Morderstwo w Monte Carlo - E. Phillips Oppenheim - ebook

Morderstwo w Monte Carlo ebook

E. Phillips Oppenheim

3,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Roger Sloane jest młodym Amerykaninem mieszkającym na Lazurowym Wybrzeżu pod koniec lat dwudziestych. Spotyka starego kolegę z klasy, który wędruje po Europie po odziedziczeniu tytułu w Anglii. Dwaj przyjaciele wraz z grupą dyletantów z wyższych klas walczą ze złowrogimi siłami gangu amerykańskich przemytników, którzy porzucili Nowy Jork i założyli wyrafinowany syndykat przestępczy na południu Francji.

Napad, morderstwo, tajne kryjówki, szybkie samochody i piękne kobiety – wszystko to pojawia się w tej opowieści o szalonych latach dwudziestych.

E. Phillips Oppenheim, nazywany w swoim czasie mistrzem wśród twórców powieści kryminalnych i sensacyjnych (ang. The Prince of Story-Tellers), był znanym na całym świecie autorem thrillerów kryminalnych i szpiegowskich. Jego powieści i opowiadania zawierają wszystkie elementy pełnych napięcia przygód i intryg, i są uważane za prekursorskie dla współczesnych powieści szpiegowskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 212

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział I

Paweł Viotti uderzał końcami palców w odwrócone karty, leżące przed nim na zielonym stoliku. Jego czterej towarzysze zrozumieli, że mają słuchać. Nie był to bowiem zwykły salon gry, lecz tajny gabinet w słynnym nowojorskim klubie gier hazardowych. Nie lada śmiałkiem byłby ten, kto by się odważył tam wejść niepowołany w chwili takiego posiedzenia.

– Dzisiaj – mówił Viotti – trzeba pomówić o rzeczach poważnych. Może być, że bardziej dbam o własną skórę niż wy, ale wiem, kiedy trzeba ustąpić. Już dość niebezpieczna była walka z jedną bandą. Mieliśmy pełne ręce roboty z chłopakami Tima Rooneya, a teraz wyruszył w pole drugi nieprzyjaciel. Jestem zawsze skłonny do walki, jeśli mam szansę wygrania, lecz teraz jestem przekonany, że nie damy rady i dlatego mówię: ustąpmy póki czas.

Słuchali uważnie. O kartach zapomnieli, poświęcając całą uwagę nowemu problemowi. Marek Constantine, znany w Paryżu i na Riwierze pod innym nazwiskiem, smukły i zgrabny chłopak o bladej twarzy, ciemnych oczach i dziwnie delikatnych ustach, oparł głowę na ręce i pochylony naprzód wpatrywał się w szefa, jak gdyby obawiał się uronić choćby jedno słowo. Mateusz Drane, przystojny elegant z gładko przyczesanym brązowym włosem, wesołą czerwoną twarzą, słuchał z równym zainteresowaniem, lecz większą swobodą. Słynął on z przedziwnej zręczności, z jaką operował śmiercionośną bronią, spoczywającą w ciemnościach ukrytej kieszeni. Obok niego siedział Tom Meredith w roli wytwornego Anglika, do którego upodabniała go pociągła twarz i londyńskie ubranie. Mruknął potakująco na propozycję szefa, podczas gdy Edward Staines o powierzchowności zamożnego, lecz przemęczonego zawodem chytrego adwokata, przysłuchiwał się z miną trochę niedowierzającą wiecznego pesymisty.

– To wszystko składa się pięknie dla ciebie, Pawle – rzekł Staines. – Możesz wrócić do swojego kraju, gdzie sobie kupisz jakąś górę ze starym zamkiem i będziesz mógł świetnie żyć za parę dolarów rocznie. Ale po co do stu piorunów my się mamy kręcić po Europie? Przyznaję, że na razie duszno jest tutaj, gdzie Tim Rooney rzuca nam kłody pod nogi na naszym własnym terytorium. A gdybyśmy się przyczaili na kilka miesięcy...

– Nie wyszłoby to nam na dobre – oponował Tom Meredith. – W międzyczasie Tim się zorganizuje i my nie mielibyśmy do czego wracać. Sądzę, że trzeba nam stąd wiać... gdzieś, gdzie nie sięga ręka Stanów. I tak zebraliśmy śmietankę.

Paweł Viotti, ciemny czarnowłosy Korsykanin ubrany z wyszukaną elegancją, wygolony i wyperfumowany, potrząsnął tłustą ręką, na której błysnął brylant.

