Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
723 osoby interesują się tą książką
Ada na pozór wiedzie szczęśliwe życie. Ma satysfakcjonującą pracę, pasję i narzeczonego, który robi karierę w policji. Gdy w miasteczku spada pierwszy śnieg, pojawia się w nim też pewien mężczyzna. Najpierw ratuje Adę spod kół rozpędzonego tira, a potem ich drogi przecinają się coraz częściej.
Marcel nigdy się nie śmieje. Przytłoczony osobistą tragedią, po śmierci ojca z siostrą i jej dziećmi ponownie zamieszkuje w rodzinnym domu – miejscu, w którym nie był od lat, kojarzącym się wyłącznie z przemocą i traumą. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy się okazuje, jak wygląda prawda o finansach ojca. Gdy Marcel spotyka Adę, od razu ją sobie przypomina z nastoletnich lat i już nie potrafi wyrzucić jej z głowy. Dziewczyna zaś odczuwa coraz większy zamęt, przez co zadaje sobie pytania, których wcześniej unikała – czy jej związek na pewno jest zdrowy, a ona sama szczęśliwa.
Tymczasem miasto szykuje się do świąt i całe tonie w białym puchu, a jego mieszkańcy zgodnie z wieloletnią tradycją idą umieścić swoje życzenia w skrzynce stojącej w lokalnym kościele. Wśród nich jest Ada, potrzebująca pomocy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Czy otrzyma wsparcie? Czy Marcel się dowie, że jego prośba, wrzucona do skrzynki w przypływie żalu i złości kilkanaście lat wcześniej, jednak doczekała się odpowiedzi? Okazuje się, że czasami przeszłość powraca do nas w najmniej oczekiwanym momencie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 309
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Piętnaście lat wcześniej
Życie jest jak pierniczek…
Zielińska, co ty chrzanisz?!
Oderwałam wzrok od obszernej torby na ramię, która leżała obok mnie w kościelnej ławce, wypchanej po brzegi książkami i kilogramową paczką z piernikami. No co? Idą święta! Wróciłam do przewracania stron dzienniczka, w którym zbierałam podpisy do bierzmowania. Swoją drogą co za durny pomysł. Jedyne, do czego te parafki zachęcały, to do tego, by po odhaczeniu ostatniej z nich zrobić nabożeństwom pełne ulgi hasta la vista.
Bez wątpienia tak skończy grupka siedzących za mną rok starszych chłopaków oraz rudowłosa dziewczyna, siostra bliźniaczka jednego z nich. Nietrudno się domyślić którego. Oboje mieli ogniście rude włosy. Takie… hmm… piekielne. Jak charakter tego chłopaka. Z tym że to nie o nim, a o jego siostrze krążyły niezbyt pochlebne opinie, no bo szlajanie się z bandą łobuzów nie przystoi dziewczynie. Tak przynajmniej mawiała moja mama. Dlaczego to zawsze my – dziewczyny – dostajemy po uszach? Szowinistyczne chamstwo. Tak po prawdzie ja tę rudą w sekrecie podziwiałam. Sama chciałabym mieć tyle odwagi, by trzymać z nimi sztamę. Ale jedyne, co potrafiłam trzymać, to buzię na kłódkę, bo gdyby moje wewnętrzne rozkminy wypłynęły czasem na zewnątrz, mogłoby być co najmniej nieprzyjemnie. Dla mnie, rzecz jasna. Często mijałam tę bandę na rynku. Byli głośni, pewni siebie, łamali zasady i… wydawali się tacy szczęśliwi.
Tylko rodzeństwo Kuczyńskich – te rude bliźniaki – nie chodziło do naszego gimnazjum. Dzieciaki ich pokroju uczyły się albo w prywatnych placówkach, albo uczęszczały do szkół w większych miastach. W końcu ich ojciec to najbogatszy człowiek w naszym miasteczku. Szkoda tylko, że ilość pieniędzy nie szła u nich w parze z ogładą. Nawet w kościele byli niezwykle głośni. Może i msza święta nie zalicza się do najciekawszych wydarzeń w życiu nastolatków, ale kurczę, mogliby chociaż zachowywać minimum przyzwoitości. Zwłaszcza że kiedy pojawiali się na nabożeństwach w towarzystwie rodziców, upodabniali się do aniołków. W szczególności ten młody Kuczyński, do którego wzdychała połowa dziewczyn z naszej szkoły.
Łobuzy są zawsze pociągające.
Nagle za moimi plecami rozległ się dziewczęcy chichot. Zerknęłam kątem oka na rudzielca. Delikatną buzię dziewczyny zdobił ostry makijaż. Ja w takim wyglądałabym jak dama lekkich obyczajów, za to ona wydawała się jeszcze ładniejsza.
I gdzie tu sprawiedliwość, Boże?
Kuczyńska właśnie próbowała odebrać swój dzienniczek od siedzącego obok chłopaka. Kościół był pełen, ale nikt nie reagował. Właściwie nikt nigdy nie zwracał uwagi na ich niewłaściwe zachowanie. Firma Kuczyńskiego zatrudnia chyba połowę ludzi z miasta i okolic, więc nikt nie będzie się bez potrzeby narażał. Nigdy nie wiadomo, co bogaczowi strzeli do głowy.
Ksiądz skończył czytać Ewangelię, z której nic nie zrozumiałam z powodu nieustannego harmideru, którego źródłem była grupa siedząca za mną. Miałam ochotę się odwrócić i powiedzieć, żeby się w końcu zamknęli. Zamiast tego uważnie zaczęłam obserwować starszego mężczyznę. Lubiłam go. Czułam, że to taki kapłan z powołania, jakich obecnie próżno szukać wśród kleru.
