Mój Giovanni - James Baldwin - ebook + książka

Mój Giovanni ebook

James Baldwin

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powojenny Paryż. Szaroperłowe niebo, ciasne pokoje, gwarne kawiarnie i nocne bary, w których toczy się życie. W jednym z takich barów młody Amerykanin, David, pod nieobecność swojej narzeczonej, Helli, spotyka emanującego zmysłowością i osobliwym smutkiem Giovanniego. Targany sprzecznymi uczuciami – pożądaniem i wstydem, namiętnością i lękiem – bohater wchodzi w pełną ambiwalencji relację, która na zawsze zmieni życie tych trojga.

Wspaniała, intensywna proza, klasyka światowej literatury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 253

Oceny
4,3 (85 ocen)
39
31
13
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Ależ to jest kawał porządnej literatury.
11
calculadora

Nie oderwiesz się od lektury

Spotkałam się z opiniami, że ta książka jest niedzisiejsza, bo czasy są inne, od momentu, kiedy ona powstawała i osoby homoseksualne wychodzą z cienia i dokonują comingoutu. Nie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Ta historia jest delikatna, jak muśnięcie wiatru i przez to może wydawać się przestarzała: w świecie, gdzie wszystko jest na sprzedaż, wrażliwość to banał, a miłość to nie uczucie, a fizyczność. Historia miłosna nie jest podana na tacy, pewne emocje nie są do końca wypowiedziane, a rozterki bohaterów cechuje właśnie tkliwość i swego rodzaju liryczność. Konieczność ukrywania uczucia oraz brzemię podjęcia ostatecznych decyzji zdeterminuje życiu kilku osób i zmieni je na zawsze. Piękna powieść, miejscami nostalgiczna, miejscami bardzo intensywna, ale przede wszystkim przejmująco smutna.
00
madziaslucha

Dobrze spędzony czas

Poruszająca:)
00
devchloi

Dobrze spędzony czas

niesamowicie cieszę się, że w końcu doczekaliśmy się wznowienia
00
hajaqen

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna powieść
00

Popularność




Spis tre­ści

Roz­dział pierw­szy

Punkty orientacyjne

Co­ver

Pra­wa au­tor­skie

Roz­dział pierw­szy

Sto­ję w oknie du­że­go do­mu w po­łu­dnio­wej Fran­cji, a na dwo­rze za­pa­da noc, noc pro­wa­dzą­ca do naj­strasz­niej­sze­go po­ran­ka w mo­im ży­ciu. W dło­ni trzy­mam kie­li­szek, bu­tel­kę mam pod rę­ką. Przy­pa­tru­ję się swo­je­mu od­bi­ciu w po­ły­sku­ją­cej ciem­na­wo szy­bie: wy­so­ka, chu­da jak ty­ka po­stać z ja­śnie­ją­cy­mi blond wło­sa­mi. Po­spo­li­ta twarz, ni­czym nie­róż­nią­ca się od in­nych. Moi przod­ko­wie zdo­by­wa­li kon­ty­nent, prąc przez spo­wi­te śmier­cią rów­ni­ny aż po oce­an, któ­ry od­wra­cał się od Eu­ro­py ku jesz­cze ciem­niej­szej prze­szło­ści.

