nie możemy narobić sobie obciachu. Poza tym ona zdaje się taka delikatna. I, kurde, wzbudza we mnie dziwne opiekuńcze instynkty, o których nie miałem pojęcia. I nie wiem, jak to interpretować. Przyglądam się jej kątem oka. Wygląda na przestraszoną. Wzrokiem omiata ściany i podłogę. Na nas nie patrzy. Chociaż jest drobna i chuda, twarz ma okrągłą, a nos lekko zadarty. Te dwa czarne jak smoła warkoczyki z gumkami nie do pary sprawiają, że wydaje się jeszcze młodsza, niż jest w rzeczywistości. Nie zdołałem zauważyć, jaki ma kolor oczu. I to mnie strasznie wkurza. Dopadamy do drzwi, na których nadal widnieje napis: Królestwo Cosmy. Literki „o” są w kształcie piłek do lacrosse’a, a ostatnią literę ozdobiono przekrzywioną koroną.

– Zapomniałem zdjąć – wydusza mój brat, drapiąc się z zakłopotaniem po głowie, i chwyta tabliczkę.

Ciska ją na podłogę, po czym łapie za klamkę.

Czuję, jak Nelly tężeje, a potem z jej gardła wydobywa się cichutkie: „Och”. Wcale się nie dziwię. Rodzice w tej kwestii naprawdę dali radę. Gdybym był laską, z ogromną ochotą bym tutaj zamieszkał. Oprócz pierdoletów w stylu puchatego dywanu, kwiatków na ścianie czy firanek w oknie ustawiono… w zasadzie to razem z Cosmą tachaliśmy to jebitnie ciężkie białe łóżko z baldachimem. Takie jak w tych wszystkich babskich bajkach o księżniczkach. Mama wyczaiła na Amazonie do kompletu oryginalne biurko przypominające sekretarzyk, a ściany z błękitnych przemalowaliśmy na różowo. No kurde, nieskromnie powiem, robi wrażenie.

– Nie podoba ci się? – pyta zatroskany Cosma.

Proszę, jaki nagle zrobił się rozmowny.

Ale ona nic nie mówi, tylko patrzy. Po chwili orientuję się, że po policzku spłynęła jej łza. A potem kolejna i kolejna. Brat rzuca mi pytające spojrzenie. Wzruszam ramionami.

A co ja jestem?

Specjalista do spraw babskich łez?

Też nie mam pojęcia, o co może jej chodzić. Przecież pokój jest zajebiaszczy. Nelly stoi nieruchomo i pociąga nosem. Wywracam oczami. Cosma jest czasem taki tępy, a niby tyle książek przeczytał. Kiedy ten dzban – mój brat – nadal tkwi jak kołek z twarzą nieskalaną mądrością, robię to, co zwykle robiła mama, kiedy jako dzieciak płakałem. Przyciągam Nelly do siebie i przytulam. Chowa głowę i łka. Jej drobne ciało się trzęsie. Jest masakrycznie chuda. Czuję to dopiero teraz, kiedy ją objąłem. Przez materiał bluzki mógłbym policzyć wszystkie jej żebra. Cosma stoi i nieustannie po prostu się gapi. Ech, w ogóle nie ma podejścia do dziewczyn.

– Chodźcie na ciasto! – Głos mamy z dołu niesie się echem po domu.

– Masz. – Mój brat podaje dziewczynie chusteczkę.

No, ogarnął się w końcu.

Nelly lekko się do niego uśmiecha i przeciera chusteczką twarz, a potem oczyszcza nos. Na mnie nie patrzy, czuję się dotknięty, bo to moją koszulkę przed chwilą obsmarkała. Odwraca się do nas plecami i wychodzi z pokoju. Pospiesznie podążam za nią i obserwuję, jak schodzi po schodach. Dłonią sunie po poręczy, ale zdaje się jej w ogóle nie dotykać. Bezwiednie przysuwam rękę, którą ją trzymałem, do nosa i się krzywię. Pachnie szpitalem.

– Odklejony jakiś jesteś. – Cosma patrzy na mnie z niesmakiem.

Pokazuję mu w odpowiedzi wulgarny gest, który kosztowałby mnie kolejnego funta, gdyby mama to widziała.