– Drodzy bracia i siostry, spotykamy się tu dziś, w pierwszą niedzielę Adwentu, by jak co roku przygotować się na przyjście Jezusa. By przygotować mu miejsce w stajence, jaką jest nasze serce.
– Obudźcie mnie, jak skończy. – Nagle dobiegł mnie głos, dochodził dokładnie zza moich pleców. Słyszałam, jak chłopak za mną się wierci, zmieniając pozycję.
Może w końcu się zamkną – pomyślałam. Gdy zaburczało mi w brzuchu, spojrzałam tęsknie na torbę.
Lubiłam kazania proboszcza. Zawsze po nich sporo rozważałam. Czułam, że dziś będzie podobnie. Oczywiście jeśli ta zgraja za mną się łaskawie ogarnie, bo nie słyszałam własnych myśli.
– Wiecie, kiedy kończyłem seminarium, miałem misję. Chciałem nawracać zagubione dusze, chciałem naprawiać świat. Chciałem, by ludzie pokochali Słowo Boże tak jak ja. Im dłużej jednak stąpam po tym łez padole, tym doświadczam większego poczucia porażki. A że nie jestem już pierwszej młodości, zdrowie też podupada, to mam coraz większe przeświadczenie, że polegnę. Że zrobiłem za mało. Miło się patrzy na świątynię wypełnioną tłumem wiernych. Tylko czy jesteście tu z potrzeby serca?
– Jasne, chyba twoja stara.
Kiedy po raz kolejny zza pleców dobiegł mnie drwiący głos, nie wytrzymałam. Zanim pomyślałam, co robię, obróciłam w ławce i syknęłam:
– Możesz się wreszcie przymknąć?
Wargi siedzącego za mną chłopaka zaczęły się wykrzywiać w kpiącym uśmieszku. Rudy irokez zdawał się płonąć w mdłym świetle złotych żyrandoli. Kuczyński z pewnością spoglądał na mnie pobłażliwie, ale mogłam się tylko tego domyślać, bo na lekko zadartym nosie miał okulary przeciwsłoneczne. W grudniu. W pomieszczeniu.
Snob!
Jego dłoń powędrowała do ust. Ułożył palce w kształcie litery V i ostentacyjnie wsunął między nie język, imitując minetę. Moje policzki ogarnął gorąc, co nie umknęło uwadze reszty jego kumpli. Zaczęli wydawać przytłumione odgłosy… jakby seksualnych uniesień.
Boże, co za zoo!
Obróciłam się z powrotem do ołtarza, ale zaraz ktoś złapał mnie za warkocz. Oplótł mi go wokół szyi i pociągnął do tyłu. Nie mogłam się ruszyć. I wówczas usłyszałam głos chłopaka siedzącego za mną:
– Jak laska nie ma bolca, to dostaje pierdolca… Uważaj, z kim zadzierasz, cnotko niewydymko!
A potem mnie puścił. Serce waliło mi w piersi jak oszalałe. Już myślałam, że na tym skończyła się moja interakcja z tymi ludźmi, ale jeden z jego kumpli rzucił:
– Ej, to ta panna książkareczka z naszej budy.
Świetnie!
– Książkareczka? – W głosie Kuczyńskiego wybrzmiało żywe zainteresowanie.
Nie! Nie! Nie! Nie interesuj się mną. Są tu dużo ciekawsze obiekty.
– Taa, wiesz, ciągle tylko czyta. Stypiara!
– Pewnie dlatego jest taka sztywna – zadrwił Kuczyński, a reszta stłumiła śmiech. – Pieprzona królowa lodu…
– Chyba lodów – rzucił prześmiewczo typ siedzący po prawej stronie. Był w moim wieku i chodził do równoległej klasy.
– Na to bym nie liczył. – Rudy snob uciął dyskusję. – Pewnie nawet fiuta na oczy nie widziała…
Zaczęłam się kulić w ławce i czułam, jak moje policzki robią się coraz bardziej gorące. Serce nadal łomotało w piersi, obijając się o żebra. Słyszałam je w uszach – biło tak głośno, że tłumiło słowa proboszcza. Czy wspominałam, że nie przepadam za konfrontacją? Dużo lepiej wychodzą mi te, które prowadzę w głowie. Tam zawsze potrafię znaleźć ciętą ripostę, a mój rozmówca okazuje się bezmózgą amebą. Kuczyński nie przypominał ameby. W żadnym razie. Ameby nie mają ładnie zarysowanej szczęki, kształtnych ust i wysokich kości policzkowych. I nie mają pięknych oczu. Nie żebym zwracała na nie szczególną uwagę. Zwłaszcza dziś, bo zakrywały je okulary. Ale trudno nie zauważyć ładnych oczu, kiedy akurat się kogoś mija na chodniku. Nie żebym specjalnie to robiła.
Dyskutując sama ze sobą, podjęłam jedyną słuszną decyzję – nie będę odwracać się ponownie. Choćby nie wiadomo co się działo. Miałam świadomość, że mnie prowokują. Gdybym zareagowała, dałabym im kolejny arsenał broni. A tak istniała szansa, że się odczepią. Roztrzęsiona, próbowałam na powrót skupić się na słowach księdza.
– Ilu z was przyszło tu z potrzeby serca? Ilu tylko po podpis w dzienniczku? Ilu, bo kazała mama… żona… Ilu z przyzwyczajenia? – Po tych zdaniach nawet ta zgraja za mną ucichła. – Długo myślałem, jak zmusić was do prawdziwego przeżywania tego wspaniałego okresu. Tak jak rodzice przygotowują się przez dziewięć miesięcy na narodziny dziecka, tak ja chciałem, żebyście przez te cztery tygodnie przygotowali swoje serca na przyjście Dzieciątka. I wiecie co? Rozwiązanie okazało się prostsze, niż z początku się wydawało. A z pomocą przyszedł mi nikt inny tylko święty Mikołaj.
