Dwadzieścia lat temu czołowi agenci dwóch supermocarstw - Brandon Scofield z elitarnej komórki amerykańskiego wywiadu i Wasilij Taleniekow z KGB - połączyli siły, aby powstrzymać wspólnego wroga: stworzoną na początku XX wieku korsykańską organizację bezwzględnych zabójców, od nazwiska jej założyciela, barona Guillaume’a de Matarese, zwaną Radą Matarezowców. Materezowcy ostatecznie zostali rozbici, a ich przywódcy zginęli z ręki Scofielda. Dalekosiężne plany sięgnięcia po fotel prezydenta USA oraz - w następnej kolejności - po władzę nad światem, legły w gruzach. Teraz, po upływie dwóch dekad, zbrodnicza organizacja odradza się pod przywództwem operującego z Amsterdamu Jana van der Meera Matareisena. Członkowie Rady konsekwentnie realizują jego wizję nowego ładu: przejęcie władzy gospodarczej i politycznej poprzez destabilizację światowej gospodarki i wywołanie ogólnego chaosu. Dochodzi do zabójstw wpływowych osób oraz aktów terroru, trwają gigantyczne wykupy i fuzje przedsiębiorstw. Za wszystkim stoją doskonale zakonspirowani matarezowcy. W ich ręce trafia coraz więcej firm i banków o światowym znaczeniu. Wydarzenia te budzą niepokój CIA, która podejrzewa globalny spisek. Kim są spiskowcy? Członkami organizacji, która nie istnieje od 20 lat? Jak głęboko sięgają ich macki i kto nimi kieruje? Agent specjalny CIA Cameron Pryce rozpoczyna dochodzenie. Na początek musi odnaleźć legendarnego Brandona Scofielda, najskuteczniejszego agenta Ameryki z okresu zimnej wojny, jedynego człowieka, który rzucił wyzwanie matarezowcom - i przeżył...
Tego autora
RĘKOPIS CHANCELLORA
PROTOKÓŁ SIGMY
KLĄTWA PROMETEUSZA
PIEKŁO ARKTYKI
CZWARTA RZESZA
KRYPTONIM IKAR
STRAŻNICY APOKALIPSY
MOZAIKA PARSIFALA
IMPERIUM AKWITANII
Jason Bourne
TOŻSAMOŚĆ BOURNE’A
DZIEDZICTWO BOURNE’A
SANKCJA BOURNE’A
MISTYFIKACJA BOURNE’A
CEL BOURNE’A
Dynastia Matarese
TESTAMENT MATARESE’A
SPADKOBIERCY MATARESE’A
Paul Janson
DYREKTYWA JANSONA
ODYSEJA JANSONA
Wkrótce
STRATEGIA BANCROFTA
ILUZJA SKORPIONA
TOŻSAMOŚĆ AMBLERA
Jason Bourne
KRUCJATA BOURNE’A
ULTIMATUM BOURNE’A
ŚWIAT BOURNE’A
IMPERATYW BOURNE’A
Paul Janson
DYLEMAT JANSONA
ROBERT
LUDLUM
SPADKOBIERCY MATARESE’A
Z angielskiego przełożył
PAWEŁ WIECZOREK
Tytuł oryginału:
THE MATARESE COUNTDOWN
Copyright © Robert Ludlum 1997/© The Estate of Robert Ludlum 2001
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013
Polish translation copyright © Paweł Wieczorek 2013
Redakcja: Marta Bogacka
Ilustracja okładce: pirita/Shutterstock
Projekt graficzny okładki i serii: AndrzejKuryłowicz
Skład: Laguna
ISBN 978-83-7659-957-1
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe www.merlin.pl
www.empik.com
www.fabryka.pl
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com
2013. Wydanie I
Druk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole
Dla Karen — „Suzie”
Przyszła roześmiana, gdy śmiechu zabrakło.
I wniosła radość w życie jeszcze raz.
Prolog
W otaczających Czelabińsk lasach, mniej więcej tysiąc sześćset kilometrów od Moskwy, znajduje się rezydencja myśliwska, kiedyś ulubione ustronie elity władzy Związku Radzieckiego. Całoroczna dacza nad brzegiem górskiego jeziora to wiosną i latem feeria ogrodowych roślin i dzikich kwiatów, a jesienią i zimą raj dla myśliwych. Po rozpadzie chruszczowowskiej Rady Najwyższej nowa władza zmieniła jedynie przeznaczenie rezydencji. Stała się apolitycznym miejscem wypoczynku najbardziej czczonego naukowca Rosji — fizyka jądrowego Dmitrija Jurija Jurijewicza, człowieka cenionego w każdych czasach. Tyle tylko, że został on zamordowany, brutalnie zapędzony w pułapkę przez zabójców pełnych wściekłości, a pozbawionych szacunku dla jego geniuszu, którym chciał dzielić się ze wszystkimi narodami. Chociaż nikt nie wiedział, skąd przybyli skrytobójcy, bez wątpienia to oni uosabiali zło, a nie ich cel — pomimo śmiercionośnych efektów, jakie przynosiła jego wiedza.
Siwa, łysiejąca staruszka leżała na łóżku. Za ogromnym wykuszowym oknem przed nią leżał wczesny śnieg. Tak jak jej włosy i pomarszczoną skórę, wszystko za szybą pokryła biel: lodowata, świeża i czysta, uginająca gałęzie; raj oślepiającego światła. Staruszka z trudem sięgnęła po mosiężny dzwonek na nocnej szafce i nim potrząsnęła.
Po chwili w drzwiach pojawiła się piersiasta kobieta po trzydziestce, ciemnowłosa, z żywymi i pytającymi oczami.
— Tak, babciu? Czego ci potrzeba?
— Zrobiłaś już więcej, niż powinnaś, moje dziecko.
— Żadne ze mnie dziecko, a dla ciebie zrobiłabym wszystko, dobrze o tym wiesz. Może herbaty?
— Nie, sprowadź mi duchownego... nieważne jakiego wyznania. Zbyt długo nam ich odmawiano.
— Nie potrzebujesz duchownego, babciu, tylko porządnego jedzenia.
— Boże, mówisz jak twój dziadek. Zawsze się spierał, bez końca analizował...
— Niczego nie analizuję — przerwała Anastazja Jurijska Sołatow. — Jesz jak wróbel!
— Zdaje się, że wróble co dzień zjadają tyle, ile ważą... ale to pewnie bez znaczenia. Gdzie twój mąż?
— Na polowaniu. Twierdzi, że na świeżym śniegu łatwiej wytropić zwierzę.
— Pewnie odstrzeli sobie stopę. Nie potrzebujemy żywności. Moskwa okazuje nam szczodrość.
— Powinna!
— Nie, moja droga. Boją się tego nie robić.
— Co ty mówisz, Mario Jurij ska?
— Przyprowadź mi księdza, moje dziecko. Mam osiemdziesiąt
pięć lat i ktoś musi poznać prawdę. No już!
***
Stary prawosławny pop w czarnej sutannie stał nad łóżkiem. Znał oznaki: zbyt często je widywał. Stara kobieta umierała, jej oddech się skracał, z każdą chwilą sprawiał coraz większą trudność.
— Twoja spowiedź, moja droga?
— Nie moja, ty dupku! — odparowała Maria Jurijska. — Tamten dzień niewiele różnił się od dzisiejszego... na ziemi leżał śnieg, myśliwi byli gotowi, czekali z zarzuconą na ramię bronią. Takiego dnia jak dziś rozszarpał go na kawałki rozwścieczony ranny niedźwiedź, zapędzony na ścieżkę przez szaleńców.
— Tak, tak, wszyscy słyszeliśmy o twojej tragedii, Mario.
— Najpierw twierdzili, że zrobili to Amerykanie, potem, że niechętni mojemu mężowi ludzie z Moskwy, wspomnieli nawet o zazdrosnych rywalach, ale to był ktoś inny.
— Tyle czasu już minęło, moja droga. Zachowaj spokój, Pan czeka na ciebie. Przytuli cię do piersi i pocieszy...
— Gówno! Trzeba powiedzieć prawdę! Dowiedziałam się później... ze słów, docierających z całego świata, nie było nic na piśmie, tylko płynące w powietrzu słowa... że jeśli zdradzę to, co powiedział mi mąż, to ani ja, ani moje dzieci, ani dzieci moich dzieci nie dożyją świtu.
— Co to było, Mario?
— Oddech mnie opuszcza, ojcze. Okno ciemnieje...
— Co to było, dziecko Boga?
— Siła znacznie groźniejsza od wszystkich innych, które zwalczają się na tej ziemi.
— Jaka siła, kobieto?
— Matarezowcy... skończone zło. — Głowa staruszki opadła na poduszkę.
Nie żyła.
***
Olbrzymi lśniący jacht, mający od dzioba do rufy ponad czterdzieści pięć metrów, powoli wpływał do mariny w Esteponie, miasta na luksusowym hiszpańskim Costa del Sol — raju emerytalnym dla bogaczy tego świata.
Wychudzony starzec siedział w obitym aksamitem fotelu w eleganckiej głównej kabinie, obsługiwany przez służącego, który był z nim od niemal trzydziestu lat. Sługa i przyjaciel szykował właściciela jachtu do najważniejszej konferencji w jego długim, ponaddziewięćdziesięcioletnim życiu. Dokładny wiek starca utrzymywano w tajemnicy; większość życia spędził w śmiertelnie niebezpiecznych miejscach, wśród znacznie młodszych mężczyzn. Nie mógł dawać chciwym brutalom poczucia przewagi z powodu jego rzekomego otępienia starczego, skoro miał za sobą dziesięciolecia ponadprzeciętnych doświadczeń. Trzy operacje plastyczne może i częściowo zmieniły jego twarz w maskę, była to jednak tylko fasada — wizerunek dezorientujący oponentów, którzy zechcieliby uzurpować sobie prawo do jego imperium finansowego, gdyby tylko dostrzegli cień szansy na sukces.
Imperium, które straciło znaczenie. Papierowy kolos wart ponad siedem miliardów dolarów amerykańskich — siedem tysięcy razy milion — zbudowany dzięki manipulacjom dawno zapomnianej organizacji. Zrodziło się z marzenia o zemście i z biegiem czasu stawało się coraz bardziej zepsute i agresywne, korumpowane przez płotki, nie widzące dalej niż czubek własnego nosa.
— Jak wyglądam, Antoine?
— Wspaniale, monsieur — odparł służący, smarując twarz swojego pana łagodnym płynem po goleniu i zdejmując mu chustę, która odsłoniła formalny garnitur z krawatem w prążki.
— To nie przesada? — spytał elegancki pracodawca, wskazując odświętny strój.
— W żadnym wypadku. Jesteś przewodniczącym i muszą być tego świadomi. Nie możesz tolerować opozycji.
— Och, przyjacielu, nie będzie żadnej opozycji. Zamierzam poinstruować zarządy, aby przygotowały się do likwidacji struktur. Szczodrze wynagrodzę wszystkich, którzy poświęcili czas i energię przedsiębiorstwom, o których nic nie wiedzieli.
— Znajdą się tacy, którym trudno będzie zaakceptować twoje polecenia, mon ami René.
— Wreszcie zrzucasz maskę i mówisz konkrety! — Obaj mężczyźni cicho się roześmiali. — Prawdę mówiąc, Antoine, powinienem był umieścić cię w którymś z zarządów. Nie pamiętam jednej twojej rady, która okazałaby się błędna.
— Udzielałem ich jedynie na twoją prośbę i gdy sądziłem, że rozumiem okoliczności. Nigdy w związku z negocjacjami biznesowymi, których kompletnie nie pojmuję.
— Tylko na temat ludzi, prawda?
— Powiedzmy, że staram się ciebie chronić... daj, pomogę ci wstać, usiądziesz na wózku i...
— Nie, Antoine, żadnego wózka! Ujmij mnie pod ramię i pójdziemy... A poza tym, co miałeś na myśli, mówiąc, że będą tacy, którzy nie zaakceptują moich instrukcji? Dostaną odprawy. Będą mogli żyć bardzo wygodnie.