– Już ja mam dla was dobre miejsce – powiedział. – Jedno jedyne na świecie, gdzie pieniądz leży na ulicy i gdzie nas jeszcze nie znają…

– Gdzież to jest? – zapytał z ożywieniem Marek Constantine.

– Południowa Francja – zabrzmiała szybka i triumfująca odpowiedź. – Słuchajcie, mam tam brata i znam stosunki w Cannes, Nicei, Monte Carlo – gdzie tysiące i miliony przechodzą co dzień z ręki do ręki i gdzie pełno niebożątek, których żadna niania nie pilnuje. Nasz interes alkoholowy dobry był, ale zaczyna się praktykować w nim, jak na mój gust, trochę za dużo strzelaniny.

Wysmukły Marek Constantine stuknął w stół papierosem i zapalił go. W oczach odbiło się ożywienie.

– Mówię wam, że Paweł ma rację – rzekł. – Wiecie przecież, że co roku jeżdżę na Wybrzeże Lazurowe. Mam tam przyjaciół bez liku, a Mateusz jest tam również bywalcem.

Paweł Viotti uśmiechnął się wyciągnął ręce szerokim gestem.

– Słyszycie, co Marek mówił? – zawołał. – Zna się na rzeczy, a mój brat także. Nie należy wprawdzie do nas, ale i tak dużo wie. Proponuję, abyśmy się powoli tam przenieśli. Każdy z osobna. Wstąpimy do Paryża i Londynu po drodze. Poczekamy jeszcze, aż ludzie zapomną o nas, o ile cokolwiek im się o uszy obiło, no i mniej więcej za rok rozpoczniemy na nowym terenie. Mój brat przygotuje nam tymczasem, co nam potrzeba i miejsce, w którym moglibyśmy się spotykać, nie zwracając na siebie uwagi, tak jak tutaj.

– Trzeba by się jednak przedtem załatwić z Lukiem Cheynem... – zauważył Mateusz Drane. – Udał się podobno właśnie w tamte strony.

Zapanowała chwilowa cisza. Paweł Viotti gładził swój czarny wąs.

– Szkoda go – westchnął. – Nie powinien był z nami zrywać. Trzeba skończyć.

– A co będzie z zapasami? – spytał Edward Staines.

– Są prawie na wyczerpaniu – zwierzył się Viotti. – Słuchajcie chłopcy, mam na nie ofertę. Czterysta pięćdziesiąt tysięcy gotówką. Więcej to warte, ale w ten sposób skończylibyśmy ze wszystkim gładko.

– Oczywiście, że to lepsze, niźli perspektywa przykrego końca tutaj... – stwierdził Tom Meredith.

– Niesmaczne dowcipy – obruszył się Marek Constantine. – Uważam, że zmiana placu boju jest postanowiona. W tym to pokoju piliśmy często za pomyślność naszych wyczynów, a teraz wypijmy na zdrowie kraju, który nas ugości. Vive la belle France!

Zebrali się wszyscy koło kredensu, sami sobie usługując, gdyż żaden kelner nie miał wstępu do gabinetu w czasie tak intymnych obrad. Przy stole pozostał tylko Paweł Viotti. Milion dolarów zarobił na przemycaniu alkoholu, ale nigdy jeszcze nie miał kropli alkoholu w ustach.

– Chodźcie, chłopaki – wołał. – Grajmy dalej. Stawiam pięćdziesiąt kawałków. Niedużo na początek.

Zasiedli przy stole. Poprzez ciężkie kotary u okien dochodził stłumiony gwar ulicy, głuche dudnienie kolei i głosy syren okrętowych. Byli przecież w sercu potężnej metropolii.

– Sądzę – rzekł sentencjonalnie Tom Meredith – że będzie się nam dziwnie spokojnie wydawać w Monte Carlo.

– Może być, że byśmy zaznali tutaj całkiem niepożądanego spokoju, gdybyśmy tutaj pozostali – odrzekł ironicznie Paweł Viotti.

 

Tego wieczora najniebezpieczniejsza w Stanach Zjednoczonych banda przemytników alkoholu postanowiła się rozwiązać i przenieść do Europy pole swego działania.