– Staremu, widzę, już totalnie palma odjebała. – Rozległ się kolejny szyderczy komentarz chłopaka siedzącego za moimi plecami.
– Zamknij japę, Cypi!
Po tych słowach poczułam coś na kształt wdzięczności do jego siostry. Ksiądz Zbyszek w tym czasie kontynuował:
– Ale nie ten w czerwonym kubraczku i z białą brodą, a biskup z Miry, który pomagał bliźnim w potrzebie. I dlatego chciałbym, żeby w tym roku każdy z was stał się takim mikołajem. W jaki sposób, zadecydujecie sami i sami przedstawicie swoje potrzeby. Szóstego grudnia, czyli w dzień śmierci świętego Mikołaja z Miry, w kruchcie zostanie ustawiona skrzynia. A w zasadzie skrzynka życzeń. No bo przecież każdy ma jakieś życzenie… marzenie… Czy to materialne, czy duchowe. Prawda? – Przebiegł wzrokiem po wiernych. – Więc każdy z was może wrzucić do skrzynki anonimowy list z życzeniem. Te potrzeby wywieszę w drugą niedzielę Adwentu w specjalnej gablocie, żeby wszyscy mogli się z nimi zapoznać. Będą one ponumerowane. I jeśli poczujecie, że to jest właśnie to życzenie, ten moment, w którym możecie dać coś z siebie, zabieracie prośbę ze sobą i próbujecie ją spełnić. Macie na to czas do Wigilii Bożego Narodzenia. Wówczas prośby wraz z odpowiedziami wracają do gabloty i będą tam aż do Nowego Roku, by każdy potrzebujący mógł je odebrać i doświadczyć na własnej skórze miłości i dobroci bliźniego. „Dopóki mamy czas, czyńmy dobrze wszystkim, a zwłaszcza domownikom wiary”1. Amen.
W świątyni zapadła cisza, tylko kilkoro wiernych wymamrotało ledwo słyszalne: „Bóg zapłać”. Chyba nikt się nie spodziewał takiego obrotu sprawy. I pewnie wielu myślało, że to tylko puste słowa. Jednak szóstego grudnia w kościelnej kruchcie w istocie pojawiła się skrzynia. Taka z pleksy, jak do wyborów samorządowych. Zaciekawiona poszłam tam po szkole, by sprawdzić, czy faktycznie wierni wrzucają tam swoje prośby. I ku mojemu zdumieniu, i radości w środku znajdowały się koperty. Podeszłam do przeźroczystego sześcianu i dotknęłam jego górnej krawędzi. Przemknęło mi przez myśl, że powinnam spełnić jedno życzenie. Z tym postanowieniem ruszyłam do drzwi. Uchyliłam potężne drewniane skrzydło i byłabym wyszła, gdybym nie dostrzegła rudego irokeza zmierzającego w stronę kościoła. Pospiesznie się wycofałam i skryłam w kącie. Ostatnie, na czym mi zależało, to żeby Cypi mnie tu zastał.
Pewnie przyszedł coś nakombinować.
No bo co chłopak jego pokroju robiłby w kościelnej kruchcie, w której stała skrzynka życzeń.
Na pewno nie…
Zamarłam, widząc, jak rozgląda się uważnie, jakby chciał mieć pewność, że jest sam. A potem stanął przed skrzynią i wsunął do niej kartkę. Nawet mojemu wewnętrznemu głosowi odebrało mowę. Spodziewałam się po Kuczyńskim wszystkiego, ale nie tego, że wrzuci życzenie. Kiedy odwrócił się ku wyjściu, jego profil oświetliło światło z zewnątrz i dostrzegłam, że ma rozciętą wargę. Przebiegło mi przez myśl, że pewnie się z kimś bił.
Okazało się, że to był ostatni raz, kiedy widziałam go w miasteczku. Jakiś czas później dotarła do mnie informacja, że pani Kuczyńska zabrała dzieci i wyprowadziła się do jakiegoś dużego miasta, a mężowi zostawiła papiery rozwodowe. Jedyne, co pozostało po Cypim, to nieprzyjemne wspomnienia z pierwszej niedzieli Adwentu i jego życzenie wiszące w gablocie. Wiedziałam, że to jego, bo kiedy wyszedł, dokładnie przyjrzałam się kartce, którą wrzucił. Chciałam ją zapamiętać. Skrawek wydarty z zeszytu, z postrzępionymi brzegami. Jedyne życzenie bez koperty. Jak gdyby zrobił to pod wpływem impulsu. Jedno jedyne życzenie, które nie zostało odebrane w Nowy Rok wraz z odpowiedzią. Moją odpowiedzią.
Po wszystkim je zabrałam i włożyłam do koperty. Zakleiłam i w miejscu adresata wpisałam „Cypi”. A potem schowałam swoje myśli między pożółkłe strony mojej najnowszej zdobyczy – ilustrowanej wersji Królowej Śniegu Hansa Christiana Andersena z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku.
1 Uwspółcześniona Biblia Gdańska, Galacjan, 6:10.
Grudzień, obecnie
Czekając w kolejce do kasy, chcąc nie chcąc, przysłuchiwałam się podekscytowanym głosom dwóch kobiet przede mną. Nie kojarzyłam tej blondyny, więc musiała być przyjezdna, bo w takiej małej miejscowości jak nasza każdy każdego kojarzy, choćby z widzenia. Szczególnie jeśli pracuje się w miejskiej bibliotece. Tę drugą, szatynkę o piwnych oczach, znałam. Często wypożyczała u nas książki. Niezbyt grzeczne – z rodzaju tych, które kocha moja przyjaciółka i współpracownica Julka. Kiedyś przeczytałam z ciekawości jedną.
