Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Antyutopijna powieść Antoniego Langego, wydana w 1924 w Warszawie, uważana przez niektórych badaczy za pierwszą nowoczesną utopię w Polsce, prekursorską względem późniejszych powieści demaskujących zbrodnie ustroju sowieckiego. Określana mianem "romansu naukowego rozszerzonego do wymiarów filozoficznych" oraz "fantazji okultystycznej".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 163
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Miranda
Autor: Antoni Lange
Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2022
Dom Horroru,
ul. Gorlicka 66/26
51-314 Wrocław
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Opracowanie tekstu i korekta: Krzysztof Grudnik
Okładka: Łukasz Gwiżdż
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie I
Wrocław 2022
ISBN 978-83-67342-20-9
www.domhorroru.pl
facebook.com/domhorroru
instagram.com/domhorroru
Antoi Lange (1862-1929) należał do pierwszego pokolenia przedstawicieli Młodej Polski i realizował popularne we wczesnym modernizmie motywy z niemal żelazną konsekwencją. W jego utworach – przede wszystkim poetyckich, ale też w opowiadaniach, dramatach czy esejach – znajdziemy elementy dekadentyzmu i parnasizmu, wycieczki neoromantyczne, motywy zaczerpnięte z buddyzmu, hinduizmu, spirytyzmu, zmieszane z różnej maści ezoteryką i historiozofią, ale też intuicjonizmem czy nietzscheanizmem. Słowem: za czym tylko szalała w swych początkach Młoda Polska, to trafiało do obszernej twórczości Langego.
Ale nie był Lange jedynie pokornym realizatorem literackich mód końca XIX stulecia. Swoją wielką erudycję próbował zaangażować do wzbogacania polskiej kultury o tony jej jeszcze nieznane. Czasem przybierało to formę poetyckich przekładów twórczości takich gigantów literatury jak Charles Baudelaire czy Edgar Allan Poe, czasem wprowadzania na rodzime rynki literackie egzotycznych dzieł literatury dalekowschodniej, a czasem – co nas tu szczególnie zainteresuje – sięgania po gatunki mało (jeśli w ogóle) podejmowane przez polskich pisarzy. Przykładem tych ostatnich była fantastyka naukowa.
Lange po fantastykę naukową sięgał czasem w swoich opowiadaniach, jednak najdoskonalszy jej wyraz dał w Mirandzie – jedynej swojej powieści, którą napisał w 1923, a wydał w 1924 roku1. Obecnie Mirandę zalicza się do jednej z pierwszych powieści science fiction w polskiej literaturze2, choć dla współczesnego czytelnika ta klasyfikacja może być trochę dezorientująca. Dzieje się tak dlatego, że w powieści tej (dość krótkiej jak na współczesne standardy powieściowe, ale pełnowymiarowej w czasach, w których wydawnictwa nie próbowały wyciągać od czytelników pieniędzy, wydając prostą historię rozciągniętą w 3 tomy, ostatni dzieląc na dwie części…) Lange wprowadza rozmaite rozwiązania technologiczne niedostępne w jego czasach, a ich działanie tłumaczy tajemniczymi Nirwidium i Nerwidium, czyli pramaterią i praenergią. Pozwalają one wprowadzać fantastyczne unowocześnienia w każdej dziedzinie życia – od medycyny przez żywienie, transport, budownictwo po militaria. Z dzisiejszej perspektywy wydawałoby się, że fantazja Langego – pokrewna takim zjawiskom jak reinkarnacja, magnetyzm zwierzęcy, hipnoza czy spirytyzm – jest zupełnie irracjonalna, toteż do fantastyki naukowej nie bardzo pasująca, jednak musimy pamiętać, że w ezoterycznej perspektywie autora wyjaśnienia te wydawały się zupełnie zasadne, a nawet pretendowały do naukowych3.
Miranda jest równocześnie osobliwym połączeniem utopii i antyutopii. Utopijna jest w niej wizja wyspiarskiego społeczeństwa, które wyzbyło się wielu cielesnych ograniczeń i wypracowało sprawiedliwy, inkluzywny system społeczny. Z drugiej strony widzimy w nim pewne pęknięcia objawiające się zwłaszcza w ostatnich częściach powieści, podczas debaty, a także w akcie ofiary. Znamienna jest też niemożność wprowadzenia futurystycznych rozwiązań w targanej sporami i wojnami Europie – ponieważ niższy poziom cywilizacyjny i duchowy doprowadziłyby do wypaczenia szlachetnych idei i wykorzystania zaawansowanych narzędzi do zdobycia przewagi nad przeciwnikami, a nie zaprowadzenia braterskiej współpracy i pokoju.