* * *

Roger Sloane mieszkał w cudownym otoczeniu. Siedział w tej chwili na tarasie willi, której tłem były śniegiem ukoronowane Alpy Maritimes. Przed nim roztaczał się najbardziej uroczy krajobraz w świecie. Z gaju pomarańczowego biły słodkie zapachy, a oko błądziło po łąkach i kwitnących sadach, otaczających farmy na łagodnie spadających tarasach aż po niebieski pas Morza Śródziemnego. Na lewej stronie rozsiadło się starożytne miasteczko La Bastide. W skałach, o które się miasto opierało, znaleziono ślady przedhistorycznych mieszkań ludzkich. Tego rana słońce wydawało się żywą istotą, błądzącą wśród drzew i kwiatów ogrodu. Piękno, uosobione w każdym szczególe rozkosznego krajobrazu, nie potęgowało jednak nastroju potrzebnego do pracy literackiej. Na zwykłym prowansalskim stole leżał przed Rogerem stos papieru, na którym nie było nawet jednej litery. Trzeci to już poranek spędzał w kontemplacji w tym miniaturowym raju, wchłaniał w siebie światło i pachnące powietrze, ale nie był zdolny do wypowiedzenia się piórem. A przecież był pisarzem!

Na wyłożonej kamieniami ścieżce wijącej się około jego posiadłości ukazał się pieszy turysta. Dziwna to była postać i dziwny jej chód. Mimo że wydawał się dorosłym mężczyzną, odziany był jakby w strój skauta i podpierał się na lasce wyglądającej raczej na kij pasterski. Na widok Sloane’a stanął, wpatrując się w niego uporczywie. Roger postanowił bliżej przypatrzeć się tak niesamowitemu zjawisku, które mimo to nie wydawało mu się obce. Wstał i przybliżył się do ogrodzenia.

Przypatrywali się sobie najpierw z pewną nonszalancją. Potem prawie równocześnie wykrzyknęli:

– Na Jupitera! – zawołał turysta. – Przecież to poeta!

– Erskine! – mówił zdziwiony Sloane. – Pips Erskine!

Posypały się pytania. Byli razem w Oksfordzie, lecz nie widzieli się już od czterech lat.

– Pips, co znaczy ta maskarada? Czyżbyśmy powrócili do czasów Drury Lane1? Przebrałeś się za Dicka Whittingtona2 i szukasz burmistrza tej miejscowości? Nie będzie ci się podobał, gdy go spotkasz. Jest właścicielem farmy owocowej i zawsze pijany. Pochodzi z Sycylii, nazywa się Viotti, nie ma córki i przysięgam, że cię nie najmie, gdy cię zobaczy w tym stroju.

– Widać, że mało podróżowałeś – westchnął Erskine. – Przecież to jest codzienny strój plantatorów herbaty na Cejlonie.

– Dobra wróżka uchroniła mnie od pobytu na tej wyspie. Czy mam to tak rozumieć, że stamtąd właśnie przybywasz?

– A, tak. Herbata i guma były moją specjalnością. Twoją było gęsie pióro.

– I pozostało nią. Piszę, gdy tylko mogę. A co słychać z socjalizmem?

– Oczywiście już nie jestem socjalistą – odparł twardo Erskine – od kiedy zostałem parem.

– Czym zostałeś?...

– Lordem. Jak widzę, nie wiesz, co się dzieje w prawdziwym towarzystwie. Odziedziczyłem tytuł i potrzebną do tego gotówkę. Powinieneś był zauważyć moją fotografię w niezliczonych ilustracjach.

– Ale nie w tym kostiumie?

– No, nie, nie w tym kostiumie. Co się robi w tym kraju, gdy się ma pragnienie?

– Wysysa się rosę z kwiatów. Chodź, chodź, kochany idioto, dostaniesz coś do picia – zapraszał Sloane.

Przystojna, typowo angielska twarz turysty rozjaśniła się w uśmiechu. Zamiast skierować się ku bramie, wspiął się na ogrodzenie i przeskoczył je, nie troszcząc się o spustoszenie, jakie zrobił wśród kwiatów. Jego przyjaciel uderzył w gong i gdy ukazał się kamerdyner w białej marynarce, polecił mu przynieść napoje. Usiedli w plecionych fotelach. Sloane podsunął przyjacielowi papierosy, a sam zapalił fajkę.

– A więc doprawdy jesteś lordem – zawołał z właściwą Amerykanom ciekawością i respektem dla tytułów.

– Naturalnie, że jestem – zapewnił go Erskine. – Wprawdzie tylko baronem, ale ostatecznie zawsze miałem słabość do baronów. Wsławili się w historii...

