Mozaika Parsifala - Robert Ludlum - ebook

Mozaika Parsifala ebook

Robert Ludlum

4,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

 

Robert Ludlum jest najpoczytniejszym autorem książek sensacyjnych na świecie. "Mozaika Parsifala" to jego najciekawsza powieść.

[opisk okładkowy]

 

Książka dostępna w zasobach:

Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1045

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginałuTHE PARSIFAL MOSAIC

Copyright © 1982 by Robert Ludlum

Projekt okładkiCopyright © 1990 by Jerzy T. Czaplicki

Redaktor merytorycznyTeresa Maciszewska

Skład i łamanieFototype

For the Polish editionCopyright © 1990 by Wydawnictwo GiG

Wydanie II

ISBN 83-85085-17-5

DRUK I OPRAWA

Zakłady Graficzne w Gdańskuul. Trzy Lipy 3 tel. 32-57-69

Dolores i Charlesowi Ryducha, najwspanialszym ze znanych mi osób, od wdzięcznego brata.

Na zdrowie!

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Zimne promienie księżyca padały z nocnego nieba, odbijając się od rozkołysanego morza, które wybuchało raz po raz i zastygało w powietrzu bryzgami bieli tam, gdzie pojedyncze fale rozbijały się o przybrzeżne skały. Odcinek plaży na Costa Brava, otoczony strzelistymi, kamiennymi ścianami stał się miejscem egzekucji. Musiało do tego dojść.

Widział ją teraz dokładnie. I słyszał poprzez szum morza i huk rozbryzgujących się fal. Biegła na oślep, krzycząc rozpaczliwie: „Pro boba živého! Proc! Co to děláš! Přestaň! Proč! Proč!”

Jej jasne włosy pochwycił księżycowy blask, a wycelowany w nią z odległości pięćdziesięciu jardów snop mocnego światła zaostrzył jeszcze kontury biegnącej sylwetki. Upadła i ciszę nocną rozerwało raptowne, brutalne staccato serii z broni maszynowej. Piasek i kępy trawy wokół niej wybuchały pod gradem kul. Jeszcze kilka sekund i będzie po wszystkim.

Taki będzie koniec jego miłości.

Stali wysoko na wzgórzu, którego rozciągał się widok na Wełtawę. Statki pruły wodę, zostawiając po sobie szerokie bruzdy. Kłęby dymu fabrycznych kominów snuły się po jasnym, popołudniowym niebie, przysłaniając dalekie góry. Michael patrzył przed siebie i zastanawiał się, czy wiatr nad Pragą przepędzi wreszcie siwe smugi i odsłoni na powrót górskie szczyty. Położył głowę na kolanach Jenny i rozprostował długie nogi, dotykając stopami wiklinowego koszyka, do którego włożyła kanapki i schłodzone białe wino. Siedziała na trawie, oparta plecami o gładką korę brzozowego pnia i gładziła go po włosach. Potem przesunęła palcami po jego twarzy, delikatnie obrysowująć usta i kości policzkowe.

— Michaił, kochanie, tak sobie pomyślałam, że twoje tweedowe marynarki, ciemne spodnie i nienaganna angielszczyzna, której nauczyłeś się w ekskluzywnym uniwersytecie, i tak nie ukryją Havliczka pod Havelockiem.

— Bo wcale nie mają go ukrywać. Ten strój to mój mundurek, a perfekcja językowa daje mi większe poczucie bezpieczeństwa.

Uśmiechnął się i pieszczotliwie musnął jej dłoń.

— A poza tym, uniwersytet był tak dawno.

— Tak wiele rzeczy było bardzo dawno, prawda? Tam, w dole, pod nami.

— Było, minęło.

— Ty też tam byłeś, mój kochany staruszku.

— To już historia. Najważniejsze, że przeżyłem.

— Wielu się to nie udało...

Jasnowłosa kobieta wijąc się w piachu i chwytając kępek trawy, próbowała wstać. Nagle, odskoczyła w bok i na kilka sekund umknęła snopowi światła. Rozpaczliwie przedzierała się w kierunku drogi nad plażą, pozostając momentami w ciemności. Czasami przysiadała, to znowu rzucała się przed siebie, tam gdzie mrok nocy i kępy bujnej zieleni mogły ją osłonić.

Nic już jej nie pomoże, pomyślał wysoki mężczyzna w czarnym swetrze, dobrze ukryty między dwoma drzewami, ponad drogą, ponad tym całym niewymownym okrucieństwem, które rozgrywało się na jego oczach. Już raz, wcale nie tak dawno, patrzył na nią z góry. Wtedy nie była przerażona: była wspaniała.

W ciemnym gabinecie odchylił powoli zasłonę i nie odrywając pleców od ściany, zwrócił twarz ku oknu. Widział, jak przechodzi przez jasno oświetlony dziedziniec, a miarowy stukot wysokich obcasów po bruku odbija się marszowym echem od kamiennych ścian budynków praskiej tajnej policji. Strażnicy — sztywne marionetki w mundurach skrojonych na sowiecką modłę — stali w zacienionych miejscach. Po chwili, jak na komendę, odwrócili głowy i odprowadzali łakomymi spojrzeniami postać zmierzającą dumnym krokiem ku żelaznej bramie. Myśli towarzyszące tym spojrzeniom były oczywiste: to nie byle sekretarka zostająca po godzinach, ale uprzywilejowana kurwa, która pod dyktando komisarza pracuje na kanapie do białego rana.

Inni, z innych zacienionych okien, też patrzyli. Wystarczyło wówczas jedno Zachwianie pewnego kroku, jedna sekunda wahania, a już podniesie się słuchawka i do bramy dotrze rozkaz patrzy mania. Należało, rzecz jasna, unikać kompromitacji, zwłaszcza gdy w grę wchodziło dobre imię komisarzy.

Na szczęście wszystko poszło gładko. Tylko pogratulować! Oby tak dalej. Udało się! Nagle poczuł ból w piersiach i wiedział, że to strach. Prawdziwy, ludzki, obezwładniający strach. Pamięć nie dawała mu spokoju — wspomnienia we wspomnieniach. Patrząc na nią, przypominał sobie miasto w gruzach, straszliwe odgłosy masowej egzekucji. Lidice. I to dziecko —jedno z wielu — przemykające pośród spopielonych, dymiących rumowisk z wiadomościami i materiałami wybuchowymi w kieszeniach. Jeden nierozważny krok, jedna chwila wahania... Historia.

Podeszła do bramy. Nie zareagowała na obleśne spojrzenie gorliwego strażnika. Była wspaniała. Tak, kochał ją!

*

Dotarła do pobocza drogi, czołgając się co sił w rękach i nogach, rozpaczliwie wczepiając palce w piach i ziemię. Skończyły się zbawienne kępy wysokiej trawy, zaraz znajdzie ją bezlitosne światło reflektora i to już będzie koniec.

Patrzył na nią, tłumiąc wzruszenie. Musiał... Taki już miał zawód. Wreszcie dowiedział się prawdy, a kawałek plaży na Costa Brava potwierdził jej winę, stał się dowodem jej zbrodni. Ta rozhisteryzowana kobieta była zabój czynią, agentką osławionej Wojennej Kontrrazwiedki, oddziału sowieckiego KGB, uprawiającego terroryzm na całym świecie. Taka była niepodważalna prawda. Teraz zobaczył ją na własne oczy. Rozmawiał o tym z Waszyngtonem, dzwoniąc z Madrytu. Rendez-vous zaplanowano na rozkaz Moskwy tej nocy, a oficer sztabowy WKR, Jenna Karas, miała na odosobnionej katalońskiej plaży Montebello, na północ od Blanes, przekazać odłamowi grupy Baader-Meinhof plan kolejnego zabójstwa. Taka była pierwsza prawda, prowadziła ona jednak nieuchronnie do drugiej prawdy, obowiązującej w jego zawodzie. Kto zdradzał żywych i spekulował śmiercią, sam musiał umrzeć! Wszystko jedno, kim był. Michael Havelock podjął decyzję i nic już nie mogło go powstrzymać. Sam zastawił ostatnią pułapkę na życie kobiety, tej, która uczyniła go najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Jego ukochana była morderczynią. Pozwolić jej żyć, to zgodzić się na śmierć kolejnych setek, a może tysięcy ludzi. Nie! Nigdy!

Jednego drobiazgu Moskwa nie wzięła pod uwagę, tego mianowicie, że w Langley złamano szyfry WKR. On sam nadał ostatnią wiadomość do łodzi zakotwiczonej pół mili od plaży na Costa Brava. „Potwierdzenie KGB. Oficer kontaktowy skompromitowany przez wywiad USA. Plany fałszywe. Zlikwidować ”. Szyfry były praktycznie nie do odczytania. Likwidacja gwarantowana.

Podniosła się jeszcze na moment. To się musiało tak skończyć! Kobieta, która zaraz umrze, była jego wielką miłością. A jeszcze nie tak dawno, przytuleni, przyrzekali sobie, że będą zawsze razem, szeptali o dzieciach, o błogim spokoju i cudownej jedności we dwoje. Wierzył w to święcie, teraz wszystko nagle diabli wzięli.

Leżeli w łóżku. Oparła głowę na jego piersi, jasne włosy opadały jej na twarz. Odgarnął na bok kosmyki, które zasłaniały jej oczy, i śmiejąc się, powiedział:

— Ukrywasz się.

— Cały czas to robimy. — Uśmiechnęła się gorzko. — Chyba że chcemy, żeby zobaczyli nas ci, którzy powinni nas widzieć. Nie robimy niczego, na co mamy ochotę. Wszystko musi być wyrachowane, Michaił, i zaplanowane. Żyjemy w ruchomym więzieniu.

— Nie tak długo... I przecież nie na zawsze.

— Jasne, dopóki nie postanowią, że już nas nie potrzebują, że na nic więcej się im nie zdamy. Myślisz, że wtedy pozwolą nam odejść? Czy raczej Znikniemy bez śladu?

— Waszyngton to nie Praga. Albo Moskwa. Wyjdziemy z tego naszego ruchomego więzienia, ja ze złotym zegarkiem, a ty z wręczonym podczas cichej ceremonii obywatelstwem.

— Jesteś pewien? Ja nie, bo dużo wiemy. Za dużo, być może.

— Chroni nas właśnie to, co wiemy. Zwłaszcza to, co ja wiem. Będą Zachodzić w głowę: czy gdzieś tego nie zapisał? Uważajcie na niego, strzeżcie go, nie dajcie zrobić mu krzywdy... Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, naprawdę. Wyjdziemy.

— Gdzie się ruszysz, wszędzie ochrona — powiedziała, gładząc go po brwiach. — Nigdy nie zapomnisz, prawda? Tamtych dni, tego koszmaru.

