Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedna z najgłośniejszych eseistycznych książek Jamesa Baldwina, łącząca osobiste świadectwo z przenikliwą analizą społeczną. Autor pisze o tym, jak uciekając przed biedą w Harlemie, szukał schronienia w Kościele i na trzy lata został duchownym. Opowiada o swoim rozczarowaniu chrześcijaństwem. Analizuje popularność ruchu Naród Islamu wśród czarnej społeczności. Przede wszystkim jednak kreśli własną wizję przyszłości kraju, który musi zerwać z przemocą i dominacją białej rasy, bo jeśli tego nie zrobi, będzie skazany na zagładę.
O znaczeniu tej książki i jej wpływie na literaturę oraz debatę publiczną w Ameryce pisze w posłowiu Katarzyna Jakubiak.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 128
Tego samego lata, kiedy obchodziłem czternaste urodziny, przeżyłem długotrwały kryzys religijny. Słowa „religijny” używam w powszechnym i narzucanym nam znaczeniu, i mam na myśli to, że wtedy właśnie odkryłem Boga, Jego świętych i aniołów, a także Jego piekło ogniste. A jako że przyszedłem na świat pośród narodu chrześcijańskiego, uznawałem to bóstwo za jedyne. Zakładałem, że istnieje wyłącznie w obrębie murów kościoła (w rzeczy samej, naszegokościoła), i zakładałem też, że Bóg i bezpieczeństwo to jedno i to samo. Słowo „bezpieczeństwo” przybliża nas do prawdziwego znaczenia słowa „religijny”, jakie wiążemy z nim na co dzień. I tak, by ująć to inaczej, bardziej precyzyjnie, zacząłem w moim czternastym roku na ziemi po raz pierwszy w życiu odczuwać strach – strach przed złem we mnie i strach przed złem na zewnątrz. Tamtego lata oglądałem wokół siebie w Harlemie to samo, na co patrzyłem od zawsze; pod tym względem nic się nie zmieniło. Teraz jednak, bez ostrzeżenia, dziwki, alfonsi i zbiry z Alei stali się zagrożeniem dla mnie samego. Wcześniej nigdy mi nie zaświtało, że mógłbym zostać jednym z nich, natomiast teraz rozumiałem już, że stworzyły nas te same okoliczności. Wielu z moich towarzyszy wyraźnie zmierzało w kierunku Alei, a mój ojciec twierdził, że i ja tam zmierzam. Koledzy zaczęli pić i palić, a także rozpoczęli – przechodząc od zapału do desperacji – przygodę z seksem. Dziewczyny niewiele starsze ode mnie, śpiewające w chórze i nauczające w szkółce niedzielnej, dzieci świętych rodziców, przechodziły na moich oczach niewiarygodne przeobrażenie, którego najbardziej oszałamiającym aspektem nie były ich pączkujące piersi czy nabierające krągłości siedzenia, ale coś, czego należało szukać głębiej i co trudniej było uchwycić – w ich oczach, ich cieple, zapachu i w modulacji głosu. Podobnie jak ci nieznajomi z Alei stawały się w okamgnieniu niewypowiedzianie inne i fantastycznie obecne. Z racji tego, jak mnie wychowano, spowodowane tym wszystkim gwałtowne uczucie dyskomfortu oraz fakt, że nie miałem pojęcia, czego powinienem się spodziewać po swoim głosie, umyśle czy ciele, sprawiły, że uważałem się za najbardziej zepsutego człowieka pod słońcem. Mojej sytuacji nie poprawiała i ta okoliczność, że owe święte dziewczęta najwyraźniej gustowały w moich trwożnych chwilach słabości, naszych ponurych, grzesznych, udręczonych wyrzutami sumienia eksperymentach, przejmujących chłodem i smętnych jak rosyjskie stepy, a zarazem dalece gorętszych niż wszystkie paleniska piekła razem wzięte.