O matko i córko! Nawet nie wiedziałam, że tak można. W tylu! Jednocześnie!
Cóż, literatura kształci w różnych… ekhm… dziedzinach…
Nie miałam w zwyczaju oceniać ludzi po wyglądzie, ale zazdrościłam im obu, wypielęgnowanych paznokci i zadbanych włosów. Odruchowo dotknęłam swoich, jak zwykle splecionych w warkocz. W odcieniu cynamonowego brązu – kolor to chyba jedyny ich atut. Potem zerknęłam na krótkie paznokcie z poobgryzanymi skórkami. Westchnęłam. Ze sklepowego wózka należącego do blondynki przyglądał mi się na oko czteroletni chłopiec. Kosmyki miał w niesamowicie intensywnym odcieniu rudego. Rzadko się spotyka tak ognistą barwę. Od razu przypomniał mi się chłopak, który dokuczał mi kiedyś w kościele. I jego siostra. Kuczyńscy? Tak. Zresztą kilka dni temu znaleziono ich ojca w jego willi – martwego. Byłam ciekawa, czy zjawią się na pogrzebie. Czy poznałabym ich po tak długim czasie? Ile to już minęło? Z piętnaście lat?
Jego byś poznała. Takiego ciacha nie da się zapomnieć.
Wróć, Zielińska. Wstrzymaj konie!
To ciacho, może i urodziwe, charakter miało jednak podły. I nie, nie interesuje cię, że łobuz kocha mocniej. Masz narzeczonego.
Tak. Narzeczony.
Wzięłam dwa głębokie wdechy, przepędzając z myśli podnoszącego w uśmiechu wyłącznie kącik ust Cypiego, i na powrót skupiłam się na chłopczyku. Uśmiechnęłam się do niego, a on w odpowiedzi pokazał białe ząbki pomazane czekoladą. Stłumiłam chichot. Był słodki. Lubiłam dzieci. Czasami żałowałam, że już sama nim nie jestem. Wtedy wszystko wydawało się zupełnie inne, prostsze.
Nagle ze sklepowych głośników wybrzmiał jingiel z dzwoneczkami. Poczułam, jak moje brwi podjeżdżają w górę ze zdumienia. Przecież mamy…
– A przygotowałaś życzenie? – Dobiegł mnie zaciekawiony głos szatynki.
– A wyobraź sobie, że tak! – Blondynka zachichotała, mierzwiąc swojego jasnego boba. – A ty?
– Oczywiście. To samo co roku. Ostatnio skończyło się bardzo przyjemnie.
Obie wybuchnęły głośnym śmiechem, ale blondynka zdecydowanie była bardziej ekspresyjna.
Czyli jednak miejscowe – przebiegło mi przez myśl. Ktoś, kto sprowadziłby się tu niedawno, nie kojarzyłby lokalnej tradycji. Musiałam zacząć więcej wychodzić z domu.
Spojrzałam na ekran telefonu. Żadnej wiadomości od Konrada. Westchnęłam, tłumiąc kiełkujący niepokój. Znów będzie niezadowolony, jeśli spóźnię się z obiadem albo podam zimny. Tylko jak, do jasnej anielki, przygotować go na tip top, skoro nie mam pojęcia, o której mój narzeczony łaskawie zjawi się w domu? Nie chciałam jednak pisać kolejnej wiadomości, ani tym bardziej dzwonić, żeby mu nie przeszkadzać. To byłoby chyba jeszcze gorsze. Niepokój przesunął się po mojej piersi jak jakiś oślizgły ślimak bez skorupki.
Fuj! Te są najgorsze!
Otrząsnęłam się. Nienawidziłam ślimaków. Najobrzydliwsze stworzenia świata!
– Zapraszam do kasy samoobsługowej. – Za moimi plecami rozległ się głos kasjerki.
Dwie kobiety przede mną pospiesznie przeniosły się obok. Ja zostałam w kolejce. Przeliczyłam w myślach, czy na pewno starczy mi gotówki na zakupy. Upewniwszy się, że nie przekroczyłam wyznaczonego budżetu i nie spalę się ze wstydu, kiedy się okaże, że nie mam przy sobie więcej pieniędzy, zaczęłam wykładać towar na taśmę. Niepokój puścił w momencie, kiedy na wyświetlaczu pojawiła się suma do zapłaty i okazało się, że w istocie wszystko dobrze oszacowałam. Zapakowałam rzeczy i wyszłam na ulicę.
Jesień tego roku była paskudna, ale dziś panował wyjątkowy ziąb, a ja nie wzięłam czapki. Przeszył mnie dreszcz, kiedy przenikliwy grudniowy wiatr smagnął odkryty kark i zmroził uszy. Przeklęłam w duchu własną głupotę i zatrzymałam się na pasach. I wtedy to poczułam. Coś zimnego spadło na mój nos. A potem znowu. I znowu. Po chwili przed oczami zatańczyły mi białe drobinki, wirujące w powietrzu niczym małe baletnice. Moją twarz rozświetlił uśmiech. Zima to moja ulubiona pora roku. Zwłaszcza grudzień, który zawsze kojarzył mi się z baśniami czytywanymi mi w dzieciństwie przez babcię. Najbliższa mojemu sercu była Królowa śniegu – opowieść o dziewczynce, która uratowała swojego przyjaciela Kaja z rąk okrutnej królowej. Dowód na to, jak wielką moc ma prawdziwa miłość. I jak wiele potrafi znieść.