— Bezpieczeństwo to nie to samo co aktywny udział, mon ami. Pracownicy będą wdzięczni, to prawda, ale członkowie zarządów mogą mieć inne zdanie. Odbierzesz im władzę i wpływy. Ostrożnie, René, do tej grupy należy kilku uczestników konferencji.
Duża jadalnia jachtu — pomijając niski sufit — była repliką jednej z najmodniejszych restauracji w Paryżu; impresjonistyczne obrazy na ścianach ukazywały Sekwanę, Łuk Triumfalny, wieżę Eiffla i inne paryskie widoczki. Przy okrągłym mahoniowym stole stało pięć krzeseł — cztery były zajęte, jedno wolne. Siedzący na nich mężczyźni byli ubrani w biznesowe garnitury, przed każdym stała butelka wody Evian i popielniczka z paczką papierosów Gauloises. Używali dwóch popielniczek, pozostałe zostały zdecydowanie odsunięte.
Wątły starzec wszedł w towarzystwie służącego mu od dwudziestu ośmiu lat człowieka, znanego wszystkim z poprzednich spotkań. Wymieniono powitania, „przewodniczący” został posadzony na środkowym krześle, a służący zajął miejsce pod ścianą za jego plecami. Procedura została zaakceptowana, nikt nie oponował, co zresztą nie byłoby możliwe ze względu na tradycję.
— A więc mamy wszystkich adwokatów. Mon avocat z Paryża, mein Rechtsanwalt z Berlina, mio avvocato z Rzymu i, oczywiście, nasz korporacyjny radca prawny z Waszyngtonu. Miło was znowu widzieć. — W odpowiedzi na powitanie rozległy się ciche pomruki; starzec kontynuował. — Z waszej entuzjastycznej reakcji wnioskuję, że nie jesteście zachwyceni spotkaniem. Szkoda, moje polecenia zostaną bowiem wykonane niezależnie od tego, czy wam się podobają, czy nie.
— Za pozwoleniem, Herr Mouchistine — powiedział adwokat z Berlina. — Wszyscy otrzymaliśmy zakodowane instrukcje, które leżą teraz w naszych sejfach i szczerze mówiąc, jesteśmy przerażeni i zbulwersowani! Chodzi nie tylko o pański zamiar sprzedaży firm i spieniężenia majątku...
— Nie wspomniał pan o dość niezwykłych sumach za wasze usługi... — przerwał stanowczo René Mouchistine.
— Doceniamy pańską szczodrość, lecz nie to nas martwi — powiedział prawnik z Waszyngtonu. — Chodzi o to, co potem. Niektóre rynki się załamią, akcje spadną na łeb na szyję... zaczną się pytania. Może dojść do śledztw... dotyczących wszystkich z nas.
— Nonsens. Każdy z was wykonywał polecenia nieuchwytnego René Pierre’a Mouchistine’a, jedynego właściciela przedsiębiorstw. Odmowa pociągnęłaby za sobą zwolnienie. Tym razem mówcie prawdę, panowie. Dzięki niej będziecie nietykalni.
— Ale monsignore, sprzedaje pan aktywa znacznie poniżej wartości rynkowej! — zawołał adwokat z Włoch. — W jakim celu? Przekazuje pan miliony instytucjom dobroczynnym na całym świecie, ludziom, którzy nie odróżniają lirów od niemieckiej marki! Kim pan jest... socjalistą, który chce zreformować świat i zniszczyć tysiące tych, którzy w pana wierzyli? Wierzyli w nas?
— W żadnym wypadku. Wszyscy jesteście częścią czegoś, co zaczęło się wiele lat przed waszymi narodzinami... wizji wielkiego padrone, barona Matarese’a.
— Kogo? — spytał francuski adwokat.
— Niejasno pamiętam, że to nazwisko kiedyś obiło mi się o uszy, mein Herr — powiedział Niemiec. — Nic mi jednak nie mówi.
— Dlaczego by miało? — René Mouchistine spojrzał przez ramię na służącego. — Jesteście jedynie nitkami pajęczyny, która wyrasta ze źródła. Zostaliście zatrudnieni przez źródło, aby jego działania wydawały się legalne, ponieważ wy byliście legalni. Mówicie, że oddaję miliony przegranym. A skąd, waszym zdaniem, wziął się mój majątek? Staliśmy się uosobieniem chciwości, która wpadła w furię.
— Nie możesz tego zrobić, Mouchistine! — wrzasnął Amerykanin i skoczył na nogi. — Zawloką mnie przed Kongres!
— A ja?! Bundestag będzie nalegał na przeprowadzenie dochodzenia — zawył Rechtsanwalt z Berlina.
— Nie oddam się do dyspozycji Zgromadzenia Narodowego! — wrzasnął paryżanin.
— Poproszę naszych wspólników w Palermo, aby przekonali cię do innej decyzji — powiedział tajemniczo człowiek z Rzymu. — Zrozumiesz ich logikę.
— Dlaczego nie spróbujesz sam mnie do niej przekonać? Obawiasz się starego człowieka?
Wściekły Włoch wstał, jego dłoń sięgnęła pod szytą na miarę marynarkę. Więcej nie zdążył zrobić. TSZIPISZSZ! Pojedynczy strzał z pistoletu z tłumikiem, oddany przez służącego, rozerwał mu twarz. Rzymski adwokat osunął się na podłogę, brudząc dywan.
— Oszalałeś! — zawył Niemiec. — Zamierzał ci tylko pokazać artykuł w gazecie, w którym napisano o związkach twoich firm z mafią. Jesteś potworem!
— To z twojej strony czysta ironia, biorąc pod uwagę Oświęcim i Dachau.
— Nie było mnie wtedy na świecie!
— Poczytaj o historii... Co powiedziałeś, Antoine?
— Samoobrona, monsieur. Jako wysokiej rangi informator Surete zaznaczę to w moim raporcie. Sięgał po broń.
— Cholera jasna! — zawył waszyngtończyk. — Wystawiłeś nas, skurwielu!
— Nie do końca. Chciałem jedynie mieć pewność, że wykonacie polecenia.
— Nie możemy! Na Boga, nie rozumiesz?! To byłby dla nas koniec...
— Dla jednego z was już nadszedł, ale pozbędziemy się ciała. Stanie się karmą dla ryb.
— Oszalałeś!
— Wszyscy oszaleliśmy. Na początku było inaczej... Stop! Antoine!... Iluminatory!
Za okrągłymi okienkami jachtu nagle pojawiły się twarze w maskach nurkowych. Intruzi wybili szybki za pomocą broni i zaczęli strzelać na oślep. Służący wciągnął Mouchistine’a pod potężne biurko. Sam miał rozszarpane ramię, jego chlebodawca otrzymał strzał w pierś. Nie było szans, aby człowiek, z którym przyjaźnił się od trzydziestu lat, przeżył.
— René, René! — krzyczał Antoine. — Oddychaj głęboko, nie przestawaj oddychać! Tamci uciekli! Zawiozę cię do szpitala!
— Nie, Antoine, już... za późno — wykaszlał Mouchistine. — Prawnicy zginęli, a ja nie żałuję takiego końca. Żyłem wśród zła, ale umieram, odrzuciwszy je. Może to będzie miało znaczenie.
— O czym mówisz, mon ami, mój najlepszy przyjacielu?
— Znajdź Beowulfa Agate.
— Kogo?
— Zapytaj w Waszyngtonie. Muszą wiedzieć, gdzie on jest. Wasilij Taleniekow zginął, ale Beowulf Agate nie. Musi gdzieś być. On zna prawdę.
— Jaką prawdę, najdroższy przyjacielu?
— Matarezowcy powrócili! Wiedzieli o konferencji i zakodowanych instrukcjach, a więc złamali szyfry. Ktokolwiek spośród nich przeżył, musiał mnie powstrzymać, teraz ty musisz powstrzymać ich!
— Jak?
— Walcz sercem i duszą. Wkrótce zaraza rozprzestrzeni się wszędzie. Zło, które przepowiedział archanioł piekieł... dobro, które przeszło na służbę Szatana!
— Nie mówisz z sensem. Nie jestem badaczem Pisma!
— Nie musisz nim być — wyszeptał umierający Mouchistine. — Idee są potężniejsze od katedr. Trwają tysiąclecia.
— Co ty wygadujesz?
— Znajdź Beowulfa Agate. On jest kluczem.
Ciałem René Mouchistine’a szarpnęło w przód, potem opadł do tyłu i oparł głowę o biurko. Jego ostatnie słowa były tak wyraźne, jakby wyszeptał je wprost do komory pogłosowej.
— Matarezowcy... uosobienie zła.
Starzec pełen sekretów nie żył.
Rozdział 1
Pół roku wcześniej
W surowych korsykańskich górach otaczających Porto-Vecchio nad zatoką Morza Tyrreńskiego, stały ruiny majestatycznej kiedyś posiadłości, dziś przypominające szkielet. Mury zewnętrzne, skonstruowane tak, by wytrzymały stulecia, były w dużej części całe, ale wnętrza zostały zniszczone, przed dziesięcioleciami strawił je ogień. Było popołudnie, niebo zdążyło pociemnieć, a wraz z późnozimowym sztormem, idącym wzdłuż wybrzeża od Bonifacio, nadciągała ulewa. Wkrótce ziemia i powietrze przesiąkną wodą, teren zamieni się w błoto, a przez zarośnięte, ledwie widoczne ścieżki wokół wspaniałego niegdyś domu, będzie trzeba brnąć.
— Sugerowałbym pośpiech, padrone — powiedział krępy Korsykanin w parce z kapturem. — Drogi do lotniska w Senetosie są wystarczająco trudne i bez deszczu — dodał po angielsku, choć z miejscowym akcentem.
— Senetosa może zaczekać — odparł szczupły mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym, którego mowa zdradzała holenderskie pochodzenie. — Wszystko może zaczekać, aż skończę! Proszę o mapę północnej nieruchomości.
Korsykanin sięgnął do kieszeni i wyjął wielokrotnie złożony arkusz grubego papieru. Dał go przybyszowi z Amsterdamu, który szybko go rozłożył, przycisnął do kamiennej ściany i zaczął uważnie oglądać. Raz za razem odwracał wzrok od mapy i przyglądał się okolicy, która najwyraźniej bardzo go interesowała. Rozpadało się — mżawka szybko zamieniła się w nieprzerwany deszcz.
— Tam, padrone — powiedział przewodnik z Bonifacio, wskazując na łukowato sklepiony otwór w kamiennej ścianie. Było to wejście do dawno nieistniejącej altany ogrodowej. Miało niewiele więcej niż metr dwadzieścia szerokości, a mur, przez który prowadziło, prawie dwa metry grubości, wyglądało więc jak tunel. Zarastała je pnąca się po bokach winorośl, tworząca atmosferę czegoś zakazanego. Mimo wszystko przejście było dobrą kryjówką przed nagłą ulewą.
Mężczyzna tuż po czterdziestce, nazwany padrone, wślizgnął się do środka i natychmiast przycisnął starą mapę do listowia, przypominającego gęstą pajęczynę, wyjął z kieszeni gruby czerwony flamaster i zakreślił na arkuszu wielkie koło.
— Ta strefa — wrzasnął, aby być słyszanym mimo łoskotu tłukącej w kamienie ulewy — musi zostać oddzielona i zamknięta, żeby nikt jej nie naruszył! Jasne?!
— Jeśli tak brzmi pański rozkaz, tak będzie, ale mówi pan o setkach akrów, padrone.
— Tak brzmi rozkaz. Moi przedstawiciele będą sprawdzać jego realizację.
— To niepotrzebne, proszę pana. Osobiście zadbam o jego wykonanie.
— Świetnie.
— A reszta, grandę signore?
— Jak mówiliśmy w Senetosie. Wszystko ma zostać dokładnie skopiowane z pierwotnych planów, zarejestrowanych dwieście lat temu w Bastii, oczywiście trzeba uwzględnić współczesne wygody. Wszystko, czego będziesz potrzebował, dostarczą moje statki i samoloty transportowe stacjonujące w Marsylii. Masz numery i kody moich nierejestrowanych telefonów i faksów. Zrób, o co proszę... czego żądam... a pójdziesz na emeryturę jako zamożny człowiek, z zabezpieczoną przyszłością.
