Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Nowy prezydent Rosji zamierza przywrócić jej dawną świetność i potęgę. Ale zamiast obiecanych reform planuje inwazję na sąsiednie państwa. Jego broń to tajemnicza Hydra. Broń idealna, która może unicestwić każdy wybrany cel. I sięgnąć o wiele dalej niż byłe republiki sowieckiego imperium.
[Opis okładkowy]
Cykl: Tajne archiwa, t. 6
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Krasnymstawie
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego (3)
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (6)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (2)
Gminna Biblioteka Publiczna w Kijewie Królewskim
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (7)
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu (2)
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (7)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (4)
Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Sompolnie
Biblioteka Publiczna w Stęszewie
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2)
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (3)
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Zagórów
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (3)
Biblioteka Publiczna i Dom Kultury Gminy Zduny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 509
Rok wydania: 2006
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WEKTOR MOSKIEWSKI
Powieści Roberta Ludluma
Kod Altmana
Kryptonim Ambler
Manuskrypt Chancellora
Weekend z Ostermanem
Zdrada Tristana
Zemsta Łazarza
ROBERT
otwiera tajne archiwa
WEKTOR MOSKIEWSKI
ROBERT LUDLUM & PATRICK LAM
Przekład
JAN KRASKO
Tytuł oryginału
The Moscow Yector
Redakcja techniczna
Andrzej Witkowski
Korekta
Magdalena Kwiatkowska
Katarzyna Nowakowska
Ilustracja na okładce
Getty Images/Flash Press Media
Opracowanie graficzne okładki
Studio Graficzne Wydawnictwa Amber
Skład
Wydawnictwo Amber Druk
Wojskowa Drukarnia w Łodzi
Copyright © 2005 by Myn Pyn LLC.
All rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2005 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-2619-8
978-83-241-2619-4
Warszawa 2006. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.
00-060 Warszawa, ul. Królewska 27
tel. 620 40 13, 620 81 62
www.wydawnictwoamber.pl
14 lutego Moskwa
Wzdłuż Twerskiej, szerokiej, wielopasmowej ulicy przecinającej jedno z najruchliwszych centrów handlowo-finansowych stolicy Rosji, leżały sterty śniegu czarnego od samochodowych spalin. Wieczór był bardzo mroźny i opatuleni w palta przechodnie potrącali się wzajemnie na oblodzonych chodnikach, tonących w jaskrawym blasku latarni. W obydwu kierunkach jezdnią sunął sznur samochodów, ciężarówek i autobusów. Grube opony pojazdów miesiły z chlupotem błotnistą maź z soli i piasku, którymi wysypano asfalt, żeby zapewnić im jako taką przyczepność.
Doktor Nikołaj Kirjanow szedł szybko prawą stroną ulicy, robiąc wszystko, żeby wtopić się w gęsty tłum. Ale ilekroć ocierał się o niego ktoś, kto szedł w przeciwnym kierunku - wszystko jedno, czy był to ktoś młody, czy stary, kobieta czy mężczyzna - patolog gwałtownie drżał, zamierał i kurczył się w sobie, walcząc z paniczną chęcią ucieczki. Mimo przenikliwego zimna czoło miał zlane potem wypływającym strużkami spod grubej, futrzanej czapki.
Pod pachą niósł płaskie kolorowe pudełko. Co chwilę mocno je ściskał, z trudem opierając się pokusie, żeby ukryć je za pazuchą palta. Chociaż walentynki pojawiły się w rosyjskim kalendarzu stosunkowo niedawno, bardzo szybko zyskiwały na popularności, dlatego na Twerskiej roiło się od mężczyzn z bombonierkami i prezentami dla żon, przyjaciółek czy kochanek.
Spokojnie, tylko spokojnie, powtarzał sobie w duchu Kirjanow. Nic mi nie grozi. Nikt nie wie, co stamtąd wynieśliśmy. Nikt nie zna naszych planów.
W takim razie dlaczego boisz się własnego cienia? - spytał oschle cichutki, wewnętrzny głos. A te dziwne, ukradkowe spojrzenia współpracowników? A te ledwo słyszalne trzaski w słuchawce? Już o tym zapomniałeś?
Patolog zerknął przez ramię, nieomal przekonany, że zobaczy tam oddział umundurowanych milicjantów. Ale zobaczył tylko tłum zajętych własnymi sprawami moskwian, przechodniów takich samych jak on, ludzi, którzy pragnęli jak najszybciej uciec od zimna. Nie zwalniając kroku, z ulgą odwrócił głowę i prawie wpadł na niską, przysadzistą kobietę z naręczem wypełnionych żywnością paczek.
Kobieta łypnęła na niego spode łba i zaklęła pod nosem.
Rozwścieczona megiera splunęła mu pod nogi i spiorunowała go wzrokiem. Szybko uciekł, słysząc, jak w uszach pulsuje mu krew.
Kilkadziesiąt metrów dalej, w gęstniejącym zmroku zobaczył jaskrawy neon na tle wielkich, masywnych, ciemnoszarych bloków i hoteli z czasów Stalina. Odetchnął. Nareszcie. Był już blisko baru, gdzie umówił się z Fioną Devin, sympatyczną, zachodnią dziennikarką. Odpowie na jej pytania, przekaże paczkę, wróci do swego małego mieszkanka i władze o niczym się nie dowiedzą. Jeszcze bardziej przyspieszył kroku, żeby jak najszybciej mieć to za sobą.
Wtem ktoś popchnął go w plecy, ktoś na niego wpadł i Kirjanow poczuł, że sunie przed siebie jak na łyżwach. Gwałtownie zamachał rękami, stracił równowagę, upadł na plecy, uderzył głową w pokryty lodem chodnik i zalała go fala rozżarzonego do białości bólu, w której utonęły wszystkie świadome myśli. Oszołomiony długo leżał, jęcząc i nie mogąc się poruszyć.
Wtem z przesyconej bólem chmury wychynęła czyjaś ręka. Wychynęła i dotknęła jego ramienia. Kirjanow skrzywił się i otworzył oczy.
Tuż obok klęczał mężczyzna w kosztownym, wełnianym palcie. Był w rękawicach, miał jasne włosy i skruszoną minę.
Kirjanow poczuł, że w ramię wbija mu się coś cienkiego i ostrego jak igła. Otworzył usta, żeby krzyknąć i z przerażeniem stwierdził, że nie może oddychać, że sparaliżowało mu płuca. Na próżno próbował wciągnąć choćby haust, choćby pół haustu powietrza, którego tak rozpaczliwie teraz potrzebował. Posłuszeństwa odmawiały kolejne partie mięśni, drgały mu ręce i nogi. Umierając ze strachu, podniósł wzrok. Na cienkich ustach blondyna pojawił się cień uśmiechu. Pojawił się i zniknął.
Tkwiąc w ciele, które nie słuchało już poleceń mózgu, Nikołaj Kirjanow leżał sztywno na chodniku i nieruchomymi, szeroko rozwartymi ustami bezgłośnie krzyczał. Otaczający go świat szybko pogrążał się w ciemności, całkowitej i bezbrzeżnej. Serce zatrzepotało mu gwałtownie i... stanęło.
Blondyn przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, a potem z pełnym niepokoju zdumieniem spojrzał na krąg gapiów, których przyciągnęło to małe uliczne zamieszanie.