Ra­no pew­nie bę­dę pi­ja­ny, ale to ni­cze­go nie zmie­ni. Tak czy ina­czej po­ja­dę do Pa­ry­ża. Po­ciąg bę­dzie ten sam, lu­dzie pró­bu­ją­cy z god­no­ścią znieść nie­wy­go­dę twar­dych drew­nia­nych ła­wek trze­ciej kla­sy bę­dą ci sa­mi i ja też bę­dę ten sam. Po­je­dzie­my na pół­noc przez te sa­me zmie­nia­ją­ce się kra­jo­bra­zy, po­zo­sta­wia­jąc za so­bą ga­je oliw­ne, mo­rze i wspa­nia­łość bu­rzo­we­go po­łu­dnio­we­go nie­ba, w mgłę i deszcz Pa­ry­ża. Ktoś za­pro­po­nu­je mi ka­nap­kę, ktoś in­ny łyk wi­na, ktoś po­pro­si o ogień. Lu­dzie bę­dą się krę­cić po ko­ry­ta­rzu, wy­glą­dać z okien, za­glą­dać do nas. Na każ­dej sta­cyj­ce re­kru­ci w ob­szer­nych brą­zo­wych mun­du­rach i ko­lo­ro­wych czap­kach bę­dą od­su­wać drzwi prze­dzia­łu i py­tać: „Com­plet?”. Wszy­scy ski­nie­my gło­wa­mi, a kie­dy pój­dą da­lej, bę­dzie­my się uśmie­chać do sie­bie jak spi­skow­cy. Dwóch czy trzech z nich zo­sta­nie przy drzwiach na­sze­go prze­dzia­łu i bę­dzie po­krzy­ki­wać do sie­bie do­no­śny­mi, or­dy­nar­ny­mi gło­sa­mi, ćmiąc przy tym swo­je okrop­ne woj­sko­we pa­pie­ro­sy. Sie­dzą­ca na­prze­ciw­ko dziew­czy­na, po­de­ner­wo­wa­na obec­no­ścią re­kru­tów, bę­dzie się za­sta­na­wiać, dla­cze­go z nią nie flir­tu­ję. Wszyst­ko bę­dzie ta­kie sa­mo, tyl­ko ja bę­dę cich­szy.

Kra­jo­braz dzi­siej­sze­go wie­czo­ru też jest ja­kiś spo­koj­niej­szy, kra­jo­braz, ja­ki wid­nie­je za mo­im od­bi­ciem w szy­bie. Dom stoi na wznie­sie­niu na skra­ju ma­łe­go ku­ror­tu – chwi­lo­wo opu­sto­sza­łe­go, se­zon jesz­cze się nie roz­po­czął. Z okna moż­na do­strzec świa­tła mia­stecz­ka i usły­szeć szum mo­rza. Wraz z Hel­lą, mo­ją dziew­czy­ną, wy­na­ję­li­śmy ten dom kil­ka mie­się­cy te­mu w Pa­ry­żu na pod­sta­wie fo­to­gra­fii. To już ty­dzień, od­kąd ode­szła. Wła­śnie wra­ca do Ame­ry­ki na po­kła­dzie ja­kie­goś stat­ku.