Przede wszystkim jednak Miranda to efekt intelektualnych rozważań autora. Filozofia, metafizyka, dalekowschodnie religie, kwestie społeczne i polityczne wychodzą tu na pierwszy plan, sprawiając, że sama fabuła jest niemal pretekstem do snucia dialogów, wykładów, polemik i traktatów. W rzeczywistości w Mirandzie niewiele się dzieje, a sam motyw przedstawiciela jednej cywilizacji (tu: europejskiej z początku XX wieku), który w wyniku nieprzewidzianych wydarzeń znalazł się nagle wśród kultury zupełnie odmiennej i nieznanej, nie jest wcale nowy. Lange zresztą się z tym nie kryje, nawiązując do włoskiego pisarza doby renesansu Tommaso Campanelli i jego utopijnego dialogu filozoficzno-politycznego La città del Sole (Miasto Słońca), w którym opisał społeczeństwo, do jakiego trafia bohater Mirandy. Stanowi to ciekawy i w dużym stopniu postmodernistyczny zabieg obecności jednego tekstu w drugim – jednocześnie nadając fikcyjnemu dialogowi Campanelli’ego status… dokumentalny. W każdym razie ten schemat popularny był w fantastyce i przed, i po Mirandzie, a czytelnik z łatwością rozpozna go choćby w Podróżach Guliwera Jonathana Swifta, Nadchodzącej rasie Edwarda Bulwera-Lyttona, Wehikule czasu Herberta George’a Wellsa czy później w Planecie małp Pierre’a Boulle’a i wielu im podobnych.
Mimo swej innowacyjności Miranda nie jest dziś powszechnie znaną polską powieścią fantastyczną, dlatego postanowiliśmy przybliżyć ją czytelnikom. Zależało nam bardzo, by było to doświadczenie możliwie najprzyjemniejsze, zatem zdecydowaliśmy się na daleko idącą ingerencję w tekst, uwspółcześniając nie tylko zapis ortograficzny tego dzieła sprzed niemal stu lat, ale także pozwalając sobie na zmiany w zakresie składni, a nawet frazeologii. Wszystko to (wraz z przypisami objaśniającymi to, czego zmienić nie wypadało, a co uznaliśmy za potencjalnie niejasne) w celu zaspokojenia wymagań dzisiejszego odbiorcy. Należy jednak zaznaczyć, że z tych powodów niniejsza edycja nie nadaje się do naukowych prac filologicznych. Nadaje się za to do czytania.
Krzysztof Grudnik
Na samym początku roku 1919 Jan Podobłoczny wrócił z dalekiej i niedobrowolnej podróży przez morza i lądy. Zebraliśmy się na jego powitanie u naszych wspólnych znajomych, państwa W., gdzie też zatrzymała się żona pana Jana oraz jego dwoje dzieci, które przybyły z matką ze wsi, spod Nowego Dworu.
Oczywiście byliśmy ciekawi, co przeżył i co widział Jan Podobłoczny przez te cztery lata, gdyż wyjechał w roku 1915.
— Dawno nie byłem — zaczął Jan — w gronie osób tak miłych i bliskich, i dawno nie miałem tak serdecznej okazji do zwierzeń i wspomnień. Przebaczycie mi więc, jeżeli, wzruszony waszą życzliwością, będę może nawet zbyt gadatliwy i nadużyję waszego zaciekawienia. Ale istotnie tak nadzwyczajne rzeczy spotkałem w podróży, że nie będę w stanie powstrzymać się, gdy mi wspomnienia tłoczyć się będą jedne na drugich.
Od roku 1915 nagle zaczęły mnie ścigać nieszczęścia: ale zaczynam wierzyć, że każde cierpienie ukrywa w sobie tajemnicę jakiejś przyszłej nagrody. Także za te przykrości, co mnie spotkały, zostałem sowicie wynagrodzony.
Początek moich nieszczęść był bardzo banalny: w kwietniu 1915 roku siedziałem w kawiarni z pewnym znajomym i najspokojniej mówiliśmy o ówczesnych zdarzeniach. Umyślnie podkreślam, że mówiliśmy najspokojniej, gdyż żadnej namiętności ani we mnie, ani w nim nie było. Prowadziliśmy spór: on dowodził, że Rosja wygra; ja zaś — że przegra.