Dwie minuty później przy krawężniku zatrzymała się czerwono-biała karetka. Migotliwe światło omyło grupkę gapiów i na ziemi oraz na ścianach pobliskich domów zatańczyły zniekształcone cienie. Z samochodu wyskoczyło dwóch krzepkich sanitariuszy ze złożonymi noszami, a za nimi wysiadł młody, wyraźnie znużony mężczyzna w wygniecionej białej kurtce i cienkim, czerwonym krawacie. Mężczyzna niósł ciężką, czarną walizeczkę.
Przykucnął obok Kirjanowa i przyglądał mu się przez chwilę. Potem poświecił mu w oczy cieniutką latarką i sprawdził puls. Jeszcze potem ciężko westchnął i pokręcił głową.
Blondyn wymownie wzruszył ramionami.
Lekarz zmarszczył brwi.
Odpowiedziała mu głucha cisza. Spuszczone oczy, obojętne twarze - pojedynczo, po dwóch, po trzech, ludzie powoli odchodzili i ukradkiem znikali w mroku. Zaspokoiwszy niezdrową ciekawość, nie chcieli niepotrzebnie ryzykować i tracić czasu, odpowiadając na kłopotliwe pytania w którymś z ponurych, obskurnych moskiewskich szpitali czy na milicyjnym posterunku.
Lekarz prychnął cynicznie i z pogardą. Dał znak sanitariuszom.
- Załadujcie go. Szybko. Zimno dziś jak cholera.
Sanitariusze dźwignęli trupa z ziemi, położyli go na noszach i zanieśli do karetki. Jeden z nich, ubrany na biało lekarz oraz blondyn wsiedli od tyłu, drugi sanitariusz zajął miejsce obok kierowcy. Trzasnęły drzwiczki, zamigotały niebieskie światła: karetka włączyła się do gęstego ruchu i odjechała.
Z dala od wścibskich oczu gapiów, lekarz wprawnie przeszukał kieszenie zmarłego. Za pazuchą znalazł szpitalny identyfikator i portfel. Otworzył go, zamknął, rzucił na podłogę i łypnął spode łba na pozostałych.
Lekarz zerwał kolorowy papier, otworzył pudełko i na trupa spadł deszcz żółtych kopert wypełnionych dokumentami. Lekarz szybko przejrzał ich zawartość i zadowolony kiwnął głową.
Blondyn zmarszczył czoło.
Lekarz spojrzał na pustą bombonierkę.
15 lutego Praga, Czechy
Podpułkownik Jonathan „Jon” Smith przystanął w cieniu starej, gotyckiej wieży na wschodnim końcu mostu Karola. Most, długi na ponad pięćset metrów, zbudowano przed z górą sześciuset laty. Przecinał Wełtawę, łącząc Stare Mesto, praską starówkę, z Małą Straną. Smith zastygł bez ruchu i długo mu się przyglądał.
W pewnej chwili zmarszczył brwi. Wolałby inne miejsce, miejsce bardziej ruchliwe i naturalne. Tramwaje, pociągi elektryczne i samochody jeździły mostami szerszymi i nowszymi, most Karola zaś zarezerwowano wyłącznie dla tych, którzy mieli ochotę przejść na drugi brzeg piechotą. Tego mrocznego, ponurego popołudnia był prawie wyludniony.
Przez większą część roku ów historyczny kamienny most stanowił główną atrakcję miasta; jego elegancja - tudzież piękno - przyciągała hordy turystów oraz ulicznych sprzedawców. Lecz Praga tonęła teraz w zimowej mgle, w gęstym, mroźnym, wilgotnym obłoku cuchnącego smogu, który utknął w krętej dolinie jak w potrzasku. Mgła zacierała wdzięczne kontury renesansowych i barokowych pałaców, kościołów i domów.
Drżąc z zimna, Jon zapiął krótką, skórzaną kurtkę i wszedł na most. Wysoki, szczupły i wysportowany, miał czterdzieści kilka lat, przenikliwe, niebieskie oczy i wydatne kości policzkowe.
Echo jego kroków odbijało się początkowo od wysokiego do pasa murku, lecz szybko ucichło w ciągnącej od wody mgle, która przetaczała się powoli przez most, stopniowo pochłaniając jego brzegi i końce. Co i raz wyłaniali się z niej spieszący do domu urzędnicy, sprzedawcy i właściciele sklepów, którzy - nawet na niego nie zerknąwszy - mijali go i znikali w wilgotnych oparach tak szybko, jak się pojawili.
Jon szedł przed siebie. Wzdłuż mostu majaczyły sylwetki trzydziestu posągów, trzydziestu milczących świętych w coraz bardziej gęstniejącej mgle. Posągi stały parami, dokładnie naprzeciwko siebie, wspierając się na podtrzymujących przejście filarach z piaskowca. Wskazywały mu drogę, były jego przewodnikami. Doszedłszy do środka mostu, ponownie przystanął i spojrzał na spokojną twarz Jana Nepomucena, katolickiego księdza, który zginął na torturach w 1393, i którego zmasakrowane ciało zrzucono stąd do rzeki. Część brązowego reliefu, upamiętniającego jego męczeńską śmierć, błyszczała nawet we mgle, wypolerowana rękami niezliczonych przechodniów, którzy dotykali jej na szczęście.
Pod wpływem nagłego impulsu Smith nachylił się i też musnął palcami jedną z wypukłych figur.
Lekko zmieszany Jon odwrócił się z uśmiechem.
Doktor Walentin Pietrenko podszedł bliżej; w ręku kurczowo ściskał czarną dyplomatkę. Kilka centymetrów niższy od Smitha i nieco od niego tęższy, na czubku nosa miał grube okulary. Nerwowo mrugał.
W oczach Pietrenki błysnęły iskierki rozbawienia. Błysnęły i zgasły.
Jon kiwnął głową, cierpliwie czekając, aż Rosjanin wyjaśni, dlaczego tak bardzo zależało mu na tym potajemnym spotkaniu. Obydwaj brali udział w międzynarodowej konferencji na temat chorób zakaźnych w Europie Wschodniej i Rosji; karmiąc się straszliwymi warunkami higieny komunalnej i fatalnym stanem systemu ochrony zdrowia, zaniedbywanego przez dziesiątki lat panowania systemu komunistycznego, w krajach należących kiedyś do sowieckiego imperium niczym pożar lasu szerzyły się choroby, które na Zachodzie dawno już wypleniono.
Jako eksperci, obydwaj byli mocno zaangażowani w walkę z narastającym kryzysem. Jon, wybitny biolog molekularny - między innymi - pracował w USAMRIID, Amerykańskim Wojskowym Instytucie Chorób Zakaźnych w Fort Detrick w stanie Maryland. Walentin Pietrenko był z kolei uznanym specjalistą od chorób rzadkich i pracował w Głównym Szpitalu Klinicznym w Moskwie. Na gruncie zawodowym znali się od kilku lat i z czasem zaczęli darzyć się wzajemnym szacunkiem zarówno za umiejętności, jak i dyskrecję. Dlatego kiedy dzień wcześniej wyraźnie zdenerwowany Pietrenko odciągnął go na bok i poprosił o rozmowę poza murami centrum kongresowego, Smith zgodził się bez wahania.
Jon zmrużył oczy.
Smitha przeszedł lekki dreszcz.
Pietrenko westchnął.
Pietrenko kiwnął głową.
Jon cicho zagwizdał.
Pietrenko uśmiechnął się smutno.
Smith spojrzał w dal. Wiadomości z Rosji śledził z narastającym niepokojem. Ich prezydent, Wiktor Dudarew, pracował w dawnym KGB, Komitecie Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR, i przez kilka lat stacjonował w Niemczech Wschodnich. Po upadku Związku Radzieckiego szybko nawiązał współpracę z postępowymi siłami reformatorskimi. W nowej Rosji błyskawicznie awansował, najpierw zostając szefem FSB, Federalnej Służby Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, potem premierem rządu, wreszcie prezydentem. Przez cały ten czas wielu mocno wierzyło, że jest szczerym zwolennikiem demokratycznych reform.
Tymczasem Dudarew oszukał i ich, i wszystkich pozostałych. Objąwszy urząd, zrzucił maskę, demonstrując twarz człowieka bardziej zainteresowanego zaspokojeniem ambicji własnych niż ustanowieniem prawdziwej demokracji. Skupiał coraz więcej władzy w rękach swoich i w rękach wiernych mu lizusów. Nakładał kaganiec na nowe, niezależne spółki medialne i narzucał im rządową kontrolę. Korporacje, których właściciele sprzeciwiali się Kremlowi, rozwiązywał oficjalnymi dekretami, a ich majątek konfiskował podczas procesów sądowych wytaczanych na podstawie sfabrykowanych zarzutów. Politycznych rywali zmuszał do milczenia albo niszczył za pomocą posłusznej rządowi prasy.
Satyrycy nadali mu przydomek Car Wiktor. Lecz żart ten szybko przestał być śmieszny i wszystko wskazywało na to, że powoli staje się złowrogą rzeczywistością.
Pietrenko uniósł brew.
Smith kiwnął głową.
Smith i Pietrenko odwrócili się zaskoczeni.
Kilka kroków dalej stał młody mężczyzna o hardej, surowej twarzy. Miał wyciągniętą rękę. Żebrał, prosił ich o pieniądze. W jego długich, tłustych, zmierzwionych, kasztanowych włosach błyszczała maleńka, srebrna czaszka, kolczyk na prawym uchu. Prawą rękę miał ukrytą za pazuchą długiego, czarnego palta. Tuż za nim stało dwóch innych, podobnie ubranych i równie ponurych mężczyzn. Oni też mieli w uszach kolczyki w kształcie ludzkiej czaszki.
Smith zrobił odruchowo krok do przodu i zasłonił ciałem drobniejszego Rosjanina.
Długowłosy mężczyzna powoli opuścił rękę.
Coś w jego głosie sprawiło, że Smithowi zjeżyły się włosy na karku.
Długowłosy go usłyszał. Beztrosko wzruszył ramionami.
Niech to szlag, pomyślał Jon, chłodno obserwując jego kolegów, którzy już zachodzili ich z boków. Cofnął się pół kroku - i oparł plecami o kamienną balustradę. Niedobrze. Nie miał broni, napastnicy przewyższali ich siłą, w dodatku dopadli ich na spowitym mgłą moście. Naprawdę niedobrze.
Jakiekolwiek nadzieje na to, że będą mogli oddać im dyplomatkę i spokojnie odejść, ulotniły się jak dym, kiedy tamten swobodnie i z całkowitą pewnością siebie wypowiedział nazwisko Pietrenki. To nie był zwykły napad. Może się mylił, ale ci ludzie wyglądali na zawodowców, a dobrze wyszkolony zawodowiec nie pozostawia żadnych świadków.
Zmusił się do uśmiechu.
Czując, że serce zaczyna bić mu coraz szybciej i szybciej, Jon wziął głęboki oddech. Do krwi wpłynęła potężna dawka adrenaliny i otaczający go świat zwolnił bieg. Smith przykucnął. Sprężył się do skoku. Teraz!
Jon odruchowo odchylił się w lewo. Ostrze śmignęło tuż obok twarzy. Za blisko. Za blisko! Kantem dłoni zadał napastnikowi błyskawiczny cios w odsłonięty nadgarstek, w mieszczące się tam zakończenia nerwów.
Długowłosy głucho stęknął. Nóż wyfrunął spomiędzy sparaliżowanych palców i zaklekotał na chodniku. Jon zrobił szybki obrót i ze wszystkich sił grzmotnął go łokciem w twarz. Chrupnęła kość, trysnęła fontanna krwi. Długowłosy jęknął, zatoczył się do tyłu i przyklęknął na jedno kolano, chwytając się za zmiażdżony nos.
Do ataku przeszedł drugi napastnik. Z ponurą gębą minął powalonego przywódcę i błysnął nożem. Smith zrobił szybki unik, lekko przykucnął i prostując się, zadał mu silny cios w bok, pod żebra. Mężczyzna zgiął się wpół i zatoczył do przodu. Zanim zdążył dojść do siebie, Jon chwycił go za kołnierz kurtki i głową naprzód pchnął na kamienną balustradę. Oszołomiony, a może ciężko ranny nożownik runął na ziemię i znieruchomiał.
Smith odwrócił głowę. Na oślep wymachując dyplomatką, Rosjanin opędzał się rozpaczliwie od trzeciego zbira. Lecz nagle dziki błysk w jego oczach zgasł, ustępując miejsca przerażeniu. Pietrenko spojrzał w dół. Z brzucha sterczał mu wbity po rękojeść nóż.
Wtem huknął strzał i przez most przetoczyło się echo.
Dokładnie na środku czoła Pietrenki wykwitła mała, czerwona plamka. Z potylicy trysnęła fontanna krwi zmieszanej z odłamkami kości i fragmentami mózgu - takiego spustoszenia mógł dokonać jedynie ciężki pocisk wystrzelony z bardzo bliskiej odległości. Rosjanin przewrócił oczami. Wciąż ściskając w ręku dyplomatkę, zatoczył się bezwładnie, oparł ciężko o balustradę, przechylił się i spadł z mostu do rzeki.
Kątem oka Jon dostrzegł jakiś ruch. Pierwszy napastnik, ten długowłosy, próbował wstać. Miał zakrwawioną twarz, krew ściekała mu na nieogolony podbródek. Z jego ciemnych oczu biła czysta nienawiść, a w ręku trzymał pistolet, rosyjskiego makarowa. Po nierównym chodniku toczyła się powoli dymiąca łuska.
Jon zesztywniał, wiedząc, że jest za późno. Tamten był za daleko, zdecydowanie poza zasięgiem. Odwrócił się błyskawicznie i głową naprzód skoczył z mostu we mgłę. Zdążył jeszcze usłyszeć kilka wystrzałów. Kula świsnęła mu tuż koło ucha, druga rozerwała palto i jego ramię zalała fala gorącego bólu.
Przebił powierzchnię rzeki w białym rozbryzgu wody i piany i pogrążył się w lodowatych, czarnych jak atrament odmętach. Zanurzał się w absolutnej ciszy i kompletnej ciemności. Początkowo schodził niemal pionowo w dół, lecz już po chwili porwał go wartki prąd - porwał, szarpnął rękami i nogami, targnął rozerwanym paltem, pchnął go, obrócił i powlókł na północ, poza masywne filary kamiennego mostu.
Płuca płonęły mu żywym ogniem, rozpaczliwie domagając się powietrza. Jon wygiął się w łuk, mocno wierzgnął i przez wzburzoną, zimną jak lód wodę zaczął przebijać się do góry. Trwało to całe wieki, lecz wreszcie wychynął na powierzchnię i przez długą chwilę młócił nogami wodę, ciężko dysząc, krztusząc się i pompując do płuc tlen, którego tak bardzo domagał się organizm.
Wciąż niesiony silnym prądem odpłynął jeszcze dalej. Most Karola zniknął w tumanach kłębiącej się mgły, lecz on wyraźnie słyszał czyjś krzyk, czyjeś spanikowane głosy. Ludzie, przechodnie. Strzelanina musiała wyrwać ich z popołudniowego odrętwienia. Jon wypluł wodę i skręcił.