Przyniesiono napoje a Sloane wydał dyspozycje na śniadanie.

– Więc jak brzmi teraz twoje pełne nazwisko? – spytał swego gościa.

– Reginald Philip Erskine, jak przedtem, tylko że znany teraz jestem jako lord Erskine. Tytuł baronowski...

– Dobrze, dobrze – przerwał Roger Sloane. – Ale ja cię dalej będę nazywał Pips.

– Jakże z natchnieniem? – pytał Erskine. – Trudno wyobrazić sobie odpowiedniejsze miejsce do pisania.

Sloane wskazał żałośnie na niezapisane stosy papieru. Tyle wolnego czasu, cudowne otoczenie. Ani słowa nie napisał.

– Nie wierzę, aby można tworzyć, żyjąc w kontemplacji. Taka atmosfera działa chyba usypiająco – mówił Erskine. – Jak zniosłeś finansowy debacle3 na Wall Street!

– Nieźle, do czego się zresztą przyczynił fakt zejścia w krainę cieni mojego wuja, po którym coś odziedziczyłem. Jakie masz plany na przyszłość, Pips?

– Wrócę do Anglii pilnować swego majątku. Mam dość Cejlonu i plantacji herbaty. Zanim jednak udam się na północ, chcę się jeszcze tutaj trochę powłóczyć i proponuję, abyś mi towarzyszył, a na pewno odnajdziesz natchnienie.

– Dobra myśl, ale musisz się przebrać, drogi Pips. W tym stroju nie wpuszczą cię do kasyna.

– Zrobię to dla ciebie, jeśli mnie odwieziesz do domu, mój poeto.

1Drury Lane – Theatre Royal (Teatr Królewski) przy Drury Lane nazywany potocznie po prostu Drury Lane.

2Dick Whittington – postać sceniczna, ubogi chłopiec, który się wzbogaca i zostaje burmistrzem Londynu.

3debacle (fr.) – spadek; krach.

Rozdział II

Jechali bardzo powoli wijącą się wśród sadów drogą. Roger sam kierował swoim packardem a cała jego uwaga skierowana była na bujne życie wkoło niego. Tuż przy drodze rosły drzewa pomarańczowe, z których, co żyło we wsi, zbierało kwiaty. Na drabinach stały kobiety i dziewczęta, strącając na ziemię śnieżne płatki. Roger zauważył, że jego towarzysz oddawał się zupełnie rozkoszy ruchu w tym cudownym otoczeniu. Erskine oparł się o tył wozu i spod przymkniętych powiek wchłaniał w siebie widok ukwieconych stoków.

Nagle Roger zatrzymał wóz, gdyż na jego głowę i twarz posypały się pęki pachnącego kwiecia. Spojrzał w górę. Ponad drogą zwisała gałąź potężnego drzewa pomarańczowego, a na niej leżała szczupła dziewczynka z rozwianą grzywą kasztanowatych włosów. Z jej delikatnej twarzyczki śmiały się do niego oczy jasnobrązowe, prawie że żółte.

– Mademoiselle – protestował. – Jestem oślepiony.

To mu się na nic nie przydało, gdyż dziewczynka przechyliła się niebezpiecznie na bok, schwyciła bliską gałąź i znów posypały się na niego białe kwiaty. Zaśmiała się głośno, a jemu zdawało się, że słyszy dźwięczny śpiew ptaka.

– Ty mały diable – zawołał Roger. – Czekaj aż cię złapię.

Nie miał właściwie tak zdecydowanego zamiaru, uległ jednak instynktowi myśliwego i wyzwaniu tych jasnych oczu. Wysunął się z wozu i zrobił krok w kierunku drzewa, gdy unieruchomił go najbardziej przeraźliwy głos, jaki dotąd słyszał. Przeszył go na wskroś i trafił boleśnie w serce... Był to krzyk dziecka w strachu.

Zewsząd nadbiegali wieśniacy i ich kobiety, wszystkie o tym samym typie ciemnookich chłopek z Południa. Z wyżej położonej części sadu zbliżał się mężczyzna –zwiastun niepokoju. Był najwidoczniej w złości, wyrażającej się w całej jego ciężkiej postaci, czarnych brwiach i silnie wystającej szczęce. Przecinał powietrze biczem, zbliżając się ciągle niby złowrogi smok z dziecięcej bajki i depcąc kwiatami usłaną ziemię. Sloane czuł, jak obojętna z początku ciekawość przeradzała się w nim w silne wzruszenie. To dziecko, tam na gałęzi, jęczało cicho. Spojrzał w górę. Nie było łez w jej oczach, lecz palce jej wpijały się w korę.

