Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedna z wcześniejszych powieści Oppenheima, nieco inna niż jego późniejsza dzieła, z ciemniejszymi motywami i bardziej tragiczną fabułą. Bogaty Anglik, zakochuje się w córce włoskiego arystokraty mieszkającego na wyspie Kruta na Morzu Śródziemnym. Niektórym jednak bardzo nie odpowiada ich związek. Ich bliscy potajemnie spiskują, aby ich rozdzielić.
E. Phillips Oppenheim, nazywany w swoim czasie mistrzem wśród twórców powieści kryminalnych i sensacyjnych, był znanym na całym świecie autorem thrillerów kryminalnych i szpiegowskich. Jego powieści i opowiadania zawierają wszystkie elementy pełnych napięcia przygód i intryg, i są uważane za prekursorskie dla współczesnych powieści kryminalnych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 185
– Ojcze Adrianie!
– Słucham, jestem tutaj.
– Zauważyłem, że przed chwilą rozmawiał ojciec potajemnie z lekarzem, jak długo będę jeszcze żył? Powiedział ojcu prawdę? Muszę wiedzieć, co mnie czeka!
Smukły, młody zakonnik zbliżył się do łóżka, potrząsnął wolno głową i spojrzał z litością na pacjenta.
– Już niedługo, godziny twoje policzone. Lecz dlaczego się obawiasz? Wszak jesteś już po spowiedzi. Sam udzieliłem ci ostatniego namaszczenia, a Kościół nie odmówił Świętych Sakramentów.
– Nie obawiam się. To jest tylko treścią mych myśli. Czy dożyję do rana?
– Możliwe. Do południa z pewnością nie.
Umierający podniósł się z trudem i spojrzał ku oknu.
– Proszę je otworzyć!
Służący siedzący dotychczas w cieniu, z twarzą ukrytą w dłoniach, podniósł się i wykonał zlecenie.
– Która godzina?
– Trzecia!
– Gomez, natęż swój wzrok i spójrz na morze. Czy nie postrzegasz żadnego światła na horyzoncie?
– Nie. Burza pogrążyła wszystko w ciemnościach.
– Proszę nasłuchiwać!
Strumienie deszczu uderzały o szybę, a wyjący wicher wstrząsał domem. Zrozpaczony Gomez odwrócił się od okna. Ludzkie oko nie mogło przebić tej mgły. Znowu spoczął na krześle i drżąc rozglądał się dookoła. Pokój o wysokich sklepieniach, w którym się znajdowali, oświetlały słabo nieliczne tylko świece, a większa część komnaty leżała w półmroku. Wydawało się, że z zakątków wychodzą szare, fantastyczne cienie. Nawet okazała postać księdza klęczącego przed rzeźbionym krucyfiksem wywierała koszmarne, nierzeczywiste wrażenie. Ciężkie podwójne zasłony przy łóżku poruszały się niespokojnie pod wpływem przewiewu, docierającego przez na wpół otwarte okna. Świece w lichtarzach drżały gorączkowym płomieniem.
Gomez przyglądał się im z lękiem. Także życie jego pana powoli się spalało. Lecz z tego powodu nie trapiły go specjalno troski. Służył mu już przez dwadzieścia pięć lat. Myślał teraz o małym, uroczym mieszkaniu przy Piccadilly, gdzie nie zaznali tych niewygód i nieprzyjemności co tutaj. Odczuwał jako osobistą krzywdę, że jego pan ma umrzeć w tym zatraconym zakątku. Refleksje nie opuszczały go. Znał koleje życia swego pana i wiedział, dlaczego zbliża się koniec. Wszak wszystko z nim przeżył, we wszystkich przeciwnościach mu pomagał.
Umierający leżał teraz całkiem spokojny, jak gdyby nadciągały ostatnie chwile. Raz podniósł głowę i słaby cień zadrgał na jego szarym, zapadniętym obliczu, w którym pałały ciemne, gorączkowe oczy. Zaraz jednak upadł znowu na poduszki i oddychał spokojnie i regularnie. Oszczędzał ostatnich swych sił.