— Już zapomniałem. To tylko przeszłość.

— Co będziemy robić?

— Żyć. Kocham cię.

— Myślisz, że będziemy mieli dzieci? Wyglądali za nimi przez okno, jak idą do szkoły, tulili je, karcili. Chodzili razem na mecze hokeja.

— Nie hokeja. Koszykówki... albo siatkówki. Tak myślę, a dlaczego nie?

— A co ty będziesz robił, Michaił?

— Chyba zostanę nauczycielem w jakimś college’u. Mam parę szacownych dyplomów, które świadczą o moich kwalifikacjach. Będzie nam dobrze, wiem o tym. Liczę na to.

— A czego będziesz uczył?

Popatrzył na nią, dotknął jej twarzy, potem jego wzrok powędrował ku przybrudzonemu sufitowi w tanim pokoju hotelowym.

— Historii — powiedział.

Objął ją i mocno przytulił do siebie.

Snop reflektora przeszył mrok. Złapał ją, ptaka gorejącego, co próbował się wznieść, ale wpadł w potrzask światła, które stało się dlań ciemnością. Seria z automatu — ogień terrorystów wycelowany w terrorystkę. Wyprężyła ciało w łuk, kaskada jasnych włosów spłynęła jej po plecach, pierwsze kule utkwiły w podstawie kręgosłupa. Potem padły trzy pojedyncze strzały i to był już koniec. Pociski trafiły w tył szyi i czaszkę, odrzucając ciało w przód, na kupkę piachu. Wpijała się jeszcze palcami w ziemię, oszczędzając mu litościwie widoku twarzy zalanej krwią. Jeszcze jeden spazm i zastygła w bezruchu.

Jego miłość skonała — wszak pewna cząstka miłości to cząstka tego, czym żyli. Zrobił, co musiał zrobić, ona też. Każde z nich miało rację, każde popełniło błąd. Fatalny błąd. Zamknął oczy i poczuł pod powiekami nie chcianą wilgoć.

— A co ty będziesz robił, Michaił?

— Chyba zostanę nauczycielem w jakimś college’u...

— Czego będziesz uczył?

— Historii...

Wszystko to już było historią. Wspomnienia zdarzeń zbyt bolesnych, pamięć tamtych pierwszych dni. Już dłużej nie mogą być częścią mnie. Ona też nie, jeśli w ogóle kiedyś była, nawet w swojej grze pozorów. Ale ja dotrzymam słowa, nie wobec niej, ale wobec samego siebie. Koniec z tym. Zniknę, by pojawić się w innym, nowym życiu. Gdzieś pojadę, żeby uczyć, krzewić nauki daremności.

Usłyszał głosy i otworzył oczy. Zabójcy z grupy Baader-Meinhof podbiegli do rozciągniętego, martwego ciała potępionej kobiety, leżącej z palcami zaciśniętymi na grudkach ziemi, która stała się miejscem jej egzekucji. Czy była aż tak genialnym blagierem? Tak, bo przecież widział prawdę. Nawet w jej oczach widział prawdę.

Dwóch katów schyliło się, by chwycić trupa i powlec go w jakieś bardziej ustronne miejsce, ofiarować to urodziwe niegdyś ciało ogniu lub głębinom. Nie będzie się wtrącał. Nad poszlakami przyjdzie się zastanowić później...

Silny podmuch wiatru przeszedł nagle nad nie osłoniętą plażą. Zabójcy, potykając się, brnęli z trudem przez piaski. Jeden z nich podniósł rękę, usiłując bezskutecznie przytrzymać wędkarską czapkę z daszkiem, która sfrunęła na ziemię i potoczyła się ku wydmie prowadzącej na pobocze drogi. Puścił zwłoki i pobiegł za nią. Havelock obserwował zbliżającego się mordercę. Coś nie dawało mu spokoju... Twarz tego człowieka? Nie, to włosy widoczne bardzo wyraźnie w świetle księżyca: faliste, ciemne, ale nie wszędzie ciemne, bo nad czołem widniało pasmo siwizny, niespodziewany akcent, którego nie sposób przeoczyć. Widział już gdzieś te włosy, tę twarz. Ale gdzie? Miał w czym wybierać. Tyle przeanalizowanych kartotek, fotografii, kontaktów, agentów, wrogów. Skąd był ten facet? Z KGB? Z krwiożerczej WKR? Z jakiejś frakcji, co skwapliwie przechodzi na garnuszek Moskwy, jeśli akurat płaci więcej niż szef lizbońskiej placówki CIA?

Zresztą wszystko jedno. Krwawe marionetki i bezwolne pionki już nie obchodziły Michaela Havelocka... ani Michaiła Havliczka, jak kto woli. Rano przez ambasadę w Madrycie, nada depeszę do Waszyngtonu. Skończył z tym, nie ma już nic do zaoferowania. Zgodzi się na wszystko, co zarządzi góra, żeby go tylko wyłączyli z siatki. Nawet na terapię w klinice. Niech robią, co chcą. Byle oddali mu jego własne życie.

To już historia. Zakończyła się na odludnej plaży zwanej Montebello, położonej na spalonym słońcem południowym wybrzeżu Hiszpanii.

2

Czas skutecznie leczy rany. Ból albo sam mija, kiedy nadejdzie pora, albo człowiek uczy się z nim żyć. Havelock wiedział o tym, doświadczając obu możliwości naraz. Wprawdzie uczucie to ustąpiło nie od razu, było jednak coraz słabsze, a zranione miejsca dawały o sobie znać tylko wówczas, gdy zostały podrażnione. Zbawiennie działały podróże. W swym poprzednim wcieleniu nie miał okazji doznawać tych niezliczonych trudów, które pokonywać musi zwykły turysta.

— Na bilecie jest przecież wyraźnie napisane, proszę pana: „Zastrzega się możliwość zmian bez uprzedzenia”.

— Gdzie?

— O, tu.

— Nic nie widać.

— Ja widzę.

— Pan wykuł to na pamięć.

— Nie, ja po prostu wiem, co jest wydrukowane na bilecie, proszę pana.

Albo kolejki do kontroli dokumentów na przejściach granicznych. A potem przeprawy z celnikami. Udręka poprzedzona niemożnością. Mężczyźni i kobiety, którzy walcząc z nudą, przybijają pieczątki i z pianą na ustach atakują bezbronne zamki błyskawiczne walizek i toreb podróżnych.

Był bez wątpienia rozpieszczony. W jego poprzednim życiu nie brakowało kłopotów i ryzyka, ale za to udawało mu się unikać zasadzek, jakie na każdym kroku czyhają na przeciętnego podróżnika. W drugim życiu natomiast szamotał się jak w klatce. No, może niezupełnie tak. Trzeba było przecież zdążyć na każde umówione spotkanie, nieustannie kontaktować się z bazą, płacić informatorom. Nierzadko nocą, w mrocznych zakamarkach, żeby nie tyle samemu nie widzieć, ile nie być widzianym. A teraz, od niespełna dwóch miesięcy, prawdziwie cudowna odmiana! Spacerował do woli w biały dzień, ot choćby dzisiaj szedł po Damrak w Amsterdamie do biura American Express. Ciekaw był, czy zastanie depeszę. Jeśli tak, będzie to oznaczało początek czegoś nowego... Konkretny początek.

Nową pracę. Całkiem jawną. Trzy miesiące upłynęły od tej nocy na Costa Brava, dwa miesiące i pięć dni od zakończenia służbowego „czyśćca” i oficjalnego rozstania z rządem. Pojechał do Waszyngtonu prosto z kliniki w Wirginii, gdzie poddano go dwunastodniowej terapii. Próbowali się czegoś u niego doszukać, ale zmarnowali tylko czas. Mogli oszczędzić sobie trudu. Po prostu przestało go to bawić. Czy nie mogli tego zrozumieć? Wyszedł z gmachu Departamentu Stanu jako człowiek wolny, a także... bezrobotny. Obywatel bez emerytury, z odprawą, która bynajmniej nie gwarantowała dożywotniego utrzymania. Pomyślał więc, że prędzej czy później trzeba będzie znaleźć pracę, taką pracę, gdzie mógłby krzewić naukę... no, może na początek, powiedzmy nauczkę. Ale jeszcze miał czas. Na razie poprzestanie na minimum potrzebnym człowiekowi do przyzwoitej egzystencji.

Będzie też podróżował, powróci do tych wszystkich miejsc, których nie miał okazji naprawdę zwiedzić... za dnia.

Przeczyta najzwyczajniej w świecie — zamiast mozolnego odczytywania szyfrów, studiowania planów, wertowania tajnych kartotek — te wszystkie książki, których nie ruszył od czasów uniwersyteckich. Jeżeli już ma uczyć ludzi czegokolwiek, musi odświeżyć całą masę wiadomości, które przez ostatnie lata wyleciały mu z głowy.

Ale tego dnia o czwartej po południu miał ochotę tylko na jedno — chciał zjeść porządny obiad. Po dwunastu dniach terapii, łykania kolorowych pigułek i przestrzegania ścisłej diety ślinka mu leciała na samą myśl o normalnym, ludzkim posiłku. Właśnie zamierzał wrócić do hotelu, wziąć prysznic i przebrać się, gdy ulicą przejechała wolniutko taksówka. W jej szybach odbijało się słońce, nie było więc widać, czy jest zajęta. Zatrzymała się przy krawężniku, tuż przed Michaelem — na jego znak. Tak przypuszczał. Z samochodu wysiadł jednak pośpiesznie jakiś urzędnik z dyplomatką w ręku i z roztargnieniem szukał portfela. Zrazu nie rozpoznali się. Michael myślał o restauracji, tamten o należności dla taksówkarza.

— Havelock? — wykrzyknął raptem pasażer, poprawiając okulary. — Czy mnie wzrok nie myli, Michael?

— Harry? Harry Lewis?

— Zgadza się. Co słychać, M.H.?

Harry należał do tych nielicznych znajomych — a nie widywał go często — którzy zwracali się do niego w taki właśnie sposób. Było to drobne dziwactwo z czasów uniwersyteckich; obaj studiowali w Princeton. Michael wybrał pracę w rządzie, Harry — karierę naukową. Dr Harry Lewis kierował katedrą nauk politycznych w małym, ale cenionym w kołach naukowych uniwersytecie w Nowej Anglii i bywał od czasu do czasu w Waszyngtonie jako konsultant Departamentu Stanu. Spotykali się przypadkowo, kiedy obaj akurat bawili w stolicy.

— W porządku. Wciąż pobierasz diety, Harry?

— Dużo rzadziej niż dawniej. Ktoś was musiał nauczyć, jak się czyta raporty personalne z naszych co bardziej ekskluzywnych uczelni.