Kolekcjonowałam wszystkie wydania tej historii i marzyła mi się podróż do Heidelbergu – miasta położonego w Niemczech, które ponoć jest tym opisywanym w baśni. Zresztą to niejedyny cel moich podróżniczych marzeń. Na mojej czytelniczej mapie były też Werona, Krym, Moskwa, Tbilisi czy Elsynor. Jednak na razie udało mi się zrealizować tylko spacer po Poznaniu śladami Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz. I było to na studiach licencjackich jako element zaliczenia u jednego z profesorów. To on zaszczepił we mnie pasję do podróży śladami bohaterów literackich. Wówczas zaczęłam tworzyć swoją mapę miejsc, które muszę zwiedzić.
Potem poznałam Konrada, a po podróżniczych marzeniach pozostała tylko mapa z coraz większą liczbą pinezek.
Zaaferowana, nie spuszczając wzroku z kręcących się płatków śniegu, zrobiłam krok do przodu. Niespodziewany dźwięk, który usłyszałam, zmroził mi krew w żyłach: odgłos hamowania i głośny klakson. Wszytko działo się jak w zwolnionym tempie. Spojrzałam w stronę, z którego dochodził pisk, i zobaczyłam jadący wprost na mnie samochód ciężarowy. I nic, tylko stałam, bo nie mogłam się ruszyć.
Już? Tak po prostu? – przemknęło mi przez myśl, gdy dotarło do mnie, że kiedy ten tir we mnie uderzy, nie będzie nawet co skrobać. A potem zrobiło mi się smutno, bo istniało tyle książek, które chciałam przeczytać. Nagle jednak coś pochwyciło mnie w talii i szarpnęło.
Mocno.
Znienacka.
Z mojego gardła wydobył się niekontrolowany okrzyk. Upuściłam na jezdnię torbę ze sprawunkami. Poczułam gwałtowne pociągnięcie w tył. Omal nie upadłam. Jeszcze zobaczyłam, jak siatka znika pod kołami tira. Po chwili gapiłam się na miazgę, jaka została z moich zakupów. Zimny pot zrosił mi plecy. Samochód zatrzymał się kawałek dalej.
– Nic pani nie jest? – Usłyszałam lekko podenerwowany męski głos.
Ale w tej chwili mogłam myśleć tylko o jednym: zakupy.
Nie mam zakupów. Nie zrobię obiadu… Konrad się…
– Proszę pani… – Znów ten przyjemny, niski głos.
Potrząśnięto mną lekko. I dopiero wówczas dotarło do mnie, że ktoś trzyma mnie za ramiona. Uniosłam głowę i zamarłam, widząc oczy o niespotykanej niebieskiej barwie. Jak oczy Kaja – pomyślałam, bo zawsze wyobrażałam sobie, że właśnie taki kolor miały jego tęczówki. A potem momentalnie się zganiłam za to bujanie w obłokach. Zamrugałam gwałtownie, bo nie docierało do mnie, co tak właściwie się stało. Czy to był szok? A potem przypomniałam sobie…
O borze szumiący…
– Ja… ja… Moje zakupy – wydusiłam.
– Pieprzyć je! Mogła pani zginąć!
Jak on niczego nie rozumiał! Miałam w nosie, że gdyby nie on, pewnie to ja robiłabym za miazgę na asfalcie. Bardziej martwił mnie fakt, że nie miałam pieniędzy na nowe zakupy. A to oznaczało, że nie przyrządzę na obiad obiecanych zrazów.
Konrad się wścieknie – wzdrygnęłam się na samą myśl. Jego podłe nastroje mnie wykańczały.
Mogłaś zginąć, Zielińska. Ogarnij się! Przystojniak ma rację!
Pieprzyć humorki twojego narzeczonego!
– Ja pierdolę, nic pani nie jest? – Dobiegł mnie kolejny męski głos.
– A pan co, do cholery?! – warknął mój wybawiciel, puszczając mnie. – Teren zabudowany, a pan popierdala tym wielkim…
– Jechałem przepisowo! – obruszył się kierowca. – To ona weszła tak nagle…
– Zaraz wezwiemy policję i…
– Nie! – zaprotestowałam gwałtownie, bo policja była ostatnim, z czym chciałam mieć do czynienia. Jeśli wezwą patrol, będę musiała udzielić wyjaśnień. I wówczas wszystko dotrze do Konrada szybciej, niż powinno. A tak może jakoś załagodzę sytuację. – Nie trzeba. To… to moja wina. Zamyśliłam się…
– Jest pani pewna? – Niebieskie oczy znów zaczęły przyglądać mi się z taką intensywnością, że już niczego nie byłam pewna. To spojrzenie mnie peszyło, a jednocześnie nie miałam ochoty przerywać kontaktu wzrokowego.
– Marcel. – Z oczarowania wyrwał mnie głos blondynki ze sklepowej kolejki. – Skoro pani nie chce, to odpuść.
Spojrzałam na nią. Teraz, kiedy stała twarzą do mnie, wydawała się dziwnie znajoma. Śliczna szczupła twarz, mały, zadarty nosek i siateczka piegów na policzkach. Na rękach trzymała chłopczyka, a tuż za nią stała równie ruda nastolatka z słuchawkami na uszach i miną wyrażającą bezbrzeżne znudzenie życiem. Jej palce intensywnie wystukiwały coś w telefonie. Pewnie nawet nie miała pojęcia, co się przed momentem wydarzyło.
– Może panią gdzieś podrzucić? – Głos mężczyzny znów sprawił, że skupiłam na nim całą uwagę. Dopiero teraz zauważyłam, że on również miał rude włosy, jak te dzieciaki.
Czy to jego żona i dzieci?
I krótki, zadbany rudy zarost. Odrobinę zadarty nos.
I te niebieskie oczy.
Z tej odległości widziałam, że w jego tęczówkach gdzieniegdzie znajdowały się orzechowe plamki.