Istniało jednak coś sięgającego jeszcze głębiej niż te zmiany i trudniejszego do zdefiniowania, co napawało mnie grozą. Dotyczyło zarówno chłopców, jak i dziewcząt, choć z jakiegoś powodu wyraźniej uwidaczniało się to w chłopcach. Jeśli chodzi o dziewczęta, można było zaobserwować, jak zmieniają się w matrony, nim jeszcze stały się kobietami. Zaczynały przejawiać osobliwą i, prawdę rzekłszy, dość przerażającą determinację. Trudno powiedzieć dokładnie, w jaki sposób się ona wyrażała – coś nieustępliwego w ułożeniu warg, coś przewidującego w spojrzeniu (co takiego widziały?), jakaś nowa i druzgocąca zawziętość w sposobie chodzenia, coś nieznoszącego sprzeciwu w głosie. Nie droczyły się już z nami, chłopcami; napominały nas surowo: „Ty lepiej myśl o swojej duszy!”. Dziewczęta bowiem także dostrzegały świadectwo Alei, znały cenę, jaką przyjdzie im zapłacić za jeden fałszywy krok, wiedziały, że muszą znaleźć ochronę i że jedyną dostępną ochroną jesteśmy dla nich my. Rozumiały, że muszą grać rolę przynęt Pana Boga, które przywiodą dusze chłopców do Jezusa i zwiążą ciała chłopców w małżeństwie. Był to bowiem dla nas czas, kiedy zaczynaliśmy płonąć, a „lepiej jest”, powiada święty Paweł (który gdzie indziej, z nad wyraz oszałamiającą celnością, nazywa siebie „nieszczęsnym człowiekiem”), „żyć w małżeństwie, niż płonąć”. W chłopcach z kolei zaczynałem wyczuwać dziwną rozpacz, która miała w sobie coś z przyczajenia i skołowania, jakby właśnie godzili się z nadejściem długiej, trudnej zimy życia. Nie wiedziałem wówczas, z czym mam do czynienia; tłumaczyłem sobie, że odpuszczają. Tak jak dziewczynom przeznaczone było przybrać na wadze tyle, co ich matki, tak chłopcy – to nie ulegało wątpliwości – nie zajdą dalej niż ich ojcowie. Szkoła tym samym zaczynała się jawić jako dziecięca zabawa, w której nie sposób cokolwiek wygrać, w związku z czym chłopcy przestawali do niej uczęszczać i szli do pracy. Ojciec chciał, bym zrobił to samo. Odmówiłem, mimo że i ja nie żywiłem już złudzeń co do korzyści, jakie miałoby mi przynieść wykształcenie; zdążyłem już spotkać wystarczająco wielu absolwentów studiów utrzymujących się z dorywczych zajęć. Moi znajomi udawali się teraz „na miasto”, gdzie życie upływało im na, jak sami to określali, „walce z panem”. Coraz mniej dbali o to, jak wyglądają, jak się ubierają, co robią; wkrótce można się było na nich natknąć, jak w grupkach, po dwóch, trzech, czterech, okupują jakąś sień zebrani wokół dzbana wina czy flaszki whisky, rozmawiają, klnąc, kłócąc się, czasem szlochając – zagubieni i niezdolni powiedzieć, co ich prześladuje, chyba tylko tyle, że to „pan”: biały pan. I wyglądało na to, że nie ma w świecie takiej rzeczy, która by mogła przegnać tę chmurę zawisłą między nimi a słońcem, między nimi a miłością i życiem, i władzą nad własnym życiem, między nimi a czymkolwiek było to, czego pragnęli. Nie trzeba było szczególnej bystrości, żeby zdać sobie sprawę z tego, jak niewiele można zrobić dla poprawy własnej sytuacji; nie trzeba było się odznaczać nadnaturalną wrażliwością, by przez nieustanne upokorzenia doznawane ze strony znajdujących przyjemność w ich zadawaniu oraz niebezpieczeństwa napotykane każdego roboczego dnia, od świtu do zmierzchu, dotrzeć do kresu wytrzymałości. Upokorzenia nie ograniczały się bynajmniej do dni roboczych czy robotników. Miałem trzynaście lat i przechodziłem na drugą stronę Piątej Alei w drodze do biblioteki przy Czterdziestej Drugiej Ulicy, kiedy glina mijany na środku arterii wycedził: „Siedzielibyście, czarnuchy, na Górnym[2], tam, gdzie wasze miejsce!”. Kiedy miałem lat dziesięć i na pewno nie wyglądałem na starszego, dwóch policjantów postanowiło zabawić się moim kosztem, obszukując mnie, snując drwiące (i przerażające) domysły co do moich przodków i rzekomej jurności, a jakby tego jeszcze było mało, zostawili mnie po wszystkim rozłożonego na łopatki na jednym z pustych podwórek Harlemu. Tuż przed drugą wojną światową, a potem w jej trakcie wielu moich znajomych salwowało się ucieczką do wojska, które zmieniło ich wszystkich, rzadko którego na lepsze, wielu przynosząc ruinę i wielu przynosząc śmierć. Byli tacy, którzy uciekali do innych stanów i miast, to jest do innych gett. Niektórzy żyli z dnia na dzień o winie albo o whisky, albo o igle, i wciąż na nich jadą. Jeszcze inni, tak jak ja, uciekali do Kościoła.