— Mój Boże! Mnie to już nie dotyczy! Odpłynąłem z tej przystani! Profesora w okularach aż zatkało z wrażenia.

— Wolne żarty. Rozstajesz się z nimi? A ja sądziłem, że życia nie widzisz poza tą robotą.

— Wręcz przeciwnie, Harry. Życie zaczęło się dla mnie jakieś pięć, siedem minut temu, kiedy złożyłem decydujący podpis. A za dwie godziny pierwszy raz zapłacę za obiad z własnej kieszeni.

— I co zamierzasz dalej robić, Michael?

— Jeszcze się nie zastanawiałem i na razie nie będę sobie zawracał tym głowy.

Harry odwrócił się, zainkasował resztę od taksówkarza i powiedział w pośpiechu:

— Słuchaj, jestem już spóźniony. Muszę lecieć na górę, ale zostaję tu do jutra. Wypłacili mi dietę, więc zapraszam cię na obiad. Gdzie się zatrzymałeś? Mam pewien pomysł i chciałbym z tobą pogadać.

Żadna, nawet najwyższa dieta rządowa nie pokryłaby rachunku za ten obiad, który zafundowali sobie dwa miesiące i pięć dni temu. Niegdyś byli przyjaciółmi. Teraz przyjaźń odżyła, a Havelockowi łatwiej rozmawiało się z kimś, kto miał przynajmniej mgliste pojęcie, na czym polegała jego dotychczasowa praca, niż z kimś zupełnie nie wtajemniczonym. Trudno bowiem wyjaśniać coś, czego w ogóle wyjaśniać nie należy. Lewis to rozumiał. Słowo po słowie, doszli wreszcie do sedna sprawy.

— Nie korciło cię czasami, żeby wrócić na uczelnię?

Michael uśmiechnął się.

— A jeśli powiem, że zawsze?

— Wiem, wiem — Lewis nie dawał za wygraną, podejrzewając ironię. — Tacy jak ty, mówi się o was chyba „duszki”, są zasypywani intratnymi propozycjami wielu międzynarodowych organizacji, dobrze o tym wiem. A ty, M.H., byłeś jednym z najlepszych. Twoim doktoratem interesowało się kilkanaście uniwersyteckich wydawnictw. Prowadziłeś przecież nawet własne seminaria. Ze swoimi osiągnięciami naukowymi i latami późniejszej pracy w rządzie, w której szczegóły wołałbyś się, jak sądzę, nie wdawać, byłbyś bardzo mile widziany w mojej uczelni. Często się u nas słyszy: „Potrzebny nam ktoś, kto ma jakieś doświadczenie, a nie tylko teoretyk”. Niech ja skonam, Michael, ale przecież właśnie ty... Zgoda, kokosów u nas nie...

— Harry, nie musisz mnie dłużej przekonywać! Ja naprawdę myślę o powrocie.

Tym razem Harry się uśmiechnął.

— W takim razie posłuchaj, co ci proponuję...

Tydzień później Havelock poleciał do Bostonu, a stamtąd samochodem dotarł do miasteczka uniwersyteckiego — zespołu porośniętych bluszczem budynków z cegły, otoczonych brzozami — na przedmieściach Concord w stanie New Hampshire. Pierwsze cztery dni spędził u Harry’ego Lewisa i jego żony. Spacerował po okolicy, chodził na wykłady i seminaria, a także na spotkania z co ważniejszymi osobistościami z katedry naukowej i administracji, z których poparciem, jak twierdził Harry, należało się liczyć. Poglądy Michaela badano „nieoficjalnie” przy kawie, drinku lub proszonym obiedzie. Ludzie dawali mu do zrozumienia, że widzą w nim obiecującego kandydata. Lewis wypełnił swą misję bez zarzutu.

Wieczorem czwartego dnia Harry oznajmił podczas lunchu:

— Spodobałeś się im!

— Cóż w tym dziwnego? — wtrąciła jego żona. — Cholernie miły z niego chłop.

— Ba! Są zachwyceni. Tak, jak ci wtedy mówiłem, ważne jest, gdzie dotąd byłeś. Szesnaście lat w Departamencie Stanu robi jak najlepsze wrażenie.

— No, i...

— Za osiem tygodni odbędzie się doroczne posiedzenie zarządu. Główny punkt programu to podaż i popyt na świeże kadry. Myślę, że zaproponują ci pracę. Gdzie cię szukać?

— Będę podróżował. Sam do ciebie zadzwonię.

Tak też się stało. Odezwał się do Harry’ego dwa dni temu. Niestety, obrady jeszcze trwały, ale Lewis był przekonany, że decyzja zapadnie lada chwila.

— Zadepeszuj do Am Ex w Amsterdamie — powiedział Michael. — I dziękuję za wszystko.

Szklane wahadłowe drzwi biura American Express otworzyły się i prosto na niego wyszła para rodaków. Mężczyzna przeliczał pieniądze, przytrzymując spadające mu wciąż z ramion paski dwóch aparatów fotograficznych. Havelock przystanął, namyślając się, czy naprawdę chce wejść do środka. Jeśli depesza już nadeszła, znajdzie w niej albo odmowę, albo propozycję angażu. Jeśli odmowę, będzie się dalej włóczył po świecie — co miało swoje dobre strony. Takie bierne unoszenie się z prądem, bez żadnych planów, stało się dlań w ostatnim czasie cenną wartością. Jeśli zaś przyjdzie oferta, co wtedy? Czy był już gotów? Czy nie za wcześnie na decyzję? Nie takie decyzje, jakie podejmował przez poprzednie lata — dyktował je po prostu instynkt przeżycia — ale taką, która wymaga pewnego rodzaju poświęcenia. Czy będzie go na nie stać? I gdzie podziały się wczorajsze zobowiązania?

Wziął głęboki oddech i podszedł do szklanych drzwi.

„Etat kontraktowego profesora na okres dwóch lat od zaraz. Stała profesura do uzgodnienia przez obie strony po wygaśnięciu kontraktu. Pensja na początek — dwadzieścia siedem. Muszę mieć Twoją odpowiedź do dziesięciu dni. Nie trzymaj mnie w niepewności.

Twój Harry”

Michael złożył depeszę i wsadził ją do kieszeni. Nie wrócił już do okienka, by nadać odpowiedź. Przyjdzie jeszcze na to czas. Na razie wystarczyło mu, że go chcą, że zaczęło się coś nowego. Upłynie kilka dni, nim w pełni uświadomi sobie autentyczność swojego nowego wcielenia, a następnych kilka dni, nim się z tym oswoi.

Wyszedł na Damrak, wdychając zimne powietrze Amsterdamu, czując powiewy wilgotnego chłodu znad kanału. Słońce już zachodziło, pomarańczowa kula skryła się za niską chmurą, by wynurzyć się po chwili i przebić promieniami zasłonę mgły. Havelockowi przypomniał się ów świt nad oceanem na Costa Brava. Przeczekał tam całą noc, aż słońce wytoczyło się nad horyzont i stopiło nadwodne opary. Poszedł na pobocze drogi i patrzył na piasek, na ziemię...

Stop! Nie myśl o tym. To było w innym życiu.

Przed dwoma miesiącami i pięcioma dniami przez zwykły przypadek Harry Lewis wysiadł z taksówki i zapoczątkował nową epokę w życiu starego przyjaciela. Teraz trzeba było ostatecznie zdecydować się na tę zmianę. Michael już wiedział, że podejmie wyzwanie, ale czegoś mu brakowało. Takie przełomowe zmiany dobrze jest przeżywać wspólnie z kimś bliskim, a nikogo bliskiego przy sobie nie miał. Nikogo, kto zapytałby: „A czego ty będziesz uczył?”

Odziany w czarny frak kelner w „Dikker en Thijs” przetarł brzeg kieliszka. Teraz wleje składniki cafe Jamique i zapali zawartość. Był to idiotyczny kaprys, kończący się zmarnowaniem wykwintnego likieru, ale owego pamiętnego wieczoru w Waszyngtonie Harry Lewis nalegał, żeby obaj spróbowali tego trunku. Teraz powtarzał ten rytuał w Amsterdamie.

— Dziękuję ci, Harry — powiedział do siebie szeptem, gdy kelner się oddalił, i trącił się kieliszkiem z niewidocznym kompanem. — Lepsze to, niż siedzieć zupełnie samemu...

W tej chwili poczuł czyjąś obecność, a jednocześnie kątem oka zauważył powiększający się cień. Postać w tradycyjnym garniturze w cienkie prążki przemykała do jego stolika. Havelock odstawił kieliszek i podniósł wzrok.

Facet miał na imię George. Kierował placówką CIA w Amsterdamie. W swoim czasie pracowali razem, nie zawsze było miło, ale przynajmniej fachowo.

— Można i tak zapowiedzieć swój przyjazd — powiedział, spoglądając na kelnerski stolik na kółkach. — Pozwolisz, że się przysiądę?

— Cała przyjemność po mojej stronie. Co u ciebie słychać, George?

— Bywało lepiej — odparł przybysz, zajmując miejsce naprzeciwko Michaela.

— Współczuję. Napijesz się?

— To zależy.

— Od czego?

— Od tego, jak długo tu zostanę.

— Nie znam tego szyfru — powiedział Havelock. — Czy mam przez to rozumieć, że jeszcze pracujesz?

— Nie wiedziałem, że mam robotę przeliczaną na godziny...

— Zgoda. Jasne, że nie. A więc to z powodu mojej obecności?

— Może tak, może nie, choć prawdę mówiąc, nie sądziłem, że cię tu zastanę. Słyszałem tylko, że odszedłeś na emeryturę.

— Dobrze słyszałeś.

— To dlaczego tu jesteś?

— A dlaczego nie? Podróżuję sobie. A oprócz tego naprawdę lubię Amsterdam. Do tego stopnia, że całą odprawę wydam pewnie na zwiedzanie tych przyjemnych miejsc, które rzadko oglądałem w świetle dziennym.

— Powiedzieć można wszystko, co nie znaczy, że każdy zaraz musi w to uwierzyć.

— Uwierz, bo mówię prawdę.

— To nie jest twoja nowa bajeczka? — George zaciekawionymi oczyma wpatrywał się w Michaela. — Ale po co pytam, przecież i tak się dowiem.

— Koniec z bajeczkami, wypadłem z gry i jestem chwilowo bezrobotny. Sprawdź, to się dowiesz, ale szkoda czasu na połączenie z Langley. Przypuszczam, że szyfry związane z moją działalnością zostały zmienione, a wszyscy informatorzy ostrzeżeni przed kontaktami. Posłuchaj, George, każdy, kto się ze mną zadaje, szybko pójdzie z torbami i to być może prosto na swój cichy pogrzeb. Nie zawracaj więc sobie głowy. I tak nic nie znajdziesz.