— To przywilej zostać wybranym, padrone.
— I rozumiesz konieczność zachowania całkowitej tajemnicy?
— Naturalmente, padrone! Jest pan ekscentrycznym, niezwykle zamożnym Bawarczykiem, któremu zamarzył się dom w majestatycznych górach nad Porto-Vecchio. To wszystko, co o panu wiadomo!
— Świetnie, doskonale.
— Jeśli mogę coś powiedzieć, grandę signore, gdy zatrzymaliśmy się w mieście, zobaczyła cię stara kobieta, prowadząca tę podupadającą gospodę. W kuchni na kolanach dziękowała Zbawcy, że wróciłeś.
— Słucham?
— Jeśli sobie przypominasz, panie, kiedy długo nie przynosili napojów, poszedłem do cucina. Natknąłem się tam na nią, bardzo głośno się modliła. Płakała, twierdząc, że rozpoznała cię po twarzy, po oczach. „Baron di Matarese powrócił”, powtarzała raz za razem. — Korsykanin wypowiadał nazwisko z włoska: Materesa. — Dziękowała Panu, że teraz do gór powrócą wspaniałość i szczęście.
— Musisz zapomnieć o tym incydencie! Rozumiesz mnie?
— Oczywiście, panie! Niczego nie słyszałem!
— Wracając do odbudowy, musi zostać ukończona za pół roku. Nie oszczędzaj na niczym.
— Postaram się zrobić, co w mojej mocy.
— Jeśli wszystko, co w twojej mocy, nie okaże się wystarczająco dobre, nie będziesz miał żadnej emerytury... ani z pieniędzmi, ani bez nich, capisce?
— Oczywiście, padrone.
— A jeśli chodzi o tę starą kobietę w gospodzie...
— Tak?
— Zabijcie ją.
Minęło sześć wyczerpujących miesięcy i dwanaście dni. Wspaniała rezydencja dynastii Matarese’ów została odbudowana. Efekt był godny podziwu — taki, jaki mogą zapewnić jedynie miliony dolarów. Wspaniały dom z wielką salą bankietową był zgodny z wizją architekta z początku osiemnastego wieku, choć olbrzymie kandelabry na świece zastąpiły żyrandole zasilane prądem. Zapewniono też współczesne wygody — bieżącą wodę, toalety, klimatyzację i elektryczność.
Teren oczyszczono, a nasiąknięty wodą trawnik wokół głównego budynku zamieniono w duże pole do krykieta i trudne pole golfowe. Długi wjazd z drogi do Senetosy wybrukowano, wpuszczone w ziemię lampy całą noc oświetlały dojazd, a dobrze ubrani służący witali pojazdy, zbliżające się do marmurowych schodów głównego wejścia. Goście nie wiedzieli, że wszyscy służący są zawodowymi ochroniarzami — w większości byłymi komandosami z różnych krajów. Każdy miał na nadgarstku skaner, na trzy metry wykrywający broń, aparaty fotograficzne i urządzenia nagrywające, w praktyce przedmioty te mogły zostać odkryte z odległości metra.
Rozkazy były jasne. Każdy, kto przyjedzie z jednym z powyższych przedmiotów, ma być go pozbawiony siłą i zabrany do pokoju przesłuchań, gdzie zada mu się szereg pytań. W przypadku niezadowalających odpowiedzi można było skorzystać z odpowiedniego sprzętu — zarówno ręcznego, jak i elektrycznego — przeznaczonego do rozluźnienia „zawiązanych” języków. Matarezowcy powrócili — w całej swej wątpliwej sile i glorii.
Kiedy limuzyny zaczęły podjeżdżać, zapadał zmierzch, a góry nad Porto-Vecchio płonęły w świetle zachodzącego słońca. Wartownicy w garniturach od Armaniego witali przybywających, kurtuazyjnie pomagali im wysiąść z samochodu, dyskretnie ich przy tym rewidując. Samochodów o imponującej wielkości było siedem, gości było siedmiu — więcej nie przewidziano. Sześciu mężczyzn i jedna kobieta — w wieku od trzydziestki do sześćdziesiątki, różnych narodowości. Mieli jedną wspólną cechę: wszyscy byli niesamowicie bogaci. Każdy gość był wprowadzany marmurowymi schodami do Villa Matarese, w holu przejmowany przez następnego strażnika i prowadzony do sali bankietowej.
Pośrodku gigantycznego pomieszczenia znajdował się imponujący stół — cztery krzesła z prawej, trzy z lewej, ustawione tak, aby nikt nie siedział bliżej sąsiada niż półtora metra — przy każdym miejscu umieszczono tabliczkę z nazwiskiem i kryształową miseczkę z kawiorem z bieługi. U szczytu stołu był pusty fotel, a przy nim mała mównica. Po sali krążyło dwóch kelnerów w liberiach, przyjmujących zamówienia na drinki. Pomieszczenie wypełniały dyskretne dźwięki fugi Bacha.
Gdy zaczęły się ciche rozmowy, okazało się, że nikt z gości nie zna powodu zgromadzenia. Wszyscy mówili po angielsku i francusku, zaczęto więc używać obu języków równocześnie i wymiennie, choć wkrótce zaczął dominować angielski, ponieważ obaj Amerykanie niezbyt sprawnie władali francuskim. Rozmawiali niezobowiązująco, głównie o tym, kto zna kogo i czyż pogoda w Saint Tropez, na Bahamach, Hawajach, w Hongkongu nie jest wspaniała. Cała siódemka była wystraszona i nikt nie śmiał zadać zasadniczego pytania: po co tu przybyliśmy? Nic dziwnego: w przeszłości każdego z nich działo się znacznie więcej, niżby mogło się wydawać.
Nagle muzyka ucichła. Potężne żyrandole zostały przyciemnione, a punktowiec rzucił krąg światła na mównicę. Szczupły mężczyzna z Amsterdamu wyszedł z wnęki w ścianie i powoli wszedł w plamę światła. Jego przystojna, choć wyrażająca lekceważenie twarz wyglądała blado, miał jednak niezwykłe spojrzenie. Kiedy kłaniał się wszystkim po kolei, jego żywe i skupione oczy każdego krótko przyszpilały.
— Dziękuję wszystkim za przyjęcie zaproszenia — zaczął tonem, który brzmiał, jakby zmieszano lód z tłumionym żarem. — Mam nadzieję, że transport odpowiadał standardom, do jakich przywykliście.
Rozległ się pomruk, wyrażający zgodę, ale nie przesadny entuzjazm.
— Wiem, że wyrwałem was z codziennego życia prywatnego i zawodowego, nie miałem jednak wyboru.
— Ma pan go teraz — przerwała kobieta. Miała trzydzieści parę lat i była ubrana w drogą czarną suknię ze sznurem pereł, wartym przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy dolarów. — Jesteśmy, proszę więc powiedzieć, w jakim celu przybyliśmy.
— Proszę o wybaczenie, droga pani. Zdaję sobie sprawę z tego, że była pani w drodze do Rancho Mirage w Palm Springs, na spotkanie ze wspólnikiem męża w jego szalbierskiej firmie brokerskiej. Na pewno pani nieobecność zostanie wybaczona, przecież gdyby nie sfinansowała pani firmy, ta by nie istniała.
— Słucham?
— Przepraszam, droga pani, ale nie mam najlepszego stosunku do żebraków.
— Powiem za siebie — stwierdził łysiejący Portugalczyk w średnim wieku. — Jestem tutaj, ponieważ zasugerował pan, że jeśli się nie zjawię, popadnę w poważne kłopoty. Pańska aluzja była wystarczająco wyraźna.
— W moim telegramie padła jedynie nazwa „Azory”. Najwyraźniej to wystarczyło. Konsorcjum, któremu pan przewodniczy, jest przesiąknięte korupcją, łapówki dla Lizbony to jawne przestępstwo. Kto kontroluje Azory, kontroluje nie tylko niezwykle zawyżone opłaty lotniskowe, lecz także akcyzę, płaconą przez ponad milion turystów rocznie. Powiedziałbym: nieźle pomyślane.
Po obu stronach stołu wybuchł gwar głosów. Niektóre wypowiedzi dotyczyły wątpliwych działań, które mogły stanowić przyczynę wezwania do ukrytej posiadłości w Porto-Vecchio.
— Dość! — przerwał mężczyzna z Amsterdamu, podnosząc głos. — Mylicie się co do przyczyny swojej obecności tutaj. Wiem o każdym z was więcej, niż wiecie o sobie sami. To moja scheda, moje dziedzictwo, a każde z was jest spadkobiercą.
Jesteśmy potomkami Matarese’a: chrzcielnicy, z której wziął się cały wasz majątek.
Siedmioro gości ogarnęło zdumienie, niektórzy popatrzyli po sobie, jakby łączyło ich coś, o czym nie wolno głośno mówić.
— Nie zwykliśmy używać tego nazwiska ani się na nie powoływać — stwierdził Anglik arystokratycznym tonem, jakby wprost z ulicy Savile Row w Londynie. — Ani moja żona, ani dzieci nigdy go nie słyszały.
— Po co to wyciągać? — spytał Francuz. — Matarese to dawne czasy... umarł i został zapomniany. To wspomnienie, które należy pogrzebać.
— A wy umarliście? Zostaliście pogrzebani? — spytał Holender. — Nie sądzę. Majątek pozwolił wam osiągnąć szczyty finansowych wpływów. Wszyscy... osobiście albo z dystansu... kierujecie wiodącymi korporacjami i konglomeratami, co stanowi esencję matarezowskiej filozofii. A każde z was zostało przeze mnie wybrane do wypełnienia przeznaczenia Matarese’a.
— Jakiego cholernego przeznaczenia? — spytał jeden z Amerykanów, którego akcent zdradzał południowe pochodzenie. — Naprawiasz pan świat czy co?
— Ja raczej nie, choć pańskie interesy z kasynami nad rzeką Missisipi mogłyby sugerować, że pan owszem.
— Moje interesy są czyste jak łza, koleżko!
— Cieszy mnie użyty modyfikator...
— O jakim przeznaczeniu mowa? — wtrącił się drugi Amerykanin. — To nazwisko nie pojawia się w żadnych dokumentach prawnych związanych z handlem nieruchomościami, prowadzonym przez moją rodzinę.
— Byłbym przerażony, gdyby się pojawiało, drogi panie. Jest pan głównym prawnikiem wiodącego bostońskiego banku. Wydział prawa na Harvardzie, magna cum laude... i członkiem najbardziej łapówkarskiej instytucji, jaka w historii zarabiała pieniądze dzięki korumpowaniu urzędników stanowych i federalnych... wybieranych i mianowanych. Uszanowanie dla pańskich talentów.
— Nie jest pan w stanie nic udowodnić.
— Niech mnie pan nie kusi, mecenasie, przegrałby pan. W każdym razie nie sprowadziłem was do Porto-Vecchio, aby zaprezentować staranność zleconych przeze mnie dochodzeń, choć muszę przyznać, że stanowiły element pewnej całości. Kij i marchewka, jak to się mówi... Może jednak na początek się przedstawię. Nazywam się Jan van der Meer Matareisen i jestem pewien, że moje nazwisko wam wszystkim coś mówi. Jestem potomkiem w prostej linii barona Matarese’a, prawdę mówiąc, był moim dziadkiem. Jak wiecie lub nie, związki barona były utrzymywane w tajemnicy, tak samo jak życie jego potomków. W każdym razie ten wielki człowiek nie wykręcał się od odpowiedzialności. Jego potomstwo posyłano do najlepszych rodzin we Włoszech, Francji, Anglii, Portugalii, Ameryki i, co mogę potwierdzić, w Holandii.