Albowiem zapłatę za grzech napotykało się wszędzie, w każdym przejściu ochlapanym winem i obryzganym moczem, w każdym przeszywającym sygnale ambulansu, w każdej bliźnie na twarzach alfonsów i ich dziwek, w każdym bezbronnym, nowo narodzonym dziecku wydanym na pastwę niebezpieczeństwa, w każdej bójce na Alei z użyciem noży czy pistoletów, w każdej kronice wydarzeń przynoszącej katastrofalne wieści: czyjaś kuzynka, matka sześciorga, nagle oszalała, dzieci rozwiezione po ludziach; czyjaś niezniszczalna ciotka nagrodzona za lata ciężkiej pracy powolną śmiercią w męczarniach, w koszmarnej klitce; czyjś zdolny syn własnoręcznie katapultował się do wieczności; inny jął się rozbojów i skończył w więzieniu. Tamto lato pełne było złowrogich domysłów i odkryć, a te nie były jeszcze najgorszymi z nich. Po raz pierwszy na przykład przestępstwo nabrało dla mnie rzeczywistych konturów nie jako jedna z możliwości, a jako możliwość jedyna. Człowiek nie miał szans na zmianę swojego położenia poprzez pracę i odkładanie każdego grosza; do końca świata nie zaoszczędziłby tyle grosza, co więcej: sposób traktowania przez społeczeństwo nawet najzamożniejszych spośród Murzynów dowodził, że aby cieszyć się wolnością, człowiek potrzebuje czegoś więcej niż konta w banku. Potrzebuje konkretnego środka nacisku, sposobu na wzbudzenie strachu. Było absolutnie jasne, że policjanci będą cię okładać i wsadzać na dołek tak długo, jak długo nie spotkają ich z tego powodu żadne konsekwencje, oraz że wszyscy inni – gospodynie domowe, taksówkarze, windziarze, pomywacze, barmani, prawnicy, sędziowie, lekarze i sklepikarze – nigdy, za sprawą żadnego wielkodusznego ludzkiego uczucia, nie zrezygnują z możliwości, by twoim kosztem ulżyć swoim frustracjom i niechęciom. Sprawić, by ktoś z nich potraktował cię tak, jak przypuszczalnie sam chciałby być traktowany, nie mogły ani intelektualne wyrobienie, ani chrześcijańska miłość; jedynie obawa przed tym, że będziesz w stanie im odpłacić, mogła odnieść taki skutek albo przynajmniej wywołać jego pozór, co było (i jest) już czymś w zasadzie znośnym. Choć wygląda na to, że kwestia ta wzbudza wiele kontrowersji, to sam nie znam wielu Murzynów, którzy by łaknęli „akceptacji” ze strony białych, nie mówiąc o takich, którzy by łaknęli ich miłości; oni, czarni, życzą sobie po prostu nie być okładani co chwilę po głowach przez białych podczas naszej krótkiej bytności na tej planecie. Białym ludziom w tym kraju dosyć wysiłku przysporzy nauka, jak zaakceptować i miłować siebie samych i siebie nawzajem, a gdy już ją sobie przyswoją (nie nastąpi to jutro, a niewykluczone też, że nie nastąpi nigdy), kwestia murzyńska odejdzie w niebyt, nie będzie już bowiem nikomu potrzebna.
Ludziom znajdującym się w lepszej sytuacji niż nasza ówczesna, a także obecna w Harlemie nakreślone w powyższych zdaniach psychologia i ogląd ludzkiej natury bez wątpienia wydadzą się w najwyższym stopniu ponure i szokujące. Tyle że doświadczenie białego świata będące udziałem Murzyna nie może wzbudzić w nim szacunku dla standardów, którymi biały świat rzekomo się kieruje. Doświadczenie to nieodparcie dowodzi, że biali ludzie wcale podług tych standardów nie żyją. Murzyńscy słudzy od pokoleń wynoszą drobiazgi z domów białych, a ci z rozkoszą im na to przyzwalają, ponieważ uśmierza to ich ćmiące poczucie winy i ma świadczyć o wrodzonej wyższości białych ludzi. Nawet najbardziej ograniczony i służalczy Murzyn nie był w stanie oprzeć się wrażeniu dysproporcji między własną sytuacją a położeniem tych, dla których pracował; Murzyni niezaliczający się ani do ograniczonych, ani do służalczych nie czuli, by robili coś złego, gdy okradali białych. Mimo purytańsko-jankeskiej formuły stawiającej znak równości między cnotą i materialnym dobrobytem Murzyni mieli doskonałe przesłanki, by wątpić, że pieniądze zarabia i utrzymuje się przy sobie dzięki jakiemuś gorliwemu praktykowaniu chrześcijańskich cnót; z całą pewnością nie działo się tak w przypadku czarnych chrześcijan. W każdym razie białym ludziom, którzy obrabowali czarnych ludzi z ich wolności i z tej kradzieży czerpali zyski każdej godziny swego życia, brakowało moralnej podstawy, która by to uzasadniała. Mieli sędziów, ławy przysięgłych, strzelby, prawo – innymi słowy: władzę. Była to jednak władza zbrodnicza, która wzbudza strach, ale nie posłuch, i którą należy przechytrzyć na wszelkie dostępne sposoby. Te cnoty natomiast, o których biały świat prawił, choć sam się nimi nie kierował, były tylko jeszcze jednym sposobem trzymania Murzynów w jarzmie.