— Dobra. Powiedzmy, że ci wierzę. Jeździsz sobie po świecie i wydajesz forsę z odprawy — przerwał i nachylił się do Michaela. — Ale ona już wkrótce się skończy.

— Co się skończy?

— Twoja gotówka.

— Niestety... więc wtedy poszukam sobie godziwej, płatnej roboty. Nawiasem mówiąc, właśnie ostatnio...

— Po co czekać? Już dzisiaj mogę ci w tym pomóc.

— Nie, George, nie możesz. Nie mam nic do sprzedania.

— Owszem, masz. Doświadczenie i wiedzę. Dostaniesz pensję konsultanta z funduszu specjalnego. Bez nazwiska, bez kartotek, żadnych śladów.

— Jeżeli to podpucha...

— Żadna tam podpucha. Zapłacę, choćby po to, żeby wyglądać na lepszego, niż jestem. Nie mówiłbym ci tego, gdybym cię podpuszczał.

— Może i nie, bo byłbyś skończonym idiotą. To trzecioligowa zagrywka. Tak partaczysz, że chyba mówisz serio. Nikt z nas nie ma ochoty zawracać sobie głowy drobiazgowym sprawdzaniem funduszu specjalnego, prawda?

— Zgoda, nie gram w twojej lidze, ale też nie aż w trzeciej. Potrzebuję pomocy. Albo ściślej my potrzebujemy pomocy.

— No, teraz już lepiej. Połechtałeś moją próżność.

— Zastanów się, Michael. KGB panoszy się w Hadze. Nie wiemy, kogo już kupili i jak wysoko zaszli. NATO jest skompromitowane.

— Wszyscy jesteśmy skompromitowani, George, i ja naprawdę już nic na to nie poradzę. Tej gry w klasy i tak nikt nie wygra. Skaczemy na piąty kwadrat, spychając ich na czwarty, wtedy oni przeskakują na siódmy. Kupujemy sobie miejsce w kwadracie ósmym, a oni blokują nas na dziewiątym i nikt w końcu nie wskakuje na dziesiąty. Chłopcy drapią się w głowę, szukają nowej taktyki i gra zaczyna się od nowa. W przerwie opłakujemy nasze straty, wystawiamy laurki bohaterom, ale nikt jakoś nie zauważa, że nic się właściwie nie zmieniło.

— Gówno prawda! Nie damy się nikomu pogrzebać.

— Ależ damy, George. Wszyscy. Pogrzebią nas „dzieci jeszcze nie zrodzone i nie poczęte”. Chyba, że okażą się mądrzejsze od nas, co jest bardzo prawdopodobne. Mam nadzieję, że tak będzie.

— O co ci chodzi, do cholery?

— „Purpurowy atomowy testament krwawej wojny”.

— Co?!

— To już historia, George. Napijmy się.

— Nie, dziękuję. — Szef miejscowej placówki CIA przesunął się na brzeg kanapy. — I zdaje mi się, że tobie też wystarczy — dodał, zbierając się do wyjścia.

— Jeszcze nie.

— Mam cię gdzieś, Havelock! — Oficer wywiadu obrócił się na pięcie.

— George.

— Co?

— Spudłowałeś. Chciałem ci powiedzieć, co mnie dziś spotkało, ale nie dałeś mi dokończyć.

— No i co z tego?

— To, że wiedziałeś, co ci chcę powiedzieć. Kiedy przechwyciłeś depeszę? Koło południa?

— Odwal się.

Michael patrzył, jak George wraca do swojego stolika. Siedział przy nim sam, ale Havelock dobrze wiedział, że nie sam tutaj przyszedł. Następne trzy minuty potwierdziły, że miał dobrego nosa. George podpisał rachunek — błąd w sztuce — i szybkim krokiem wyszedł do szatni. Po czterdziestu pięciu sekundach młody człowiek przy stoliku po prawej stronie sali podniósł się do wyjścia i wyprowadził pod rękę zdumioną damę. Ledwie upłynęła następna minuta, a od stolika po lewej wstało jak na komendę dwóch mężczyzn i skierowało się do drzwi. W słabym świetle świec Michael skupił wzrok na pozostawionych przez nich talerzach. Oba pełne były jedzenia. Znowu niewybaczalny błąd w sztuce!

To jasne, że deptali mu po piętach, obserwowali, przechwytywali korespondencję. Ale po co to robili? Dlaczego nie dadzą mu spokoju? Jedno z tego wynikało niezbicie: Amsterdam miał już z głowy.

Południowe słońce w Paryżu było oślepiająco żółte. Drżące promienie odbijały się w lustrze Sekwany. Havelock doszedł do połowy Point Royal i miał jeszcze parę kroków do swojego hoteliku przy rue du Bac. Wybrał najzwyczajniejszą trasę z Luwru. Wiedział, że nie powinien zbaczać, aby ktokolwiek, kto za nim szedł, nie domyślił się, że podejrzewa czyjąś obecność. Już wcześniej zauważył taksówkę, tę samą, która dwukrotnie manewrowała w dużym tłoku, żeby nie stracić go z oczu. Ktokolwiek wydawał komendy kierowcy, znał się na rzeczy. Taksówka zatrzymała się na rogu na niespełna dwie lub trzy sekundy i zaraz pomknęła w przeciwnym kierunku. A to oznaczało, że ktoś, kto go śledził, szedł teraz za nim piechotą po zatłoczonym moście. Jeżeli chodziło o kontakt, w tłumie zawsze łatwiej, zwłaszcza na moście. Ludzie przystawali tam, by w zamyśleniu gapić się na leniwie płynące wody Sekwany. Robili to zresztą na wszystkich mostach świata. Można tu było prowadzić najdyskretniejsze rozmowy.

Michael przystanął, pochylił się nad sięgającym do piersi murem, który spełniał rolę bariery, i zapalił papierosa. Postronny obserwator mógłby go wziąć za przechodnia, który gapi się na wpływający pod most bateau mouche i macha ręką do pasażerów na pokładzie. Ale to były tylko pozory. Michael — udając, że przysłania ręką oczy przed słońcem — obserwował zbliżającą się z prawej strony wysoką postać.

Już z daleka zauważył elegancki, szary kapelusz, palto z aksamitnym kołnierzem i lśniące, czarne, skórzane lakierki. To mu wystarczyło. Nadchodzący mężczyzna był samą kwintesencją paryskiego szyku, bogactwa i wytworności. O jego względy zabiegały bogate salony całej Europy. Nazywał się Gravet. Cieszył się przy tym opinią najlepszego krytyka sztuki klasycznej w Paryżu, a przeto i na całym kontynencie. Jedynie w ściśle wtajemniczonym gronie wiadomo było, że sprzedaje o wiele więcej niż swą wiedzę z zakresu historii sztuki.

Mężczyzna zatrzymał się przy murku siedem stóp na prawo od Havelocka i poprawił aksamitny kołnierz.

— Byłem prawie pewien, że to ty. Idę za tobą od rue Bernard — mówił na tyle głośno, żeby tylko Michael go słyszał.

— Wiem. O co ci chodzi?

— A ja pytam, o co tobie chodzi? Dlaczego kręcisz się po Paryżu? Dano nam do zrozumienia, że już nie działasz. Między nami mówiąc, mamy się trzymać od ciebie z daleka.

— I meldować o każdym kontakcie z mojej inicjatywy, czy tak?

— Zgadza się.

— A ty podchodzisz do sprawy dokładnie odwrotnie i kontaktujesz się ze mną. To chyba niezbyt mądre posunięcie, prawda?

— Drobne ryzyko, a gra być może warta świeczki — powiedział wyprostowany jak struna Gravet, rozglądając się ostrożnie dookoła. — Znamy się nie od dziś, Michael. Nikt mi nie wmówi, że przyjechałeś do Paryża tylko po to, żeby się kulturalnie odrodzić.

— I słusznie. Kto tu mówi, że po to?

— Byłeś w Luwrze dokładnie przez dwadzieścia siedem minut. Za krótko, żeby nasycić duszę sztuką, ale w sam raz, by spotkać się z kimś w ciemnej zatłoczonej sali wystawowej, powiedzmy ostatniej na trzecim piętrze.

Havelock wybuchnął śmiechem.

— Posłuchaj, Gravet...

— Nie odwracaj się do mnie, błagam! Patrz na rzekę.

— Chciałem sobie obejrzeć kolekcję mezzotint, ale nie mogłem przecisnąć się przez wycieczkę z Prowansji, więc wyszedłem.

— Zawsze byłeś bystry, podziwiałem cię za to. Skąd więc ten nagły ostrzegawczy alarm: „Już nie pracuje. Unikać kontaktów”.

— Wszystko się zgadza.

— Nie wiem, czemu służy ta twoja nowa zasłona — ciągnął Gravet, strzepując kurz z rękawów — ale po skali całego przedsięwzięcia mniemam, że pracujesz nadal, i to w doborowym towarzystwie. Ja zaś dysponuję nie byle jakim zasobem informacji. Im bardziej dystyngowani są moi klienci, tym cenniejsze moje usługi.

— Tracisz czas. Już nic nie kupuję. Unikaj mnie.

— Nie bądź śmieszny. Nawet nie wiesz, co mam do zaoferowania. Gdzie spojrzeć, dzieją się niesamowite rzeczy. Sprzymierzeńcy stają się wrogami, wrogowie sprzymierzeńcami. Płonie Zatoka Perska, a cała Afryka miota się między młotem a kowadłem. Układ Warszawski ma dziury, o jakich nawet ci się nie śniło, a Waszyngton realizuje dziesiątki bezskutecznych strategii, którym dorównuje jedynie bezmyślność Sowietów. Najświeższe dowody ich tępoty mógłbym cytować z pamięci. Nie pożałujesz, Michael. Płać, a zajdziesz jeszcze wyżej.

— Po co miałbym wchodzić jeszcze wyżej, skoro właśnie zdecydowałem się zejść?

— Nie kpij sobie ze mnie. Jesteś jeszcze młody, nie dadzą ci tak sobie odejść.

— Mam to gdzieś! Mogą mnie śledzić, ale nie mogą do niczego zmusić! I tak już zrezygnowałem z przyzwoitej emerytury.

— Nie rozśmieszaj mnie. Wszyscy przecież macie konta w odległych, ale dostępnych zakątkach świata, to żadna tajemnica. Lipne odpisy z funduszu specjalnego, ściśle tajne wypłaty dla nie istniejących informatorów, należności za nagłe wyjazdy albo pilnie potrzebne dokumenty. O emeryturę mogłeś być już spokojny, kiedy stuknęło ci trzydzieści pięć lat.