Wi­dzę ją: bar­dzo ele­ganc­ka, pod­eks­cy­to­wa­na i pro­mien­na w za­la­nym świa­tłem lamp sa­lo­nie trans­atlan­ty­ku pi­je odro­bi­nę za szyb­ko, śmie­je się i ob­ser­wu­je męż­czyzn. Tak sa­mo by­ło wte­dy, gdy ją po­zna­łem w ba­rze przy Sa­int-Ger­ma­in-des-Prés. Pi­ła i ob­ser­wo­wa­ła, dla­te­go ją po­lu­bi­łem i po­my­śla­łem, że faj­nie by­ło­by się z nią za­ba­wić. Tak się to za­czę­ło i tyl­ko ty­le to dla mnie zna­czy­ło. Te­raz, już po wszyst­kim, wciąż nie mam pew­no­ści, czy kie­dy­kol­wiek zna­czy­ło to dla mnie coś wię­cej. Wąt­pię też, czy mia­ło więk­sze zna­cze­nie dla niej – przy­naj­mniej przed jej po­dró­żą do Hisz­pa­nii. Nie­wy­klu­czo­ne, że po­zo­sta­wio­na sa­ma so­bie i swo­im roz­my­śla­niom, za­da­wa­ła tam so­bie py­ta­nie, czy pi­cie i ob­ser­wo­wa­nie męż­czyzn jest wszyst­kim, cze­go ocze­ku­je od ży­cia. Lecz by­ło już za póź­no: zwią­za­łem się wte­dy z Gio­van­nim. Przed wy­jaz­dem do Hisz­pa­nii oświad­czy­łem się jej. Śmia­ła się i ja też się śmia­łem, ale jed­no­cze­śnie to w ja­kiś spo­sób nada­wa­ło mo­jej pro­po­zy­cji więk­szą wa­gę i nie re­zy­gno­wa­łem, aż stwier­dzi­ła, że mu­si na pe­wien czas wy­je­chać i prze­my­śleć spra­wę. W wie­czór przed jej wy­jaz­dem, wte­dy gdy wi­dzie­li­śmy się po raz ostat­ni, po­wie­dzia­łem jej, za­ję­tej pa­ko­wa­niem wa­liz­ki, że ją ko­cham. Chcia­łem w to wie­rzyć, lecz czy tak by­ło na­praw­dę? Nie­wąt­pli­wie mia­łem na my­śli na­sze wspól­ne no­ce, tę oso­bli­wą nie­win­ność i za­ufa­nie, wszyst­ko, co już ni­g­dy wię­cej nie po­wró­ci, a co czy­ni­ło te no­ce tak wspa­nia­ły­mi, tak od­ręb­ny­mi od te­go, co by­ło, jest i bę­dzie, wresz­cie – tak nie­zwią­za­ny­mi z mo­im ży­ciem, bo po­za me­cha­nicz­ną od­po­wie­dzial­no­ścią nie mu­sia­łem się o nic wię­cej trosz­czyć. A by­ły to no­ce pod ob­cym nie­bem – żad­nych cie­kaw­skich spoj­rzeń, żad­nych sank­cji. I to wła­śnie sta­ło się na­szą zgu­bą, bo nie ma nic gor­sze­go do znie­sie­nia niż wol­ność, je­śli się ją już osią­gnie. Być mo­że dla­te­go chcia­łem się oże­nić z Hel­lą, że szu­ka­łem punk­tu za­cze­pie­nia, ja­kiejś przy­sta­ni. Za­pew­ne dla­te­go też i ona zde­cy­do­wa­ła w Hisz­pa­nii, że za mnie wyj­dzie. Nie­ste­ty lu­dzie nie mo­gą wy­bie­rać so­bie por­tów, ko­chan­ków i przy­ja­ciół, tak jak nie przy­słu­gu­je im pra­wo wy­bo­ru wła­snych ro­dzi­ców. Przy­no­si i za­bie­ra ich ży­cie, a naj­więk­sza trud­ność po­le­ga na tym, by umieć to ży­cie za­ak­cep­to­wać.

Kie­dy tak za­pew­nia­łem Hel­lę, że ją ko­cham, my­śla­łem o dniach, w któ­rych jesz­cze nie przy­da­rzy­ło mi się nic strasz­ne­go, nie­od­wra­cal­ne­go – w któ­rych ro­mans nie był ni­czym wię­cej niż ro­man­sem. Bez wzglę­du na to, w ilu łóż­kach jesz­cze się znaj­dę, aż po ło­że śmier­ci – po dzi­siej­szej no­cy, po po­ran­ku, któ­ry na­dej­dzie, skoń­czą się dla mnie bez­pow­rot­nie te chło­pię­ce, pi­kant­ne przy­go­dy, któ­re, je­śli się do­brze za­sta­no­wić, są tyl­ko wyż­szą czy mo­że na­wet bar­dziej pre­ten­sjo­nal­ną for­mą ma­stur­ba­cji. Lu­dzie są zbyt róż­no­rod­ni, by trak­to­wać ich tak lek­ko. Tak­że i ja mam zbyt wie­le twa­rzy, by mi ufać. Ina­czej nie sie­dział­bym te­raz sam w tym do­mu, Hel­la nie znaj­do­wa­ła­by się na otwar­tym mo­rzu, a Gio­van­ni nie mu­siał­by zo­stać przed świ­tem zgi­lo­ty­no­wa­ny.

Choć to i tak ni­cze­go nie zmie­ni, ża­łu­ję przy­naj­mniej jed­ne­go spo­śród wie­lu kłamstw, któ­re wy­po­wia­da­łem, prze­ży­wa­łem i w któ­re wie­rzy­łem. Mam tu na my­śli kłam­stwo, któ­re po­wie­dzia­łem Gio­van­nie­mu i któ­re­mu on nie dał wia­ry: że ni­g­dy przed­tem nie spa­łem z chło­pa­kiem. Spa­łem. I przy­sią­głem so­bie wte­dy ni­g­dy wię­cej te­go nie ro­bić. W wy­obra­że­niu, ja­kie po­ja­wia mi się te­raz przed ocza­mi, jest coś fan­ta­stycz­ne­go: ucie­kam hen przed sie­bie, przez oce­an, by po­now­nie zna­leźć się na wła­snym po­dwór­ku oko w oko z bul­do­giem – ty­le tyl­ko że z cza­sem po­dwór­ko zma­la­ło, a bul­dog stał się więk­szy.