Płynął teraz w stronę wschodniego brzegu, prawie w poprzek głównego nurtu, który próbował powlec go dalej. Musiał jak najszybciej wyjść z wody. Musiał wyjść już zaraz, teraz, bo czuł, że jeszcze trochę i przeraźliwe zimno wyssie z niego wszystkie siły. Mokry chłód, bijący z przemoczonego do suchej nitki ubrania, coraz bardziej wgryzał się w ciało, coraz głośniej szczękały mu zęby.
Przez nieskończenie długie, pełne rozpaczy minuty tonący we mgle brzeg zdawał się tuż-tuż, na wyciągnięcie coraz bardziej zmęczonej ręki, jednak wciąż poza jej zasięgiem. Zdając sobie sprawę, że szybko kończy mu się czas, zrobił jeszcze jeden desperacki wysiłek. Zmusił do pracy nogi, wyrzucił przed siebie omdlewające ręce i nagle jego palce utkwiły w warstwie piachu i mułu. Podciągnął się i wypełznął na wąski skrawek uschniętej trawy. Trawa, starannie przystrzyżone drzewa - był na małym, nadbrzeżnym skwerku.
Dygocząc z zimna i bólu, który przeszywał każdy mięsień ciała, przetoczył się na plecy i znieruchomiał ze wzrokiem wbitym w monotonne, szare niebo. Mijały minuty. Pozwalał im płynąć, zbyt osłabiony, żeby iść dalej.
W pewnej chwili usłyszał stłumione sapnięcie. Krzywiąc się z bólu, odwrócił głowę i zobaczył niską, drobną staruszkę w grubym futrze. Patrzyła na niego ze strachem i zdumieniem. Za jej nogami krył się mały piesek, który obwąchiwał go ciekawie, choć z daleka. Z każdą mijającą sekundą powietrze gęstniało i ciemniało.
Staruszka wytrzeszczyła oczy.
Sięgnąwszy do zakamarków pamięci, Smith przywołał na pomoc swój łamany czeski i wyszeptał:
Zanim zdążył dodać coś więcej, tężejący mrok wessał go i pochłonął.
Kwatera główna Północnego Dowództwa Operacyjnego, Czernihów, Ukraina
Przez setki lat Czernihów, zwany książęcym miastem, był ufortyfikowaną stolicą jednego z księstewek w centrum Rusi Kijowskiej, luźnej konfederacji utworzonej przez wikingów zwanych Waregami, niepodzielnych panów ziem, które później miały wejść w skład Rosji i Ukrainy. Kilka z wznoszących się tu pięknych soborów, cerkwi i klasztorów pochodzi z XII i XIII wieku, a ich złociste kopuły i wieżyce dodają spokojnej elegancji monotonnej skądinąd linii nieba nad miastem. Z pobliskiego Kijowa - sto czterdzieści kilometrów na południe od Czernihowa - co roku przyjeżdżają tu setki autobusów wyładowanych po brzegi turystami, którzy chcą pogapić się trochę na prastare zabytki i dzieła sztuki.
Niewielu z nich zwraca zapewne uwagę na samotny kompleks budynków z betonu i stali na peryferiach miasta. Kompleks ten, otoczony drutem kolczastym i pilnie strzeżony przez uzbrojonych po zęby żołnierzy, pochodzi jeszcze z czasów sowieckich, a obecnie mieści się tu kwatera główna jednego z trzech najważniejszych członów strukturalnych ukraińskiej armii: Północne Dowództwo Operacyjne. Słońce już dawno zaszło, lecz niemal w całym kompleksie płonęły światła. Na rozległym parkingu, wokół oświetlonego reflektorami dwupiętrowego budynku kwatery głównej, roiło się od samochodów z proporcami wszystkich najważniejszych jednostek dowódczych.
Major Dmitrij Poliakow, młody, wysoki oficer, stał pod ścianą zatłoczonej sali odpraw. Wybrał to miejsce specjalnie, żeby przez cały czas mieć na oku swego szefa, generała-porucznika Aleksandra Marczuka, głównodowodzącego PDO. Stał tam i co chwilę zerkał na teczkę pod pachą, upewniając się po raz setny, czy są w niej wszystkie raporty i wersje robocze rozkazów, których generał mógł potrzebować na odprawie. Zwołano ją w trybie pilnym, ale Poliakow wiedział, że Marczuk, profesjonalista do szpiku kości, żołnierz twardy i wymagający, oczekuje od starszego doradcy wojskowego pełnej gotowości bojowej o każdej porze nocy i dnia.
Generał, starsi oficerowie, dowódcy brygad i dywizji, siedzieli po trzech stronach dużego, prostokątnego stołu konferencyjnego. U szczytu stołu wisiała szczegółowa mapa strefowo-operacyjna. Przed każdym oficerem leżała teczka z dokumentami. Przed każdym stała też popielniczka i szklanka gorącej herbaty. W większości popielniczek tliły się papierosy.
Oficerowie pokiwali głową. Amerykański attache wojskowy w Kijowie rozpowszechniał meldunki wywiadowcze, które sugerowały, że z baz wokół Moskwy zniknęła część elitarnych wojsk powietrzno-desantowych, kilka batalionów czołgowych oraz brygada piechoty zmechanizowanej. Meldunków tych nie można było potwierdzić, ale mimo to je rozpowszechniano.
Zaniepokojony Poliakow zmarszczył brwi. Chociaż generał miał już pięćdziesiąt lat, zawsze był człowiekiem silnym jak koń. Zawsze, ale nie teraz. Teraz był chory - bardzo chory. Od rana miał silne wymioty. Mimo to uparł się, żeby zwołać wieczorną odprawę.
Jak na dobrego żołnierza przystało, Poliakow kiwnął tylko głową i bez szemrania wykonał rozkaz. Bo co innego mógł zrobić? Ale teraz, patrząc na swego dowódcę, zaczynał żałować, że nie namówił go na wizytę u lekarza.
Marczuk wzruszył ramionami. Zdawało się, że nawet najmniejszy ruch kosztuje go dużo wysiłku.
Poliakow zrobił krok w jego stronę, ale generał odprawił go ruchem ręki.
Jego podwładni wymienili niespokojne spojrzenia.
Marczuk uśmiechnął się krzywo.
Ten i ów nerwowo zachichotał.
Doszedłszy do siebie, generał pochylił się do przodu i przytrzymał stołu.
Wstrząśnięci oficerowie zerwali się na równe nogi i stłoczyli wokół chorego dowódcy.
Poliakow przepchnął się przez nich, nie zważając na to, że są wyżsi stopniem. Dotknął ostrożnie jego ramienia, przytknął rękę do czoła i gwałtownie ją zabrał. Wytrzeszczył oczy.
Ktoś rzucił:
Poliakow wraz z innym doradcą szybko rozpięli Marczukowi marynarkę i rozerwali koszulę. Kiedy ukazała się szyja i naga pierś, oficerowie zachłysnęli się z przerażenia. Niemal każdy centymetr kwadratowy skóry generała pokrywały otwarte, krwawiące wrzody.
Poliakow spazmatycznie przełknął ślinę, walcząc z mdłościami. Odwrócił głowę.
Kilka godzin później siedział pochylony na ławce przed drzwiami oddziału intensywnej opieki medycznej w obwodowym szpitalu klinicznym. Przybity patrzył zaczerwienionymi oczami na popękane kafelki podłogowe, nie zwracając uwagi na skrzekliwe, zupełnie niezrozumiałe komunikaty z głośników, które wzywały lekarzy i pielęgniarki do tego czy innego skrzydła gmachu.
W jego polu widzenia pojawiły się nagle wypolerowane na błysk buty. Major westchnął, podniósł wzrok i zobaczył wąską, posępną twarz jakiegoś oficera. Oficer patrzył na niego z wyraźną dezaprobatą. Poliakow wpadł w złość, lecz zerknąwszy na jego biało-czerwone naramienniki z dwiema złotymi gwiazdkami generała-porucznika, zerwał się na równe nogi. Głowa do góry, pierś do przodu: stanął na baczność.
Major sztywno kiwnął głową.
Major z trudem ukrył zdumienie. Było powszechnie wiadomo, że Tymoszenko jest starym, twardogłowym partyjniakiem, jednym z setek partyjniaków, których po odzyskaniu niepodległości Ukraina odziedziczyła w spadku po rozpadającym się Związku Radzieckim. Jako dowódca polowy miał fatalną reputację. Jego podwładni, ci, którzy u niego wytrzymali, z goryczą twierdzili, że generałowi bardziej zależy na bezmyślnym pruskim drylu niż na prawdziwej gotowości bojowej. Ostatnimi czasy przerzucano go ze stanowiska na stanowisko w Ministerstwie Obrony: na każdym zagorzale przerzucał papiery z jednej strony biurka na drugą, nieustannie pilnując, żeby wpływowi politycy uważali go za niezastąpionego.
Tymoszenko uniósł brew.
Major z trudem zniósł tę obelgę. Obojętnie skinął głową i odparł:
Tymoszenko przeszył go spojrzeniem.
Tymoszenko zmarszczył brwi.
Z tymi słowami nowy dowódca Północnego Dowództwa Operacyjnego odwrócił się na pięcie i odszedł. Major Poliakow patrzył za nim z narastającym przerażeniem.
Pentagon
Idąc cichym labiryntem korytarzy, kapral Matthew Dempsey z pentagońskiej policji wesoło pogwizdywał. Trafiła mu się nocna zmiana, jego ulubiona. Pentagon nigdy nie zasypiał i spod niektórych drzwi wciąż widać było światło, ale mniej więcej o północy cichł tak męczący za dnia hałas i ustawała wrzawa.
Nagle zaskrzeczało radio. Matthew poprawił tkwiącą w uchu słuchawkę.
Matthew podniósł nadajnik.
Dempsey zmarszczył czoło. Biura DI A, Wywiadowczej Agencji Obrony - cholernie delikatna sprawa. W normalnych okolicznościach mógł tam wejść tylko ktoś z zezwoleniem na dostęp do najtajniejszych informacji. W razie konieczności Matthew miał prawo złamać przepisy, ale łamiąc przepisy, wsadziłby kij w mrowisko, a raczej w gniazdo os. Nawet gdyby okazało się, że alarm był fałszywy, wymaglowaliby go na przesłuchaniu i straciłby kilka godzin na wypełnianiu papierków.
Westchnął i potruchtał korytarzem.
Przystanął pod zewnętrznymi drzwiami kompleksu Wywiadowczej Agencji Obrony. Nad drzwiami świeciła się jaskrawoczerwona lampka. Każdy, kto spróbowałby je otworzyć, uruchomiłby alarm w całym gmachu. Matthew zmarszczył czoło, wyjął z kieszeni specjalną elektroniczną przepustkę, którą wydano mu, gdy obejmował służbę, i przeciągnął ją przez czytnik. Światło zmieniło się na żółte, co oznaczało, że ma prawo wejść do środka.
Przekręcił klamkę i znalazł się w kolejnym korytarzu, z tym że ten prowadził w głąb budynku. Po jego obu stronach ciągnął się rząd przeszklonych, dźwiękoszczelnych drzwi. Matthew przyspieszył kroku i starając się nie zaglądać do mijanych po drodze pokojów, bezszelestnie ruszył do tych, za którymi był ktoś, kto mógł potrzebować pomocy.
Dyrektoriat Wywiadu Bieżącego - Rosja. Tak głosił napis na wiszącej na nich tabliczce. Matthew służył w pentagońskiej policji na tyle długo, by wiedzieć, że pracujący tu ludzie odpowiadali bezpośrednio przed sekretarzem obrony i Połączonym Komitetem Szefów Sztabów, przekazując im meldunki o znaczących wydarzeniach wojskowych i politycznych. Zadaniem tych najwyższej klasy specjalistów-analityków było opracowywanie i kompilowanie informacji dostarczanych przez agentów terenowych i przez satelity oraz informacji przechwyconych z radia, rozmów telefonicznych i przekazów komputerowych.
Rozejrzał się powoli i ostrożnie. Labirynt biurek, krzeseł, szafek na akta
i komputerów. Słaby głos dyspozytorki, która wciąż próbowała nawiązać kontakt z milczącym rozmówcą, doprowadził go do biurka w kącie sali.
Na blacie i na wyłożonej wykładziną podłodze walały się dziesiątki zdjęć satelitarnych. Matthew robił, co mógł, mimo to nie potrafił nie zerknąć na przyklejone do nich etykietki: 4. DYWIZJA PANCERNA. NAROFOMIŃSK - WOJSKOWY OBÓZ SZKOLENIOWY. NASŁUCH - 45. BRYGADA SPECNAZU. ANALIZA RUCHU KOLEJOWEGO - MOSKIEWSKI OKRĘG WOJSKOWY. Na wszystkich widniały czerwone stemple: Ściśle tajne i Ściśle tajne specjalnego przeznaczenia.
Matthew wykrzywił twarz. Pięknie. Wpadł jak śliwka w kompot.
Stojący na biurku komputer cichutko mruczał sam do siebie. Wygaszacz ekranu ukrył zawartość dokumentu, nad którym pracował jego właściciel, a Matthew nie chciał dotykać niczego, co walało się na blacie. Dlatego spojrzał w dół.
Obok przewróconego krzesła leżał starszy mężczyzna. Jego twarz i szyję pokrywały dziwne plamy. Głucho jęknął. Zatrzepotał powiekami, otworzył oczy, ale zaraz je zamknął i ponownie stracił przytomność. W ręku wciąż ściskał słuchawkę telefonu. Wypadały mu kłaki gęstych, siwych włosów, tworząc na głowie ohydne, łyse placki pokryte jaskrawoczerwoną wysypką.
Matthew przyklęknął, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Wziął go za rękę i sprawdził puls. Był bardzo słaby i nierówny. Matthew zaklął i chwycił nadajnik.
16 lutego, Moskwa
Z górujących nad miastem bogato zdobionych wieżyc i wieżyczek Kotelniczeskoj roztaczał się wspaniały widok na zachód, na rzekę Moskwę i na czerwone mury, złociste kopuły i wieże Kremla. Na ścianach wieżowca rósł las talerzy anten satelitarnych, radiowych i krótkofalowych. Kotelniczeska była jedną z potężnych Siedmiu Sióstr Stalina, jednym z siedmiu gigantycznych bloków, które obłąkany, żądny władzy dyktator kazał wznieść wokół miasta w latach pięćdziesiątych, żeby zlikwidować poniżającą według niego różnicę w ilości drapaczy chmur w Ameryce i Związku Radzieckim.
Kiedyś mieszkali tu komunistyczni aparatczycy i dyrektorzy wielkich zjednoczeń przemysłowych, teraz natomiast bogaci obcokrajowcy i przedstawiciele nowej rosyjskiej elity rządowo-gospodarczej, ci, których stać było na luksusowy apartament i astronomiczny czynsz sięgający kilku tysięcy dolarów miesięcznie. Czynsz w apartamentach na najwyższym piętrze, bezpośrednio pod środkową wieżycą, zwieńczoną gigantyczną czerwoną gwiazdą, był tak wysoki, że płacić go mogli jedynie najbogatsi i najpotężniejsi z bogatych. Żeby ściągnąć z lokatorów jeszcze więcej pieniędzy, poddasze wieżowca przebudowano na luksusowe, prestiżowe biura.
Przy oknie jednego z takich biur stał wysoki, atletycznie zbudowany mężczyzna. Jego blond włosy były poprzetykane pasemkami siwizny, której kolor był prawie taki sam jak kolor jego lodowatoszarych oczu. Ze zmarszczonym czołem patrzył na ciemne miasto. Długa, zimowa noc wciąż trzymała Moskwę w lodowatym uścisku, lecz niebo zaczynało już blednąc.
Na biurku zadzwonił telefon wyposażony w urządzenie zabezpieczające przed podsłuchem. Ożył podłączony do aparatu wyświetlacz elektroniczny, identyfikując rozmówcę. Mężczyzna podniósł słuchawkę.
Jasnowłosy mężczyzna uśmiechnął się lekko.
Blondyn zmrużył oczy.
Jego rozmówca głośno przełknął ślinę.
Mężczyzna zacisnął palce na słuchawce.
Smith? Blondyn zmarszczył czoło. Miał wrażenie - bardzo ulotne i niejasne - że skądś to nazwisko zna. Tylko skąd? Nie wiedzieć czemu rozdzwoniły mu się w głowie dzwonki alarmowe. Dzwonki, co prawda, ciche, ale jednak. Niecierpliwie machnął ręką. Miał teraz inne zmartwienia.
Jasnowłosy mężczyzna spojrzał w ciemne okno.
Zapadła niezręczna cisza.
Blondyn zamknął oczy. Fakt, co racja, to racja. Amerykanin mógł na razie milczeć, ale istniało bardzo duże prawdopodobieństwo, że koniec końców wszystko wyśpiewa Czechom, a Czesi pobiegną z tym do amerykańskich służb wywiadowczych. CIA zacznie zwracać baczniejszą uwagę na wszelkie doniesienia o tajemniczych chorobach, a do tego ani on, ani jego przełożeni nie mogli dopuścić. Przynajmniej na razie.
Kiwnął głową. Cóż, niechaj tak będzie. Otwarty atak na Smitha to rzecz ryzykowna i niebezpieczna. Gdyby jankes zniknął albo umarł, praska policja zaczęłaby zadawać jeszcze bardziej kłopotliwe pytania na temat morderstwa Pietrenki i powiadomiłaby Waszyngton. Ale Smith żywy był potencjalnie jeszcze groźniejszy.
- Zlikwidujcie go, jeśli to możliwe - rozkazał zimno. - Tylko zróbcie to ostrożnie i starannie. Tym razem nie chcę żadnych świadków.
Praga
W maleńkim pokoju przesłuchań na zapleczu praskiej komendy głównej przy Konwiktskiej 14 nie było prawie mebli. Stały tam tylko dwa plastikowe krzesła i stary drewniany stół z blatem porysowanym, powgniatanym i poprzypalanym setkami papierosowych niedopałków, które na nim gaszono. Jon siedział sztywno na krześle. Był w pożyczonych spodniach i bluzie od dresu. Każdy, najlżejszy nawet ruch przypominał mu o bolesnych sińcach i zadrapaniach.
Zmarszczył brwi. Jak długo jeszcze zamierzali go tu trzymać? W pokoju nie było zegara, a jego zegarek szlag trafił w lodowatych wodach Wełtawy. Podniósł wzrok. Słabe światło, sączące się przez malutkie, umieszczone wysoko okno, wskazywało, że wstał już świt.
Stłumił ziewnięcie. Zgarnęli go z brzegu Wełtawy i natychmiast przesłuchali na okoliczność brutalnego ataku, podczas którego zginął Walentin Pietrenko; sprowadzili też lekarza, który opatrzył draśnięcie na ramieniu. Jego rzeczy, łącznie z portfelem, paszportem i hotelowymi kluczami, zostały „oddane na przechowanie”. Zanim go przesłuchano i pocerowano, minęła północ, więc dali mu talerz zupy i „zaproponowali”, żeby skorzystał z koi w jednej z pustych cel. Uśmiechnął się krzywo na wspomnienie tej długiej, zimnej i niemal bezsennej nocy. Przynajmniej nie zamknęli drzwi na klucz, dając mu do zrozumienia, że nie jest aresztowany, tylko zatrzymany „celem złożenia stosownych zeznań”.
Gdzieś niedaleko biły dzwony, najpewniej te w kościele Świętej Urszuli, wzywając wiernych na poranne nabożeństwo i dzieci na lekcje do pobliskiej szkoły zakonnej. Jakby na umówiony znak, otworzyły się drzwi i do celi wszedł wysoki, szczupły mężczyzna o wyblakłych oczach. Nienagannie skrojony i wyprasowany mundur, jasnoszare spodnie, niebieska koszula, starannie zawiązany krawat, ciemnoszara marynarka - był funkcjonariuszem praskiej policji miejskiej, potężniejszej z dwóch organizacji policyjnych rywalizujących ze sobą w stolicy Czech. Inspektor Tomas Karasek - takie nazwisko miał na identyfikatorze. Przysunął sobie krzesło i usiadł dokładnie naprzeciwko.
Jon przyjrzał się rysunkom. Pierwszy pokazywał twarz mężczyzny o długich, zmierzwionych włosach i ciemnych, groźnych oczach, tego z kolczykiem w kształcie czaszki w uchu. Drugi był identyczny, z tym że rysownik dodał plaster na złamanym nosie i kilka sińców dookoła.
Zaskoczony Smith podniósł wzrok.
Policjant dał pokaz niewiarygodnej wprost nietolerancji - Smith z trudem ukrył odrazę. Bez względu na ich rzeczywiste wady i przywary, Romowie, lud pozbawionych korzeni biedaków, był często wykorzystywany jako kozioł ofiarny przez bogatsze, bardziej osiadłe i zadomowione społeczeństwa, wśród których żyli i wędrowali. Była to stara gra, często gra śmiertelnie niebezpieczna.
Karasek wzruszył ramionami.
Zabrzmiała w tym dziwnie fałszywa nutka. Jon pokręcił głową.
Smith milczał. Wkroczył na niebezpieczny teren. Nie mógł powiedzieć wszystkiego policji. Był pewien, że Pietrenkę zamordowano, bo ktoś nie chciał, żeby dokumentacja chorobowa i próbki tkanek przedostały się na Zachód, ale nie miał na to konkretnych dowodów; zarówno Rosjanina, jak i jego dyplomatkę pochłonął nurt Wełtawy. Natomiast próba przeforsowania pomysłu, że było to morderstwo polityczne, mogła wciągnąć go w wielotygodniowe śledztwo i zmusić do ujawnienia umiejętności oraz kontaktów, których poprzysiągł nigdy nie zdradzić.
Karasek sceptycznie uniósł brew.
Jon nie odpowiedział.
Karasek przyjrzał mu się i ciężko westchnął.
Jon zmrużył oczy.
Jon uśmiechnął się posępnie.
Przez twarz inspektora po raz pierwszy przemknął lekki uśmiech szczerego rozbawienia.
Milczący sierżant przyniósł komórkę, którą znaleźli pod wodoszczelną podszewką jego skórzanej kurtki.
Smith podziękował mu skinieniem głowy, otworzył i włączył aparat. Zapłonął mały, kolorowy ekran. Na ekranie zamrugały ikonki, co oznaczało, że urządzenie przeprowadza szybki test, sprawdzając, czy żaden z obwodów nie jest uszkodzony i czy nikt nie próbował w nich grzebać w poszukiwaniu kodów czy podprogramów.
Pokonany Karasek uśmiechnął się lekko i wzruszył ramionami.
Smith zaczekał, aż zamknie za sobą drzwi, wcisnął guzik i przytknął aparat do ucha. Kilka sekund ciszy, wreszcie sygnał.
Ci, którzy go podsłuchiwali, mogli bez trudu sprawdzić, że generał brygady Daniel Ryder Ferguson jest dyrektorem Amerykańskiego Wojskowego Instytutu Chorób Zakaźnych. Rzecz w tym, że numer, pod który zadzwonił, nie należał do instytutu. Zanim wygenerowany przez komórkę sygnał dotarł do Waszyngtonu, został automatycznie przekierowany do kwatery głównej Tajnej Jedynki.
Jon prowadził podwójne życie. Przez większość czasu pracował jawnie i otwarcie jako naukowiec i lekarz w instytucie. Zdarzało się jednak, że pracował również dla Tajnej Jedynki, starannie zakamuflowanej organizacji podlegającej bezpośrednio prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Ojej istnieniu nie wiedział nawet żaden z kongresmanów. Nie wiedział o niej nikt z dowództwa sił zbrojnych ani wywiadu. Luźno skupiona wokół kwatery głównej Tajna Jedynka składała się z sieci agentów terenowych, wybitnych specjalistów o wielu umiejętnościach i bogatej wiedzy. Podobnie jak Smith, byli to ludzie nieskrępowani więzami rodzinnymi i zobowiązaniami osobistymi, które mogłyby utrudnić im pracę.
Znowu kilka sekund ciszy i znajomy głos:
Smith wyprostował się sztywno.
Nathaniel Frederick Klein, szef Tajnej Jedynki, oschle zachichotał.
Jon z trudem ukrył uśmiech. Był pewien, że ich rozmowę - a raczej jego głos - podsłuchuje co najmniej jeden ukryty mikrofon. Inspektor Karasek nie darzył go zbytnim zaufaniem.
Na drugim końcu linii zapadła cisza.
Jon opisał mu pokrótce przebieg ataku na moście Karola, trzymając się tego, co zeznał czeskiej policji. Gdyby rzeczywiście ukryli tu gdzieś mikrofon, nie chciał dawać im powodów do dalszych przesłuchań. Wiedział, że Fred Klein, człowiek niezwykle inteligentny, na pewno dopowie sobie całą resztę.
Jon odtworzył w myśli głos długowłosego mężczyzny z kolczykiem w uchu. Kiedy napastnik przestał udawać żebraka i przeszedł na angielski, w jego angielszczyźnie słychać było leciutki, trudny do wychwycenia akcent. Tylko jaki? Smith wzruszył ramionami.
Klein milczał przez chwilę.
Jon uniósł brew. Działający w cieniu Klein miał nieograniczony dostęp do niewyobrażalnie bogatych zasobów informacji i analiz. Czyżby inne służby wywiadowcze, amerykańskie lub zachodnie, badały już wybuch tajemniczej epidemii w Moskwie?
Smith zmarszczył czoło. Zastanawiał się nad tym prawie przez całą noc. Zamordowali Pietrenkę: jak daleko jeszcze mogli się posunąć? Czy likwidując Rosjanina, zakończyli misję czy też kazano im również zabić wszystkich tych, z którymi naukowiec się kontaktował?
Z posterunku policyjnego przy Konwiktskiej wyszedł spiesznie mężczyzna w grubym, brązowym palcie, rękawicach, futrzanej czapce i lustrzanych okularach przeciwsłonecznych. Nie oglądając się za siebie, szybkim krokiem ruszył w stronę rzeki.
W jednej z bocznych uliczek czekał na niego czarny mercedes. Chociaż parkując w tym miejscu, łamał przepisy, na przedniej szybie miał dyplomatyczną naklejkę, która powstrzymywała stróżów prawa przed interwencją, przynajmniej jak dotąd. Mimo że dzień był pochmurny, boczne szyby samochodu były przesłonięte ciemnymi osłonami przeciwsłonecznymi.
Mężczyzna otworzył przednie drzwiczki i usiadł za kierownicą. Zdjął czapkę i okulary, rzucił je na skórzany fotel pasażera i nerwowo przygładził ręką sterczące, kasztanowe włosy.
Mężczyzna - Rumun nazwiskiem Dragomir Ilionescu - zerknął w górne lusterko. Siedzący z tyłu mężczyzna był ledwo widoczny.
Ilionescu wzruszył ramionami.
Ilionescu posłusznie sięgnął po telefon, wcisnął przycisk uruchamiający urządzenie szyfrujące i... lekko się zawahał.
Siedzący z tyłu mężczyzna pochylił się do przodu i na jego ogolonej na łyso głowie zatańczyły promienie wpadającego przez okno światła. Pochylił się i ostrożnie, bardzo ostrożnie dotknął grubego opatrunku na zmiażdżonym nosie. Na plastrze widniały brązowawe plamy zakrzepłej krwi.
Ilionescu z trudem przełknął ślinę.
Spocony Rumun pokręcił głową.
Ilionescu nerwowo odchrząknął. Na wspomnienie makabrycznych zdjęć, które mu pokazywano, zadrgało mu lewe oko. Ponuro kiwnął głową.
- W takim razie do roboty. - Z tymi słowami George Liss, kryptonim Praga Jeden, ponownie ukrył twarz w mroku.
Pod Briańskiem, Rosja
Cztery podwójnie usterzone myśliwce szturmowe Su-34 leciały z rykiem nad porośniętymi lasem falistymi wzgórzami na zachód od Briańska. Dzięki zaawansowanym systemom radarowym mogły zejść tuż nad wierzchołki najwyższych drzew i szczyty słupów wysokiego napięcia. Za maszynami buchały fontanny świetlistych flar, pułapek cieplnych, które opadając powoli na ziemię, miały zmylić ścigające je rakiety typu ziemia-powietrze.
Samoloty gwałtownie zadarły nos i na chwilę zwiększyły pułap lotu, żeby ich systemy pokładowe namierzyły cele, przekazały dane ukrytym w pociskach komputerom i obliczyły współrzędne punktu zrzutu. Kilka sekund później dziesiątki precyzyjnie sterowanych bomb i pocisków oderwało się spod skrzydeł i poszybowało w dół, w stronę odległego lasu. Wszystkie cztery maszyny momentalnie zrobiły ostry zwrot w prawo i zanurkowały, żeby wyjść poza zasięg radarów wroga. Opuściły strefę ataku i zniknęły na północy.
Z lasu buchnęły olbrzymie gejzery ognia, oślepiających, pomarańczowych i czerwonych płomieni. Siła wybuchu roztrzaskała lub wyrwała z korzeniami dziesiątki drzew, które koziołkując, poszybowały ponad sto metrów dalej. Wiatr niósł kłęby dymu i deszcz lżejszych odłamków.