Raz – dwa – trzy – cztery – pięć! Strasznie, bezlitośnie rozbrzmiały po budynku uderzenia starego zegara. Bezpośrednio potem odezwał się głęboki dzwon. Mężczyzna w łóżku podniósł z wysiłkiem głowę.
– Co z burzą? – zapytał cicho.
Gomez wstał i skierował się znowu ku oknu.
– Przechodzi. Silny wiatr się uspokaja.
– Kiedy nastanie dzień?
– Za godzinę.
– Proszę pozostać przy oknie i czekać tam świtu.
Duchowny zmarszczył czoło.
– Teraz już pora, byś myśli swe odwrócił od ziemskich spraw – powiedział spokojnie. – Dlaczego interesuje cię świt poranny? Wkrótce zaśniesz snem wiecznym. Proszę wziąć krucyfiks do ręki i modlić się razem ze mną.
– Czy nie widzisz, Gomezie, światła na morzu? – zapytał znowu.
Służący wychylił się przez framugę okna i natężył wzrok. Nagle zatrzymał oddech; dostrzegł bowiem słaby, żółtawy cień. Odwrócił się szybko.
– W oddali przed sobą widzę światełko. Nie mogę jeszcze odróżnić, co ono przedstawia, lecz widzę na pewno.
Fala podniecenia zalała twardą, zapadniętą twarz człowieka na posłaniu. Podniósł się znowu, a głos jego brzmiał tym razem głośniej.
– Proszę łóżko me przysunąć do okna!
Duchowny i Gomez spełnili jego życzenie, ale tylko z trudem udało im się ruszyć z miejsca ciężki, trzeszczący mebel. W tym czasie światło, spostrzeżone na morzu, zbliżyło się i stało się widoczniejsze. Wszyscy trzej wypatrywali go i obserwowali, jak stawało się większe i wyraźniejsze. Gomez i pan jego zdradzali gorączkowe wyczekiwanie, podczas gdy ksiądz nie ukrywał wcale swej niechęci.
– Świta – zawołał nagle Gomez i wskazał na wschód.
– Pomóżcie mi się podnieść. Zróbcie z poduszki oparcie, bym mógł siedzieć.
Gomez wykonał zlecenie.
W świetle ranka twarz konającego stała się całkiem widoczna.
Czarne i siwe włosy długiej brody opadły na pierś. Ciemne harde oczy patrzały na morze.
– A więc jednak przyjeżdża!
Gomez i ksiądz przestraszyli się tego prawie triumfującego okrzyku, a wzrok ich podążył za wyciągniętym ramieniem. Poprzez dalekie, żółte światło zauważyli cienką, wąską linię dymu na horyzoncie.
– Tak, to faktycznie parowiec – rzekł duchowny, zdradzający teraz większe zainteresowanie. – Zatrzymuje się na wyspie.
– Kiedy nadchodzi statek pocztowy? – zapytał Gomez.
– Dopiero za dwadzieścia dni – odparł duchowny. – To jest obcy okręt.
– Czy parowiec może zawinąć do zatoki? – zapytał nagle Gomez.
– Przy wjeździe jest dosyć silne falowanie.
Wszyscy trzej spojrzeli teraz na wejście do portu. Właśnie wypuszczano ze szczytów skalistego pagórka trzy rakiety, w krótkiej po sobie kolejności. Konający zacisnął zęby.
– Cóż oznacza ten sygnał, ojcze Adrianie? – zapytał.
Z litością popatrzył duchowny na konającego.
– Jest to przestroga dla okrętu, że wjazd do portu niedostępny. W tym tkwi nagana nieba. Nie powinieneś myśli swych odwracać od zbawienia duszy. Módl się ze mną.
Lecz słowa mnicha przebrzmiały bez echa, a konający nie zdawał się tracić nadziei. Spojrzenie jego przeszywało dal i wyglądało tak, jak gdyby widział kapitana na pomoście i słyszał ostre rozkazy wydawane załodze.
Nie lękając się niebezpieczeństwa, posuwał się okręt dzielnie naprzód i zbliżał się coraz bardziej. Ze wzrastającym zajęciem przypatrywał się ojciec Adrian i Gomez temu zuchwałemu eksperymentowi. Ze skupieniem i zainteresowaniem śledzili walkę wielkiego parowego jachtu z potężnymi bałwanami szalejącymi przy nadbrzeżnej skale.
Gdy szare światło poranku oświetliło twarz duchownego, usunął się nieco na bok, by jego drgające wargi i nienaturalna bladość uszła uwadze. Było dziwnym przypadkiem, że właśnie ten człowiek w tym oto klasztorze na wyspie miał umrzeć pod jego opieką. Przytłaczająca atmosfera ostatnich godzin i ponure słowa zakonnika tak wstrząsnęły umierającym, że zdradził swą tajemnicę. Duchowny wyrywał mu słowo po słowie. W smutnych i pełnych spokoju godzinach, w których śmierć stała się pewnikiem, począł się ten silny, trzeźwo myślący człowiek na krótki czas słabym jak dziecko w rękach stanowczego mnicha. Ani modły, ani absolucja nie pocieszyły go, ani nie wzmocniły. Słowa, podszeptywane konającemu przez mnicha, spadały jak lodowate zimne krople wody i zdławiły w zarodku jego żarliwe pragnienie pojednania się z Bogiem. Tak jak żył, tak musiał umrzeć. Modły zakonnika nie przynosiły mu ulgi.
Wydawało się, że jednak los spełni jego ostatnie, a tak gorące życzenie. Człowiek, którego chciał zobaczyć raz jeszcze zanim na zawsze zamknie powieki, niby cudem zbliżał się ku niemu. Intuicją swą odgadnął umierający, że siły jego dopiszą przy tym ostatnim spotkaniu. I usłyszy tę wieść, która albo ułatwi mu śmierć, albo sprawi, że bez spokoju wewnętrznego przekroczy granicę zaświatów. Wzrok jego nie odrywał się od okrętu. Oddech był już krótki, lecz chory czuwał i czekał.
Teraz nadeszła niebezpieczna chwila. Jacht dotarł do spienionego falowania u wejścia do portu. Bałwany podnosiły się do wysokości domów i przeskakiwały przez pokład. Często znikał zupełnie kadłub okrętu, lecz już w następnej chwili wyłaniał się z fal. Wreszcie minął parowiec zagrożone miejsce i zawinął do stosunkowo spokojnego portu. Między gigantycznymi olbrzymami skał gubił się statek. Na ćwierć mili od zatoki polecił kapitan zarzucić kotwicę i zaraz potem spuszczono jedną łódź.
Nowe życie wstąpiło w człowieka leżącego na posłaniu. Poranne słońce przedostało się poprzez szare pasma obłoków, a kontury chmur na wschodzie zapłonęły czerwienią. Pierwsze smugi światła upadły na kołdrę i blade oblicze umierającego.
– Podaj mi czarną hebanową kasetkę, stojącą na stole, Gomezie – rozkazał.
Służący opuścił swe miejsce przy oknie i przyniósł do łóżka żądany przedmiot. Pacjent wziął go do ręki i ukrył pod kołdrą.
– Jestem gotów – rzekł półgłosem do siebie. – Ojcze Adrianie, jak długo według zdania lekarza mogę jeszcze żyć?
– Niespełna godzinę – odpowiedział duchowny, nie spuszczając oka z łodzi zdążającej szybko ku lądowi.