Goście ponownie zamarli ze zdumienia. Powoli, stopniowo zaczęli wodzić oczami wokół stołu. Każdy patrzył krótko, jednak przenikliwie na pozostałych, jakby zaraz miał zostać ujawniony niezwykły sekret.
— Do czego, do cholery, dążysz? — spytał potężny mężczyzna z Luizjany. — Wypluj to wreszcie, chłopie!
— Sądzę, że niektórzy z was już wybiegli myślą naprzód — powiedział Jan van der Meer Matareisen, pozwalając sobie na lekki uśmiech.
— Mów, w czym rzecz, Holendrze! — zawołał przedsiębiorca z Lizbony.
— No cóż, oczywiście. Tak jak ja, jesteście dziećmi tych dzieci. Wszyscy jesteśmy tworem tych samych lędźwi, jak wyraziłby to angielski poeta. Każde z nas jest potomkiem po mieczu barona Matarese’a.
Audytorium wybuchło jak jeden mąż. Wykrzykiwali na przemian: „Słyszeliśmy o Mataresie, ale nigdy czegoś takiego!”, „To niedorzeczne! Moja rodzina sama dorobiła się majątku!” i: „Sami popatrzcie! Jestem naturalną blondynką, nie ma we mnie nic śródziemnomorskiego!”. Protesty narastały, aż protestującym zabrakło oddechu i umilkli, zwłaszcza że Jan Matareisen uniósł dłoń.
— Mogę odpowiedzieć na każdy atak, pod warunkiem że zechcecie słuchać — powiedział spokojnie. — Jak w każdej innej sferze, baron pożądał dużo i lubił różnorodność. Wasze babki sprowadzono do niego, jakby były kaprysami arabskiego szejka, żadna jednak nie została zhańbiona, wszystkie bowiem dostrzegały w nim niezwykłego mężczyznę, jakim był. W oczach Kościoła tylko ja jestem prawowitym potomkiem barona, ożenił się bowiem z moją babcią.
— A kim, do diabła, my jesteśmy? — zawył Amerykanin z Nowego Orleanu. — Bękartami od dwóch pokoleń?!
— Czy kiedykolwiek brakowało panu funduszy? Na wykształcenie albo inwestycje?
— Nie... tego nie mogę powiedzieć.
— A pańska babka była... i nadal jest... niezwykle piękną kobietą, modelką, której twarz i ciało pokazywano w takich czasopismach jak „Vogue” i „Vanity Fair”, prawda?
— Tak sądzę, choć dużo o tym nie mówi.
— Nie musi. Szybko wyszła za mąż za dyrektora firmy ubezpieczeniowej, którego przedsiębiorstwo rozrosło się do tego stopnia, że został prezesem.
— Nie tylko pan sugeruje, ale ot tak stwierdza, że jesteśmy wszyscy spokrewnieni? — wrzasnął adwokat z Bostonu. — Jakie ma pan dowody?!
— Dwa metry pod ziemią, na północno-wschodnim krańcu tej posiadłości, znajdowała się krypta, w której schowano zawinięty w płótno pakunek. Pięć miesięcy zajęło mi znalezienie go. W paczce był arkusz, na którym spisano nazwiska dzieci barona wraz z miejscem zamieszkania. Baron był dokładny, jak we wszystkim. Tak, mój bostoński gościu, jesteśmy wszyscy spokrewnieni. Czy nam się to podoba, czy nie, jesteśmy kuzynami. Jesteśmy spadkobiercami barona Matarese’a.
— Niesamowite... — wy dyszał ze wstrzymanym oddechem Anglik.
— Rany! — wyrzucił z siebie Amerykanin z Południa.
— Absurdalne! — wrzasnęła blondynka z Los Angeles.
— Tak naprawdę to komiczne — stwierdził mężczyzna w stroju duchownego, kardynał z Watykanu.
— Zgadza się — odparł Matareisen. — Podejrzewałem, że Eminencja doceni subtelny humor sytuacji. Jako duchowny łajdak faworyzowany przez Jego Świątobliwość, ale znienawidzony przez Kolegium.
— Musimy wprowadzić Kościół w dwudziesty pierwszy wiek. Nie mam za co przepraszać.
— Ale działania banków należących do Stolicy Apostolskiej przynoszą Eminencji dużo pieniędzy, nieprawdaż?
— Jestem doradcą, nie odnoszę osobistych korzyści.
— O ile mi wiadomo, można by nad tym dyskutować. Mam oczywiście na myśli posiadłość nad jeziorem Como.
— Należy do mojego bratanka.
— Z drugiego małżeństwa brata, przy czym pierwsze zostało przez Eminencję anulowane niezgodnie z prawem, ale idźmy dalej. Naprawdę nie chciałbym nikogo peszyć. W końcu jesteśmy rodziną. Znaleźliście się tu, ponieważ można was zranić, a najbardziej mnie. Jeśli udało mi się dowiedzieć o waszych licznych interesach, mogą dowiedzieć się inni. To jedynie kwestia motywacji, czasu i ciekawości, mam rację?
— Gadasz za dużo, a nic jeszcze nie powiedziałeś! — stwierdził pobudzony Amerykanin z Południa. — Jaki masz właściwie program, koleś?
— „Program”... podoba mi się. Słowo pasuje do twojego wykształcenia, prawda? Doktorat z zarządzania przedsiębiorstwami, jeśli się nie mylę?
— Nie mylisz się. Możesz mnie nazwać wsiokiem i wiele się nie pomylisz, ale głupi nie jestem. Mów dalej.
— Doskonale. Programem... naszym programem... jest realizacja matarezowskiej sprawy, wizji naszego dziadka, Guillaume’a de Matarese’a.
Wszystkie spojrzenia były wbite w Holendra. Mimo rezerwy, siedmioro spadkobierców było zaintrygowanych.
— Ponieważ najwyraźniej wiesz o tej „wizji” znacznie więcej od nas, możesz mówić jaśniej? — poprosiła opanowana, modnie ubrana kobieta.
— Jak wiecie, międzynarodowe finanse są obecnie zintegrowane na poziomie globalnym. To, co się dzieje z amerykańskim dolarem, wpływa na niemiecką markę, angielskiego funta, japońskiego jena i inne światowe waluty, które z kolei wpływają na kolejne.
— Doskonale zdajemy sobie z tego sprawę — odparł Portugalczyk. — Podejrzewam, że wielu z nas w znacznym stopniu korzysta z wahań kursów walut.
— Ale także ponosicie straty, prawda?
— Niewielkie w porównaniu z zyskami, jak mógłby powiedzieć mój amerykański „kuzyn” o zyskach ze swoich kasyn, w odróżnieniu od strat jego graczy.
— Nawet nie wiesz, jak bliski jesteś prawdy, kuzynie...
— Wydaje mi się, że gubimy wątek — przerwał Anglik. — Proszę o program, jeśli można.
— Kontrola nad światowym rynkiem, wprowadzenie do międzynarodowych finansów dyscypliny... taki był cel wizjonera, znanego jako baron Matarese. Przekazanie pieniędzy tym, którzy wiedzą, jak ich używać; nie rządom, które wiedzą jedynie, jak je marnować, konfrontując ze sobą narody. Świat prowadzi wojnę, nieustanną ekonomiczną wojnę, ale kto jest zwycięzcą? Pamiętajcie: ten, kto ma władzę nad gospodarką kraju, ma w ręku jego rząd.
— I chcesz nam powiedzieć, że... — Portugalczyk przesunął się do przodu na krześle.
— Właśnie to chcę powiedzieć — odparł Holender. — Możemy tego dokonać. Nasze wspólne aktywa wynoszą ponad bilion dolarów. To nadmiar, wystarczający na rozpoczęcie dowolnej działalności gospodarczej. Są dość rozproszone po świecie, abyśmy wywarli wpływ na ośrodki władzy, jakie reprezentujemy. Wpływ, który będzie się rozprzestrzeniał tak szybko, jak odbywające się co godzina milionowe przekazy z jednego rynku finansowego na drugi. Wspólnie możemy wywołać chaos gospodarczy... z korzyścią dla każdego z nas z osobna i wszystkich razem.
— To niesamowite! — zawołał przedsiębiorca z Nowego Orleanu. — Nie możemy przegrać, ponieważ trzymamy karty!
— Z wyjątkiem kilku — odparł wnuk Matarese’a. — Jak wspomniałem, zostaliście wybrani, ponieważ odkryłem słabe punkty, które posłużyły moim celom; chyba nazwałem to kijem i marchewką. Zwróciłem się również do innych osób, prawdopodobnie ujawniłem im więcej, niż powinienem. W każdym razie gwałtownie zaoponowały na moje błagania, oświadczając, że natychmiast ujawnią wszelkie ruchy spadkobierców Matarese’a. Jest ich troje, dwóch mężczyzn i kobieta, ponieważ baron miał dziesięcioro wnuków z nieprawego łoża. Przejdźmy od kwestii abstrakcyjnych i globalnych do osobistych. Do tych trzech niezwykle wpływowych osobistości, które mogą nas zniszczyć. Musimy je ubiec. Wszyscy możecie okazać się przydatni. Panowie i droga pani, zanim wykonamy pierwszy ruch, trzeba wyeliminować tę trójkę, ale pomysłowo, nie pozostawiając żadnych prowadzących do was śladów. Był jeszcze ktoś: człowiek spoza naszego rodu, starzec, ale tak potężny, że mógłby pokrzyżować nam szyki, gdy zaczęlibyśmy się rozrastać. Nie stanowi już przeszkody, ale pozostali owszem. To jedyne osoby, które jeszcze stoją nam na drodze. Przejdźmy teraz do spraw zasadniczych. Czy ktoś chciałby nas opuścić?
— Ciekawe dlaczego mam poczucie, że gdyby ktoś zechciał, nie dotarłby do drogi na Senetosę.
— Przypisujesz mi, moja droga, zbyt wiele.
— Kontynuuj, Janie van der Meer Matareisenie. Wizje to moja specjalność — powiedział kardynał.
— Wyobraź sobie zatem coś takiego, kardynale: mamy plan z terminem wykonania, odliczanie, jeśli wolisz. Za kilka miesięcy zacznie się nowy rok. Jego pierwszego dnia mamy osiągnąć globalne panowanie, matarezowskie panowanie.
Rozdział 2
The Hamptons, Nowy Jork, 28 sierpnia
Wschodnia część Long Island znajduje się około godziny drogi od Manhattanu — dokładny czas zależy od typu prywatnego samolotu, jakim się leci. „Hamps” na zawsze pozostaną wyimaginowaną prowincją pisarza F. Scotta Fitzgeralda — a przynajmniej niektóre ich części, które mają coś wspólnego z prywatnymi samolotami. Okolica jest bogata i wypielęgnowana, pełna wspaniałych posiadłości z idealnie utrzymanymi trawnikami, migoczącymi błękitem basenami, kortami tenisowymi i angielskimi ogrodami, kwitnącymi zachwycająco w letnim słońcu. Niestety ekskluzywność minionych dziesięcioleci została zmieciona przez dobrobyt merytokracji. Arystokratami East Endu są teraz wszyscy dotychczas wykluczani: Żydzi, Włosi, wyniesieni na pozycję idoli czarni i Latynosi, pokojowo, wręcz entuzjastycznie koegzystujący z ciągle jeszcze zaszokowanymi uprzywilejowanymi protestanckimi spadkobiercami fortuny przodków.
Pieniądze zrównują jak nic innego na świecie. Rozliczne wymogi, jakie należało spełniać, aby stać się członkiem elity, zostały zredukowane przez napływ kandydatów, a ich szczodre dotacje na rzecz modernizacji nieruchomości przyjęto entuzjastycznie.
Jay Gatsby żyje tam wiecznie — z Daisy albo bez niej — wraz z nim Nick, sumienie epoki.
***
Mecz polo w Green Meadow Hunt Club był pełen furii — konie i jeźdźców zlewał pot, kopyta dudniły o murawę, a młotki na długich trzonkach świstały z potężną siłą w stronę nieuchwytnej białej piłki, która to niebezpiecznie wtaczała się pod konie, to śmigała po trawie, uciekając w bok. Nagle jeden z jeźdźców przeraźliwie krzyknął. W gorączce pościgu zgubił kask i ktoś musiał trafić go kijem w głowę, która zalała się krwią. Chyba pękła czaszka.