Na dachu starego, betonowego bunkra na zboczu pobliskiego wzgórza z lornetkami w ręku stało sześciu wysokich oficerów wojsk lądowych i lotniczych. Pilnowało ich ponad stu po zęby uzbrojonych komandosów z wojsk powietrzno-desantowych w białych panterkach i kamizelkach kuloodpornych. Między drzewami za bunkrem, niewidoczne w podczerwieni, bo zamaskowane specjalnymi siatkami, stały naszpikowane elektroniką ruchome punkty dowodzenia. W lesie wiły się wiązki kabli optycznych, łączących zabezpieczoną przed podsłuchem sieć dowodzenia. Żeby zapewnić całkowitą tajność operacyjno-strategiczną tym specjalnym manewrom - nadano im kryptonim „Zimowa Korona” - łączność radiowa, komórkowa i naziemna została mocno ograniczona.
Prowadzący nasłuch pułkownik spojrzał na stojącego tuż obok niskiego, szczupłego mężczyznę. Wśród stłoczonych na dachu obserwatorów tylko on był w cywilnym ubraniu, w czarnym palcie i szaliku. Wiatr potargał mu rzadkie, kasztanowe włosy.
Nie odrywając lornetki od oczu, prezydent Wiktor Dudarew lekko skinął głową.
Nad pobliskimi wzgórzami przemknęła z rykiem potężnych silników eskadra myśliwców szturmowych, ultranowoczesnych Su-39. Śmignęły nad bunkrem, gwałtownie skręciły, obniżyły lot, wpadły do szerokiej doliny, a gdy się tam znalazły, z podwieszonych pod skrzydłami zasobników wystrzeliły setki niekierowanych pocisków rakietowych, ciągnąc za sobą smugi ognia i dymu. Wschodni skraj lasu zniknął w serii przetaczających się jak grom eksplozji.
Prezydent ponownie kiwnął głową. Przesunął lornetkę w lewo i spojrzał na zbocze doliny. Wśród narastającego łoskotu wirników nadleciał stamtąd sznur szaro-białych śmigłowców transportowych Mi-17 z żołnierzami Specnazu na pokładzie. Pędząc z prędkością ponad dwustu kilometrów na godzinę, flotylla pomalowanych w zimowe barwy ochronne maszyn przemknęła nad bunkrem i zniknęła w kłębach gęstego dymu nad skoszonym przez pociski lasem.
Dudarew zerknął na pułkownika.
Dudarew uśmiechnął się do siebie, obserwując jadące z dużą prędkością czołgi. Wywiad Zachodni myślał, że większość tych maszyn stacjonowała na Dalekim Wschodzie, na granicy z Chińską Republiką Ludową. Jak bardzo się mylili...
Od objęcia urzędu prezydenta Rosji Wiktor Dudarew, były agent KGB, usilnie pracował, żeby odbudować i zreformować upadające siły zbrojne. Wyrzucił z wojska tysiące skorumpowanych, leniwych i politycznie niepewnych oficerów. Bezpardonowo rozwiązał dziesiątki słabo wyposażonych lub źle zorganizowanych dywizji pancernych i zmotoryzowanych. Zachował jedynie najlepsze i kazał utrzymywać je w ciągłej gotowości bojowej. Coraz więcej i więcej pieniędzy - pochodzących głównie ze stale wzrastającej sprzedaży ropy naftowej - szło na utrzymanie małych, elitarnych jednostek, których dowódcy i żołnierze byli o wiele lepiej wyszkoleni i opłacani niż ci z masowego zaciągu w czasach Związku Radzieckiego.
Dudarew spojrzał na zegarek i klepnął pułkownika w ramię.
Kirczenko kiwnął głową.
Gdy odwrócili się, żeby odejść, stojący najbliżej generałowie trzasnęli obcasami i zasalutowali.
Dudarew żartobliwie pogroził im palcem.
Generałowie zachichotali, grzecznie i z obowiązku.
Zgodnie z podpisanymi przez Rosję traktatami rozbrojeniowymi, wszystkie manewry wojskowe na wielką skalę powinny być zapowiedziane z wielotygodniowym, a nawet wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Manewry pod kryptonimem „Zimowa Korona” rażąco te traktaty naruszały. Nie powiadomiono ani jednego ze stacjonujących w Moskwie zagranicznych attache wojskowych. Każdą fazę ćwiczeń przeprowadzono w starannie wybranym i dokładnie obliczonym czasie, żeby amerykańskie satelity szpiegowskie nie zauważyły tysięcy żołnierzy i setek pojazdów manewrujących w lasach i na pokrytych śniegiem polach.
Równie ścisłe i wyrafinowane środki ostrożności miały obowiązywać podczas wielkich ćwiczeń, które zaplanowano na peryferiach Federacji Rosyjskiej, na granicy z Gruzją, Azerbejdżanem i dysydenckimi republikami azjatyckimi. Każdego, kto zacząłby zadawać kłopotliwe pytania na ten temat, poinformowano by, że są to po prostu „specjalne ćwiczenia antyterrorystyczne” sił szybkiego reagowania. Zanim prawda wyjdzie na jaw, będzie za późno. O wiele za późno.
Z towarzyszącym mu krok w krok pułkownikiem Kirczenką prezydent zszedł na dół schodami wyciętymi w zboczu wzgórza za bunkrem. U stóp schodów cierpliwie czekał krępy, siwowłosy mężczyzna. Podobnie jak Dudarew, miał na sobie ciemnobrązowe palto i mimo silnego mrozu, był bez czapki.
Kirczenko kiwnął głową i odszedł, nie oglądając się za siebie. Część jego obowiązków polegała na tym, że wiedział, kiedy zniknąć, czego nie widzieć i nie słyszeć.
Aleksiej Iwanow, stary, zaufany towarzysz z KGB, kierował obecnie mało znanym wydziałem FSB, Federalnej Służby Bezpieczeństwa, następczyni dawnego Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego. Na oficjalnych schematach, rozprowadzanych przez rosyjski rząd, wydział ten nosił nudną i nijaką nazwę: Wydział Koordynacji Projektów Specjalnych. Jednakże wtajemniczeni nazywali to mroczne królestwo Trzynastym Dyrektoriatem i trzymali się odeń z daleka.
Iwanow nachmurzył czoło.
Prezydent uniósł brew.
Szef Trzynastego Dyrektoriatu wzruszył potężnymi ramionami.
Dudarew klepnął go w ramię.
Iwanow ciężko skinął głową.
Rozbawiony prezydent uniósł brwi.
Tbilisi, Gruzja
Stolica Gruzji leży w czymś w rodzaju naturalnego amfiteatru, ponieważ ze wszystkich stron otaczają ją wysokie wzgórza zwieńczone prastarymi fortecami, rozpadającymi się klasztorami i gęstymi lasami. W słoneczny dzień na północnym horyzoncie widać stąd ośnieżone szczyty Kaukazu, ostro kontrastujące z bladoniebieskim niebem.
Sara Rousset, korespondentka „New York Timesa” opierała się o balustradę balkonu na najwyższym piętrze pięciogwiazdkowego Marriotta.
Miała dopiero trzydzieści kilka lat, lecz jej niegdyś kasztanowe włosy były prawie siwe; to, że wyglądała starzej, zyskiwało jej przychylność wydawców i potencjalnych informatorów. Zamknąwszy jedno oko, drugim spojrzała w celownik aparatu cyfrowego i zaczęła fotografować olbrzymi tłum, który wypełniał szerokie, wysadzane drzewami aleje.
Zrobiła najazd na drobną, siwowłosą kobietę z różową flagą w rękach. Na drzewcu powiewały czarne wstążki, a jej pomarszczona twarz spływała łzami. Jednym lekkim ruchem palca Sara uwieczniła ten wymowny obraz i zapisała go w pamięci aparatu. Pójdzie na pierwszą stronę, pomyślała. Jako ilustracja mojego wstępniaka.