— Przeceniasz mój talent i finansowe zasoby — powiedział Havelock z uśmiechem.

— Albo trzymasz w zanadrzu pękatą teczkę — mówił Francuz, puszczając słowa Michaela mimo uszu — zawierającą szczegóły, powiedzmy, rozwiązań strategicznych, które siłą rzeczy opisują konkretne akcje i personel. Teczkę dobrze ukrytą przed najbardziej zainteresowanymi.

Havelockowi zgasł uśmiech na twarzy, ale Gravet nie dawał za wygraną.

— Rzecz jasna, to nie to samo, co pokaźna gotówka, ale — co równie ważne — wzmocnienie poczucia bezpieczeństwa.

— Tracisz czas, człowieku. Wyszedłem z gry. Jeśli masz coś cennego, dostaniesz godziwą zapłatę. Dobrze wiesz, z kim możesz dobić targu.

— To są tchórzliwi drugoligowcy. Żaden z nich nie ma, tak jak ty, bezpośredniego dojścia do... ośrodków determinacji, że tak powiem.

— Ja już nie mam.

— Nie wierzę. Jesteś jedynym człowiekiem w Europie, który rozmawia sam na sam w Anthonem Matthiasem.

— Jego w to nie mieszaj. A jeśli jesteś ciekaw, nie rozmawiałem z nim od wielu miesięcy.

Havelock nagle się wyprostował.

— Łapiemy taksówkę i jedziemy do ambasady. Znam tam parę osób. Przedstawię cię wysokiemu rangą attaché i powiem, że masz towar do sprzedania. Bo ja nie mam ani środków, ani ochoty, żeby go kupować. Zgoda?

— Przecież wiesz, że nie mogę na to pójść! I błagam... Gravet nie skończył prośby.

— Już dobrze, dobrze. — Michael znów oparł się na murku i patrzył w rzekę. — W takim razie podaj mi swój telefon albo miejsce kontaktowe. Podłączę cię na podsłuch.

— Co ty wyprawiasz? Po co te zagrywki?

— To nie żadne zagrywki. Sam powiedziałeś, że znamy się nie od dziś. Zrobię ci przysługę i może się wtedy przekonasz. Może przekonasz też innych, jeżeli będą pytać. Albo nawet jeżeli nie będą pytać. Co ty na to?

Francuz, opierając się wciąż o mur, wykręcił szyję i spojrzał na Havelocka.

— Nie dziękuję, Michael. Głowy bym nie dał, ale ci wierzę. Przecież nie sypnąłbyś takiego informatora jak ja, nawet pierwszemu attaché. Siedzę w tym wszystkim za głęboko, jestem zbyt cenny. Mógłbym ci się przydać. Tak, jednak ci wierzę.

— Pomóż mi. Nie trzymaj tego w tajemnicy.

— A twoi odpowiednicy z KGB? Czy oni uwierzą?

— Z pewnością. Ich kapusie donieśli co trzeba na Plac Dzierżyńskiego w Moskwie, zanim jeszcze podpisałem wypowiedzenie.

— Będą podejrzewali, że to lipa.

— Tym bardziej dadzą mi spokój. Po co połykać zatrutą przynętę?

— Mają sposoby. Wy też zresztą.

— Nie powiem im nic, o czym nie wiedzą, a to, co wiem i tak już zostało zmienione. Zabawna rzecz: naszym przeciwnikom nic z mojej strony nie grozi. Nie będę ryzykować dla tych paru nazwisk, które by ze mnie wycisnęli. Zaraz odpłacono by im pięknym za nadobne.

— Ponieśli przez ciebie wielkie straty. A dodatkowo liczy się podrażniona duma. I zemsta. Ludzie są tylko ludźmi.

— Nie sądzę. Rachunki krzywd zostały już wyrównane, a poza tym, mówię ci, że nie jestem wart zachodu. Oni nic na tym nie zyskają. Nie zabija się przecież bez powodu. Nikt nie ma ochoty odpowiadać za skutki. Czyste wariactwo, prawda? Królowa Wiktoria się kłania. Przestaniesz działać — idziesz w odstawkę. Może kiedyś spotkamy się wszyscy w wielkim czarnym gabinecie planów strategicznych w piekle i wypijemy wspólne zdrowie, ale póki jesteśmy tutaj, to tak, jakby nas w ogóle nie było. I to jest nasz paradoks, nasza daremność, Gravet. Wypadamy z gry i już nas nic nie obchodzi. Nie mamy już powodów do nienawiści, do zabijania.

— Zgrabnie to ująłeś, przyjacielu. Widać, że wszystko sobie dokładnie przemyślałeś.

— Ostatnio miałem więcej czasu.

— Są tacy, których nadzwyczaj interesują twoje nowe obserwacje, twoje wnioski. I trudno im się dziwić. Wszak jest to maniakalno-depresyjnie nastawiony naród. Dziś osowiały, jutro szaleje z radości. Najpierw żądny krwi, za chwilę nuci pieśni o ziemi i żalu. Z częstymi objawami paranoi. Ciemniejsze strony mojego klasycyzmu, jak mniemam. Ostre przekątne Delacroix, przecinające wielorasową, zagmatwaną mentalność narodową, tak głęboko zakorzenioną, tak pełną sprzeczności. Tak nieufną... tak sowiecką.

Havelock wstrzymał oddech i spojrzał Gravetowi prosto w oczy.

— Dlaczego zdecydowałeś się na spotkanie ze mną?

— Jak dotąd nic się nie stało. Gdybym wiedział, że coś ci grozi, kto wie, co bym im powiedział? Ale właśnie dlatego, że ci wierzę, wyjaśniam po prostu, po co cię sprawdzam.

— Moskwa sądzi, że dalej działam?

— Przekażę im własną opinię, że nie. Uwierzą czy nie, to już inna sprawa.

— Dlaczego nie mieliby uwierzyć? — spytał Havelock, nie odrywając oczu od wody.

— Nie mam pojęcia. Będzie mi ciebie brak, Michael. Zawsze byłeś kulturalnym człowiekiem. Trudnym, ale kulturalnym. Wszak nie jesteś rodowitym Amerykaninem, przyznaj. Prawdziwy z ciebie Europejczyk.

— Jestem Amerykaninem — powiedział cicho Havelock. — Z krwi i kości.

— Dobrze przysłużyłeś się Ameryce, trzeba przyznać. Jeśli zmienisz zdanie albo zmienią je za ciebie, daj mi znać. Zawsze się dogadamy.

— Raczej nie, ale dziękuję.

— Nie jest to zdecydowana odmowa. Dobre i to.

— Jestem uprzejmy.

— Kulturalny. Au ‚voir, Michaił... Wolę nazywać cię tak, jak cię ochrzcili.

Havelock powoli odwrócił głowę i patrzył, jak Gravet z wystudiowaną gracją idzie trotuarem Point Royal ku wejściu na most. Ten wytworny Francuz dał się namówić na przesłuchanie ludziom, którymi się brzydził. Musieli mu bardzo dobrze zapłacić. Ale dlaczego?

CIA była w Amsterdamie i nie uwierzyła mu. KGB było w Paryżu i też mu nie wierzyło. Dlaczego?

Więc Paryż też z głowy. Dokąd za nim pójdą, by trzymać go pod mikroskopem niczym mikroba, z którym nie wiadomo co zrobić?

Arethusa Delphi był jednym z tych hotelików nie opodal Placu Syntagma w Atenach, które ani na chwilę nie pozwalają przybyszowi zapomnieć, że jest w Grecji. W pokojach biel na lśniącej bieli. Z białymi ścianami, meblami i dzielącymi pokój kurtynkami z koralików kontrastowały jedynie oprawne w tandetne plastikowe ramki jaskrawe obrazki olejne. A na nich zabytki antyku: świątynie, agory i wyrocznia, wypacykowane przez pocztówkowych artystów. Każdy pokój miał parę wąskich, podwójnych drzwi, wychodzących na miniaturowy balkonik, na którym ledwie mieściły się dwa foteliki i lilipuci stolik, gdzie podawano gościom poranną kawę. Korytarze i windy bezustannie dudniły pulsującym rytmem greckiej muzyki ludowej, z cymbałami na pierwszym planie.

Havelock wyszedł z windy wraz z kobietą o oliwkowej karnacji i gdy drzwi się za nimi zasunęły, zastygli oboje w bezruchu, nasłuchując z udawanym napięciem. Muzyka ucichła, odetchnęli z ulgą.

— Zorba się zmęczył. — Michael wskazał drzwi swojego pokoju po lewej stronie.

— Świat chyba sądzi, że mamy doszczętnie zszargane nerwy — powiedziała kobieta z rozbawieniem, dotykając czarnych włosów i wygładzając długą, białą suknię, która podkreślała kolor jej skóry, uwydatniała kształtne piersi i smukłą linię ciała.

Mówiła po angielsku z mocnym akcentem, częstym na tych śródziemnomorskich wysepkach, gdzie używają życia śródziemnomorscy bogacze. Była wysoko cenioną kurtyzaną, o której względy ubiegali się książęta i rekiny finansiery, a równocześnie poczciwą kurewką z niezłym poczuciem humoru i przebłyskami inteligencji. Kobietą, która wiedziała, że czas w jej zawodzie nie pracuje dla niej.

— Wybawiłeś mnie z opresji — szepnęła, ściskając rękę Havelocka, gdy szli do pokoju.

— Raczej brutalnie porwałem.

— Te słowa często znaczą to samo — odparła roześmiana.

W jego wyczynie było coś z jednego i drugiego. Na Marathonos spotkał człowieka, z którym przed pięciu laty pracował w sektorze Thermaikós. Tego samego dnia wieczorem w kawiarni na Placu Syntagma odbywało się przyjęcie. Nie mając nic lepszego do roboty, Havelock przyjął zaproszenie. Tam też właśnie zobaczył tę kobietę w towarzystwie znacznie od niej starszego, nadzianego forsą gburowatego faceta. Ouzo i bazouki szumiały już dobrze w głowach. Havelocka i kobietę posadzono obok siebie. Ich ręce i nogi dotykały się, wymieniali spojrzenia... Dalszy ciąg nietrudno odgadnąć. Michael i wyspowa piękność wymknęli się niepostrzeżenie.

— Jutro pewnie natknę się na twojego wściekłego ateńczyka — powiedział Havelock, otwierając drzwi i zapraszając kobietę do pokoju.

— Nie bądź śmieszny — zaprotestowała. — To nie jest żaden dżentelmen. Pochodzi z Epidauru, a w Epidaurze tacy nie mieszkają. Jest zwyczajnym nieokrzesanym wieśniakiem, który napchał sobie kieszenie za rządów pułkowników. To jeden z obrzydliwych skutków tego reżimu.