– Rozumiesz coś z tego? – pyta cicho Cosma, kiedy schodzimy na dół.

– Laski już tak mają! Beczą bez powodu – prycham, udając, że mnie to nic a nic nie obchodzi.

Ale obchodzi. I to bardziej, niżbym się spodziewał.

Po chwili dołączamy do reszty. Mama mierzy nas oceniającym spojrzeniem. Zapewne zastanawia się, czy to my jesteśmy przyczyną łez Nelly. Musiałaby być ślepa, żeby nie zauważyć jej zapłakanych oczu.

Serio? – posyłam jej znaczące spojrzenie. Nic jednak nie komentuje.

Dziewczyna siedzi z rękami pod stołem i wzrokiem wbitym w pusty talerz. Panuje niezręczna cisza, kiedy mama nakłada nam po kawałku ciasta. Gdy tylko jeden ląduje na talerzu Nelly, ta, nie patrząc na nic, dosłownie rzuca się na jedzenie.

– Spokojnie, słońce. – Mama zdaje się odrobinę zaskoczona jej zachowaniem.

Ja i Cosma także.

Co tam się w jej domu odpierdalało!?

Patrzymy z bratem po sobie, a ja ponownie wzruszam ramionami, lecz czuję lekki dyskomfort, gdy obserwuję to, co robi nasza nowa… siostra? Jak w zasadzie mamy ją nazywać? Nie kontynuuję jednak rozkminiania tematu, bo jestem w szoku, widząc, w jakim tempie wciągnęła swój kawałek placka. Daję głowę, że nawet go nie pogryzła. Teraz wbija tęskne spojrzenie w talerz stojący na środku stołu.

– Chciałabyś jeszcze? – pyta mama. – Proszę, częstuj się.

Podsuwa jej talerz, a wtedy ona wkłada kilka kawałków na swój i dwa kolejne łapie niezgrabnie w ręce. Drżą. Kawałki ciasta spadają na stół, bo bandaże utrudniają chwytanie. Obiema dłońmi podnosi każdy z osobna, natychmiast wpychając je do ust. Chyba często musiała chodzić głodna.

Bardzo głodna.

Jak można głodzić własne dziecko?!

Ściska mnie w okolicach mojego popsutego serca, kiedy tak patrzę, jak pożera… tak, ona dosłownie POŻERA placek.

– Mamo… – Cosma odzywa się z niepokojem.

Zezuję w jego stronę i dostrzegam w jego oczach strach. Mama spogląda na nas znacząco. Cosma to cykor. I zwykle drę z niego łacha, ale nie dziś. Dziś sam czuję się w cholerę niekomfortowo, patrząc na Nelly, która wciska w siebie tak niewyobrażalne ilości ciasta, że na sam widok tracę apetyt. Nie sądziłem, że można tyle zjeść.

Nagle dziewczyna siada prosto. Wydaje z siebie dziwny dźwięk, jej ciało drży, a ona zasłania ręką usta. W kuchni panuje cisza jak makiem zasiał. Chwyta się za brzuch i zaczyna pochlipywać, łapiąc gwałtowne oddechy.

– Boli… – jęczy, a potem znów wydaje z siebie ten dziwny dźwięk, po czym zwraca wszystko, co zjadła. Centralnie na talerz, który ma przed sobą.

Momentalnie w nos kłuje mnie nieprzyjemny zapach, ale ani trochę mnie to nie rusza. Za to Cosma pędem zrywa się zza stołu i wybiega z kuchni.

Wrażliwiec…

A ja siedzę i po prostu patrzę. Nelly płacze i przeprasza, mimo że mama zapewnia ją, że nic się nie stało. Zagubienie i wstyd w jej oczach, gdy krzyżuje ze mną spojrzenie nad ramieniem mamy, sprawiają, że znów pojawia się we mnie potrzeba, by ją chronić.

– Alex, sprawdź, co z Cosmą.

No jak: „Co z Cosmą”? Pewnie rzyga jak kot.

I pomyśleć, że chce być lekarzem.