– Czy wieczne zbawienie duszy tak mało znaczy dla ciebie? – zapytał twardym, poważnym głosem – że ostatnie swe chwile i myśli poświęcasz sprawom doczesnym? To jest bezbożna grzeszna śmierć. Weź synu krzyż do ręki i nie bacz na ludzi przyjeżdżających, których słowa oddalą cię tylko od nieba. Nie zważaj na świat i jego wydarzenia. Skieruj swe oczy i serce ku niebiosom! Wieczne zbawienie lub wieczne potępienie są ci przeznaczone, zanim słońce wzejdzie na firmamencie!
– Nie obawiam się. Cóż mogą mi pomóc pacierze, zadanie me na tej ziemi jeszcze nie jest spełnione. Proszę, nie mówcie ze mną ojcze o modłach. Nic, co wy, ojcze, lub ja teraz przedsięwezmę, nie pojedna mnie z Panem. Gomezie, masz bystry, daleki wzrok. Czy poznajesz człowieka w łodzi?
– Widzę pana Pawła, siedzi przy sterze.
– Dzięki Bogu!
– Są jeszcze inni ludzie na jachcie?
– Ci są mi obcy. Widzę mężczyznę, którego ubiór i postać zdradzają dżentelmena, ponadto młodą dziewczynę i dwóch wiosłujących marynarzy.
Umierający zmarszczył czoło i ręce jego skurczyły się pod kołdrą. Stracił nieco ze swego spokoju i równowagi, odkąd wiedział dokładnie, że statek dobije do brzegu.
– Łódź jest już chyba całkiem blisko, Gomezie. Czy nie mógłbyś mi opisać obcego mężczyzny?
– Widzę tylko, że jest wysoki i szczupły. Musi to być starszy człowiek. Poza tym jest okryty płaszczem i derkami, jak gdyby był chory.
– Daj mi dwie łyżki koniaku!
Gomez spełnił życzenie, po czym pan jego zamknął oczy i oparł się na poduszce. W pokoju zapanowało niesamowite milczenie, głębokie milczenie wyczekiwania.
Mały, ubogi klasztor, w którym się znajdowali, zamieszkiwało paru mnichów, należących do mniej znanego zakonu Kościoła Katolickiego. Budynek wyłaniał się z ponurej gęstwiny, a od strony na wpół zapadniętej kaplicy nie docierał żaden odgłos poprzez długie, puste korytarze. Burza ustąpiła.
Wreszcie przerwano ciszę. Najpierw niedokładnie, potem coraz wyraźniej słyszano zbliżające się kroki. Obcy ludzie gawędzili półgłosem ze sobą. Rozległo się krótkie pukanie.
Zakonnik, który wyszedł gościom naprzeciw aż do progu, wpuścił ich do pokoju. Weszli dwaj mężczyźni. Jeden z nich z wyciągniętymi ramionami podążył ku łóżku, podczas gdy drugi, zrobiwszy dwa kroki, przystąpił i spojrzał bystro na konającego, zupełnie bez pozdrowienia i bez okazania, że go zna. Pierwszy upadł przed posłaniem na kolana, ujął dłoń umierającego i uścisnął ją.
– Ojcze! – zawołał w zdenerwowaniu. – Wszystko dałbym za to, gdybym cię zastał zdrowym. Powiedz mi, że nie jest prawdą to, czego się u wejścia dowiedziałem. Teraz, gdy przyjechałem, przezwyciężysz chorobę.
Nie otrzymał odpowiedzi. Konający nie spojrzał nawet na pochyloną twarz młodzieńca. Wzrok jego spoczywał na mężczyźnie, stojącym w pewnym oddaleniu od łóżka. Oddychał szybko i dreszcz wstrząsnął jego ciałem. Potem westchnął.
– Ojcze, jesteś podniecony. Nie ma w tym też nic dziwnego, skoro go widzisz tutaj przy twym łóżku. Czy otrzymałeś mój list, zwiastujący ci nasz przyjazd? Próbowałem wszystkiego, ale nie mogłem go powstrzymać od towarzyszenia mi tutaj.
Jedynym krokiem wychylił się Gomez z półmroku.
– Nie nadszedł żaden list – rzekł krótko.
Młodzieniec podniósł swe blade oblicze.