— W Atenach — rzekł Michael, podchodząc do kredensu po butelkę wybornej whisky i kieliszki — szanujący się turysta winien trzymać się z dala od epidaurejczyków.

Napełnił kieliszki.

— Byłeś już w Atenach?

— Kilka razy.

— W interesach? Czym się zajmujesz?

— Kupuję. Sprzedaję.

Havelock wrócił z drinkami. Zobaczył to, co chciał zobaczyć, choć nie spodziewał się, że aż tak szybko. Kobieta zdążyła już zrzucić jedwabną pelerynkę i starannie ułożyć ją na krześle. Rozpinała teraz suknię, odsłaniając powoli i zapraszająco krągłe piersi.

— Mnie jeszcze nie kupiłeś — powiedziała, biorąc drugą ręką kieliszek. — Przyszłam tu z własnej woli. Efharistó, Michaelu Havelock. Dobrze wymawiam twoje nazwisko?

— Cudownie.

Delikatnie trąciła się z nim kieliszkiem i unosząc rękę, położyła mu palce na ustach, potem na policzku, wreszcie objęła go za szyję i przyciągnęła jego twarz do swojej. Całował jej rozchylone usta, pobudzony wilgotnością warg i dotykiem miękkich wypukłości jej ciała. Przytuliła go mocno do siebie, kładąc jego lewą rękę na piersi pod rozpiętą suknią. Przechyliła się do tyłu, głęboko oddychając.

— Gdzie jest łazienka? Ubiorę coś mniej...

— Tam.

— A ty? Ty też włóż „coś mniej”. Spotkamy się w łóżku. Już nie mogę się doczekać. Jesteś bardzo, ale to bardzo ponętny...

Zdjęła pelerynkę z krzesła i przeszła lekkim, zmysłowym krokiem do drzwi. Weszła do łazienki, spoglądając na niego przez ramię. Jej oczy mówiły to, co nie było zapewne prawdą, ale co i tak zapowiadało niezłą noc. Doświadczona kurewka odegra tu, nie wiedzieć z jakich powodów, swoje przedstawienie, a on pragnął poddać się tej grze.

Rozebrał się do slipek, wziął drinka do łóżka, odrzucił kapę i koc. Wszedł pod kołdrę i odwracając się do ściany, sięgnął po papierosa.

— Dobry wieczer, prijatiel.

Na dźwięk niskiego, męskiego głosu Havelock przewrócił się na drugi bok i instynktownie sięgnął po broń — broń, której nie było na miejscu. W drzwiach łazienki stał łysawy osobnik. Michael znał jego twarz z niezliczonych fotografii. Był to człowiek Moskwy, jeden z najmocniejszych w sowieckim KGB. Trzymał w ręku pistolet, czarną, automatyczną grazburię. Rozległ się metaliczny szczęk i broń była już odbezpieczona.

3

— Jesteś wolna — powiedział Rosjanin do kryjącej się ze jego plecami kobiety.

Wymknęła się z łazienki i spojrzawszy przeciągle na Havelocka, podbiegła do drzwi i zniknęła za nimi.

— Nazywasz się Rostow. Piotr Rostow. Dyrektor Departamentu Strategii Międzynarodowej. KGB. Moskwa.

— Twoja twarz i nazwisko też nie są mi obce. A także twoje akta osobowe.

— Zadałeś sobie wiele trudu, prijatiel — zauważył Michael, wypowiadając rosyjskie słowo tak chłodno, że przeczyło swemu znaczeniu. Potrząsnął głową, żeby strzepnąć otumaniającą go jeszcze nieco mgiełkę, pozostałość po ouzo i whisky. — Równie dobrze mogłeś złapać mnie za rękaw na ulicy i zaprosić na drinka. Nie wyciągnąłbyś ze mnie ani mniej, ani więcej, a już na pewno nic cennego. Chyba, że to dla ciebie niet goria.

— Egzekucji nie będzie, Havliczek.

— Havelock.

— Syn Havliczka.

— Nie radzę ci przypominać mi o tym.

— To ja mam broń, a nie ty. — Rostow zabezpieczył pistolet, cały czas wycelowany jednak w głowę Michaela. — Ale przecież to zamierzchłe czasy i ja z tym nie mam nic wspólnego. Bardzo interesują mnie natomiast twoje ostatnie posunięcia. Nas interesują.

— W takim razie twoi ludzie słabo się spisują.

— Przeciwnie! Gorliwie przesyłają meldunki z irytującą wprost częstotliwością, chociaż robią to może tylko po to, żeby mi się przypodobać. Kto wie, ile w nich prawdy.

— Jeżeli donoszą, że skończyłem zabawę w te klocki, to się zgadza.

.— Skończyłeś? Słowo niby jednoznaczne, ale różnie można je interpretować. Z czym mianowicie skończyłeś? Może lepiej powiedz, że skończyłeś jeden etap, a zaczynasz drugi?

— Skończyłem ze wszystkim, co dotyczy ciebie.

— Sankcje dyscyplinarne? — zastanawiał się głośno oficer KGB. Wszedł do pokoju i oparł się o ścianę, trzymając pistolet nadal wycelowany w Michaela, teraz w jego gardło. — Zwolniono cię z oficjalnego stanowiska w rządzie? Trudno to zrozumieć. Swoją drogą twój przyjaciel Anthon Matthias musiał to ciężko przeżyć...

Michael przez chwilę obserwował twarz Rosjanina, a potem spojrzał na pistolet.

— Pewien Francuz też wspomniał Matthiasa, i to niedawno, więc powiem ci, co o tym myślę, choć właściwie nic wiem, po co. Zapłaciłeś mu, żeby w rozmowie padło to nazwisko.

— Gravet? On nami gardzi. Chyba że w wolny dzień zwiedza galerie Kremla albo Ermitaż w Leningradzie. Wtedy potrafi okazać nam nieco podziwu. A na co dzień można się po nim spodziewać wszystkiego najgorszego.

— To dlaczego się nim posłużyłeś?

— Bo darzy cię szacunkiem. Dużo łatwiej wykryć kłamstwo, gdy kłamca mówi o kimś, kogo lubi.

— Więc mu uwierzyłeś?

— To raczej ty go przekonałeś, a moi ludzie nie mieli już potem wyboru. Powiedz mi teraz, jak ten twój wspaniały i charyzmatyczny sekretarz stanu zareagował na rezygnację swojego krajana?

— Nie mam pojęcia, ale przypuszczam, że mnie zrozumiał. Dokładnie to samo powiedziałem Gravetowi. Z Matthiasem się nie widziałem, ani nie rozmawiałem od miesięcy. Ma dość zmartwień. Nie widzę powodu, żeby zawracać mu głowę sprawami jego dawnego studenta.

— Byłeś chyba dla niego kimś więcej niż tylko studentem. Jego rodzina przyjaźniła się z twoją rodziną w Pradze. Jesteś tym, kim jesteś...

— Byłem — wtrącił Havelock.

— Dzięki Anthonowi Matthiasowi — dokończył Rosjanin.

— To było dawno temu.

Rostow zamilkł. Opuścił nieco pistolet i po chwili milczenia powiedział:

— No dobrze, dawno temu. A teraz? Wprawdzie nie ma ludzi niezastąpionych, ty jednak jesteś bardzo przydatnym facetem. Jesteś doświadczony i co jeszcze cenniejsze, skuteczny.

— Te zalety zazwyczaj wiążą się z osobistym zaangażowaniem. A tego już nie mam. Powiedzmy, że ulotniło się.

— Czy mam rozumieć, że teraz już możesz ulec pokusie zaangażowania się w inną sprawę? — Agent KGB zniżył broń.

— Za dobrze mnie znasz, żeby tak myśleć. Pomijając moje osobiste urazy sprzed dwóch dziesiątek lat, mamy jeszcze wtyczkę lub dwie na Placu Dzierżyńskiego. Ani myślę być napiętnowany jako przypadek nie do uratowania.

— Co za obłuda! Czyżbyś zakładał współczucie swoich katów?

— Ni mniej, ni więcej...

— Błąd. — Rostow podniósł pistolet i zbliżył lufę do Havelocka. — Nam obce są takie słowne igraszki. Zdrajca jest zdrajcą. Przecież i tak mogę cię wziąć jak swego.

— To nie takie proste. — Michael ani drgnął. Patrzył Rosjaninowi prosto w oczy. — Trzeba zjechać windą, przejść przez kilka korytarzy, potem przez ulicę. Za duże ryzyko. Mógłbyś przegrać. Całą stawkę. Ja nie mam nic do stracenia, a w perspektywie najwyżej zaciszną celę na Łubiance.

— Pokój, nie celę. Nie jesteśmy barbarzyńcami.

— Przepraszam. Pokój. Taki sam, jaki zarezerwowaliśmy w Wirginii dla kogoś takiego jak ty. Ale jeśli takim, jak ty i ja uda się zdezerterować i nie stracić po drodze głowy, wszystko się zmienia. Szpikowanie amytalem czy innym pentotalem to tylko zastawianie na siebie pułapki.

— Są jeszcze wtyki. Nie wiem, kim są, tak jak ty nie wiedziałeś, kiedy jeszcze sam działałeś w terenie. Nikt ich nie zna po obu stronach tej barykady. Znamy tylko aktualne szyfry, hasła, które prowadzą nas tam, gdzie mamy dotrzeć. Te, które wyciągniecie ze mnie, są już bezwartościowe. Czy naprawdę chcesz mi wmówić, że człowiek z twoim doświadczeniem na nic już nie może się nam przydać?

— Tego nie powiedziałem — przerwał Havelock. — Mam tylko wątpliwości, czy gra warta jest ryzyka. Dobrze pamiętam ten numer, który wycięliście nam dwa lata temu. Zdjęliśmy wtedy waszego człowieka i przemyciliśmy go przez Rygę do Finlandii, a stamtąd samolotem do pokoiku w Fairfax w stanie Wirginia. Tam wstrzyknięto mu wszystko, co trzeba, od skopolaminy po potrójną dawkę amytalu, i powiedział nam bardzo dużo. Zmieniono więc całą strategię, przebudowano wszystkie siatki, zrobiło się cholerne zamieszanie. Dopiero później, zbyt późno, dowiedzieliśmy się jeszcze czegoś: wszystko, co nam powiedział, było kłamstwem! Głowę miał zaprogramowaną jak dyskietka. Cenni ludzie poszli w odstawkę, zmarnowano masę czasu. Załóżmy, że uda się wam przerzucić mnie do Łubianki — w co wątpię — ale czy będziesz miał pewność, że nie jestem odpowiedzią na to, co wy nam wtedy zrobiliście?