Daw­no nie my­śla­łem o tym chłop­cu, imie­niem Jo­ey, ale dziś przy­po­mi­nam go so­bie wy­raź­nie. To hi­sto­ria sprzed kil­ku lat, by­łem wte­dy na­sto­lat­kiem, a Jo­ey chy­ba mo­im ró­wie­śni­kiem, rok wię­cej czy mniej nie gra ro­li. Mi­ły chło­pak, ciem­no­wło­sy, ży­wy i wiecz­nie sko­ry do śmie­chu. Przez ja­kiś czas uwa­ża­łem go za swo­je­go naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la. Fakt, że ta­ki czło­wiek mógł kie­dyś być mo­im naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, stał się dla mnie póź­niej do­wo­dem wła­snej okrop­nej ska­zy. Za­po­mnia­łem więc o nim. Dziś wie­czo­rem wi­dzę go jed­nak do­kład­nie.

By­ły wa­ka­cje. Je­go ro­dzi­ce wy­je­cha­li gdzieś na week­end, a ja mia­łem spę­dzić ten czas z Jo­ey­em w ich do­mu na Bro­okly­nie, nie­da­le­ko Co­ney Is­land. Też wte­dy miesz­ka­łem na Bro­okly­nie, ale w lep­szej oko­li­cy. Wy­da­je mi się, że le­że­li­śmy z Jo­ey­em na pla­ży, pły­wa­li­śmy tro­chę, pa­trzy­li­śmy na pół­na­gie dziew­czy­ny, a kie­dy prze­cho­dzi­ły obok nas, gwiz­da­li­śmy i śmia­li­śmy się gło­śno. Je­stem pe­wien, że gdy­by któ­raś z nich za­re­ago­wa­ła na ten gwizd, to ca­ły oce­an nie po­mie­ścił­by na­sze­go prze­ra­że­nia i wsty­du. Ale dziew­czy­ny jak­by to wy­czu­wa­ły – być mo­że po spo­so­bie gwiz­da­nia – i nie zwra­ca­ły na nas uwa­gi. Gdy słoń­ce za­czę­ło za­cho­dzić, wło­ży­li­śmy ubra­nia na wil­got­ne ką­pie­lów­ki i po­szli­śmy na­brzeż­nym dep­ta­kiem w kie­run­ku do­mu.

Praw­do­po­dob­nie za­czę­ło się to pod prysz­ni­cem. Kie­dy wy­głu­pia­li­śmy się w tym ma­łym, wy­peł­nio­nym pa­rą po­miesz­cze­niu i okła­da­li­śmy się mo­kry­mi ręcz­ni­ka­mi, ogar­nę­ło mnie ja­kieś do­tych­czas nie­zna­ne uczu­cie, któ­re w ta­jem­ni­czy, bez­za­sad­ny spo­sób do­ty­czy­ło Jo­eya. Pa­mię­tam jesz­cze, z ja­ką nie­chę­cią za­czą­łem po­now­nie się ubie­rać – przy­pi­sy­wa­łem to wte­dy pa­nu­ją­ce­mu upa­ło­wi. Ubra­li­śmy się jed­nak, zje­dli­śmy coś zim­ne­go z lo­dów­ki i wy­pi­li­śmy spo­ro pi­wa. Na­stęp­nie wy­szli­śmy z do­mu, za­pew­ne do ki­na, bo nie przy­cho­dzi mi na myśl ża­den in­ny sen­sow­ny po­wód. Pa­mię­tam do­brze, jak wę­dro­wa­li­śmy ciem­ny­mi, skwar­ny­mi uli­ca­mi Bro­okly­nu, a bu­cha­ją­cy z bru­ku żar od­bi­jał się od mu­rów ka­mie­nic z si­łą mo­gą­cą zwa­lić czło­wie­ka z nóg, pod­czas gdy roz­cheł­sta­ni do­ro­śli, ro­dem chy­ba z ca­łe­go świa­ta, ha­ła­śli­wie roz­pra­wia­li na schod­kach przed wej­ścia­mi, a ich dzie­ci ba­wi­ły się na chod­ni­kach, w rynsz­to­kach czy na scho­dach prze­ciw­po­ża­ro­wych. Po­ło­ży­łem rę­kę na ra­mie­niu Jo­eya i by­łem dum­ny z te­go, że gło­wą się­ga mi tyl­ko do ucha. Spa­ce­ro­wa­li­śmy so­bie, a Jo­ey opo­wia­dał świń­skie dow­ci­py, z któ­rych się za­śmie­wa­li­śmy. Cie­ka­we, że po raz pierw­szy po tak dłu­gim cza­sie my­ślę o tym, jak do­sko­na­le się te­go wie­czo­ru czu­łem, jak bar­dzo wte­dy lu­bi­łem Jo­eya.