Wykazywałem, że nie ma absolutnie nadziei, aby Rosja mogła odnieść jakikolwiek sukces; dowodziłem matematycznie przez a plus b.
I oto moja algebra nie spodobała się jakiemuś sąsiadowi, na którego nie zwracałem uwagi.
Ten najwidoczniej dobrze zorientowany sąsiad nagle wyszedł, ale wkrótce powrócił w towarzystwie żandarma i wskazując moją osobę, oświadczył, że wygłaszałem opinie szkodliwe dla armii rosyjskiej i państwa, że jestem „porażeniec”, że wróżę pogrom Rosji i tak dalej.
Żandarm, wysłuchawszy tego wszystkiego, z wyszukaną grzecznością powiedział mi:
— Pożałujcie4.
Cóż miałem robić? Pożałowałem. Słowem: aresztowano mnie, a wkrótce potem znalazłem się w wagonie i jechałem w niewiadomym kierunku — na północny wschód. Zostałem wysłany do Irkucka, a potem nad jezioro Bajkał, do miejscowości Li-cza-cheń.
Zarówno w więzieniu, jak i w drodze interesował mnie nie tyle własny los, ile jedna sprawa, którą się jak najżywiej zajmowałem w czasie, gdy cały świat był opętany wojną.
Z powodu wady w płucach zostałem uznany za niezdatnego do służby wojskowej i mogłem się oddać innym sprawom. Co do mojej rodziny, to wiedziałem, że jej byt jest zabezpieczony i nic złego jej nie zagraża.
Jedyną sprawą, której, jadąc na wygnanie, żałowałem, była Miranda, osoba tak niepospolita, że drugiej istoty ludzkiej — takiej jak ona — nie zdarzyło mi się spotkać.
Napisałem raz do niej, natychmiast po przyjeździe do Li-cza-cheń i po siedmiu tygodniach otrzymałem odpowiedź z Warszawy; ale potem już nie dostałem od niej wiadomości. Da się to łatwo wytłumaczyć, gdyż w tym czasie Warszawę zajęli już Niemcy i oczywiście komunikacja listowa między Rosją a Europą centralną została przerwana.
Po powrocie pierwszą sprawą, jaką się zająłem, było poszukiwanie Mirandy: w Warszawie jej nie ma, o czym się dowiedziałem, jak to wam niedługo opowiem, ale zacząłem szukać jej w Niemczech albo Anglii. Ponieważ Miranda (właściwe nazwisko Ketty Douglas) była z pochodzenia Szkotką, Niemcy ją aresztowali i zesłali gdzieś do Niemiec jako obywatelkę z państw nieprzyjacielskich.
Niewątpliwie wśród obecnych tutaj niejeden, jeżeli nie znał osobiście Mirandy, to słyszał o niej: zapewne też i wielu Niemcom była ona znana i być może próbowali z nią przeprowadzać doświadczenia; choć, o ile sądzę, w warunkach nienawiści, jaką żywili wówczas — żadne eksperymenty nie mogły się im udać.
Miranda była medium tak niepospolitym, że w historii naszych badań psychofizycznych było tylko kilka osobników tego rodzaju.
Mianowicie w jej obecności rozwijała się najdoskonalsza materializacja ciała astralnego, jaką można sobie wyobrazić. Można powiedzieć, że była to ta sama Miranda, tylko jakby w wersji ulepszonej. Miranda była nieładna, jej astral wprost cudowny.
Widmo przybierało formy tak cieleśnie skondensowane, że czułeś bicie jej serca, uderzenia pulsu, tętno krwi. Temperatura ciała wizji była niższa od ludzkiej, ale bardzo wysoka. Płynął też od niej dziwny zapach: jakby mieszanina woni fiołków i wilgotnej ziemi.
Ale to wszystko jest rzeczą drugorzędną: najważniejszą jest sprawa taka. Od dawna już zajmując się mediumizmem, stworzyłem sobie teorię, do której zresztą samoistnie doszedł badacz węgierski Taratori, że materializacja widma odbywa się kosztem dematerializacji medium.
Dematerializacja medium może być minimalna — i wtedy widmo właściwie się nie ukazuje; ale w miarę wyższej dematerializacji medium — materializacja widma staje się coraz wyrazistsza. Są to wypadki bardzo nieczęste, ale właśnie doświadczenia moje z Mirandą w znakomity sposób potwierdzały tę hipotezę.