– Nie bój się, maleńka – zawołał, dodając jej odwagi. – Nie dostanę się do ciebie.

– Drabina tu jest – załkała.

Roger widział, że miała rację, i zamierzał użyć drabiny. Przystawił ją do drzewa, ale gdy tylko postawił nogę na pierwszym szczeblu, odgadł co się stać musi. Dziecko zatrwożone posunęło się wyżej na gałąź, która zgięła się i zatrzeszczała. Przez chwilę szamotał się w powietrzu kłębek ludzki, aż posypała się kora i gałąź się złamała. Już Roger przygotował się na przyjęcie ciężaru, który musiał spaść w jego ramiona. Dziewczyna, dysząca i rozgrzana, znalazła się na jego piersi.

Przed chwilą jeszcze wydarzenie wydawało się dość zwykłe, ale teraz Roger Sloane czuł ogień w żyłach i owładnęło nim przemożne uczucie, z którego nie zdawał sobie całkiem sprawy. To ledwie odziane, prawdopodobnie niemyte dziecko tuliło się do niego, drżąc na całym ciele. Niezwykłe jej oczy gorzały a twarz Rogera oblewał jej gorący i słodki jak kwiecie oddech. Zdawała się być nieprzytomna ze strachu. Zdradzały to jej łkania i gwałtowny ruch drobnych piersi... Chwilową ciszę przerwał głos mężczyzny, klnącego i wygrażającego. Dziewczęta i kobiety, a nawet starsi mężczyźni rozstępowali się przed nim jak przelęknione króliki. Skoczył na drogę i zatrzymał się, aby się wysapać. Zmierzył złym wzrokiem Rogera, rzucił na ziemię bicz i zacisnął pięści. Z oczu krwią nabiegłych wyzierało morderstwo. Posłuszna skinieniu dziewczyna, zsunęła się z ramion Rogera i podeszła do auta stojącego na drodze. Erskine otworzył drzwi i wciągnął ją do środka, podczas gdy ona śledziła z niepokojem swojego opiekuna. Z drugiej strony drogi rozległ się głos odważnej staruszki:

– Zostaw go w spokoju, Pierre Viotti. Jesteś pijany. Amerykanin nic złego nie zrobił. To półdiable, Jeannina, obsypała go kwiatem pomarańcz. Au temps de la fleur ils sont tous en folie!4

Pierre Viotti nie zwracał na nią uwagi. Szedł ślepo ku swemu przeznaczeniu. Rzucił się jak szalony na Amerykanina, człowieka łagodnego, choć surowo spoglądającego w obecnej chwili – lecz pięści napastnika uderzyły tylko powietrze. W następnej chwili leżał już w prochu na drodze i zapadał w nieświadomość. Roger pochylił się nad nim, słuchając ciężkiego, lecz regularnego oddechu, potem powrócił do samochodu... Postawa tłumu była niepewna. Niektóre młode kobiety tańczyły z radości, lecz starsi ludzie szeptali niespokojnie. Odłączyła się od nich jakaś postać i skradała się ku wsi. Przecież mężczyzna, leżący teraz na drodze był rentierem i ich burmistrzem, a ten, który go uderzył, był obcokrajowcem. Solidarna to gromada, ten francuski chłop.

– Wierz mi, powinieneś stąd zniknąć teraz – zauważył Erskine, spoglądając wkoło. – Szkoda tylko, że nie mogłeś popraktykować na nim swej sztuki bokserskiej z Oxfordu i Harvardu.

– Nie było na to czasu – odrzekł Roger, puszczając w ruch motor. – Nawet go ostrzec nie mogłem. Rzucił się na mnie jak byk oszalały.

Maszyna ruszyła w tył, Roger zawrócił wóz na skręcie i skierował go z powrotem do swojej willi. Dziewczynka opanowała strach, a gdy Roger spojrzał na nią pytająco, ujrzał, że twarz jej jaśniała już w szczęśliwym uśmiechu, a delikatne, choć podrapane ręce wykonywały rytmiczne i radosne ruchy.

– Cóż ty zrobisz z tym nabytkiem – pytał przyjaciel.

– Bóg to wie... – odpowiedział Roger.

* * *

Madame Vinay, kucharka i gospodyni nie była zachwycona sytuacją.