Kie­dy wra­ca­li­śmy, uli­ce już uci­chły. My tak­że za­cho­wy­wa­li­śmy się ci­cho. W miesz­ka­niu nie ha­ła­so­wa­li­śmy, zmę­cze­ni ro­ze­bra­li­śmy się w po­ko­ju Jo­eya i za­raz po­szli­śmy spać. Za­sną­łem – przy­pusz­czal­nie na dłuż­szą chwi­lę. A gdy się prze­bu­dzi­łem, Jo­ey z dzi­ką skru­pu­lat­no­ścią oglą­dał po­dusz­kę przy za­pa­lo­nym świe­tle.

– Co się sta­ło?

– Chy­ba ugry­zła mnie plu­skwa.

– Ty gnoj­ku, ma­cie tu plu­skwy?

– Chy­ba jed­na mnie ugry­zła.

– A ugry­zła cię już kie­dyś ja­kaś?

– Nie.

– No to śpij. Pew­nie ci się przy­śni­ło.

Pa­trzył na mnie z otwar­ty­mi usta­mi, a je­go ciem­ne oczy by­ły sze­ro­ko roz­war­te, jak gdy­by ku swo­je­mu naj­więk­sze­mu zdu­mie­niu od­krył wła­śnie, że je­stem eks­per­tem od plu­skiew. Ro­ze­śmia­łem się i chwy­ci­łem go za gło­wę, jak to czy­ni­łem Bóg je­den wie, ile ra­zy wcze­śniej, gdy si­ło­wa­li­śmy się dla żar­tów czy na se­rio. Tym ra­zem jed­nak, kie­dy go do­tkną­łem, coś się sta­ło ze mną i z nim, co spo­wo­do­wa­ło, że ten do­tyk róż­nił się od wszyst­kich zna­nych nam do­tych­czas. Nie pró­bo­wał się bro­nić, tyl­ko le­żał tam, do­kąd go po­cią­gną­łem – na mo­ich pier­siach. Uświa­do­mi­łem so­bie, że ser­ce bi­je mi moc­no, a Jo­ey drży. W po­ko­ju by­ło bar­dzo ja­sno i go­rą­co. Pró­bo­wa­łem się po­ru­szyć, po­wie­dzieć ja­kiś żart, ale Jo­ey mruk­nął coś nie­zro­zu­mia­le, więc na­chy­li­łem się, że­by usły­szeć, co mó­wi. W tym sa­mym mo­men­cie Jo­ey uniósł gło­wę i po­ca­ło­wa­li­śmy się, cał­kiem przy­pad­kiem. Po raz pierw­szy w ży­ciu tak na­praw­dę czu­łem cia­ło in­nej oso­by, jej za­pach. Trzy­ma­li­śmy się w ra­mio­nach. Wy­da­wa­ło mi się, że obej­mu­ję ja­kie­goś rzad­kie­go, śmier­tel­nie zmę­czo­ne­go pta­ka, któ­re­go ja­kimś cu­dem zna­la­złem. By­łem prze­ra­żo­ny, on chy­ba tak­że, obaj przy­mknę­li­śmy oczy. Bo­le­sna wy­ra­zi­stość, z ja­ką to so­bie przy­po­mi­nam, jest dziś do­wo­dem, że ni­g­dy te­go nie za­po­mnia­łem. Na­wet te­raz czu­ję cząst­kę te­go nie­sa­mo­wi­te­go pod­nie­ce­nia, któ­re mnie wte­dy opa­no­wa­ło z ta­ką mo­cą: ogrom­ny żar pra­gnie­nia, drże­nie, bo­le­sna czu­łość. My­śla­łem, że ser­ce mi pęk­nie. Z tych mę­czar­ni, zu­peł­nie nie do znie­sie­nia, zro­dzi­ła się jed­nak roz­kosz, tam­tej no­cy ob­da­ro­wy­wa­li­śmy się roz­ko­szą. Zda­wa­ło mi się, że nie star­czy ca­łe­go ży­cia, by ko­chać Jo­eya.