– Było też nierozsądnie z mej strony zaufać poczcie w tym pustkowiu. Nie wybaczę sobie nigdy, że wpadłem z nim tutaj bez zapowiedzenia.
Znowu zapanowała w pokoju śmiertelna cisza. Zrozpaczony syn to spoglądał na ojca, to na obcego przybysza o niezbadanych rysach. Nagle na ustach tego człowieka zadrgał brutalny i ironiczny uśmiech. Wreszcie począł mówić, lecz głos jego brzmiał obco i raził w tej komnacie śmierci.
– Stan twój jest więc beznadziejny, Marcinie! To dziwne. Gdyby mi ktoś przed miesiącem przepowiedział, że przyjadę tutaj, by być świadkiem twego zgonu, uważałbym go za obłąkańca. Nie liczyłem nigdy na takie zadośćuczynienie!
Wydawało się, jak gdyby te słowa wzbudziły nagle energię konającego. Zwrócił się w stronę syna, stojącego u krawędzi łóżka.
– Jak on tu przybył?
– Szukałem go naprzód w Monaco, lecz od dwóch lat słuch tam po nim zaginął, ślad po nim zaginął w Algierze, podążyłem za nim do Kairu, Aten i Syrakuz. Wreszcie spotkałem go w Konstantynopolu, gdzie był czynnym oficerem tureckiej armii.
W gniewnym podnieceniu ciągnął młodzieniec dalej:
– Wręczyłem mu twój list i zlecenie i oczekiwałem odpowiedzi. Po trzech dniach oświadczył mi, że chce mi towarzyszyć w podróży, by się osobiście z tobą rozmówić. Na krótko przed naszym wyjazdem napisałem do ciebie list ekspres. Jak się dowiaduję, nie doręczono ci go. Wybacz więc, że przyprowadzam go bez przygotowania.
Zwrócił się w stronę obcego:
– Dotrzymałem słowa, jakkolwiek dość ciężko mi było zabrać pana ze sobą. Najchętniej byłbym pana rzucił po drodze do morza. Zapewniam pana, pokusa była wielka. Proszę ojcu memu dać odpowiedź i zniknąć. Nie ma pan prawa zatrzymywać się przy łożu jego śmierci.
– Uprzejmy to pan nie jest – odparł towarzysz podróży. – Lecz, kochany Marcinie, jeśli ma to być pożegnanie na zawsze, chciałbym cię wyraźniej zobaczyć.
Zbliżył się o parę kroków i spojrzał na kapłana, klęczącego z zamkniętymi oczyma i złożonymi przed krucyfiksem dłońmi.
– Ach, nie jesteśmy sami. Mnich wszystko usłyszy.
– To jest obojętne – odpowiedział wolno człowiek w łóżku. – Jego uszy i usta są zamknięte. Jest zakonnikiem.
Podniósł się nieco na posłaniu. Prawa ręka jego spoczywała pod kołdrą na czarnej kasetce. Syn znowu klęczał przed łóżkiem i trzymał drugą, wolną dłoń ojca.
Obcy nie uśmiechał się więcej, rysy jego twarzy były harde i stanowcze.
– Posłuchaj, co ci mówię, Marcinie de Vaux. Ofiarowałeś mi majątek, bym wyrzekł się wpływu i władzy nad tymi, którzy są ci drodzy i ciebie kochają. Znam naturalnie wartość pieniądza i cenię je. Nie zabiorę ci ani jednego szylinga. Przeklinam cię, twe pieniądze, całą rodzinę. Nie wyrzekłem się mej władzy, to moja zemsta.
Konający był dziwnie spokojny.
– Znam cię – powiedział. – Chcesz, bym umarł z dręczącą świadomością, że ludzi, których kocham, zostawiam w twej mocy, że będziesz się znęcał nad nimi i splugawisz moje imię. Lecz pomyliłeś się, Wiktorze. Pójdziesz ze mną w tę ostatnią, niepewną dał.