Nie ukrywam, że czuję satysfakcję, że w czymś jestem lepszy od niego. Komentarze zachowuję dla siebie. Lata praktyki w sferze rodzic–dziecko nauczyły mnie, że pewne sukcesy lepiej świętować w ciszy. Zatem grzecznie odpowiadam:

– Jasne, mamo. Już sprawdzam. Uszy do góry, Nells – rzucam pokrzepiająco do dziewczyny, mrugając do niej.

Peszy się i pospiesznie wtula głowę w zagłębienie szyi mamy. Gdy przekraczam próg, czuję na sobie jej spojrzenie. Faktycznie. Znad ramienia dostrzegam parę dużych, intensywnie niebieskich oczu. Ramiona ciasno owinęła wokół szyi mamy. Przypomina teraz małą dziewczynkę, a nie nastolatkę. I to jest chwila, w której obiecuję sobie jedno: nigdy nie pozwolę jej skrzywdzić. Wolałbym tu zostać, ale nie chcę niepotrzebnie drażnić mamy. Nim opuszczam kuchnię, jeszcze raz wodzę wzrokiem za dziewczyną. Cały czas mi się przypatruje. Decyduję się na uśmiech. W jej oczach na moment pojawia się dziwny błysk, który równie szybko gaśnie.

Znajduję brata na zewnątrz. Siedzi w ogrodzie, na huśtawce zawieszonej na wysokiej, starej czereśni. Owoce niebawem będą zdatne do jedzenia, dostrzegam kilka zaróżowionych kulek. Podskakuję i zrywam jedną. Wsuwam ją do ust. Ma lekko słodkawy smak. Pluję pestką najdalej, jak się da. No dobra. Celowałem w Cosmę. Ale chybiłem.

Pamiętam dzień, w którym tato zawiesił tę huśtawkę. Mimo że było to bardzo dawno. Liny miały wówczas jasny kolor, nie jak teraz – brązowy, a deska błyszczała, pomalowana świeżym lakierem. Jest tak duża, że dawniej mieściliśmy się na niej obaj z Cosmą. Teraz tyłki nam urosły, ale nadal lubimy się pobujać, kiedy któryś z nas ma gorszy dzień.

Ogród jest moim ulubionym miejscem. Zawsze kojarzył mi się z tym baśniowym, pełnym wróżek i elfów, o którym zwykła czytać nam mama, kiedy byliśmy mali. Teren otoczono wysokim żywopłotem. Na samym końcu wydzielono miejsce na uprawę warzyw, które mama traktuje jak świętość i które z Cosmą jesteśmy zmuszeni na zmianę oczyszczać z chwastów. Nienawidzę tego. Trawnik ciągnący się przez cały teren to oczko w głowie taty. Jest tu kilka drzew i krzewów owocowych, są też rabatki z kwiatami. Całkiem z lewej strony stoi wysłużona bramka do lacrosse’a. Siatka ma pozrywane oczka, ale Cosma nigdy nie ma czasu, żeby kupić nową. Na okazałym dębie, który rośnie dokładnie na środku działki, tata zbudował nam drewniany domek. Prowadzi do niego sznurowa drabinka. Rzucam tęskne spojrzenie na wypłowiałą piracką flagę zatkniętą na dachu. Coraz rzadziej tam zaglądamy. Zazwyczaj gdy chcemy pogadać o męskich sprawach, a nie do końca zależy nam, by słyszeli to rodzice. Za to w wakacje, gdy noce są wyjątkowo ciepłe, bierzemy śpiwory i tam nocujemy. Zdążyłem jednak zauważyć, że powoli robi się dla nas za ciasny. Ta myśl mnie przytłacza, bo wiem, z czym się wiąże. Dorastamy.

Podchodzę do Cosmy i klepię go w ramię. Odrobinę za mocno, bo syczy:

– Pogrzało cię, malaka*? Oberwałem tam na ostatnim treningu.

– Miękka buła z ciebie – drwię, by rozładować atmosferę, ale on nie łapie żartu.

Za to spogląda na mnie z przyganą.

– Jesteś głupi i tyle. – Wstaje i mnie popycha.

Uderzenie w klatkę piersiową jest mocne. Z mojego gardła wydobywa się jęk, a w oczach brata natychmiast pojawia się przestrach.