Widmo (które nosiło imię Lenora) nie zawsze bywało równie całkowite. Czasami ledwie widoczne; czasami jednak pełne, precyzyjnie wykończone, od stóp do głów. I trwałość zjawy bywała niejednakowa: czasami po paru minutach znikała, czasami krążyła wśród nas ponad kwadrans.
Otóż o ile Lenora była doskonale zmaterializowana, o tyle u Mirandy znikały nogi lub ręce, albo inna część ciała (poza głową i tułowiem). Znikały: po prostu na miejscu rąk czy nóg zjawiała się próżnia; suknia opadała, jakby żadne ciało się pod nią nie ukrywało, co rzeczywiście zostało dokładnie stwierdzone. Z chwilą, gdy widmo się rozpływało, nogi Mirandy, że tak powiem, wracały na swoje miejsce.
Niestety jednak takie pełne i długotrwałe materializacje Lenory były dla Mirandy sprawą bolesną — i po każdym takim doświadczeniu musiała długo odpoczywać, czasem po parę miesięcy. Mówiąc wprost, Lenora zabierała znaczną część witalu, czyli elementu życiowego Mirandy — i niejako skracała jej życie.
Na dwa miesiące przed moim aresztowaniem mieliśmy zjawę wyjątkowo doskonałą. Lenora mówiła; powiedziała tylko te słowa: „Jeszcze nie teraz”. Co prawda nikt nie rozumiał, do czego to się może odnosić, ale rzecz najważniejsza, że głos jej słyszeliśmy, głos zupełnie inny od głosu Mirandy. Po czym uderzyła kilka razy w struny gitary, która była w pokoju — i zagrała kilka tonów bardzo pięknej melodii.
Była odziana w białą szatę z nieokreślonej materii; kawałek szarfy, którą była przepasana, obciąłem, za jej pozwoleniem (uśmiechnęła się i kiwnęła głową), nożyczkami i zachowałem: zostawiłem ten skarb w Warszawie, ale gdzie jest obecnie — nie wiem dokładnie.
Miranda miała silne poty i kilka razy żądała wody do picia; pani Z. i pani T. pospieszyły ku niej i przekonały się, że Miranda nie ma ani rąk, ani nóg — i ledwie trzyma się na krześle. Wyraz strasznego cierpienia był na jej twarzy: widmo krążyło między nami blisko dwadzieścia minut. Medium zaczęło naraz bardzo ciężko dyszeć i zawołało:
— Ratunku! Ginę — umieram!
Jednocześnie Lenora zniknęła. Medium się uspokoiło. Nogi i ręce ukazały się na nowo. Zapaliliśmy mocne światło: medium siedziało blade jak trup. Miranda po tym seansie była bardzo wycieńczona i przeczuwałem, że będzie musiała dwa-trzy miesiące odpoczywać. Właśnie mijał już drugi miesiąc i Miranda nabierała sił i zdrowia.
Przygotowywałem się do nowego seansu: tym razem, wyznaję, miałem pomysł szatański. Chciałem dematerializację medium doprowadzić do ostateczności, a widmo Lenory utrwalić na czas dłuższy: przynajmniej na sześć godzin!
Co będzie wówczas? Czym się stanie medium? Czy zniknie zupełnie, czy też jakaś jej cząstka zostanie? A jeżeli medium zniknie — czy powróci na ziemię, czy nie powróci? Czy serce Mirandy tę przemianę wytrzyma? Jak będzie wyglądało trwanie Lenory? Jak się astral będzie zachowywać?
Były to problematy, które rozważałem sam ze sobą, gdyż tej tajemnicy nikomu nie chciałem powierzyć. Jedynym człowiekiem, któremu ośmieliłbym się ten plan odsłonić, był Paracels Nirwid, nasz kolega, którego znaliście prawie wszyscy.
Człowiek ten doszedł być może do ostatecznej granicy naszej wiedzy o naturze i materii; do granicy, gdzie się Byt przelewa w Niebyt i vice versa. Odkrył on zasadniczy pierwiastek, z którego całe istnienie się składa — i nazwał go Nirwidium.
To dziwne ciało nie jest właściwie niczym innym jak punktem bezwymiarowym, czymś zupełnie bezcielesnym i niematerialnym: atom doprowadzony do swej ostatecznej i rzeczywistej niepodzielności. Jest to ta Nicość pierwotna, z której Bóg stworzył świat. Nauka — jak wiemy — nie przyjęła na razie teorii Nirwida i przeczy istnieniu Nirwidium, ale ściśle biorąc, jest na drodze ku jej uznaniu.