– Nie… dziękuję, przejdę się – wydusiłam.
– Jest pani pewna? – Jego dłoń delikatnie dotknęła mojego ramienia, a ja omal nie zachłysnęłam się powietrzem, bo całe moje ciało ogarnęły nagłe dreszcze.
„Nie, nie jestem”… To omal nie wymsknęło mi się z ust, zamiast tego wydusiłam nieśmiałe:
– Tak… naprawdę. Nie ma potrzeby. Spacer dobrze mi zrobi.
Spacer cię otrzeźwi, Zielińska!
– Tylko proszę na siebie uważać.
Kiedy kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu, znów ogarnęło mnie wrażenie déjà vu, jak w przypadku tej kobiety.
Gapisz się na jego wargi, Zielińska!
Pospiesznie uciekłam wzrokiem w bok i uśmiechnęłam się lekko, a kiedy samochód ciężarowy w końcu odjechał z przejścia, uważnie przeszłam na drugą stronę.
Mężczyzna odprowadzał mnie spojrzeniem, dopóki nie zniknęłam za rogiem budynku poczty. Czułam na plecach jego wzrok. I skłamałabym, gdybym nie przyznała sama przed sobą, że nie ujęła mnie jego troska. Dawno nikt się o mnie nie troszczył.
Masz narzeczonego! – zrugałam się w myślach.
Wspomnienie Konrada wprawiło mnie w nerwowość. Celowo wydłużałam drogę do domu, żeby wymyślić, jak wytłumaczę się z braku pieniędzy i zakupów. Bo historii z wypadkiem pewnie nie kupi.
– Możesz mi wytłumaczyć, co to było? – trajkotała Lina, zapinając Jeremy’ego w foteliku. Jenny, nadal wgapiona w telefon, pewnie nawet nie ogarnęła, że powinna wsiąść do auta.
– Było co dokładnie? – dopytałem.
– Wiesz, kto to, prawda?
– Nie mam pojęcia – skłamałem.
Oczywiście, że wiedziałem, kim była osoba, którą w ostatniej chwili wyciągnąłem spod kół ciężarówki. Książkareczka… Kobiet o tak niespotykanej urodzie się nie zapomina. Ciemnoróżowe usta z pełniejszą dolną wargą miały tak intensywną barwę, że gdybym nie pamiętał, że te naście lat temu miały dokładnie ten sam kolor, pewnie sądziłbym, że pomalowała je szminką. Włosy były w niespotykanym odcieniu brązu. Przypominały mi kolor cynamonu. Zresztą kiedy przyciągnąłem ją do siebie, ratując spod kół ciężarówki, uderzył mnie… zapach pierników. Jej oczy wydawały się piwne, z ciemniejszą obwódką wokół tęczówek. Pod lewym okiem na policzku widniało znamię. To się chyba nazywało myszką. Nie było duże, ale nadawało twarzy swego rodzaju egzotyczności. Długi patchworkowy płaszcz nie pozwalał określić figury Książkareczki, co sprawiło, że chciałem zobaczyć ją ponownie. Przypominała leżący pod choinką bożonarodzeniowy prezent, kiedy w ozdobnym papierze pojawi się dziura. Niby widzisz zarys kartonu, ale reszty musisz się domyślać. Ciekawiło mnie, jak bardzo się zmieniła od naszego ostatniego spotkania. No i miałem nadzieję, że mnie nie zapamiętała. Mógłbym uznać, że wywarłem dobre pierwsze wrażenie, gdybym robił za bohatera jakiegoś bully romance. To jednak nie była książka, a nastoletni ja byłem idiotą, który myślał, że sprośnymi tekstami zrobi na lasce wrażenie. No, na niej z pewnością zrobiłem, tylko nie do końca takie, na jakim mi zależało.
Nadal nosiła długi warkocz. Pamiętałem, jakie miękkie wydawały się jej włosy, kiedy w kościele złapałem je w garść i oplotłem nimi jej szyję, po czym do siebie przyciągnąłem. Mój umysł od razu wyobraził sobie alternatywną scenę.
Ja.
Ona.
Nadzy.
Warkocz wokół jej szyi.
Kurwa, Cypi! Ogarnij się.
– Get into the car!2 – rzuciłem do Jenny.
Obrzuciła mnie zblazowanym spojrzeniem i burknęła:
– Whatever!3
Ale wsiadła.
– Mów do niej po polsku!
– Sorry, zapominam się.
– Będzie tu chodzić do szkoły, musi się przestawić.
– Czyli ty i Steven to naprawdę koniec?
– Nie, miałam po prostu taki kaprys, żeby rozpieprzyć moim dzieciom życie i przeprowadzić się do Polski – warknęła Lina.
– Daruj sobie sarkazm!
– Steven miał czas, żeby się ogarnąć. – Głos mojej siostry zadrżał. – Nie zamierzam przeżywać tego co nasza matka! Jeden alkoholik w rodzinie wystarczy! Poza tym – spojrzała na mnie z czułością – będziesz potrzebował pomocy, braciszku. Jeśli wierzyć plotkom, stary narobił takiego bajzlu, że sam nie dasz rady. Firma, nieruchomości, no i willa. Aż się boję, co tam zastaniemy.
– Ja również.