Lecz ży­cie to oka­za­ło się krót­kie, ogra­ni­czo­ne trwa­niem no­cy. Skoń­czy­ło się już na­stęp­ne­go ran­ka. Kie­dy się obu­dzi­łem, Jo­ey na­dal spał twar­do, na bo­ku jak nie­mow­lę, zwró­co­ny do mnie. Wy­glą­dał jak dzie­ciak z na wpół otwar­ty­mi usta­mi i za­ró­żo­wio­ny­mi po­licz­ka­mi. Je­go krę­co­ne wło­sy ciem­nia­ły na po­dusz­ce i czę­ścio­wo za­kry­wa­ły spo­co­ne wy­pu­kłe czo­ło; dłu­gie rzę­sy lśni­ły lek­ko w let­nim słoń­cu. Obaj by­li­śmy nadzy, prze­ście­ra­dło, któ­re słu­ży­ło nam za przy­kry­cie, le­ża­ło zmię­te w no­gach. Cia­ło Jo­eya, bru­nat­ne i spo­co­ne, wy­da­ło mi się naj­pięk­niej­szym zja­wi­skiem, ja­kie kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem. Wy­cią­gną­łem już rę­kę, aby go zbu­dzić, ale coś mnie po­wstrzy­ma­ło. Być mo­że za­wa­ha­łem się, dla­te­go że le­żąc ko­ło mnie, wy­glą­dał tak nie­win­nie, tak uf­nie, a mo­że dla­te­go że był ode mnie spo­ro drob­niej­szy. Wła­sne cia­ło wy­da­ło mi się w tym mo­men­cie obrzy­dli­we i nie­zdar­ne, a ro­dzą­ce się po­żą­da­nie – ja­kieś po­twor­ne. Przede wszyst­kim jed­nak po­wstrzy­my­wał mnie strach. Jak bły­ska­wi­ca prze­mknę­ło mi przez myśl, że Joey to chłopiec! Do­strze­głem na­gle si­łę drze­mią­cą w je­go udach, ra­mio­nach, luź­no zwi­nię­tych dło­niach. Ta si­ła, ta obiet­ni­ca, ta­jem­ni­ca je­go cia­ła, na­pa­wa­ły mnie lę­kiem. Je­go cia­ło wy­da­ło mi się na­raz jak­by ciem­nym otwo­rem pie­cza­ry, w któ­rej bę­dę tor­tu­ro­wa­ny aż do obłę­du, aż do utra­ty mę­sko­ści. A mi­mo to pra­gną­łem po­siąść tę ta­jem­ni­cę, po­czuć si­łę, do­świad­czyć speł­nie­nia obiet­ni­cy. Ob­lał mnie zim­ny pot. Za­wsty­dzi­łem się. Sa­mo łóż­ko w swym słod­kim ba­ła­ga­nie tchnę­ło ze­psu­ciem. Co po­wie mat­ka Jo­eya, kie­dy zo­ba­czy prze­ście­ra­dło? Po­my­śla­łem też o mo­im oj­cu, któ­ry po­za mną nie ma ni­ko­go na świe­cie, gdyż mat­ka zmar­ła, kie­dy by­łem jesz­cze ma­ły. Znów po­ja­wi­ła się w mo­jej wy­obraź­ni pie­cza­ra, ciem­na, peł­na plo­tek i po­dej­rzeń, brud­nych słów i na wpół za­sły­sza­nych, za­po­mnia­nych i nie­do­kład­nie zro­zu­mia­nych opo­wie­ści. W tej gro­cie znaj­du­je się mo­ja przy­szłość, po­my­śla­łem i po­now­nie za­drża­łem ze stra­chu. Chcia­ło mi się pła­kać, pła­kać ze wsty­du i gro­zy, pła­kać z bez­sil­no­ści, gdyż nie poj­mo­wa­łem, jak coś ta­kie­go mo­gło mi się przy­da­rzyć i jak coś ta­kie­go mo­gło wy­da­rzyć się we mnie. Pod­ją­łem de­cy­zję. Wsta­łem z łóż­ka, wzią­łem zim­ny prysz­nic i ubra­łem się. Przy­go­to­wy­wa­łem aku­rat śnia­da­nie, gdy Jo­ey się prze­bu­dził.