Okazało się więc tamtego lata, że bariery moralne, które w moim mniemaniu wznosiły się między mną a niebezpieczeństwami przestępczej ścieżki, są tak wątłe, że niemal nie istnieją. Na pewno nie potrafiłem znaleźć żadnego słusznego powodu, by nie zostać przestępcą, i bynajmniej nie moich biednych bogobojnych rodziców należałoby obwiniać o ten brak, lecz to oto społeczeństwo. Powziąłem nieubłaganą decyzję (w rzeczywistości bardziej nieubłaganą, niż wówczas sądziłem), że nigdy nie pogodzę się z gettem i prędzej zginę i pójdę do piekła, niż pozwolę jakiemukolwiek białemu na siebie splunąć, niż pogodzę się ze swoim „miejscem” wyznaczanym mi przez tę republikę. Nie zamierzałem dopuścić, by biali ludzie tego kraju mówili mi, kim jestem, i w ten sposób mnie ograniczali, by w ten sposób mnie załatwiali. A mimo to, rzecz jasna, równocześnie spluwano na mnie i określano mnie, i opisywano, i ograniczano, i można było mnie załatwić bez najmniejszego trudu. Każdy murzyński chłopak (a przynajmniej każdy dzielący ze mną moją ówczesną sytuację), który dociera do tego punktu, uświadamia sobie natychmiast, dogłębnie – albowiem pragnie żyć – że znalazł się w ogromnym niebezpieczeństwie i musi czym prędzej znaleźć „coś”, jakiś trik, który pozwoli mu się wydobyć, podążać własną drogą. I nie ma znaczenia, co to będzie za trik. Ta ostatnia konstatacja wywołała moje przerażenie, a także – ponieważ ukazywała mi, na jak wiele niebezpieczeństw otwierają się drzwi – poniekąd pchnęła mnie do Kościoła. I oto, równie paradoksalnie co niespodziewanie, moim trikiem okazała się właśnie kariera, jaką tam zrobiłem.
[2] Ang. uptown – czyli na przedmieściach, ale też tu: na Górnym Manhattanie, części wyspy na północ od Central Parku, w skład której wchodzi Harlem (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Tytuł oryginału: The Fire Next Time
Redakcja: Miłosz Biedrzycki, Katarzyna Jakubiak
Korekta: Agnieszka Stęplewska, Paulina Lenar
Projekt graficzny: Przemek Dębowski
Zdjęcie na obwolucie: Guy Le Querrec (Magnum Photos)
Copyright © 1962, 1963 by James Baldwin. Copyright renewed 1990, 1991 by Gloria Baldwin Karefa-Smart. All rights reserved including the right of reproduction in whole or part in any form. This edition published by arrangement with the James Baldwin Estate.
Copyright for the afterword by © Katarzyna Jakubiak 2024
Copyright for the translation by © Mikołaj Denderski 2024
Niniejszy przekład powstawał w trakcie rezydencji tłumacza w Petőfi Irodalmi Múzeum w Budapeszcie, finansowanej przez Międzynarodowy Fundusz Wyszehradzki.
192. publikacja wydawnictwa Karakter
ISBN 978-83-68059-00-7
Wydawnictwo Karakter
ul. Grabowskiego 13/1, 31-126 Kraków
karakter.pl
Zapraszamy instytucje, organizacje oraz biblioteki do składania zamówień hurtowych z atrakcyjnymi rabatami. Dodatkowe informacje pod adresem sprzedaz@karakter.pl oraz pod numerem telefonu 511 630 317.