Kiedy zadzwoniła do mnie policja z informacją, że znaleziono mojego ojca w stanie wczesnego rozkładu, zupełnie mnie to nie zaskoczyło. Często żartowaliśmy z siostrą, że jego styl życia doprowadzi do tego, że jeśli w końcu ktoś się nim zainteresuje, to dlatego, że jego zwłoki zaczną śmierdzieć. Na szczęście testament spisał tuż po rozwodzie z mamą, która zmarła rok temu. Tak po prostu. Zasnęła i się nie obudziła. Zatem w tej kwestii czekała nas tylko formalność. Bardziej się obawiałem, w jakim stanie zastanę dom rodzinny. Ostatni raz byłem w nim równe piętnaście lat temu. Pamiętam, że zaniosłem to śmieszne życzenie do skrzynki, którą wymyślił ówczesny proboszcz. A gdy wróciłem do domu, mama oświadczyła, że wyjeżdżamy. Nigdy się nie dowiedziałem, czy ktoś na nie odpowiedział.
– Wiesz, że ta tradycja przetrwała do dziś? Ta ze skrzynką życzeń – powiedziała Lina, jakby czytała w moich myślach.
– Księżulek miał chyba dobry pomysł, skoro parafianie załapali.
– A taki byłeś sceptyczny…
Wzruszyłem ramionami. Nikt nie wiedział, że sam postanowiłem zostawić prośbę. I tak miało pozostać.
– W tym roku i ja wrzucę swoje. Skoro i tak mamy tu zostać. A ty?
– Co ja?
– Wrzucisz życzenie?
– Nie!
– Dlaczego nie? – dopytała. – To przecież taka miła zabawa. Można…
– Powiedziałem: nie!
– Cypi… – Ujęła moją dłoń, ale wyrwałem ją z uścisku pod pretekstem zmiany biegu.
– Nie wiem, jaki jest stan willi – pospiesznie zmieniłem temat. – Nie odwiedzałem ojca.
Poczułem dziwne ukłucie w klatce piersiowej.
– To nie twoja wina, że się zapił. – Tym razem pokrzepiająco dotknęła mojego przedramienia.
Wiecznie, kurwa, słyszę, że to nie moja wina. Tak samo było z…
Zacisnąłem mocniej ręce na kierownicy, bo moją głowę zalał strumień nieprzyjemnych wspomnień sprzed dwóch lat. Echa tragedii, której mogłem zapobiec… Potrząsnąłem gwałtownie głową, przepędzając niechciane myśli.
– Wiesz, czasem sądzę, że gdybym postawił się matce i nie pojechał z wami…
Oj tak, samobiczowanie czas zacząć. Brawo, Cypi. Terapeuta byłby z ciebie dumny! Gdybyś kiedykolwiek udał się do takowego.
– To albo by cię zaorał psychicznie, albo podzieliłbyś jego los! Byłeś zbyt podatny. Skakałeś, jak ci zagrał.
– Bo nie umiałem go zostawić, kiedy…
– Właśnie! A to do niczego dobrego by nie doprowadziło. Nic ani nikt nie zmusi alkoholika do wyjścia z nałogu, jeśli on sam nie będzie chciał. Albo sięgnie dna i się odbije, albo zakończy tak jak nasz ojciec. – Lina zamilkła na moment, po czym dodała ciszej: – Szczerze, przeraża mnie wizyta u księgowego.
Nie przyznałem się, że mnie też. Już nie chodziło o długi, których tata mógł narobić, tylko o tych wszystkich ludzi, którzy być może stracą pracę. I kto za to oberwie? Nowy prezes KuczCo. Czyli ja.
Zaparkowałem przed bramą willi należącej do naszego ojca. A teraz pewnie albo do mnie, albo do mojej siostry. Najpierw musieliśmy załatwić kwestię pogrzebu. Ojciec chciał być skremowany. Skontaktowałem się już z lokalnym zakładem, który nam to wszystko ogarnie. Chciałem mieć to już za sobą. Nienawidziłem pogrzebów. A ostatnio w moim życiu było ich tak trochę sporo.
Wbiłem kod do bramy. Rozsunęła się, skrzypiąc przy tym przeraźliwie. Zaparkowałem przed podwójnym garażem, tuż po prawej stronie. Dalej ciągnął się piękny trawnik, gdzieniegdzie pokryty świeżym śniegiem. Przez sam środek biegła brukowana ścieżka prowadząca aż do wejścia. Ogród sprawiał wrażenie zadbanego. Odetchnąłem w ulgą, bo to oznaczało, że ojciec nie do końca miał na wszystko wywalone i opłacał ogrodnika. Z kieszeni wyjąłem klucze i wsunąłem w zamek. Po przekroczeniu progu od razu podszedłem do panelu, by wyłączyć alarm. Uderzył mnie zapach stęchlizny. Dawno tu nie wietrzono. Z rozmowy z policją wiedziałem, że ojca znaleziono w jego gabinecie na parterze. Nie zamierzałem tam na razie wchodzić i siostrze najwyraźniej też się nie spieszyło. Widziałem zlęknione spojrzenie, jakie rzuciła w tamtym kierunku.
– Weź Jerry’ego na tył ogrodu – zwróciłem się do siostrzenicy, tym razem po polsku. Przewróciła oczami, ale posłusznie zabrała brata na dwór.
– Syf, kiła i mogiła – skomentowała Lina po tym, jak zajrzała do wszystkich pomieszczeń. – Ciekawe, kiedy tu ostatnio sprzątano.
Pewnie dawno.
– A to dopiero parter. Boję się, co zastaniemy w piwnicy i na strychu – ostrzegłem, a wtedy Lina wydała z siebie przeciągły jęk. Zupełnie jak dawniej, kiedy byliśmy dzieciakami i miała sprzątać swój pokój. – Czeka nas wiele pracy, zanim się tu wprowadzimy – dodałem.
– Porzucisz Warszawkę, słoiczku ty mój? – zadrwiła.
– Uważaj, rodowici warszawiacy są bardzo wyczuleni na tym punkcie. – Pstryknąłem ją w nos, a potem ciężko westchnąłem. – Nie mam wyjścia. Nie zostawię cię samej z tym całym bałaganem. – Mówiąc to, zatoczyłem ręką krąg. – Poza tym firma. Dopóki nie uporządkuję spraw, życie w stolicy będzie musiało poczekać.