Nie po­wia­do­mi­łem go o swo­jej de­cy­zji – to po­zba­wi­ło­by mnie si­ły wo­li. Za­miast usiąść ra­zem z nim do sto­łu, wy­pi­łem tyl­ko fi­li­żan­kę ka­wy i rzu­ciw­szy ja­kiś pre­tekst, wy­sze­dłem. Mo­ja wy­mów­ka nie mo­gła oczy­wi­ście oszu­kać Jo­eya, ale nie pro­te­sto­wał ani nie na­le­gał. Naj­wi­docz­niej nie zda­wał so­bie spra­wy, że wy­star­czy­ło­by jed­no je­go sło­wo, abym zmie­nił po­sta­no­wie­nie. Tam­te­go la­ta, choć wi­dy­wa­łem go pra­wie co­dzien­nie, nie od­wie­dzi­łem go wię­cej. On tak­że nie po­ja­wił się u mnie. Gdy­by przy­szedł, spra­wił­by mi sza­lo­ną ra­dość, lecz spo­sób, w ja­ki się po­że­gna­li­śmy, wy­wo­łał po­czu­cie ża­lu, z któ­re­go ża­den z nas nie po­tra­fił się wy­do­być. Spo­tkaw­szy go raz przy­pad­kiem na uli­cy pod ko­niec la­ta, opo­wie­dzia­łem dłu­gą i zmy­ślo­ną hi­sto­ryj­kę o dziew­czy­nie, z któ­rą te­raz cho­dzę, a kie­dy roz­po­czął się no­wy rok szkol­ny, przy­łą­czy­łem się do pacz­ki star­szych or­dy­nar­nych chło­pa­ków i za­cho­wy­wa­łem po cham­sku w sto­sun­ku do Jo­eya. Im bar­dziej był tym przy­gnę­bio­ny, tym bar­dziej mu do­ku­cza­łem. Pew­ne­go dnia wy­pro­wa­dził się, opu­ścił szko­łę i dziel­ni­cę, i już ni­g­dy wię­cej go nie uj­rza­łem.

Tam­te­go la­ta za­czą­łem czuć się sa­mot­ny i wła­śnie tam­te­go la­ta pod­ją­łem uciecz­kę, któ­ra do­pro­wa­dzi­ła mnie do te­go co­raz bar­dziej ciem­nie­ją­ce­go okna.

Ty­tuł ory­gi­nal­ny: Gio­van­ni’s Ro­om

Re­dak­cja: Mi­łosz Bie­drzyc­ki, Ma­ciej Olek­sy

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Ślu­sar­czyk

Ko­rek­ta: Alek­san­dra Mar­czuk

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MO­BI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

Zdję­cie na ob­wo­lu­cie: Hen­ri Car­tier-Bres­son (Ma­gnum Pho­tos)

Co­py­ri­ght © 1956 by Ja­mes Bal­dwin. Co­py­ri­ght re­ne­wed.

All ri­ghts re­se­rved in­c­lu­ding the ri­ght of re­pro­duc­tion in who­le or part in any form. This edi­tion pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with the Ja­mes Bal­dwin Es­ta­te.

Co­py­ri­ght for the trans­la­tion and text © by An­drzej Se­le­ro­wicz, 2024

Co­py­ri­ght for the after­word © by Bła­żej War­koc­ki, 2024

194. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

ISBN 978-83-68059-04-5

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1, 31-126 Kra­ków

ka­rak­ter.pl

Za­pra­sza­my in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi. Do­dat­ko­we in­for­ma­cje pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317.