Głos jego stał się twardy i groźny, a ojciec Adrian, trapiony niewysłowionym lękiem, spojrzał w ich stronę. Chory podniósł się znowu. Oczy jego błyszczały, wyciągnął ramię, a zaraz potem, w jednej sekundzie, padł strzał.
Rozległ się straszny krzyk. Obcy przybysz, dotychczas oparty o krawędź łóżka, runął martwy na podłogę. Śniade dziewczę, które pod wpływem huku wbiegło do pokoju, obejmowało go z rozpaczą i szlochało rzewnie.
Także Marcin de Vaux padł na posłanie. Dłoń jego trzymała jeszcze rewolwer, lecz ramiona trwały w omdleniu. Okupił życiem ostatni wysiłek.
Ojciec Adrian był pierwszym, który zorientował się w sytuacji. Pochylił się naprzód nad jednym, potem nad drugim zmarłym i obu zamknął źrenice.
– Nie żyje? – zapytał Paweł de Vaux zdławionym głosem.
– Tak. Obaj skończyli życie.
Płacz dziewczęcia przerywał ciszę pokoju, podczas gdy słońce igrało na bladych, spokojnych twarzach zmarłych.
Paweł do Vaux stał w małym wykuszu salonu lady Swindon. Był wysoki, smukły, starannie ubrany według przepisu londyńskiej mody.
– Pawle, nie wyglądasz zbyt pogodnie – powiedział ktoś tuż obok niego.
Odwrócił się i spojrzał bystro na tamtego.
– Nie możesz też tego wymagać ode mnie, Arturze. Wiesz przecież, że nie lubię takich zebrań towarzyskich. O ile się nie mylę, przyjęcie dzisiejsze jest jak każde inne. Młodzi ludzie schodzą się tutaj, by sobie wzajemnie imponować. Kobiety plotkują i piją mocną herbatę, ściągnąłeś mnie nie wiadomo po co. Gdzie to wspaniałe widowisko, które mi przyrzekłeś?
– Odrobinę cierpliwości. Będziesz mi na pewno wdzięczny. Przedstawienie zaczyna się za chwilę.
Paweł de Vaux spojrzał na brata z niedowierzaniem.
– Prawdopodobnie wmawiasz to w siebie. Tutaj nikt nie oczekuje nadzwyczajności.
Artur uśmiechnął się i zabębnił palcami niecierpliwie na oknie. Był nieco niższy od brata i w ogóle mało do niego podobny, lecz prezentował się dobrze i miał sympatyczne rysy.
– To właśnie jest przyjemne. Lady Swindon sprawia gościom swym niespodziankę. Dowiedziałem się o tym tylko przypadkowo w klubie od Denisona. W przeciwnym razie w ogóle nie przyprowadziłbym cię tutaj.
– Ach, nie wierzę w atrakcje – odparł znudzony Paweł. Połowa uroku tkwi przecież w oczekiwaniu. Czy nie byłoby lepiej odejść? Zostawmy innym tę rozrywkę. Chodź ze mną do mego mieszkania, zapalmy spokojnie cygaro i zastanówmy się tam, co począć z dzisiejszym wieczorem.
Artur potrząsnął głową i położył dłoń na ramieniu Pawła.
– Nie wiesz właśnie, co nas czeka. Nie odejdę w żadnym wypadku. Na miłość boską, właśnie nadchodzi biskup Canterbury. Kto wie, co by o nas pomyślał. Tuż obok widzę lady May. Gdy zobaczy nas, zaraz się zbliży.
– Sądziłem, że państwo Westover wyjechali wczoraj na północ. Wspomniała mi o tym lady May – dodał Paweł z pewnym ożywieniem.
– Mogli przecież zmienić swe plany. Lecz oto rozpoczyna się przedstawienie. Zobaczysz teraz – według mego zdania – najpiękniejszą kobietę świata.