Na nieszczęście w roku 1912 Nirwid zginął w Paryżu tragiczną śmiercią, jako ofiara swych badań naukowych. Nie mogłem mu więc o tym powiedzieć — i nie mówiłbym o tym wcale, gdyby nie to, że w podróży swojej natrafiłem na kraj, gdzie Nirwidium jest znane — zarówno teoretycznie, jak i praktycznie.
Również Mirandzie nic nie mówiłem, bo pewnie na ten eksperyment nigdy by się nie zgodziła, a trzeba dodać, że nasze medium było zawsze przytomne i nie wpadało nigdy w katalepsję.
Tak więc sam w sobie gryzłem tę tajemnicę, gdy naraz znalazłem się w Li-cza-cheń nad jeziorem Bajkalskim lub jak miejscowa ludność mówi: Dalaj-Nor (święte morze).
Li-cza-cheń leży nad Irkutem w miejscu, gdzie ta rzeka wpada do Bajkału; leży u stóp wysokich, 1000–2000 metrów liczących gór Chamar-Daban, porośniętych jodłą i świerkiem.
W jeziorze są foki oraz liczne gatunki ryb, przeważnie jesiotry, łososie i sumy; liczne też napotyka się ptactwo, jak mewy, czajki, dzikie kaczki, żurawie, rybitwy i tak dalej.
Przyjechałem tam w maju, kiedy się zaczynało lato i było bardzo gorąco. We wrześniu zaczęły się mrozy, a w listopadzie i rzeka, i jezioro pokryły się lodem. Sprawiłem sobie dobre futro niedźwiedzie i zauważyłem, że zima tutejsza, mroźna, ale równa i jednostajna, ma dla mnie dobroczynne skutki.
Rzeczywiście, gdy nadeszła wiosna 1916 roku, wszystkie moje dolegliwości płucne gdzieś zniknęły: przeciwnie, miałem głęboki oddech — i tu dopiero zacząłem rozumieć, jak ważną funkcją naszego życia jest oddychanie.
Sztuki oddychania nauczył mnie mój gospodarz, u którego władza wyznaczyła mi kwaterę.
Li-cza-cheń to raczej wieś niż miasteczko. Mieszkańcy są pochodzenia mongolskiego, wyznają wiarę buddyjską podług nauki lamy tybetańskiego i ogólnie mówią na nich „lamaici”.
Jednakże z dawnej wiary pogańskiej pozostało w ich obyczajach niejedno, jak na przykład łączność urzędu kapłańskiego z czarnoksięstwem; przy czym talent czarnoksięski rozwija się tu również pod wpływem nauki joginów indyjskich, która wprowadziła do ich praktyk pewne metody psychiczne, nieznane dawnym szamanom.
Mój gospodarz był właśnie arcykapłanem naszego osiedla.
Wyznać muszę, że rzadko się napotyka ludzi tak zacnych i czystych, tak bezinteresownych i życzliwych, jak moi lamaici z Li-cza-cheń.
Są to zresztą ludzie prości i nieoświeceni. Ich pojęcia o budowie państwa i polityce są arcynaiwne. Panowanie Mikołaja II uważają za bardzo nieszczęśliwe. Cesarz źle rządzi i dlatego krowy mało mleka dają. Przez parę ostatnich lat susza wypaliła trawę na pastwiskach i krowy miały nie dość pożywienia. Zarówno tę suszę, jak i brak mleka lamaici przypisywali złym rządom cesarza Mikołaja.
O wojnie wiedzieli, ale mało ich obchodziła: była tak daleko! Gazet nie czytywali; od czasu do czasu tylko jakieś wieści dopływały do nas. Głównie interesują ich krowy, rybołówstwo, a także polowanie na ptaki, lisy, niedźwiedzie. Chaty budują z drzewa i gaolanu; sadzą żyto i jęczmień, które tu nieźle rosną. Mają stare pieśni o bogach i bohaterach, a także kapłanów, którzy umieją robić cuda.
Mój gospodarz — człowiek bardzo czcigodny — był, jak mówiłem, kapłanem, a zarazem przechowywał tradycje dawnych szamanów-czarowników. Był on sędzią w sprawach kryminalnych, dawał śluby, błogosławił nowo narodzonych, grzebał umarłych. Przepowiadał przyszłość, wywoływał deszcze, odpędzał burze i pioruny, odnajdywał zaginione krowy albo rzeczy ukradzione; wypędzał diabła z opętanych, leczył choroby według systemu lekarzy tybetańskich, zwanego Dżud-szi5. Wywoływał umarłych i rozmawiał za ich pośrednictwem z najwyższym Buddą.
Była to bardzo poważna władza moralna i społeczna w naszej miejscowości i nawet przedstawiciele rządu rosyjskiego z nim się liczyli, a niżsi stopniem nawet porady u niego szukali.
Z gospodarzem moim bardzo się zaprzyjaźniłem i nieraz gadaliśmy o zjawach, jakie on widywał lub wywoływał. Szaman dziwił się, skąd znam jego tajemnice, i uważał mnie za wielkiego czarownika.
W istocie sztuka mediumiczna była zawsze i wszędzie jedna i ta sama — i stąd bierze się wielkie podobieństwo procedury i zjawisk. Europa tylko zarzuciła tę sztukę, gdyż poszła inną drogą, ale teraz i ona do niej powraca — z większym zasobem wiedzy racjonalnej.
Przyglądając się praktykom szamana, przekonałem się, że jest on naraz i magnetyzerem, i medium: na tym polega jego siła.
Szaman nie był wcale zazdrosny, kiedy ludność zwracała się do mnie w różnych sprawach; młodzi mówili mi o swoich troskach miłosnych, kobiety żądały zaklęć na choroby lub poprawę gospodarstwa. Szaman sam chętnie słuchał moich wskazań — podobnie jak ja chciałem skorzystać z jego doświadczenia.
Głównie zastanawiało mnie to, czy u mego szamana w czasie transu przy materializacji widma odbywa się dematerializacja ciała, jak to było u Mirandy. Oczywiście nic mu o tym nie mówiłem, ale rzecz obserwowałem.
Szaman dla swoich czarów wprowadzał się w stan katalepsji; jego pomocnik, przyszły szaman, miał obowiązek budzić go po pewnym czasie, choć mój gospodarz mógł też sam sobie nakazać, że się obudzi o takiej a takiej godzinie; czynił to jednak dla nauki i ćwiczenia swego następny. Czasem ja zastępowałem pomocnika.
W czasie katalepsji szamana ukazywało się widmo, które przemawiało językiem mongolskim, bardzo mało mi znanym, tak że nic go nie rozumiałem. Kilka razy, jakby z ogromnym trudem, duch mówił po polsku. Powiedział mi raz: „Warszawę zajęli Niemcy”. Innym razem: „Mirandę wywieźli (Niemcy) do Mmmburga”. Nazwę miasta wybełkotał niewyraźnie.
Otóż u mego szamana dematerializacja się odbywała, ale w stopniu bardzo nieznacznym. Mianowicie jego ręce i nogi stawały się nieco szczuplejsze niż w stanie normalnym, ale nie znikały, jak u Mirandy.
Byłoby rzeczą nader cenną zważyć ciężar szamana w czasie jawy i w czasie transu, ale niestety nie miałem odpowiedniej wagi.
Choć zagadnienie moje było bardzo kuszące, krępowałem się jednak robić ten eksperyment, bo gdyby ten stary szaman zniknął i, dajmy na to, nie powrócił — mógłbym łatwo uchodzić za jego zabójcę i wywołać niezadowolenie lub zemstę gościnnych i dobrych ludzi, wśród których losy kazały mi zamieszkać.
[1] Czasem badacze literatury jako powieść zaliczają także opublikowaną w 1911 roku Stypę, ale to realizacja bardzo specyficznego gatunku zwanego powieścią szkatułkową, w której powieściowość jest dość dyskusyjna, bo sprowadza się do ramowej sytuacji tytułowej stypy, na której przyjaciele zmarłego samobójcy opowiadają własne, odrębne historie o miłości i śmierci.
[2] A przynajmniej jeśli liczyć dzieła wydane, wiadomo bowiem, że Historia przyszłości Mickiewicza – gdyby się ukazała i zachowała – wyprzedzałaby Langego prawie o stulecie.
[3] Na temat relacji między ezoteryką i okultyzmem a literaturą przełomu XIX i XX wieku zob. moją książkę Okultyzm i nowoczesność, Wydawnictwo IX, Kraków 2021.
[4] Zamierzona przez autora kalka z języka rosyjskiego, w języku polskim wyrażenie пожалуйте (požálujte) w takim kontekście oznacza raczej „pozwól (ze mną)”, „proszę ze mną”.
[5] Dżud-szi to nie tyle system, ile traktat medyczny w formie dialogu, który leży u podstaw tradycyjnej medycyny tybetańskiej, ale też mongolskiej.