– A twoja praca?
– Od dwóch lat nie brałem urlopu… i mam w chuj nadgodzin, za które nie wypłacili mi kasy.
– Ja pierdolę. Jak tak można? – rzuciła, jednak w jej oczach dostrzegłem zrozumienie.
Wzruszyłem ramionami. Robiłem wszystko, żeby nie myśleć… żeby zapomnieć.
Drobna dłoń siostry objęła mój prawy nadgarstek i uniosła rękę. Lina przez moment przypatrywała się obrączce z białego złota tkwiącej na moim serdecznym palcu. Czułem w kościach, że chce poruszyć TEN TEMAT.
– Nawet nie zaczynaj! – Wyszarpnąłem dłoń.
– Zmieniłeś się, Cypi. Gdzie się podział ten lekkomyślny łobuz, którego zawsze musiałam stopować?
– Dorósł – odparłem odrobinę za ostro i wyjrzałem przez brudne okno, za którym śnieg prószył coraz intensywniej, osiadając na idealnym trawniku.
Ojciec zawsze potrafił stwarzać pozory. Kiedyś mi powiedział, że ludzie postrzegają nas przez pryzmat tego, co widzą na zewnątrz. Zatem pięknie utrzymany ogród od razu będzie im sugerował, że tak samo wygląda wnętrze okazałej willi. I mieszkająca w niej rodzina. Tia…
– Bloody weather!4– Trzaśnięcie drzwi wejściowych poprzedziło niezadowolone prychnięcie Jenny. – I hate that country!5
– Słownictwo, młoda damo! – warknęła Lina do córki, na co ta wyburczała coś po angielsku.
Z kolei zaciekawiony Jeremy zaczął się rozglądać po domu. Wybrudził butami marmurowe jasne płytki. Chwyciłem go pod pachy i przy wtórze radosnego pisku wsadziłem sobie na barana, po czym udaliśmy się na piętro. Miałem nadzieję, że chociaż jedna sypialnia będzie się nadawała do użytku. Zajrzałem najpierw do swojego dawnego pokoju. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałem. Pomijając grubą warstwę kurzu. Ojciec chyba nic w nim nie ruszył od naszego wyjazdu. Czarne ściany pomazane tu i ówdzie srebrną farbą za pomocą pędzla tapetowego. Plakaty kolejnych edycji Przystanku Woodstock, na który udało mi się wyjechać dopiero po wyprowadzce z mamą do Warszawy.
– Awesome!6– Jenny wydała z siebie podekscytowany pisk. – Uncle, may I stay here?7
– Możesz, jak zaczniesz używać języka polskiego – odparowała Lina.
– Jezu, daj se siana – warknąłem do siostry, kiedy jej córka, naburmuszona, ruszyła do następnego pokoju. Otworzyła drzwi, ale widać było, że to mój zdecydowanie bardziej przypadł jej do gustu. – Jest w obcym kraju, wyrwana ze swojego…
– Nie ucz mnie, jak być matką! – fuknęła. – Będziesz miał dzieci, to zobaczysz jak… Jezu, cholera. Sorry, Cypi…
– Wiem, jak to jest nagle znaleźć się w zupełnie obcym miejscu i musieć się wpasować – wycedziłem, starając się zignorować kłujący ból w klatce piersiowej.
Skupiałem się na emocjach siostrzenicy. Dobrze rozumiałem, co czuła. Z dnia na dzień wyrwana ze swojego środowiska, odcięta od przyjaciół i wrzucona w całkiem nowe, obce miejsce. Przeżywałem dokładnie to samo, kiedy wyprowadziliśmy się od ojca.
– Nie zapominaj, że byłam w tej samej sytuacji co ty!
– Właśnie. My mieliśmy siebie, a twoja córka nie ma nikogo. I nie, Jeremy nie zapewni jej wsparcia.
– Minąłeś się z powołaniem – sarknęła. – Zamiast grafiki komputerowej powinieneś był studiować psychologię.
– Jenny! – zawołałem siostrzenicę. Zwróciła w moją stronę naburmuszoną twarz. – Jeśli podoba ci się mój pokój, możesz w nim zamieszkać.
Obserwowałem, jak ponury grymas zastępuje szeroki uśmiech. A potem rzuciła mi się na szyję i ściskając, wyszeptała:
– Thanks, mój najlepszy wujku!
Jeszcze cmoknęła mnie w policzek i nim zdołałem ją ostrzec, że zanim cokolwiek zrobi, trzeba tu posprzątać, walnęła się z impetem na łóżko, wzniecając tumany kurzu.
– Brawo, „wujku” – sarknęła Lina, otwierając okno i kichając.
2Get into the car! (ang.) – Wejdź do auta!
3Whatever! (ang.) – Cokolwiek!
4Bloody weather! (ang.) – Cholerna pogoda!
5I hate that country! (ang.) – Nienawidzę tego kraju!
6Awesome! (ang.) – Bosko!
7Uncle, may I stay here? (ang.) – Wujku, mogę tu zostać?
© Copyright by Paulina Jurga, 2024
© Copyright by Wydawnictwo JakBook, 2024
Wydanie I
ISBN: 978-83-67685-70-2
Redakcja: Beata Kostrzewska
Korekta: Helena Kujawa
Skład: Monika Pirogowicz
Okładka: Maciej Sysio
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Fotografia na okładce:
Copyright © Adobe Stock_grape_vein
Wydawnictwo JakBook
Ul. Lipowa 61, 55-020 Mnichowice
www.wydawnictwojakbook.pl