Pogawędka nagle umilkła. Obecni zajęli miejsca i wzrok skierowali na koniec pokoju. Niewidzialna dłoń podniosła ciężką, czarną kurtynę i odsłoniła małe podium, pokryte ciemnoczerwonym, wschodnim dywanem. Wśród zebranych rozległ się szept pełen oczekiwania. Zaraz potem usłyszano rzewną melodię fletu przy akompaniamencie głuchych tonów bębna. W skupieniu przysłuchiwali się obecni sennym, pełnym skarg dźwiękom i w najwyższym napięciu patrzyli na głębię sceny odgraniczonej także purpurowy zasłoną.
Nagle na podium zjawiła się smutna postać dziewczęcia. Parę chwil trwała w odrętwieniu. Z góry dwa reflektory rzucały na nią jasne światło. Ubrana była we wspaniałą szatę wschodnią ozdobioną klejnotami. Wydawało się, że melodia ożywia jej ciało. Kołysząc się lekko, zaczęła tańczyć. Wolno poruszała górną część tułowia do rytmu muzyki. Zadrgał spiżowy ton cymbałów, pieśń stawała się coraz bardziej namiętna, a równocześnie wzmagały się ruchy jej pięknej postaci. Oblicze jaśniało czarowną słodyczą, lecz wyglądało to tak, jak gdyby tańcząca nie widziała zebranych. Zatopiona była w swych myślach i całkiem oddana swej sztuce.
Paweł widział w tym przeżyciu nieoczekiwaną wizję piękna barw i linii, wdzięku i rytmu. Oczarowała go. Taniec dla niego skończył się zbyt wcześnie. Tancerka znikła niespodzianie, a goście przez parę chwil pozostali bez ruchu. Potem zgasły reflektory, zajaśniały świeczniki, wszczęto ponownie rozmowy.
– A więc, jakie jest teraz twe zdanie? – spytał brat Pawła.
Paweł wyrwany z marzeń ocknął się. Nie mógł oderwać oczu od alkowy, do której wycofała się artystka. Nagłe pytanie brata wprawiło go w zakłopotanie, poczerwieniał lekko. Artur zauważył, że Paweł był podniecony, i ciągnął dalej:
– Dziewczę było boskie i urocze. Gdybym się mógł dowiedzieć, kto ona?
Z tymi słowy przepadł w tłumie. Paweł chciał go zatrzymać, lecz zaniechał tego. Może faktycznie Artur czegoś się dowie.
Nie miał już powodu pozostawać tu dłużej i przy najbliższej sposobności opuścił dom. To przeżycie stało się dla niego rewelacją. Coś nowego, słodkiego, niewymownie pięknego, z czego nie zdawał sobie jeszcze dokładnie sprawy, zakradło się do jego serca.
Wcisnął kapelusz na czoło i szerokimi schodami podążył na dół.
Ocknął się pod wpływem powietrza i przystanął na chwilę, by zebrać swe myśli. Nie oglądając się, przywołał najbliższe auto. Szofer, zdradzający niezdecydowanie, zatrzymał się w pobliżu. Paweł zauważył nagle, że w niewielkim oddaleniu stała młoda osoba, która równocześnie dała znak szoferowi.
Poznał natychmiast tę twarz o ciemnych oczach.
Dotychczas w każdej sytuacji decydował się szybko, teraz jednakże stał jak odrętwiały na trotuarze. Zahipnotyzowała go snadź jej obecność. Szofer czekał na ich decyzję.
Wreszcie Paweł de Vaux opanował się. Zmarszczki, które jego twarz okrywały, zdradzały, że niejedną już walkę stoczył i że życie z wielu poznał stron. W dżunglach Indii pokonał raz tygrysa i dotychczas tubylcy w odległych osiedlach leśnych wspominali z uszanowaniem owego angielskiego sahiba, który tak mężnie uporał się z bestią. Lecz w tej chwili wydawało mu się, jak gdyby opuściło go całe męstwo, a postąpiwszy krok naprzód, usłyszał bicie swego serca. Chciał się usprawiedliwić przed tą dziewczyną i pomóc jej przy wsiadaniu. Nie mógł jednak wydobyć z gardła ani słowa. Podał jej tylko dłoń w milczeniu.