– To zły człowiek, ten Viotti – oświadczyła – ale jest burmistrzem, ma wielkie posiadłości, sklep korzenny i kawiarnię. Wszystkie dziewczęta, jak i w ogóle każdy, są mu posłuszni. Jeśli monsieur go dotknął, to pójdzie za to do więzienia.

– Oh, la, la – zaśmiała się dziewczyna. – Nasz żandarm, Henri, to chuchro. A monsieur pokonał najpilniejszego człowieka ze wsi.

– Gdzie są twoi rodzice! – pytał Roger.

Potrząsnęła głową, a madame Vinay odpowiedziała:

– To nietutejsi. Matka jej była nauczycielką, a ojciec mistrzem w fabryce perfum w Grasse. Zmarli prawie równocześnie, a dziecko chowała babka u nas. Umarła także przed tygodniem i nie wiadomo, co się z tym dzieckiem stanie. Proboszcz zajął się nią, ale Monsieur5 le Maire postanowił ją wziąć do siebie i któż mu się sprzeciwi?

Dziewczynka wyciągnęła długie ramię i sięgnęła po jabłko, leżące na kredensie. Zaczęła je jeść a równocześnie mówiła:

– Nie będę pracować dla monsieur Viottiego. To zły człowiek. Wszystkie dzieci we wsi boją się go. Ja się boję także. Będę pracować tutaj, dla monsieur – dodała, uśmiechając się do Rogera.

– Ksiądz proboszcz jest właśnie w kuchni – wtrąciła madame Vinay. Na pewno poradzi, co zrobić. Myślę, że po tym, co zaszło, lepiej, aby mała stąd zniknęła.

– Oczywiście, że musimy się z nim naradzić, madame Vinay – przytaknął Roger. – Proszę go tu sprowadzić...

Gospodyni wprowadziła proboszcza. Był to starszy, okrągły człowiek o trochę zaniedbanej powierzchowności, ale sympatycznym wyrazie twarzy. Okazał się od razu właściwym doradcą.

– Monsieur – rzekł poważnie do Rogera – to, co pan uczynił, może wyjść na dobre temu dziecku. Wszyscy winni jesteśmy poważać pana burmistrza jako człowieka pracy i zamożnego obywatela, ale przyznać trzeba, że nie jest on odpowiednim opiekunem dla małej.

– To potwór! – oświadczyła dziewczyna, zatapiając znowu swe piękne zęby w miąższu jabłka.

– Chciałbym znaleźć dla niej jakieś przyzwoite zajęcie i dach nad głową – rzekł Roger Sloane – aż do chwili, kiedy na tyle podrośnie, aby mogła sama decydować o swej przyszłości. Wyłożę pieniądze potrzebne na jej wychowanie, a jeśli ksiądz proboszcz zechce mi pomóc w załatwieniu tej sprawy, przyczynię się również do sfinansowania jego dzieł dobroczynnych.

– Chciałabym zostać tutaj, u monsieur – prosiło dziecko. – Będę dla Pana pracować. Będę bardzo posłuszna.

Madame Vinay, która trzymała się na uboczu, kaszlnęła.

– We wsi mówią – odezwała się surowo – że nie słuchasz nikogo.

– No, tak, we wsi – zadrwiła dziewczynka. – Ale tutaj to co innego. Tutaj będę i pani słuchać, madame Vinay i będę słuchać monsieur.

– Co powie na to ksiądz proboszcz? – spytał Sloane.

Proboszcz zawahał się.

– Jeannine jest dziwnym dzieckiem, sądzę jednak, że ma i zalety – zawyrokował. – We wsi skarżą się rzeczywiście, że jest kłótliwa.

– Bo nie chcę, żeby mnie dotykali – wykrzyknęła. – Nie kłócę się, jeśli mi dają spokój.

Proboszcz podrapał się po brodzie.

– Monsieur mógłby spróbować przez kilka dni... – proponował.

Dziewczynka podskoczyła radośnie i zaczęła tańczyć wkoło pokoju. Patrzyli na nią zdumieni, a madame Vinay westchnęła, potrząsając głową. Proboszcz uśmiechał się tylko

– Mówią, że jej matka chciała kiedyś zostać tancerką – powiedział. – Nie jest zbyt grzeczna, ale wiem, że jest prawdomówna.

Stanęła przed Sloanem, chwyciła jego rękę i ucałowała ją.