Ruch natychmiast zamarł, zawodnicy zeskoczyli z koni i pobiegli do leżącego na boisku jeźdźca. Był wśród nich lekarz — argentyński chirurg, który rozdzielił zawodników blokujących dostęp do rannego i ukląkł obok nieprzytomnej osoby. Po chwili podniósł głowę i rozejrzał się po obecnych.
— Nie żyje — stwierdził.
***
— Jak to się mogło stać? — zawołał kapitan drużyny Czerwonych, do której należał zmarły. — Drewniany młotek może ogłuszyć... wszyscy się z tym liczymy... ale nie rozłupać czaszkę!
— Nie został uderzony drewnianym przedmiotem — stwierdził Argentyńczyk. — Moim zdaniem było to coś znacznie cięższego. Żelazo, może ołów.
Zawodnicy znajdowali się w bocznym pomieszczeniu wielkich stajni, dokąd wezwano też dwóch policjantów i medyczną służbę ratowniczą.
— Powinno się przeprowadzić sekcję, skupiając uwagę na uderzeniu w czaszkę — powiedział lekarz. — Proszę wpisać to do raportu.
— Tak jest, proszę pana — odparł policjant.
— Co sugerujesz, Luis? — spytał któryś z zawodników.
— To dość jasne — odparł policjant, pisząc w notatniku. — Że mógł to nie być wypadek. Zgadza się, doktorze?
— Nie do mnie należy wyciąganie tego typu wniosków. Jestem lekarzem, nie policjantem. Jedynie dzielę się obserwacją.
— Jak nazywa się zmarły? Ma w okolicy żonę albo jakichś krewnych? — spytał drugi policjant, patrząc na kolegę i kiwając głową w kierunku notesu.
— Giancarlo Tremonte — powiedział jasnowłosy zawodnik.
— Gdzieś słyszałem to nazwisko — stwierdził drugi policjant.
— Możliwe — odparł ten sam zawodnik. — Rodzina Tremonte, ci znad jeziora Como i ci z Mediolanu, jest znana. Prowadzą interesy we Włoszech i Francji, no i oczywiście tutaj.
— Miałem na myśli jego imię — stwierdził policjant z notatnikiem.
— Piszą o nim w gazetach — stwierdził kapitan Czerwonych. — Nie zawsze w tych szanowanych, choć ma... miał świetną reputację.
— Więc dlaczego o nim piszą? — spytał drugi policjant.
— Chyba dlatego, że jest niezwykle bogaty, uczestniczy w wydarzeniach towarzyskich i dobroczynnych i uwielbia kobiety. — Kapitan drużyny Czerwonych znacząco przyglądał się policjantowi. — To woda na młyn trzeciorzędnych dziennikarzy, choć raczej nie grzech. W końcu nie wybierał rodziców.
— Chyba nie, choć odpowiedział mi pan na kolejne pytanie. Nie ma żony, a jeśli miał przyjaciółki, zwiały gdzie pieprz rośnie. Oczywiście, aby uniknąć trzeciorzędnych dziennikarzy.
— Nie spieram się.
— Ja też nie szukam sporu, panie...?
— Albion. Geoffrey Albion. Mój letni dom stoi na plaży, w zatoce Guli. O ile się orientuję, Giancarlo nie ma w okolicy krewnych. Przyjechał do Stanów nadzorować amerykańskie przedsięwzięcia rodziny Tremonte. Kiedy wynajął posiadłość Wellstone, z przyjemnością przyjęliśmy go do Green Meadow. Jest... był bardzo utalentowanym graczem polo. Będzie można zabrać zwłoki z boiska?
— Zakryjemy je, proszę pana, ale muszą tu zostać, aż przyjadą nasi przełożeni i patolog. Im mniej będziemy je ruszać, tym lepiej.
— Chce pan powiedzieć, że mamy zostawić go na oczach tłumu? — spytał szorstko Albion. — Nie podoba mi się to. Oznaczyliście linami miejsce, gdzie upadł, to wystarczająco niesmaczne.
— Tylko wykonujemy swoją pracę, proszę pana. — Pierwszy policjant schował notes do kieszeni. — W takich sprawach firmy ubezpieczeniowe są bardzo wymagające, zwłaszcza jeśli chodzi o zranienie lub śmierć. Chcą badać każdy szczegół.
— A jeśli już o tym mowa, to potrzebujemy kijów obu drużyn, każdego zawodnika, który brał udział w meczu — stwierdził drugi policjant.
— Są na ścianie — powiedział jasnowłosy zawodnik o wyraźnym, choć dość nosowym głosie. „Ściana” oznaczała kilkadziesiąt kolorowych uchwytów, z których, niczym narzędzia ogrodowe, zwisały kije do polo. — Te dzisiaj używane są w sekcji czerwonej, z lewej. Stajenni spłukali kije wodą ze szlaucha, ale są wszystkie.
— Spłukali? — Pierwszy policjant wyjął notes.
— Z brudu i błota, przyjacielu. Czasami nieźle się brudzą. Widzi pan, z niektórych jeszcze kapie woda.
— Tak, widzę — cicho odparł drugi policjant. — Tylko wodą? Nie zanurzano ich w roztworach środków czyszczących ani w niczym takim?
— Nie, choć to chyba niezły pomysł — stwierdził któryś z zawodników, najpierw kręcąc, potem kiwając głową.
— Chwileczkę — powiedział policjant. Podszedł do ściany
1 zaczął przyglądać się kijom. — Ile powinno być w czerwonej sekcji?
— Różnie — odparł protekcjonalnie Albion. — Ośmiu zawodników, po czterech na drużynę, plus kije na wymianę i rezerwa. Ruchomy żółty uchwyt oddziela kije z dzisiejszego meczu od tych, które nie były potrzebne. Stajenni się tym zajmują.
— Mówi pan o tym żółtym uchwycie? — spytał policjant, wskazując na jaskrawy, okrągły, tępo zakończony kawałek drewna.
— Nie jest czerwony, prawda?
— Nie, panie Albion. Nie przesuwano go od początku meczu?
— Dlaczego ktoś miałby go przesuwać?
— Może powinien pan zapytać, dlaczego nikt go nie przesunął. Jest puste miejsce na dwa kije.
***
Turniej tenisowy dla celebrytów w Monte Carlo przyciągnął dziesiątki artystów znanych z filmu i telewizji. W większości byli to Brytyjczycy i Amerykanie, którzy mieli grać z europejskimi bywalcami: mniej ważnymi członkami rodzin królewskich, bogatymi Grekami i Niemcami, kilkoma francuskimi pisarzami i blednącej sławie oraz paroma Hiszpanami, pretendującymi do dawno zapomnianych tytułów, ale upierającymi się, aby przed ich nazwiskiem znajdowało się Don. Nikt nie traktował gry przesadnie poważnie, nocne rozrywki były bowiem ekstrawaganckie, a wszyscy woleli rozkwitać w krótkim blasku reflektorów i na ekranach telewizorów. Ponieważ imprezę sponsorowała rządząca Monako dynastia, goście świetnie się bawili i przyciągali uwagę, a dobroczynność kwitła.
Na olbrzymim pałacowym podwórzu ustawiono pod gwiazdami wielki bufet z widokiem na port. Prym wiodła utalentowana orkiestra, grająca utwory w najróżniejszych stylach — od opery po nostalgiczny pop, tłum zaś zabawiali znani w świecie piosenkarze, entuzjastycznie oklaskiwani przez eleganckie audytorium przy bogato dekorowanych stołach, oświetlanych poruszającymi się reflektorami.
— Manny, chcę, żeby mój występ poszedł w Sześćdziesięciu Minutach, jasne?
— Jasne, najdroższa, to oczywiste.
— Cyril, dlaczego tu jestem? Nie gram w tenisa.
— Ponieważ są tu szefowie studiów! Wstań i wyrecytuj coś swoim melodyjnym głosem, i nie zapominaj obracać się w lewo i prawo. Jesteś mistrzem, stary!
— Ta pieprzona dziwka ukradła mi piosenkę!
— Nie zastrzegłaś jej w urzędzie patentowym, kochanie. Zaśpiewaj Smoke Gets in Your Eyes albo coś innego!
— Nie pamiętam wszystkich słów!
— To mrucz i wsadź im cycki w gęby! Są tu ludzie z firm nagraniowych!
I tak to się ciągnęło — altruizm zawsze wypłynie na wierzch.
Pośród wielkich, prawie-wielkich, nie-wielkich i na-zawsze-małych przebywał cichy mężczyzna, skromny bogacz bez większej potrzeby wywyższania się. Był naukowcem, oddanym badaniom nad rakiem, i przybył do Monte Carlo jako jeden ze sponsorów. Zażądał anonimowości, ale zdaniem Wielkiego Komitetu jego znaczenie na to nie pozwalało. Zgodził się więc dla dobra swojej hiszpańskiej rodziny wygłosić krótkie przemówienie powitalne.
Czekał za parawanem, aby wyjść na podium, kiedy wywołano jego nazwisko.
— Bardzo się denerwuję — powiedział do pracownika technicznego, który stał obok, przygotowany, aby dotknięciem dać mu znak, że już czas. — Nie jestem zbyt dobry w publicznych przemówieniach.
— Wystarczy kilka krótkich zdań, nic więcej. Proszę się napić wody i zwilżyć gardło...
— Gracias — odparł Juan Garcia Guaiardo, który miał pełne prawo do wszelkich tytułów. Napił się wody i w drodze do podium osunął się na ziemię. Kiedy umierał, pracownika technicznego nie było już w pobliżu.
***
Alicia Brewster, na podstawie dekretu królowej dama dworu, wysiadła z bentleya przed rodzinną rezydencją w Belgravii. Była kobietą średniego wzrostu, ale sposób, w jaki chodziła, i energia, jaką emanowała, sprawiały, że wydawała się większa i budziła respekt. Sama otworzyła sobie drzwi i weszła do zdobionego kolumnami holu edwardiańskiego domu. Przywitała ją dwójka dzieci, wezwanych z internatów. Czekały w wielkim, błyszczącym od czystości pomieszczeniu: wysoki, starannie ostrzyżony, dobrze zbudowany młodzieniec i niższa, ale nie mniej atrakcyjna dziewczyna — oboje tuż przed dwudziestką, ona nieco młodsza, oboje zaniepokojeni, skupieni, nawet przestraszeni.
— Przepraszam, że wezwałam was do domu — powiedziała matka, krótko uścisnąwszy dzieci. — Uznałam, że tak będzie lepiej.
— Sprawa jest aż tak poważna? — spytał chłopak.
— Aż tak, Rogerze.
— Według mnie najwyższy czas — stwierdziła dziewczyna. — Sama wiesz, że nigdy go nie lubiłam.
— Aleja go lubiłam, Angelo. — Alicia Brewster uśmiechnęła się smutno i pokiwała głową. — Wydawało mi się, że potrzebujecie w domu mężczyzny...
— Na tym polu niezbyt się wykazał, mamo — przerwał młodzieniec.
— No cóż, miał wysoko zawieszoną poprzeczkę. Waszemu ojcu niełatwo dorównać, prawda? Sława, sukcesy, mnóstwo energii.
— Wiele osiągnął dzięki tobie, mamo — powiedziała córka.
— Znacznie mniej, niż sądzisz, moja droga. Daniel był sam sobie sterem, okrętem i żeglarzem. Byłam w znacznie większym stopniu zależna od niego niż on ode mnie. Zawsze uważałam, że najsmutniejsza w jego odejściu była zwykłość, banalność. Udar podczas snu. Na samą myśl popędziłby do siłowni z przekleństwami na ustach.
— Czego od nas oczekujesz, mamo? — spytał szybko Roger, jakby chciał przerwać strumień bolesnych wspomnień.
— Do końca nie wiem. Chyba wsparcia moralnego. Jak większość słabych ludzi, wasz ojczym ma gwałtowny temperament...
— Lepiej, by go nie demonstrował — wtrącił potężnie zbudowany Roger. — Jeśli podniesie głos, skręcę mu kark.
— Rog dałby mu radę, mamo. Nic nie mówi, ale jest międzyuczelnianym mistrzem zapasów Midland.
— Zamknij się, Angie, nie miałem konkurencji.
— Nie myślałam tylko o możliwościach fizycznych — wyjaśniła Angie.
— Gerald nie należy do tego typu ludzi. Pokrzykuje, kiedy wpadnie w złość, nic więcej. Po prostu będzie nieprzyjemnie.
— Dlaczego w takim razie nie zleciłaś tej sprawy adwokatowi?
— Ponieważ muszę wiedzieć dlaczego.
— Dlaczego co? — spytała Angie.
— Chciałam dać mu zajęcie i chyba też poprawić mu samoocenę, więc włączyłam go do komisji finansowej naszego Stowarzyszenia Wildlife... w zasadzie uczyniłam go przewodniczącym. No i cóż... zaczęły pojawiać się nieprawidłowości, przekazy do nieistniejących instytucji, tego typu sprawy. Krócej mówiąc, Gerald ukradł ze stowarzyszenia ponad milion funtów.
— Jezus Maria! — zawołał syn.
— Ale dlaczego? Odkąd za niego wyszłaś, nigdy nie był spłukany! Dlaczego w ogóle za niego wyszłaś?
— Był tak czarujący, pełen życia... pod wieloma względami niemal jak wasz ojciec... ale tylko powierzchownie. Spójrzmy prawdzie w oczy: byłam przygnębiona. Sądziłam, że mam dość siły, aż okazało się, że to tylko udawana brawura... Gdzie on jest?
— W bibliotece na górze, mamo. Obawiam się, że pijany.
— No cóż, tego się spodziewałam. Korzystałam oczywiście z porady adwokata. Pieniądze da się odpracować, ale nie mogę wysunąć oskarżeń, zła opinia mogłaby zaszkodzić stowarzyszeniu. Powiedziano mu, że ma się spakować i po rozmowie ze mną być gotów do opuszczenia domu. Tego zażądałam. Pójdę teraz na górę.
— Idę z tobą.
— Nie trzeba, mój drogi. Kiedy zejdzie, wsadź go do samochodu. Jeśli będzie zbyt pijany, aby prowadzić, wezwij Colemana, niech zawiezie go, dokąd sobie zażyczy. Prawdopodobnie pojedzie do swojej nowej przyjaciółki w High Holborn. Są niemal nierozłączni.
Alicia weszła na zakręcające łukiem schody szybkim, zdecydowanym krokiem, niczym żądna odpowiedzi, mściwa walkiria. Stanęła przed drzwiami biblioteki — kiedyś gabinetu Daniela Brewstera — i otworzyła je jednym szarpnięciem.
— No, no, no! — zawołał pijany Gerald, rozparty w fotelu obitym ciemną skórą, machając na boki trzymaną tuż poniżej ust, do połowy opróżnioną szklaneczką z whisky. Na stoliku obok stała butelka, w której sporo już brakowało. — Nadchodzi pani dziana suka detektyw. Przepraszam za wszystko, stara przyjaciółko, ale sama rozumiesz, starzejesz się i już nie jesteś zbyt zachęcająca.
— Dlaczego, Gerry, dlaczego? Gdy tylko prosiłeś, nigdy nie odmówiłam ci grosza! Dlaczego to zrobiłeś?
— Żyłaś kiedyś jako bezużyteczny przyboczny dzianej suki, która nawet nie przyjęła mojego nazwiska? Oczywiście, że nie, bo to ty jesteś tą dzianą suką!
— Mówiłam ci, dlaczego chciałam zachować nazwisko Brewster, i zaakceptowałeś to — powiedziała lady Alicia, podchodząc do fotela. — Nie tylko dla dobra dzieci, lecz także dlatego, że na to nazwisko dostałam tytuł od królowej. Nigdy nie traktowałam cię podle i doskonale o tym wiesz. Jesteś chory, Geraldzie, ale nadal jestem gotowa ci pomóc, jeśli zechcesz. Może to moja wina... kiedyś twoje towarzystwo było takie przyjemne, tak przejmowałeś się moim cierpieniem... nie zapomnę o tym. Pomogłeś mi, kiedy potrzebowałam pomocy, chcę się zrewanżować, jeśli pozwolisz.
— Boże, nie znoszę świętych. Co możesz dla mnie zrobić? Spędzę kilka lat w więzieniu i co potem?
— Nie spędzisz. Oddam pieniądze, a ty wyjedziesz z Anglii. Może do Kanady albo Ameryki, gdzie poddasz się terapii, ale nie możesz dłużej zostać w tym domu. Przyjmij moją propozycję. To ostatnia, jaką ci składam.
Alicia stała nad mężem z błagalnym wzrokiem, kiedy ten całkowicie nieoczekiwanie skoczył do przodu, złapał za jej spódnicę i podciągnął ją do góry. Z kieszeni spodni błyskawicznie wyjął strzykawkę, dłonią zasłonił Alicii usta i wbił igłę strzykawki w jej udo. Brutalnie przyciskał dłoń do ust ofiary, aż osunęła się bez czucia. Była martwa.
Zabójca, nagle otrzeźwiały, podszedł do stojącego na biurku telefonu. Zadzwonił pod zakodowany numer we Francji, skąd połączenie przekierowano do Stambułu, stamtąd do Szwajcarii, a na koniec — już całkiem zagubione w rejestrach — do Holandii.
— Tak? — odezwał się mężczyzna w Amsterdamie, kiedy podniósł słuchawkę.
— Załatwione.
— Świetnie. Teraz udawaj zrozpaczonego męża, dręczonego poczuciem winy, i znikaj. Pamiętaj, nie korzystaj z jaguara. Czeka na ciebie zwykła londyńska taksówka. Kierowca wystawi za okno żółtą chusteczkę.
— Będziecie mnie chronić? Obiecałeś!
— Resztę życia spędzisz w luksusie. Wymiar sprawiedliwości cię nie dosięgnie.
— Bóg wie, że zasługuję na luksus po tylu latach życia z tą suką!
— Oczywiście. Teraz się pospiesz.
Drugi mąż lady Alicii wybiegł z biblioteki, spłakany jak bóbr, i rzucił się biegiem w dół schodów. O mało nie stracił równowagi, najwyraźniej oślepiony przez łzy, i powtarzał jak opętany: „Przepraszam! Przepraszam! Nie powinienem był tego robić!”. Kiedy dotarł do wypolerowanego na wysoki połysk holu, przebiegł obok młodych Brewsterów i dopadł frontowych drzwi. Otworzył je z hukiem i wybiegł na ulicę.
— Matka musiała nim nieźle potrząsnąć — stwierdził Roger.
— Mówiła, żebyś wsadził go do jaguara. I sprawdził, czy może prowadzić.
— Pieprzyć go, mam kluczyki. Drań się wyniósł.
Przy krawężniku na Geralda czekała taksówka, z jej okna zwisała żółta chusteczka. Zdyszany, wskoczył na tylne siedzenie.
— Szybko! Nikt nie powinien mnie tu widzieć!
Gerald uświadomił sobie, że na siedzeniu obok jest ktoś jeszcze.
Nie padło słowo, rozległy się jedynie dwa wyciszone przez tłumik wystrzały.
— Jedź do zakładów metalurgicznych na północ od Heathrow — powiedział do kierowcy człowiek skryty w cieniu. — Piece palą się tam całą dobę.
Rozdział 3
W odseparowanym od reszty budynku pomieszczeniu operacyjnym w Centralnej Agencji Wywiadowczej w Langley dwóch mężczyzn patrzyło na siebie przez stół konferencyjny. Starszy był pierwszym zastępcą dyrektora CIA, młodszy nazywał się Cameron Pryce i był doświadczonym agentem, który już nieraz kierował operacjami, weteranem nowego zimnego pokoju. W jego aktach wspominano o służbie w Moskwie, Rzymie i Londynie. Władał kilkoma językami — rosyjskim, francuskim i włoskim. Ten trzydziestosześciolatek uczył się na Uniwersytecie Georgetown, gdzie zdobył licencjat, w Maxwell School of Foreign Service, gdzie zrobił magisterium, i na Uniwersytecie Princeton, gdzie się doktoryzował, ale przerwał na drugim roku, po zwerbowaniu przez Langley.
Dlaczego go zwerbowano? Ponieważ Cameron Pryce w pracy magisterskiej zuchwale, acz niewzruszenie przepowiadał upadek Związku Radzieckiego w ciągu czterech miesięcy od załamania się jego struktur polityczno-gospodarczych. Takie umysły ceniono.
— Czytałeś tę teczkę? Ma kategorię najwyższej tajności — zagadnął zastępca dyrektora Frank Shields, niski, tęgi były analityk o wysokim czole i oczach, które wydawały się nieustannie przymrużone.
— Czytałem, Frank, i powiem szczerze: nie robiłem notatek — odparł Pryce, wysoki, szczupły mężczyzna, którego ostre rysy można by określić jako „atrakcyjne w nieznacznym stopniu”. — Ale o tym oczywiście wiesz. Gnomy za obrzydliwymi reprodukcjami na ścianach uważnie mnie obserwowały. Myślałeś, że zamierzam pisać książkę?
— Inni pisali, Cam.
— Snepp, Agee, Borstein i kilka innych mężnych dusz, którzy uznali nasze procedury za niegodne uwagi... To nie moja działka, Frank. Zawarłem pakt z diabłem, kiedy spłaciłeś mój kredyt studencki.
— Stawialiśmy na to.
— Nie stawiajcie tylko za wysoko. Z czasem sam bym go spłacił.
— Z pensji adiunkta? W kampusie nie ma miejsca dla żony i dzieciaków ani pomalowanego na biało płotu.
— A u was jest? Moje związki były krótkie i niestałe. O ile się orientuję, dzieci też nie mam.
— Skończmy z tymi biograficznymi bzdetami. Co sądzisz o zawartości teczki?
— Albo te zdarzenia nie są ze sobą powiązane, albo to jest coś dużego. Może jedno, może drugie, ale nic pośrodku.
— Spróbuj wybrać.
— Nie potrafię. Cztery bogate osoby, znane w świecie, zginęły jak zwykli śmiertelnicy. Ślady urywają się i nie prowadzą donikąd, sprawcy zniknęli. Nie widzę zapylenia krzyżowego, wspólnych interesów ani inwestycji, nawet kontaktu towarzyskiego... byłoby to zresztą dziwne. Mamy angielską filantropkę z królewskim tytułem, hiszpańskiego uczonego z zamożnej madryckiej rodziny, włoskiego playboya z Mediolanu i starszego francuskiego finansistę z licznymi rezydencjami i pływającym pałacem, który określał mianem domu. Jedyną cechą wspólną są niezwykłe okoliczności śmierci, brak śladów i poszlak oraz to, że wszystkie przypadki wydarzyły się w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Dokładnie mówiąc, dwudziestego ósmego i dwudziestego dziewiątego sierpnia.
— Jeśli istnieje jakieś powiązanie, mogłoby kryć się właśnie tu, tak?
— Możliwe, ale moim zdaniem za datą nic się nie kryje.
— Owszem, kryje.
— Słucham?
— Usunęliśmy z akt pewne informacje.
— O Boże, dlaczego? Przecież powiedziałeś, że to materiał najwyższej kategorii tajności.
— Czasami te teczki trafiają w niewłaściwe ręce, nieprawdaż?
— Jeśli wszyscy obchodzą się z nimi zgodnie z przepisami, to nie... Jezu, mówisz serio! Sprawa jest poważna.
— Bardzo.
— Więc nie grasz fair, Frank. Poprosiłeś o analizę, nie dając kompletnych danych.
— Ale i tak postawiłeś prawidłową diagnozę. Brak śladów i zakres czasowy.
— Każdy by doszedł do tego wniosku.
— Wątpię, czy tak szybko, ale nie interesuje nas każdy. Chcemy, abyś ty się tym zajął, Cam.
— Dzięki pochlebstwu, premii i zwiększeniu rezerw budżetowych zapewnicie sobie moją pełną koncentrację na zadaniu. Co to za brakujące brudy?
— Powiem ci, ale nic na piśmie.
— Czyli to bardzo, bardzo poważne...
— Tego się obawiam. Trzeba zacząć od starej kobiety, która kilka miesięcy temu zmarła dwa tysiące kilometrów na wschód od Moskwy. Pop, który był przy jej śmierci, po kilku tygodniach rozmyślań wysłał list do moskiewskich władz. Napisał w nim, że starsza pani, żona najsławniejszego radzieckiego fizyka jądrowego, zabitego podczas polowania przez rozszalałego niedźwiedzia, wyznała mu, iż tak naprawdę to było morderstwo. Jacyś ludzie postrzelili niedźwiedzia i zapędzili go w stronę jej męża. Wszyscy potem zniknęli.
— Sekundę! — wtrącił Pryce. — Byłem wtedy dzieciakiem, ale pamiętam, że czytałem o tym w gazecie albo widziałem coś w telewizji! Jurij jakiś tam. Takie historie pobudzają wyobraźnię dziecka... sławny człowiek, rozszarpany na strzępy przez zwierzę. Tak, pamiętam!
— Ludzie w moim wieku bardzo dobrze to pamiętają — stwierdził Shields. — Właśnie zacząłem pracować w Agencji, ale w Langley wszyscy wiedzieli, że Jurijewicz chce powstrzymać proliferację broni jądrowej. Opłakiwaliśmy jego śmierć, kilku z nas wątpiło w prawdziwość raportu; krążyła plotka, że Jurijewicz nie został rozszarpany przez niedźwiedzia, tylko zastrzelony. Najważniejsze było jednak pytanie, dlaczego Moskwa miałaby zlecić egzekucję swojego najbłyskotliwszego fizyka?
— Poznaliście odpowiedź? — spytał agent.
— Nie. Nie mogliśmy tego zrozumieć, przyjęliśmy więc wersję agencji TASS1.
— A teraz?
— Teraz równanie wygląda inaczej. Starsza pani, najwyraźniej w swoich ostatnich słowach, o śmierć męża, o jego zamordowanie, oskarżyła organizację zwaną „matarezowcami”. Twierdziła, że są „skończonym złem”. Jakieś skojarzenia?
— Brak poszlak, tak samo jak w przypadku tych czterech zabójstw, o których dałeś mi poczytać.
— Świetnie. To właśnie chciałem usłyszeć. Przejdźmy teraz do francuskiego finansisty, René Pierre’a Mouchistine’a, którego zastrzelono na jachcie.
— Razem z czterema adwokatami z czterech różnych krajów — wtrącił Pryce. — Żadnych odcisków palców, co sugeruje, że zabójcy mieli chirurgiczne rękawiczki; łuski, których pochodzenia nie da się sprawdzić, bo są zbyt powszechne, i żadnych świadków, ponieważ na czas trwania konferencji załogę poproszono o zejście z pokładu.
— Żadnych świadków, żadnych śladów... nie można ich wytropić.
— Zgadza się.
— Otóż nie.
— Kolejna niespodzianka, Frank?
— Cud — odparł zastępca dyrektora. — Bliski przyjaciel, zidentyfikowany jako osobisty służący Mouchistine’a od prawie trzydziestu lat, dotarł do naszego ambasadora w Madrycie. Zaaranżowano spotkanie i ten człowiek, niejaki Antoine Lavalle, przekazał poufne informacje, które należało dostarczyć do najważniejszej waszyngtońskiej organizacji wywiadowczej. Na szczęście, wbrew Senatowi, trafiły do nas.
— Na to bym liczył.
— W Dystrykcie Kolumbii liczenie na szczęście jest ryzykowne. Ale dzięki programom komputerowym wychwytującym słowa kluczowe poszczęściło nam się. Znów pojawiło się słowo „ma tarezowcy”. Przed śmiercią Mouchistine powiedział Lavalle’owi, że „matarezowcy powrócili”. Lavalle twierdził, że jego chlebodawca był o tym przekonany, ponieważ „oni” wiedzieli o konferencji i postanowili ją „zakończyć”.
— Dlaczego?
— Wszystko wskazuje na to, że Mouchistine zabrał się do likwidacji swojego imperium finansowego. Chciał przekazać wszystko instytucjom dobroczynnym. Zrzekał się gospodarczej władzy, jaką dawały mu globalne konglomeraty, kierowane przez niego za pośrednictwem zarządów i adwokatów. Zdaniem Lavalle’a matarezowcy nie mogli się z tym pogodzić, więc go zabili.
— Kto kieruje firmami po śmierci Mouchistine’a?
— Sprawa jest tak pogmatwana, że poszukiwanie odpowiedzi potrwa miesiące, jeśli nie lata.
— Doorze odczytuję sugestię, że w ciemnych zakamarkach finansjery mogą kryć się matarezowcy?
— Nie wiemy, choć tak uważamy. To wszystko jest tak cholernie niejasne, że nie da się niczego określić z pewnością.
— Czego chcecie ode mnie?
— Ostatnie słowa Mouchistine’a brzmiały: „Znajdź Beowulfa Agate”.
— Kogo?
— Beowulfa Agate. To kryptonim, wymyślony przez KGB i wschodnioniemiecką Stasi dla Brandona Scofielda, naszego najskuteczniejszego agenta z okresu zimnej wojny. Subtelna ironia polega na tym, że pod koniec działalności sprzymierzył się z człowiekiem, którego nienawidził i który nienawidził jego, po tym jak odkryli na Korsyce matarezowców.
— Na Korsyce? Niesamowite!
— Ten sławetny agent KGB nazywał się Wasilij Taleniekow, kryptonim Wąż. Odpowiadał za zorganizowanie i przeprowadzenie zabójstwa żony Scofielda. Za to Scofield zabił mu młodszego brata. Byli zawziętymi wrogami, ale stanęli ramię w ramię do walki z wrogiem znacznie potężniejszym od nich obu.
— Z matarezowcami?
— Dokładnie. Taleniekow oddał życie, by uratować Beowulfa Agate i jego kobietę, obecnie żonę.
— Jezu, to brzmi jak grecka tragedia.
— Pod niektórymi względami sprawa niewiele się różni.
— Więc co?
— Znajdź Beowulfa Agate. Poznaj tę historię. Stanowi niezły początek, a nikt nie zna jej lepiej od Scofielda.
— Nie było odpraw po akcji?
— Scofield nie miał wielkiej ochoty do współpracy. Stwierdził, że misja została zakończona i nie sposób dowiedzieć się nic nowego z prehistorii. Wszyscy liczący się w sprawie nie żyli, a on chciał się jak najszybciej wyrwać.
— Dość dziwne zachowanie.
— Uważał, że uzasadnione. W którymś momencie daliśmy mu kategorię „nie do uratowania”.
— Został wyznaczony do egzekucji?! Przez swoich?
— Uznano go za groźnego dla naszych ludzi. Znał wszystkie tajemnice. Rozkaz musiał być wycofany osobiście przez prezydenta.
— Dlaczego go wydano?
— Jak powiedziałem: był chodzącą bombą zegarową. Przyłączył się do wroga, pracował z Taleniekowem.
— Ale w sprawie tych matarezowców!
— Dowiedzieliśmy się tego później, omal nie za późno.
— Może lepiej gdybym porozmawiał z prezydentem... w porządku, spróbuję go znaleźć. Gdzie zaczynam?
— Żyje na odludziu gdzieś na Karaibach, na jednej z wysp. Wypuściliśmy czujki, ale jak na razie nie mamy nic konkretnego. Damy ci wszystko, czego się dowiedzieliśmy.
— Wielkie dzięki. To spory teren z mnóstwem wysp.
— Pamiętaj, jeśli żyje, ma około sześćdziesiątki i najprawdopodobniej jego wygląd znacznie różni się od naszych zdjęć.
— „Beowulf Agate”... co za idiotyczny kryptonim.
— Czyja wiem? Nie gorszy niż „Wąż”. Tak się składa, że twój kryptonim z Taszkientu to w tłumaczeniu: „Wibratorowa cipka”.
— Zamknij się, Frank...
***
Wodolot wylądował na spokojnych wodach w porcie Charlotte Amalie, największym mieście wyspy Saint Thomas w archipelagu Wysp Dziewiczych Stanów Zjednoczonych. Podpłynął do budki Straży Wybrzeża i Cameron Pryce zszedł po niestabilnych schodkach na ląd. Powitał go młody, ubrany na biało dowódca bazy.
— Witamy w Charlotte Ah-ma-lee — powiedział oficer marynarki, ściskając mu dłoń. — Jeśli nie chce pan zwracać na siebie uwagi, tak wymawiamy nazwę naszej stolicy.
— Jestem z wami, poruczniku. Gdzie zaczynam?
— Ma pan rezerwację w Eighteen Sixty-nine House na wzgórzu. Mają piekielnie dobrą restaurację, a właściciel uczestniczył kiedyś w podobnych operacjach co pan, więc będzie trzymał buzię na kłódkę.
— Pańskie „kiedyś” nie do końca mnie przekonuje...
— Proszę mi zaufać. Był doradcą do spraw rozwoju w Wientianie i Agencja zarzuciła go samolotami. Jak pan sądzi, za co kupił hotel?
— Złoty człowiek. Ma pan coś dla mnie?
— Scofield kilka lat temu zwinął firmę czarterową i przeniósł się na brytyjską Tortolę. Także tam zamknął interes, ale w starym miejscu trzyma skrytkę pocztową.
— Więc od czasu do czasu przyjeżdża po pocztę.
— Albo przysyła kogoś z kluczem. Co miesiąc dostaje czek z emeryturą i prawdopodobnie sprawdza nadesłane zamówienia na jego usługi.
— Nadal żegluje?
— Pod nową nazwą. Tortola Caribbean. Jeśli chce pan znać moje zdanie, to unik podatkowy, choć dość głupi, skoro przez ponad dwadzieścia pięć lat wcale nie płacił podatków.
— Niektórzy ludzie, przyzwyczajeni do ukrywania się, nigdy się nie zmieniają. Gdzie jest teraz?
— Kto wie?
— Nikt go nie widział?
— Podobno nie, a pytaliśmy tu i ówdzie. Oczywiście dyskretnie.
— Ktoś musi odbierać pocztę.
— Drogi panie, dostaliśmy zlecenie osiem dni temu. Mamy przyjaciół na Tortoli, ale nikt nic nie wie — odparł porucznik Straży Wybrzeża. — Tortola ma pięćdziesiąt pięć kilometrów kwadratowych i dziesięć tysięcy mieszkańców, głównie tubylców i Brytyjczyków. Główna poczta jest w Road Town. Przesyłki dochodzą, jak chcą, a urzędnicy głównie śpią. Nie zmienię nawyków subtropikalnej społeczności.
— Proszę się nie irytować, ja tylko zadaję pytania.
— Nie irytuję się, jestem sfrustrowany. Gdybym potrafił panu pomóc, dobrze by to wyglądało w moich aktach i może bym się wydostał z tego przeklętego miejsca, ale nic z tego. Krótko mówiąc, ten skurwiel Scofield zniknął.
— Nie mógł zniknąć, jeśli utrzymuje skrytkę pocztową, poruczniku. To tylko kwestia obserwacji.
— Proszę wybaczyć, panie Pryce, ale nie wolno mi opuszczać bazy i siedzieć na dupie na Tortoli.
— Mówisz jak oficer i dżentelmen, młody człowieku. Może pan jednak komuś to zadanie zlecić.
— Za co? Tutejszy budżet jest tak marny, że gdy jakiś stary katamaran nie może dobić do brzegu, muszę korzystać z pomocy wolontariuszy.
— Przepraszam, zapomniałem. Niestety decyzje podejmują biurokraci w garniturach. Pewnie im się wydaje, że święty Tomasz2 to katolicki kraj na Pacyfiku. Proszę się uspokoić, poruczniku, mam kontakty z garniturowcami. Pan pomoże mnie, ja pomogę panu.
— W jaki sposób?
— Proszę załatwić mi anonimowy lot na Tortolę.
— To aż zbyt łatwe.
— Nie skończyłem. Proszę posłać jeden ze swoich kutrów do Road Town pod moim dowództwem.
— To zbyt trudne.
— Zajmę się formalnościami. Sprawa będzie pięknie wyglądać w pańskich aktach.
— Zostanę przeklęty...
— Na pewno, jeśli mi pan odmówi. Do roboty, poruczniku, proszę organizować teatrzyk. Bezpośrednią komunikację i resztę bzdur.
— Nie żartuje pan, prawda?
— Powaga to moje drugie imię. Proszę o tym nie zapominać, zwłaszcza teraz.
— Czego pan szuka?
— Kogoś, kto dobrze zna pewną starą złożoną historię. To wszystko, co musi pan wiedzieć.
— Nie za wiele.
— Sam nie wiem wiele więcej, poruczniku. I się nie dowiem, dopóki nie znajdę Scofielda. Proszę mi pomóc.
— Oczywiście. Jeśli pan chce, zawiozę pana na Tortolę naszym drugim kutrem.
— Nie, dziękuję. Mariny są obserwowane, procedury imigracyjne dość staranne... sam pan wspomniał o unikach podatkowych. Jestem pewien, że znajdzie mi pan pas startowy albo lądowisko wodne, oddalone od zwykłych tras.
— Rzeczywiście, to mogę dla pana zrobić. Używamy go do przechwytywania przemytników narkotyków.
— W takim razie proszę mi go udostępnić.
***
Był trzeci dzień obserwacji. Słońce zachodziło, Pryce leżał w hamaku rozwieszonym między dwiema grubymi palmami. Ubrany w strój odpowiedni w tropikach — mokasyny, szorty, lekka guayabera — nie wyróżniał się wśród turystów, obijających się cały dzień na plaży. Różniła go jednak zawartość plażowej torby. Inni przynosili ze sobą krem do opalania, pomięte czasopisma i książki, których treść zapomina się natychmiast po przeczytaniu, tymczasem on miał radiotelefon, gotowy do natychmiastowego połączenia z Saint Thomas oraz kutrem Straży Wybrzeża, zacumowanym w porcie na Tortoli; mógł także wysyłać i odbierać komunikaty za pośrednictwem satelity. W torbie kryły się również kabura z pistoletem Star PD kaliber czterdzieści pięć z pięcioma magazynkami, nóż myśliwski w pochwie, latarka, gogle noktowizyjne, mapy Tortoli i sąsiednich wysp, zestaw do pierwszej pomocy, buteleczka płynu odkażającego oraz dwie większe butelki — jedna ze źródlaną wodą, druga z bourbonem. Pryce z doświadczenia wiedział, że w ciągach wydarzeń, które trudno przewidzieć, każda z tych rzeczy ma swoje zastosowanie.
Właśnie miał się zdrzemnąć w wyczerpującym upale, gdy przez materiał lotniczej torby przebił się cichy pomruk telefonu. Sięgnął po bagaż, rozpiął suwak i wyjął aparat.
— Tak? — odezwał się cicho.
— Wreszcie trafione, mon! — powiedział jeden z czarnoskórych Tortolańczyków, zrekrutowanych przez porucznika do ekipy obserwacyjnej Dzwonił z poczty w Road Town.
— Skrytka pocztowa?
— Niewiele w niej było, ale zabrała wszystko.
— Ona?
— Biała kobieta, mon. W średnim wieku, może ze cztery albo pięć dych, trudno powiedzieć, bo od słońca jest prawie tak czarna jak my.
— Włosy? Wzrost?
— Pół siwe, pół brązowe. Dość wysoka, trzy, może cztery płaskie dłonie nad metr pięćdziesiąt.
— To jego żona. Dokąd poszła?
— Wsiadła do jeepa, mon, bez tablic. Jedzie chyba w kierunku Punktu.
— Jakiego punktu?
— Ma mnóstwo nazw, ale prowadzi do niego tylko jedna droga. Jadę za nią na motorowerze. Muszę się spieszyć, mon.
— Na Boga, nie strać kontaktu!
— Proszę dzwonić do łodzi, niech podpłyną od wschodu do Ciężkiej Skały. Wiedzą, gdzie to jest.
Cameron Pryce zmienił kanał i skontaktował się z kapitanem kutra Straży Wybrzeża.
— Niech pan wpłynie do doku, wejdę na pokład. Zna pan miejsce zwane Ciężką Skałą?
— Albo „Skałą Lotsa”, albo „Punktem Wielkiego Kamienia”, albo „Czarnym Kamiennym Aniołem”? Jasne, wszystko zależy od tego, gdzie się mieszka na Tortoli. W nocy contrabandistas lubią wychodzić tam na brzeg. Starsi tubylcy twierdzą, że straszy tam obeah, to coś w stylu voodoo.
— Tam właśnie popłyniemy.
Kiedy kuter powoli, leniwie okrążał wyspę, na karaibskie wody padały długie cienie, tworzone przez znikające za horyzontem słońce.
— Oto i ona, proszę pana — powiedział podporucznik, jeszcze młodszy od dowódcy bazy na Saint Thomas. — To Wielka Kamienna Matka — wyjaśnił, wskazując na wielki klif, który wynurzał się z morza.
— Kolejna nazwa, poruczniku? Wielka Kamienna Matka?
— Obawiam się, że to myśmy ją wymyślili. Nie lubimy tu wypływać, za dużo płycizn.
— W takim razie proszę się trzymać daleko od brzegu. Jeśli wypłynie jakaś łódź, zauważymy.
— Cygaro od sterburty północny zachód — rozległo się nagle przez interkom.
— Cholera! — zaklął młody szyper.
— Co to ma znaczyć? — spytał Pryce. — Cygaro?
— Łódź wyścigowa, długa i smukła jak cygaro, proszę pana. Jesteśmy szybcy, ale z czymś takim nie mamy szans.
— Proszę nabrać prędkości, poruczniku.
— Właśnie o tym mówię. O prędkości. Tymi cygarami pływają ludzie od narkotyków. Uciekną przed każdym. Kiedy wiemy, że przypłyną cygarami, wołamy samoloty. Tylko że cały nasz sprzęt na wodzie i w powietrzu na niewiele się zda po zmroku. Cygara są za małe i za szybkie.
— A sądziłem, że to będzie proste jak budowa cepa.
— Śmieszne... proszę pana. Jeśli pański cel otworzy przepustnicę do końca, zgubimy go. Nie przechwycimy łodzi ani nie wejdziemy na pokład.
— Nie chcę go przechwytywać ani tym bardziej wchodzić na pokład, poruczniku.
— W takim razie, pozwolę sobie spytać, po cholerę tu jesteśmy?
— Chcę wiedzieć, dokąd cel się udaje. Może pan to ustalić?
— Mogę namierzyć go na lądzie, ale wysepek jest mnóstwo. Jeśli facet przy którejś się zatrzyma, a potem popłynie do innej, zgubimy go.
— Ją, poruczniku. Zgubimy ją.
— Och? A to niespodzianka.
— Proszę zrobić namiar radarowy. Spróbuję szczęścia.
Wysepka, która mogła wchodzić w rachubę, nazywała się na mapach Outer Brass 26. Była niezamieszkana, miała niezbyt korzystną florę i nie nadawała się do dłuższego zamieszkania. Było to dziesięć kilometrów kwadratowych wulkanicznej skały, wyrzuconej na powierzchnię z głębin oceanu i ukształtowanej w kilka pagórków. Na ich szczytach łaskawe tropikalne słońce pozwalało pienić się bujnej zieleni, a popołudniowe mżawki sprawiały, że roślinność schodziła niżej. Choć wyspa była kiedyś uważana za część Karaibów Hiszpańskich, w historii nikt nie rościł sobie do niej praw. Była to sierota w morzu dzieci z nieprawego łoża, którą nikt się nie interesował.
Cameron Pryce stał na śródokręciu, w kombinezonie nurkowym, dostarczonym przez Straż Wybrzeża. Przy stopach miał drabinkę, schodzącą do pontonu z cichym trzykonnym silniczkiem. Ponton miał go zawieźć na brzeg. W lewym ręku Pryce trzymał swoją wodoszczelną torbę z potrzebnymi przedmiotami.
— Dziwnie się czuję, zostawiając tu pana na pastwę losu — powiedział młody szyper.
— Niepotrzebnie, poruczniku. Po to tu przyleciałem. Poza tym w każdej chwili mogę się z panem skontaktować, prawda?
— Oczywiście. Jak pan polecił, pozostaniemy w pobliżu, mniej więcej pięć mil od brzegu, jeśli światło będzie odpowiednie, poza zasięgiem wzroku.
— Kiedy zacznie świtać, trzymajcie się ścieżki, jaką będzie wędrować słońce. W starych westernach mieli rację.
— Oczywiście, proszę pana, uczą nas strategii. Nie wiem, co pan robi, ale życzę szczęścia. I udanego polowania.
— Przyda mi się po trochu tego i tego. — Agent CIA zaczął
schodzić do podskakującego na falach pontonu.
***
Silnik zabulgotał, ale kiedy Pryce dobijał do brzegu, sprzęt już nie pracował. Agent wybrał miejsce, które w świetle księżyca wyglądało na niewielką zatoczkę — otoczoną drzewami, osłoniętą palmowymi liśćmi niczym dachem. Wyskoczył z pontonu, wciągnął go między skały na piasek i przywiązał do palmy. Wyjął wodoszczelną torbę i zarzucił pasek na ramię. Nadszedł czas na polowanie i należało mieć nadzieję, że mu się poszczęści.
Wiedział, czego szukać najpierw: światła. Ognia albo światła z akumulatora — innej ewentualności nie było. Bez jednego ani drugiego życie na bezludnej wyspie byłoby dla dwójki ludzi nie tylko niewygodne, lecz także niebezpieczne. Ruszył w prawo, ostrożnie przeszedł przez skalisty pas przy samym brzegu, cały czas wpatrując się w gęste listowie po lewej stronie. Nie było tam śladu światła ani znaku życia. Dreptał przez ponad dwadzieścia minut w kompletnej ciemności, zanim ujrzał to, czego szukał. Nie były to jednak ani światło, ani oznaki życia, a drobne metaliczne refleksy księżycowego blasku. W ziemię wbite były liczne krótkie paliki ze skierowanymi w niebo lusterkami. Podszedł bliżej, wyjął latarkę i oświetlił druty łączące paliki. Były ich dziesiątki, tworzyły na skalistym nabrzeżu półkole. Ogniwa fotoelektryczne, łapiące od świtu promienie słońca! Kawałek dalej znalazł gruby główny przewód, prowadzący do tropikalnego lasu. Ruszył wzdłuż niego, kiedy za jego plecami rozległy się wyraźne, acz nieco chrapliwie wypowiedziane po angielsku słowa.
— Szuka pan kogoś? Jeśli tak, zabrał się pan do tego dość amatorsko.
— Pan Scofield, jak sądzę?
— Ponieważ nie jesteśmy w Afryce, a pan nie jest Henrym Stanleyem, może sądzi pan dobrze. Proszę unieść ręce nad głowę i iść prosto przed siebie. Biegnie tędy nasz przewód, więc niech pan użyje latarki, bo jeśli go pan zepsuje, odstrzelę panu łeb. Zbyt dużo czasu zajęła mi instalacja.
— Przybywam w pokojowych zamiarach, panie Scofield. Nie ujawnię pańskiego miejsca pobytu. Potrzebujemy informacji, które, naszym zdaniem, ma tylko pan.
— Zaczekajmy, aż dotrzemy do domu, panie Pryce.
— Wie pan, kim jestem?
— Oczywiście. Mówi się, że jest pan najlepszy, może lepszy niż ja kiedyś... proszę opuścić ręce, liście palmowe będą pana uderzać po twarzy.
— Dziękuję.
—