Oparła na nim swe ramię, lecz nie weszła od razu do wozu. Spostrzegła jego zmieszanie i aby położyć kres tej dziwnej sytuacji, zagadnęła:
– Nie powinnam na taki deszcz zabierać panu auta.
Głos jej dochodził do niego jak czarowna muzyka, jak tony z dalekiej krainy. A jednak urok, któremu dotychczas ulegał, prysł. Popatrzył na nią. Kosztowne futro okrywało jej wdzięczną postać. Kilka ciemnych, kokieteryjnych loków wysunęło się spod małego kapelusza. Gdy podniosła nogę na stopień auta, otworzył się płaszcz i Paweł spostrzegł, że jest w tanecznym kostiumie.
– To nie szkodzi, mogę pójść pieszo.
– Zmoknie pan do nitki. Czy wolno mi wysunąć taką oto propozycję? We wozie jest miejsce na nas dwoje. Proszę wejść za mną. Mieszkanie me jest blisko, potem pojedzie pan sam dalej.
Zajęła miejsce, uważając za całkiem naturalne, że jej nie odmówi. Posłuchał też, nie okazując najmniejszego zdziwienia. Wydawało mu się nagle, jak gdyby zawsze jej słuchał i ulegał. Wymieniła szoferowi swój adres i wóz ruszył z miejsca.
Na rogu wielkiego placu stali dwaj panowie, tocząc ożywioną dyskusję. Gdy auto powoli ich mijało, zajrzeli do środka i jeden z nich wzdrygnął się. Paweł patrzący dotychczas przed siebie, zauważył obu i zaniepokoił się nieco, poznawszy brata swego, Artura.
– Kto był ten elegancko ubrany mężczyzna? – zapytało dziewczę.
– Mój brat.
– Ach, tak.
Dotknęło go to niemile, więc odwrócił się. Milczeli, aż wreszcie wóz zatrzymał się przed pięknym, nieco ponurym domem w bocznej ulicy.
– Mieszkam tutaj – oświadczyła spokojnie.
Pomógł jej przy wysiadaniu. Myśl, że ma ją zostawić samą, była dlań bolesną, równocześnie obawiał się, że może go zaprosi.
– Jeżeli pan się nie spieszy, może napiłby się ze mną filiżankę herbaty? – zapytała go, patrząc mu prosto w twarz.
– Czy rzeczywiście mogę pani towarzyszyć? – odparł niepewnie.
– Ależ naturalnie. Inaczej nie zaprosiłabym pana. Nie odpowiada to panu może? – dodała z ironicznym, lecz czarownym spojrzeniem.
– Będzie to dla mnie wielką łaską – odrzekł poważnie. Zapłacił szoferowi i podążył za nią do domu.
Na pierwszym piętrze dziewczyna zatrzymała się, otworzyła drzwi i gestem ręki zaprosiła go do wnętrza. Był zdziwiony i onieśmielony, widząc bogate i wspaniałe urządzenie pokoju. Drzwi do jadalni były otwarte, stół nakryty do kolacji. Odłożyła rękawiczki i przysunęła mu krzesło.
Podziękował jej ukłonem, lecz stał dalej, podczas gdy ona zdejmowała kapelusz i płaszcz. Potem zbliżyła się do niego.
Kolor kostiumu harmonizował cudownie ze śniadą cerą, czarnymi włosami, ciemnymi oczyma. Przystąpiła tak blisko, że mógł wciągać w nozdrza zapach jej ciała. Nieświadomie bawił się wenecką szklanką stojącą na gzymsie pieca. Nagle oczy jego rozwarły się szeroko, pochylił się ku niej. Szklanka pękła w jego dłoni.
– Czy dlatego uciekłaś z klasztoru świętej Lucyli, Adreo Kiros?