– Będę panu posłuszna – obiecała. – Kwiaty będę zbierać szybciej, niż ktokolwiek inny. Będę również robić wszystko, co mi każe madame Vinay.

Roger Sloane odetchnął z ulgą. Sam się dziwił, dlaczego unikał spojrzenia w głębie tych pytających brązowych oczu.

– Tośmy zatem załatwili – rzekł zdecydowanym tonem. – Możemy zatem znowu wyruszyć do Nicei. Ty, Pips, i ja.

* * *

Wieczór w Nicei spędzili pogodnie i wesoło. Podczas gdy Erskine przebierał się w hotelu, Roger podziwiał zachód słońca z Promenade des Anglais. Potem poszli do kasyna i pili cocktaile. Po obiedzie spożytym w słynnej restauracji, grali w Palais de la Méditerranée, zjedli kolacje u Maxima, a potem nawet tańczyli. O trzeciej nad ranem Roger odprowadził przyjaciela do hotelu i udał się w drogę powrotną poprzez aksamitną ciemność. Ostatnie dziesięć kilometrów jechał wśród sadów i słyszał, jak z bocznych uliczek nadjeżdżały już wozy, na które ładowano kwiaty. Kilka razy zatrzymał wóz i słuchał śpiewu słowików. Wzruszeniem przejmował go nastrój tych chwil tuż przed świtem. Pierwszy promień światła ukazał się na niebie w chwili, gdy zajeżdżał przed willę. Samochód zamknął w garażu i wszedł do domu tylnymi schodami. Szedł lekko i z uśmiechem na ustach. Po nocy spędzonej w gwarnych salach, w atmosferze podniecenia i niepokoju, rozkoszował się ciszą i chłodem własnego domu... Wtem, gdy zbliżał się już do drzwi swego pokoju i wyciągnął rękę, aby nacisnąć klamkę, stanął jak wryty. Na starej prowansalskiej ławce, która wyglądała na część urządzenia kościelnego, siedziała Jeannine otulona w stary czerwony szlafrok, pożyczony prawdopodobnie od madame Vinay!...

Oczy jej zabłysnęły, tonąc w jego spojrzeniu; usta rozchylone... Dziwił się, że potrafi mówić tak surowo.

– Co tutaj robisz! – pytał.

– Nie robię nic złego – wyjąkała, trochę przestraszona jego tonem. – Je vous attendais.6

– Ale dlaczego?

Głos jej zadrżał.

– Monsieur Viotti...

– Cóż on?... – przerwał Roger z tłumionym niepokojem, lecz bardzo cicho.

– Mówił, że gdy będę służyła u niego, a on spędzi wieczór poza domem, muszę czekać, aż przyjdzie do domu. Mówił, że tak się zawsze robi na służbie. Czekałam więc na pana.

Tym razem spojrzał poważnie, bez wahania w jej oczy. Jaką ulgę sprawiły mu jej słowa! Nie mogła się domyślić, że kolana jego drżały.

– Zapomnij wszystko, co ten potwór powiedział ci kiedykolwiek – rzekł. – Idź natychmiast do swojego pokoju.

Powstała posłusznie, ale była przykro zdziwiona. Położył ręce na jej ramiona i pocałował ją lekko w oba policzki. Twarz jego musnął gorący oddech jej ust.

– Idź już – rozkazał.

Wszedł do swego pokoju, zamknął drzwi i słuchał jej oddalających się kroków. Gdy nastąpiła cisza, obrócił klucz w zamku i otworzył szeroko okna. Jaśniej było już a księżyc zbladł. Tylko jeden jeszcze słowik cicho śpiewał. Z ogrodów biły ciągle odurzające zapachy kwiecia pomarańczowego. Wspomniał słowa starej kobiety:

Au temps de la fleur ils sont tous en folie.

* * *

Kilka dni później obydwaj przyjaciele siedzieli przy lunchu na tarasie kasyna w Juan-les-Pins. Przed nimi roztaczała się plaża, na której roiło się od barwnych kostiumów kąpielowych.

– Cóż robi twoja mała protegowana? – spytał Erskine.

– Mało ją widziałem w ostatnich dniach – odrzekł Roger. – Według ostatniej relacji madame Vinay, dziewczynka była trochę niespokojna i nie chciała pracować na wolnym powietrzu, a jest projekt, aby ją umieścić w kwiaciarni w Nicei lub w Monte Carlo.

– Wiesz, Rogerze, nie zdziwiłbym się, gdyby z niej wyrosła urocza kobieta.