– Kurde, Alex… Sorry…

– Przestań! – warczę i też go popycham.

Upada tak gwałtownie, że okulary zsuwają mu się z nosa.

– Nie chcę twojej litości!

Zrywam się i biegnę z powrotem do domu. Nim docieram do tarasu, nie mogę złapać tchu, co wkurza mnie jeszcze bardziej niż przesadna troska Cosmy. Zginam się wpół, bo zaczyna mi wirować w głowie. Zamykam oczy i przytrzymuję się framugi, by nie upaść. Wiem, że dzieje się ze mną coś złego. Już mam wołać mamę, gdy to uczucie zaczyna stopniowo mijać. Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że cały jestem zlany zimnym potem. Żółć podchodzi mi do gardła. Czuję jej gorzki posmak w ustach. Na miękkich nogach wchodzę do salonu i powoli udaję się na piętro. W połowie schodów muszę jednak przystanąć, by zaczerpnąć tchu. Rzęzi mi w ściśniętych strachem płucach. Cały się trzęsę. Niedobrze.

Słyszę odgłos krzątaniny na dole, zmuszam się zatem do wykonania jeszcze kilku kroków. Wspinam się po czterech, podpierając się rękami. Na chwiejnych nogach dopadam do drzwi naszego pokoju i ostatkiem sił zwalam się na łóżko. Moje popsute serce łomocze jak szalone. Boję się. Pierwszy raz odczuwam tak silny strach przed śmiercią.

Proszę… Jeszcze nie teraz…

Leżę bez ruchu, ale serce nadal galopuje. Pomiędzy jego dudniącymi uderzeniami słyszę, jak ktoś wchodzi do pokoju. Po krokach rozpoznaję Cosmę. Zamykam oczy, by myślał, że śpię. Nie chcę z nim gadać! Nie chcę jego pieprzonej litości! Słyszę, że zatrzymał się obok mojego łóżka, ale nic nie mówi. Po krótkiej chwili przemieszcza się do swojej części pokoju.

Zasypiam w ubraniach. Jestem tak wycieńczony popołudniowym atakiem duszności, że nie mam siły się ruszyć. Dobrze wiem, że powinienem o tym powiedzieć rodzicom, ale jestem świadomy, czym to się skończy. A ja chyba nie jestem gotów, by usłyszeć wyrok.

***

W nocy budzi mnie stłumiony płacz. Siadam na łóżku. Czuję się dobrze. Oddycham z ulgą. Szloch znów dobiega zza zamkniętych drzwi. Słyszę, że Cosma wierci się na łóżku.

– Słyszałeś? – pytam.

– Tak.

– To ona.

– Ciekawe, dlaczego płacze?

Zapalam lampkę przy łóżku i wstaję.

– Co robisz? – pyta Cosma.

– Idę do niej – oświadczam.

– Czekaj, idę z tobą.

Brat zrywa się z łóżka i dołącza do mnie. Korytarz oświetlają lampki podłogowe. Ich zimne błękitne światło sprawia, że przejście zdaje się jak z jakiejś baśniowej krainy. Płacz w istocie dobiega zza drzwi pokoju Nelly. Bez wahania naciskam klamkę i bezszelestnie wchodzę do środka. Mała lampka w kształcie Kubusia Puchatka wypełnia pomieszczenie ciepłym, przytłumionym blaskiem. Cosma dostał ją od babci, gdy był mały, bo bał się zasypiać po ciemku. Od razu dostrzegam dziewczynę. Leży na łóżku zwinięta w kłębek. Nawet nie zauważa, że weszliśmy. Podchodzimy do jej łóżka, ja z jednej, a mój brat z drugiej strony. Gdy nas dostrzega, wzdryga się przestraszona. Ale kiedy skupia spojrzenie na mnie, momentalnie cichnie, raz po raz pociągając nosem. Dłuższą chwilę przygląda mi się bez słowa.

– Co jest, Nells? – pytam w końcu.

W odpowiedzi wzrusza ramionami, ale widzę, że broda znów jej drży.

– Zostać z tobą? – pyta nieśmiało Cosma.

Daję głowę, że jego uszy płoną teraz soczystą czerwienią.