— Nie chwaliłbyś się tym głośno. — Rostow cofnął nieco pistolet, ale cały czas trzymał go na tej samej wysokości.

— Tak sądzisz? A ja uważam, że to niezły pomysł. Poza tym, jeśli już o tym mowa, moi spece wynaleźli nową surowicę. Wiem tylko tyle, że wstrzykuje się ją w podstawę czaszki. Od razu kasuje cały program. Podobno świetnie neutralizuje lobus occipitalis czy inną cholerę.

— Chcesz mnie zaskoczyć?

— Nie ma powodu. Może chcę oszczędzić naszym chlebodawcom niepotrzebnych rozczarowań. Czy to nie szlachetny cel? A może to wszystko lipa, może nie ma żadnej surowicy, żadnego zabezpieczenia i wszystko wymyśliłem na poczekaniu? To też jest możliwe.

Rosjanin uśmiechnął się.

— Chwatit! Rzeczywiście jesteś skończony! Zabawiasz nas tu wywodami, które mogą ci się fatalnie przysłużyć. Jesteś na dobrej drodze do farmy w waszym Grasnowie.

— Przecież to właśnie próbuję ci wytłumaczyć. Czy wart jestem ryzyka?

— Przekonajmy się...

Rostow błyskawicznie podrzucił broń lufą do góry, chwycił za kolbę i cisnął Havelockowi na łóżko. Michael złapał pistolet w powietrzu.

— Co mam zrobić z tym fantem?

— A co chciałbyś zrobić?

— Nic. Załóżmy, że pierwsze trzy naboje są z gumy wypełnionej farbą, poplamiłbym ci tylko ubranie.

Havelock zwolnił zatrzask i magazynek wypadł na łóżko.

— Kiepski test. Powiedzmy, że iglica działa, maszynka narobi trochę hałasu i zaraz wpadnie tu z dwudziestu chrustików i zostanie ze mnie mokra plama.

— Iglica działa, a w hallu nikogo nie ma. Arethusa Delphi jest kontrolowana przez wasz obóz i dobrze strzeżona. Nie jestem taki głupi, żeby urządzać tu parady naszego personelu. Dobrze o tym wiesz. I dlatego tu jesteś.

— Co chcesz sobie udowodnić?

Rosjanin znów się uśmiechnął i wzruszył ramionami.

— Sam jeszcze dobrze nie wiem. Może chodziło mi o ten ledwie dostrzegalny błysk w oku. Kiedy wróg trzyma wycelowaną w ciebie spluwę i nagle ta spluwa znajdzie się w twoich rękach, instynkt nakazuje ci natychmiast wyeliminować przeciwnika, oczywiście zakładając, że wrogość jest odwzajemniona. A to widać w oczach. Tego nie da się ukryć nawet największym wysiłkiem woli.

— Co było w moich oczach?

— Całkowita obojętność. Może znużenie.

— Nie byłbym taki pewny, ale podziwiam twoją odwagę. Ja bym na to nie poszedł. Iglica jest w porządku?

— W porządku.

— Nie ma ślepych naboi?

Rosjanin potrząsnął głową i uśmiechnął się z politowaniem.

— Magazynek jest pusty. Na ciebie miałem coś innego.

Podniósł lewą rękę, a prawą odwinął rękaw płaszcza. Do wewnętrznej strony nadgarstka przypiętą miał wąską, sięgającą łokcia lufę. Mechanizm spustowy działał przy zginaniu ręki.

— To narkotyczne strzałki. Przespałbyś jutro smacznie prawie cały boży dzień, a lekarz zaleciłby szpitalną obserwację twojego dziwnego osłabienia. Przerzucilibyśmy cię samolotem do Salonik, a stamtąd przez Dardanele do Sewastopola.

Mówiąc to, odpiął pasek nad nadgarstkiem i odłożył jadowitą broń. Havelock patrzył na oficera KGB, wcale nie zbity z tropu.

— Rzeczywiście mogłeś mnie wziąć.

— Dopóki się nie spróbuje, nic nie wiadomo na pewno. Mogłem przecież spudłować za pierwszym razem, ty jesteś młodszy i silniejszy. Rzuciłbyś się na mnie i skręcił mi kark. Ale ja jednak miałem większe szanse.

— Dużo większe, więc dlaczego ich nie wykorzystałeś?

— Bo ty masz rację. Wcale cię nie chcę. Ryzyko istotnie jest zbyt duże, chociaż nie związane z tym, o czym mówiłeś. Mamy inne powody. Musiałem po prostu poznać prawdę. Teraz wiem na pewno, że nie pracujesz już dla swojego rządu.

— Więc o jakie ryzyko chodzi tym razem?

— Nie znam go do końca, ale wiem, że istnieje. Ostatecznie wszystko, czego się w tej robocie nie rozumie, może być ryzykowne, ale przecież o tym nie muszę ci chyba mówić.

— Może jednak należy mi się jakieś wyjaśnienie, skoro zostałem przez ciebie ułaskawiony. Mówiąc krótko: dlaczego to zrobili?

— Dobrze, powiem ci, posłuchaj uważnie.

Oficer sowieckiego wywiadu zawahał się. Podszedł zamyślony do podwójnych drzwi prowadzących na miniaturowy balkon i uchylił jedno skrzydło. Zaraz je jednak zamknął.

— Zacznę od najważniejszego — powiedział. — Nie jestem tu z rozkazu, nie dostałem też błogosławieństwa z Placu Dzierżyńskiego. Jeśli mam być szczery, moi zgrzybiali przełożeni są przekonani, że przyjechałem do Aten w całkiem innej sprawie. Możesz mi wierzyć albo nie.

— Za mało mam podstaw, by wierzyć albo nie. Ktoś jeszcze przecież musi o tym wiedzieć. Wy, jako „przedstawiciele narodu”, nie występujecie nigdy solo...

— Wiedzą tylko dwie osoby. Mój partner w Moskwie i nasz człowiek — wtyczka, rzecz jasna — w Waszyngtonie.

— Nie w Langley?

Rosjanin potrząsnął głową i odpowiedział cicho:

— W Białym Domu.

— To mi się podoba. A więc dwóch wysokich kantraliorów z KGB i sowiecka wtyka parę kroków od gabinetu prezydenta postanawiają ze mną pogadać, ale nie chcą mnie brać. Mogą przerzucić mnie do Sewastopola, a stamtąd do pokoju w Łubiance, gdzie rozmowa okazałaby się z pewnością o wiele bardziej interesująca — rzecz jasna z ich punktu widzenia — ale wolą tego nie robić. Za to rzecznik tych trzech, człowiek, którego znam tylko z fotografii i z grozą wiejących opowieści, mówi mi, że obawia się nieokreślonego, ale podobno całkiem realnego ryzyka, związanego z moją osobą. W tej sytuacji zostawia mi wybór: powiedzieć albo nie, nie wiadomo zresztą czego ta spowiedź miałaby dotyczyć. Czy coś może pominąłem?

— Masz typowo słowiańską zdolność trafiania w sedno.

— Nie widzę w tym zasługi moich pradziadków. To tylko zwykły, zdrowy rozsądek. Ty mówiłeś, ja słuchałem. Tyle właśnie powiedziałeś, ile chciałeś powiedzieć. Ot i cała logika.

Rostow odszedł od drzwi balkonowych z zamyślonym wyrazem twarzy.

— Niestety, właśnie tego mi brakuje. Logiki.

— Widzę, że zmieniamy temat.

— Owszem.

— O co chodzi?

— O ciebie. I o Costa Brava.

Havelock milczał. Miał w oczach gniew, ale zdołał się opanować.

— Mów dalej.

— Ta kobieta. To przez nią zrezygnowałeś ze służby, tak?

— Koniec rozmowy — rzucił szorstko Havelock. — Wynoś się.

— Opanuj się! — Rosjanin uniósł obie ręce na znak pojednania, a może był to błagalny gest. — Powinieneś mnie wysłuchać.

— Nie widzę powodu. Nie masz mi absolutnie nic ciekawego do powiedzenia. Możesz tylko przekazać WKR moje gratulacje. Zrobili kawał dobrej roboty. Ta kobieta najpierw wygrała, a potem przegrała. Nie ma tu już nic do dodania.

— Jest. WKR to zgraja maniaków — powiedział cicho, ale stanowczo Rosjanin. — Nie muszę ci tego mówić. Ty i ja stoimy po przeciwnych stronach barykady i żaden z nas nie ma zamiaru udawać, że jest inaczej, ale trzymamy się pewnych reguł gry. Nie jesteśmy śliniącymi się buldogami, lecz zawodowcami. Żywimy do siebie elementarny szacunek, który być może wynika ze strachu, chociaż niekoniecznie. Chyba się nie mylę, prijatiel?

Nie spuszczali z siebie wzroku. Havelock skinął głową.

— Znam cię z kartotek, tak jak ty mnie. Wiem, że nie maczałeś w tym palców.

— Daremna i prowokacyjna śmierć pozostanie zawsze śmiercią. Niebezpieczną stratą, która obróci się z dziesięciokroć silniejszą furią przeciwko sprawcy.

— Powiedz to kolegom z WKR. Dla nich nie było w tym żadnej straty, jedynie czysta konieczność.

— Bandyci! — warknął Rostow ochryple. — Im się nie da nic wytłumaczyć. Wywodzą się w prostej linii od dawnych rzeźników z OGPU, są spadkobiercami tego niepoczytalnego mordercy Jagody. Tkwią po uszy w urojeniach sprzed półwiecza, kiedy to Jagoda wykańczał spokojniejszych, rozsądniejszych ludzi, bo nie mógł znieść ich braku fanatyzmu. Traktował ten brak jako zdradę zasad rewolucji. Czy ty masz pojęcie, co to jest WKR?

— Na tyle, żeby trzymać się od niej z dala i żywić nadzieję, że sami potraficie tę zarazę opanować.

— Niestety, nie mogę ci z ręką na sercu tego obiecać. Bo to tak, jakby z rozwrzeszczanej zgrai waszych prawicowych fanatyków utworzono z dnia na dzień nowy departament Centralnej Agencji Wywiadowczej.

— U nas jeszcze działają hamulce i równowaga... Przynajmniej czasami. Gdyby taki departament powstał, co nie jest wykluczone, byłby pod stałą obserwacją i obstrzałem krytyki. Kontrolowano by jego fundusze, uzgadniano metody działania, aż wreszcie któregoś dnia całą bandę przepędzono by w diabły.