– Już dzisiaj jest ładna – skonstatował spokojnie Roger.

– No, ale myślę, że ona ma w sobie coś całkiem szczególnego – niebezpieczny urok... Napisz o niej powieść, a jeśli trafisz we właściwy ton, zdobędziesz sobie sławę.

– Nic mi się teraz nie klei – zabrzmiała w lekko podrażnionym tonie odpowiedź. – Słuchaj, Pips. Siedzę już tutaj całe sześć miesięcy i mam tego na razie dość. Zaproponuję ci coś! Pojadę z tobą do Anglii, zobaczę, jak włożysz lordowską perukę a głowę i zasiądziesz na swoim miejscu w Izbie Lordów. Ale tylko pod tym warunkiem, że potem będziesz mi towarzyszył do Stanów Zjednoczonych, gdzie mam pewne sprawy do załatwienia. W listopadzie czy grudniu możemy tutaj razem powrócić. Cóż ty na to?

– Doskonale – zawołał z ożywieniem Erskine. – Tylko, kiedy będziesz gotów do wyjazdu? Na mnie już czas najwyższy. Moi adwokaci dziwią się i niecierpliwią, że tak zwlekam z przejęciem tytułu i majątku.

– Możemy i jutro już wyruszyć – obiecał Roger.

– Pyszny z ciebie chłop. Powiedzmy, że nie jutro, ale pierwszego dnia, na który dostaniemy bilety na Train Bleu.

– Zgoda.

Posilali się dalej leniwie, lecz z apetytem. Kuchnia była doskonała, wino i obsługa bez zarzutu. Erskine był zadowolony. Od czasu do czasu spoglądał ciekawie na przyjaciela.

– Myślę, że masz rację, mówiąc, że za długo jesteś na jednym miejscu – odezwał się. – Nie wyglądasz najlepiej. Pogramy trochę w golfa w Szkocji, ale przyznam ci się, że najwięcej cieszę się na ten nasz wspólny następny sezon, jaki tutaj razem spędzimy.

Unieśli kieliszki i wypili za pomyślność następnego pobytu na Lazurowym Brzegu. Setki kilometrów na zachód, pięciu mężczyzn wraz z Pawłem Viottim, przedsiębiorczym bratem burmistrza miasteczka La Bastide, wznosiło w tej chwili taki sam toast.

* * *

Drogą wijącą się serpentynami wśród winnic i wonnych sadów na stokach Alpes Maritimes jechał powoli do Nicei rozklekotany autobus.

Między madame Vinay a proboszczem siedziała Jeannine i widocznie czuła się bardzo bezpieczna, skoro pozwoliła sobie na przedrzeźniający grymas, w chwili, gdy omnibus mijał posiadłość burmistrza Viottiego, który właśnie stał oparty o kamienne ogrodzenie. Madame Vinay skarciła ją surowo, mówiąc:

– Cóż to za chłopskie maniery. W mieście musisz o nich zapomnieć.

Jeannine nie odpowiedziała. W jej oczach i spokojnym uśmiechu było jednak coś więcej, co nie dopuszczało poufałości. Nowa opiekunka zaczynała sobie zdawać sprawę, że zadanie, jakiego podjęła się na życzenie Rogera, nie będzie tak łatwe. Gdy minęli zakręt, na którym rozpostarł się wspaniały widok na morze, Jeannine wychyliła się z okna i oczy jej pobiegły w dal. On tam odjechał – ten, który musi jeszcze cierpieć z jej powodu... tego sobie życzyła...

Za nimi i teraz już ponad nimi patrzył w stronę morza monsieur Pierre Viotti, a na ustach jego igrał uśmiech zadowolenia. W połowie drogi do Cherbourga na falach Atlantyku kołysał się wielki statek, który niósł do Europy jego słynnego brata i jego przyjaciół. Jakież wielkie plany przywożą oni ze sobą! Jak dziwne otrzymał polecenia od brata! Ale je wykona. Z czasem, z czasem może będzie równie bogaty jak Paweł...

Jeannine, mały diabełek! Próbują mu ją odebrać! Nie uda im się. Wiozą ją do Monte Carlo. Przecież on tam też będzie już niedługo. Grymas skrzywił jego wargi...

4Au temps de la fleur ils sont tous en folie! (fr.) – W czasie kwitnienia oni wszyscy są szaleni!

5le Maire (fr.) – burmistrz.

6Je vous attendais (fr.) – Czekałam na pana.