— Zdarzały się wam przecież potknięcia, różne działające całkiem nie w amerykańskim stylu komitety. Mieliście swoich McCarthych, plany Hustona, czystki w nieodpowiedzialnej prasie, zrujnowane kariery, przekreślone życiorysy. Tak, i w waszej historii zdarzały się brzydkie wpadki.

— Ale wszystkie miały krótki żywot. Za to u nas nie ma gułagów ani programów rehabilitacyjnych na wzór Łubianki. A nasza nieodpowiedzialna prasa potrafi raz po raz popisać się odpowiedzialnością. Dzięki niej upadł reżim aroganckich ważniaków. A na Kremlu starzy awanturnicy dalej siedzą na swoich stołkach.

— W obu obozach zdarzają się potknięcia. Ale my na szczęście jesteśmy o wiele młodsi. A przecież grzechy młodości puszcza się w niepamięć.

— Nie ma też u nas niczego — wtrącił Michael — co można by porównać z operacją pomieniatczik. Czegoś takiego nie tolerowałby, ani tym bardziej finansował, najgorszy nawet kongres lub administracja.

— Jeszcze jeden paranoidalny pomysł! — krzyknął oficer KGB. — Podrzutki! — dodał szyderczo. — Skompromitowana strategia sprzed lat! Nie wierzysz chyba, że dzisiaj jeszcze ją stosujemy?

— Nie wierzę może aż tak, jak WKR. Ale z pewnością bardziej niż ty. Jeżeli oczywiście nie kłamiesz.

— Daj spokój, Havelock! Rosyjskie niemowlęta wysyłane do Stanów Zjednoczonych i tam wychowywane przez ortodoksyjnych, godnych politowania zgrzybiałych marksistów? Paranoja! Bądź rozsądny! Przecież to bzdura, która teraz bardziej by nam zaszkodziła, niż pomogła. Większość wychowanków raz dwa nawróciłaby się na dżinsy, muzykę rockową i szybkie samochody. Nie jesteśmy idiotami.

— Znowu kłamiesz. Oni istnieją. Obaj o tym doskonale wiemy.

Rostow wzruszył ramionami.

— No więc dobrze, ale to kwestia liczb. I, co istotniejsze, wartości. Ilu ich mogło zostać? Pięćdziesięciu, stu, no, góra dwustu? Smętne, działające w amatorskiej konspiracji istoty, niepewne swojej wartości, nie znające powodu, dla którego są tam, gdzie są, które snują się po kilku miastach i spotykają w piwnicach, by wymienić się bredniami. Nikt już nie przykłada większej wagi do ich działalności, słowo daję.

— Ale przecież nie zostali wycofani!

— A co byśmy z nimi zrobili? Zaledwie kilku mówi po rosyjsku. Po co narażać się na kompromitację? Poczekać, aż się wykruszą — oto jedyny sposób, prijatiel. A na razie trzeba ich zbywać pięknymi słowami.

— WKR wcale ich nie zbywa.

— Mówiłem ci już, że ludzie z WKR są niewolnikami swoich obsesyjnych urojeń.

— Nie jestem pewien, czy sam w to wierzysz — powiedział Michael, wpatrując się w Rosjanina. — Nie wszystkie z tych opiekuńczych rodzin to zgrzybiali, politowania godni staruszkowie. Nie wszystkie podrzutki to amatorzy.

— Jeżeli w niedawnej przeszłości istniał lub obecnie istnieje jakikolwiek strategiczny, ważny ruch z udziałem pomieniatczików, nic nam o tym nie wiadomo — oświadczył Rostow.

— Lecz jeśli istnieje, to nie jest on dla was bez znaczenia?

Rosjanin zastygł w bezruchu. Dopiero po namyśle odpowiedział zmienionym, wyraźnie obniżonym głosem:

— Wiesz, że działalność WKR jest nieprawdopodobnie utajniona. No więc tak, miałoby to duże znaczenie...

— Czyżbym podsunął ci ciekawy pomysł? Potraktuj go jako pożegnalny prezent od przeciwnika w stanie spoczynku.

— Nie oczekuję żadnych prezentów — odparł Rosjanin ozięble. — Są one tak samo bezinteresowne, jak twój pobyt w Atenach.

— Skoro ci się nie podoba, wracaj do Moskwy i tam walcz w swojej słusznej sprawie. Wasza struktura organizacyjna już mnie nie interesuje. I jeżeli nie masz innej komiksowej pukawki w drugim rękawie, radzę ci się wynosić.

— O to właśnie chodzi, pieszka. Tak, pieszka. Pionek. Jak sam to nazwałeś, chodzi o naszą strukturę. To oddzielne sekcje, ale jedna całość. Najpierw jest KGB, potem cała reszta. Każdy nasz agent albo agentka może załapać się do WKR i nawet wyróżnić się w jej najtajniejszych operacjach, ale najpierw przechodzi przez KGB. Jedno jest pewne: gdzieś musi być pełna kartoteka z Dzierżyńskiego. W przypadku cudzoziemskich rekrutów jest to, jak wy mawiacie, podwójny imperatyw. Chodzi o bezpieczeństwo wewnętrzne, rzecz jasna.

Havelock usiadł na łóżku. W jego oczach gniew mieszał się z osłupieniem.

— Mów, co masz do powiedzenia, i to szybko. Śmierdzi od ciebie coraz bardziej, prijatiel!

— Od nas wszystkich śmierdzi, panie Michaile Havliczku. Nasze nozdrza, perwersyjnie wyczulone na najsubtelniejsze odmiany podstawowego smrodu, zawsze wywęszą ten zapaszek. To jest tak, jak między zwierzętami.

— Więc mów.

— Żadna Jenna Karas nie jest notowana w KGB.

Havelock wbił wzrok w oficera, zerwał się z łóżka i podrzucił prześcieradło w taki sposób, że na ułamek sekundy zasłonił Rostowowi widok. Po czym rzucił się do przodu i przygwoździł Rosjanina do ściany przy drzwiach balkonowych. Chwycił go za nadgarstek i wykręcił mu rękę. Rostow uderzył głową w ramę tandetnego obrazu i nim się ocknął, Havelock zacisnął mu prawą dłoń na szyi.

— Mógłbym cię za to zabić — wyszeptał, ledwie dysząc, przycisnąwszy rozdygotaną z napięcia szczękę do jego łysiny.

— Owszem, mógłbyś — wykrztusił po chwili Rosjanin. — Ale marnie byś skończył. W tym pokoju albo na ulicy.

— Słyszałem, że w hotelu nie masz nikogo.

— Wiesz o mnie tyle, że nie powinieneś w to wierzyć. Oczywiście, że kłamałem. Mam trzech ludzi: dwóch przebranych za kelnerów w hallu przy windzie, jednego na schodach. Tu, w Atenach, nie ma dla ciebie bezpiecznego miejsca. Wszędzie są moi ludzie, wszystkie wyjścia zostały obstawione. Dałem im wyraźne instrukcje: mam stąd wyjść umówionymi drzwiami o umówionej godzinie. Odstępstwo od jednego lub drugiego skończy się dla ciebie śmiercią. Kordon wokół hotelu jest szczelny. Nie jestem idiotą.

— Tym bardziej szybko wracaj do Moskwy. Powiedz swoim, że przynęta nie dość, że śmierdzi na kilometr, to jeszcze wystaje z niej haczyk. Nie biorę, prijatiel. Wynocha!

— To nie żadna przynęta — próbował jeszcze dyskutować Rostow, odzyskawszy nieco równowagę — ale twój własny argument. Cóż takiego możesz nam powiedzieć, żebyśmy mieli ryzykować i narażać się na ewentualne akcje odwetowe? Jesteś skończony. Bez wcześniejszego zaprogramowania, sam o tym nie wiedząc, możesz wpuścić nas w setki pułapek. Wyobrażasz sobie, że ty będziesz gadał bez oporów, a my zaplanujemy operacje na podstawie twoich zeznań, choć wiadomo, że to, co mówisz, jest już nieaktualne? Przez ciebie poznamy tylko wasze strategie, nie same przejściowe kody i szyfry, ale także dalekosiężne, kluczowe strategie. Tyle że takie, z których Waszyngton zrezygnował bez twojej wiedzy. A po drodze ujawnimy własny personel. Dobrze o tym wiesz. Mówisz o logice? Bądź konsekwentny!

Havelock, głośno oddychając, nie spuszczał wzroku z sowieckiego oficera. Wściekłość i oszołomienie doprowadzały go do kresu wytrzymałości psychicznej. Nie mógł pogodzić się nawet z cieniem prawdopodobieństwa, że na Costa Brava popełniono błąd. Przecież pomyłka nie wchodziła w rachubę! Sygnał od konfidenta z grupy Baader-Meinhof stanowił pierwsze ogniwo przejrzystego łańcucha wydarzeń. Informacje przekazano do Madrytu. Sam badał skrupulatnie każde słowo, cedził każdy fragment w poszukiwaniu najdrobniejszego dowodu fałszywości raportu. Wszystko na nic, wszystko się zgadzało. Sam Anthony Matthias, przyjaciel, mentor, przybrany ojciec, zażądał drobiazgowej weryfikacji. I przyszła odpowiedź twierdząca!

— Nie! Tam był dowód! Ona tam była! Sam widziałem! Powiedziałem im, że muszę to sprawdzić na własne oczy, i oni się zgodzili!

— Oni? Jacy „oni”?

— Dobrze wiesz, kogo mam na myśli! Tacy, jak ty!

Rosjanin, masując lewą ręką grdykę, odpowiedział spokojnie:

— Nie wykluczam takiej możliwości, zwłaszcza że, jak już wspomniałem, WKR działa z maniakalną wprost skrytością, szczególnie w Moskwie. Jednak prawdopodobieństwo, że mogło być tak, jak mówisz, jest znikome. Co mówią fakty? Nadzwyczaj operatywna, fałszywa łączniczka, celowo zostaje wciągnięta w pułapkę terrorystyczną przez swoich ludzi, którzy odpowiedzialnością za jej śmierć obciążają KGB, twierdząc, że pracowała dla nas. W wyniku tej manipulacji neutralizuje się jej stałego towarzysza i kochanka, supertajnego, wielojęzycznego i niezwykle utalentowanego agenta terenowego. Ten, rozczarowany i zdegustowany, porzuca pracę w wywiadzie. Jesteśmy zaszokowani, przeszukujemy nasze archiwa, nie wyłączając najbardziej poufnych. Gdzież tam! Nigdzie jej nie ma. Jenna Karas nie miała z nami nic wspólnego!

Rostow umilkł, czujnie obserwując przeciwnika. Michael Havelock wyglądał teraz jak niebezpiecznie rozdrażniona pantera, gotowa do skoku i rozszarpania ofiary. Kontynuował jednak wywód bezbarwnym głosem: