Wektor moskiewski - Robert Ludlum,Patrick Larkin - ebook

Wektor moskiewski ebook

Robert Ludlum, Patrick Larkin

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Nowy prezydent Rosji zamierza przywrócić jej dawną świetność i potęgę. Ale zamiast obiecanych reform planuje inwazję na sąsiednie państwa. Jego broń to tajemnicza Hydra. Broń idealna, która może unicestwić każdy wybrany cel. I sięgnąć o wiele dalej niż byłe republiki sowieckiego imperium. 
[Opis okładkowy] 

 

Cykl: Tajne archiwa, t. 6 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Krasnymstawie 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego (3) 
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (6) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (2) 
Gminna Biblioteka Publiczna w Kijewie Królewskim 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (7) 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu (2) 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej 
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (7) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (4) 
Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Sompolnie 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2) 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (3) 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Zagórów 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (3) 
Biblioteka Publiczna i Dom Kultury Gminy Zduny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 509

Rok wydania: 2006

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

WEKTOR MOSKIEWSKI

 

Powieści Roberta Ludluma

Kod Altmana

Kryptonim Ambler

Manuskrypt Chancellora

Weekend z Ostermanem

Zdrada Tristana

Zemsta Łazarza

 

ROBERT

 

otwiera tajne archiwa

WEKTOR MOSKIEWSKI

ROBERT LUDLUM & PATRICK LAM

Przekład

JAN KRASKO

 

 

Tytuł oryginału

The Moscow Yector

 

Redakcja techniczna

Andrzej Witkowski

Korekta

Magdalena Kwiatkowska

Katarzyna Nowakowska

Ilustracja na okładce

Getty Images/Flash Press Media

Opracowanie graficzne okładki

Studio Graficzne Wydawnictwa Amber

Skład

Wydawnictwo Amber Druk

Wojskowa Drukarnia w Łodzi

Copyright © 2005 by Myn Pyn LLC.

All rights reserved.

For the Polish edition

Copyright © 2005 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-241-2619-8

978-83-241-2619-4

Warszawa 2006. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

00-060 Warszawa, ul. Królewska 27

tel. 620 40 13, 620 81 62

 

www.wydawnictwoamber.pl

Prolog

14 lutego Moskwa

Wzdłuż Twerskiej, szerokiej, wielopasmowej ulicy przecinającej jedno z najruchliwszych centrów handlowo-finansowych stolicy Rosji, leżały sterty śniegu czarnego od samochodowych spalin. Wieczór był bardzo mroźny i opatuleni w palta przechodnie potrącali się wzajemnie na oblodzonych chodnikach, tonących w jaskrawym blasku latarni. W obydwu kierunkach jezdnią sunął sznur samochodów, ciężarówek i autobusów. Grube opony pojazdów miesiły z chlupotem błotnistą maź z soli i piasku, którymi wysypano asfalt, żeby zapewnić im jako taką przyczepność.

Doktor Nikołaj Kirjanow szedł szybko prawą stroną ulicy, robiąc wszystko, żeby wtopić się w gęsty tłum. Ale ilekroć ocierał się o niego ktoś, kto szedł w przeciwnym kierunku - wszystko jedno, czy był to ktoś młody, czy stary, kobieta czy mężczyzna - patolog gwałtownie drżał, zamierał i kurczył się w sobie, walcząc z paniczną chęcią ucieczki. Mimo przenikliwego zimna czoło miał zlane potem wypływającym strużkami spod grubej, futrzanej czapki.

Pod pachą niósł płaskie kolorowe pudełko. Co chwilę mocno je ściskał, z trudem opierając się pokusie, żeby ukryć je za pazuchą palta. Chociaż walentynki pojawiły się w rosyjskim kalendarzu stosunkowo niedawno, bardzo szybko zyskiwały na popularności, dlatego na Twerskiej roiło się od mężczyzn z bombonierkami i prezentami dla żon, przyjaciółek czy kochanek.

Spokojnie, tylko spokojnie, powtarzał sobie w duchu Kirjanow. Nic mi nie grozi. Nikt nie wie, co stamtąd wynieśliśmy. Nikt nie zna naszych planów.

W takim razie dlaczego boisz się własnego cienia? - spytał oschle cichutki, wewnętrzny głos. A te dziwne, ukradkowe spojrzenia współpracowników? A te ledwo słyszalne trzaski w słuchawce? Już o tym zapomniałeś?

Patolog zerknął przez ramię, nieomal przekonany, że zobaczy tam oddział umundurowanych milicjantów. Ale zobaczył tylko tłum zajętych własnymi sprawami moskwian, przechodniów takich samych jak on, ludzi, którzy pragnęli jak najszybciej uciec od zimna. Nie zwalniając kroku, z ulgą odwrócił głowę i prawie wpadł na niską, przysadzistą kobietę z naręczem wypełnionych żywnością paczek.

Kobieta łypnęła na niego spode łba i zaklęła pod nosem.

- Prastitie, babuszka - wykrztusił, schodząc jej z drogi.

Rozwścieczona megiera splunęła mu pod nogi i spiorunowała go wzrokiem. Szybko uciekł, słysząc, jak w uszach pulsuje mu krew.

Kilkadziesiąt metrów dalej, w gęstniejącym zmroku zobaczył jaskrawy neon na tle wielkich, masywnych, ciemnoszarych bloków i hoteli z czasów Stalina. Odetchnął. Nareszcie. Był już blisko baru, gdzie umówił się z Fioną Devin, sympatyczną, zachodnią dziennikarką. Odpowie na jej pytania, przekaże paczkę, wróci do swego małego mieszkanka i władze o niczym się nie dowiedzą. Jeszcze bardziej przyspieszył kroku, żeby jak najszybciej mieć to za sobą.

Wtem ktoś popchnął go w plecy, ktoś na niego wpadł i Kirjanow poczuł, że sunie przed siebie jak na łyżwach. Gwałtownie zamachał rękami, stracił równowagę, upadł na plecy, uderzył głową w pokryty lodem chodnik i zalała go fala rozżarzonego do białości bólu, w której utonęły wszystkie świadome myśli. Oszołomiony długo leżał, jęcząc i nie mogąc się poruszyć.

Wtem z przesyconej bólem chmury wychynęła czyjaś ręka. Wychynęła i dotknęła jego ramienia. Kirjanow skrzywił się i otworzył oczy.

Tuż obok klęczał mężczyzna w kosztownym, wełnianym palcie. Był w rękawicach, miał jasne włosy i skruszoną minę.

- Bardzo pana przepraszam - mówił. - Tak mi przykro. Nic panu nie jest? Zagapiłem się, straszna ze mnie niezdara. - Chwycił go za rękę i mocno ścisnął. - Pomogę panu usiąść...

Kirjanow poczuł, że w ramię wbija mu się coś cienkiego i ostrego jak igła. Otworzył usta, żeby krzyknąć i z przerażeniem stwierdził, że nie może oddychać, że sparaliżowało mu płuca. Na próżno próbował wciągnąć choćby haust, choćby pół haustu powietrza, którego tak rozpaczliwie teraz potrzebował. Posłuszeństwa odmawiały kolejne partie mięśni, drgały mu ręce i nogi. Umierając ze strachu, podniósł wzrok. Na cienkich ustach blondyna pojawił się cień uśmiechu. Pojawił się i zniknął.

- Da swidania, doktor - wymamrotał nieznajomy. - Trzeba było słuchać rozkazów i trzymać język za zębami.

Tkwiąc w ciele, które nie słuchało już poleceń mózgu, Nikołaj Kirjanow leżał sztywno na chodniku i nieruchomymi, szeroko rozwartymi ustami bezgłośnie krzyczał. Otaczający go świat szybko pogrążał się w ciemności, całkowitej i bezbrzeżnej. Serce zatrzepotało mu gwałtownie i... stanęło.

Blondyn przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, a potem z pełnym niepokoju zdumieniem spojrzał na krąg gapiów, których przyciągnęło to małe uliczne zamieszanie.

- Ma chyba jakiś atak - powiedział.
- Może uderzył się w głowę? - rzuciła elegancko ubrana młoda kobieta.
- Trzeba zadzwonić na pogotowie. Albo na milicję.
- Tak, tak, ma pani rację - odparł szybko blondyn. Ostrożnie zdjął grubą rękawicę i z kieszeni palta wyjął telefon komórkowy. - Już dzwonię.

Dwie minuty później przy krawężniku zatrzymała się czerwono-biała karetka. Migotliwe światło omyło grupkę gapiów i na ziemi oraz na ścianach pobliskich domów zatańczyły zniekształcone cienie. Z samochodu wyskoczyło dwóch krzepkich sanitariuszy ze złożonymi noszami, a za nimi wysiadł młody, wyraźnie znużony mężczyzna w wygniecionej białej kurtce i cienkim, czerwonym krawacie. Mężczyzna niósł ciężką, czarną walizeczkę.

Przykucnął obok Kirjanowa i przyglądał mu się przez chwilę. Potem poświecił mu w oczy cieniutką latarką i sprawdził puls. Jeszcze potem ciężko westchnął i pokręcił głową.

- Nie żyje, biedaczyna. Nic tu po mnie. - Popatrzył po twarzach gapiów.
- Co się tu stało? Widział ktoś?

Blondyn wymownie wzruszył ramionami.

- To był zwykły wypadek - odparł. - Wpadliśmy na siebie. Poślizgnął się i upadł. Próbowałem mu pomóc, ale... ale nagle przestał oddychać. To wszystko.

Lekarz zmarszczył brwi.

- Nu da... Obawiam się, że będziecie musieli pojechać z nami do szpitala. Trzeba wypełnić kilka druczków. No i złożyć zeznanie na milicji. - Popatrzył na pozostałych gapiów. - A wy? Widzieliście coś?

Odpowiedziała mu głucha cisza. Spuszczone oczy, obojętne twarze - pojedynczo, po dwóch, po trzech, ludzie powoli odchodzili i ukradkiem znikali w mroku. Zaspokoiwszy niezdrową ciekawość, nie chcieli niepotrzebnie ryzykować i tracić czasu, odpowiadając na kłopotliwe pytania w którymś z ponurych, obskurnych moskiewskich szpitali czy na milicyjnym posterunku.

Lekarz prychnął cynicznie i z pogardą. Dał znak sanitariuszom.

- Załadujcie go. Szybko. Zimno dziś jak cholera.

Sanitariusze dźwignęli trupa z ziemi, położyli go na noszach i zanieśli do karetki. Jeden z nich, ubrany na biało lekarz oraz blondyn wsiedli od tyłu, drugi sanitariusz zajął miejsce obok kierowcy. Trzasnęły drzwiczki, zamigotały niebieskie światła: karetka włączyła się do gęstego ruchu i odjechała.

Z dala od wścibskich oczu gapiów, lekarz wprawnie przeszukał kieszenie zmarłego. Za pazuchą znalazł szpitalny identyfikator i portfel. Otworzył go, zamknął, rzucił na podłogę i łypnął spode łba na pozostałych.

- Nic. Czysty jest, sukinsyn.
- Zajrzyj do tego - zaproponował oschle blondyn, podając mu bombonierkę Kirjanowa.

Lekarz zerwał kolorowy papier, otworzył pudełko i na trupa spadł deszcz żółtych kopert wypełnionych dokumentami. Lekarz szybko przejrzał ich zawartość i zadowolony kiwnął głową.

- Kserokopie przypadków - mruknął. - Wszystkich - dodał z uśmiechem. - Wszyściutkich. Możemy zameldować, że operacja się powiodła.

Blondyn zmarszczył czoło.

- Nie. Chyba nie.
- Jak to nie?
- A gdzie próbki krwi i tkanek, które ukradł? - spytał uszczypliwie blondyn, mrużąc zimne, szare oczy.

Lekarz spojrzał na pustą bombonierkę.

- Kurwa mać. - Skonsternowany podniósł wzrok. - Ktoś mu pomagał. I ten ktoś ma próbki.
- Na to wygląda - odrzekł blondyn. Wyjął z kieszeni komórkę i wybrał zakodowany numer. - Tu Moskwa Jeden. Połączcie mnie natychmiast z Pragą Jeden. Mamy problem...

Część I

Rozdział 1

15 lutego Praga, Czechy

Podpułkownik Jonathan „Jon” Smith przystanął w cieniu starej, gotyckiej wieży na wschodnim końcu mostu Karola. Most, długi na ponad pięćset metrów, zbudowano przed z górą sześciuset laty. Przecinał Wełtawę, łącząc Stare Mesto, praską starówkę, z Małą Straną. Smith zastygł bez ruchu i długo mu się przyglądał.

W pewnej chwili zmarszczył brwi. Wolałby inne miejsce, miejsce bardziej ruchliwe i naturalne. Tramwaje, pociągi elektryczne i samochody jeździły mostami szerszymi i nowszymi, most Karola zaś zarezerwowano wyłącznie dla tych, którzy mieli ochotę przejść na drugi brzeg piechotą. Tego mrocznego, ponurego popołudnia był prawie wyludniony.

Przez większą część roku ów historyczny kamienny most stanowił główną atrakcję miasta; jego elegancja - tudzież piękno - przyciągała hordy turystów oraz ulicznych sprzedawców. Lecz Praga tonęła teraz w zimowej mgle, w gęstym, mroźnym, wilgotnym obłoku cuchnącego smogu, który utknął w krętej dolinie jak w potrzasku. Mgła zacierała wdzięczne kontury renesansowych i barokowych pałaców, kościołów i domów.

Drżąc z zimna, Jon zapiął krótką, skórzaną kurtkę i wszedł na most. Wysoki, szczupły i wysportowany, miał czterdzieści kilka lat, przenikliwe, niebieskie oczy i wydatne kości policzkowe.

Echo jego kroków odbijało się początkowo od wysokiego do pasa murku, lecz szybko ucichło w ciągnącej od wody mgle, która przetaczała się powoli przez most, stopniowo pochłaniając jego brzegi i końce. Co i raz wyłaniali się z niej spieszący do domu urzędnicy, sprzedawcy i właściciele sklepów, którzy - nawet na niego nie zerknąwszy - mijali go i znikali w wilgotnych oparach tak szybko, jak się pojawili.

Jon szedł przed siebie. Wzdłuż mostu majaczyły sylwetki trzydziestu posągów, trzydziestu milczących świętych w coraz bardziej gęstniejącej mgle. Posągi stały parami, dokładnie naprzeciwko siebie, wspierając się na podtrzymujących przejście filarach z piaskowca. Wskazywały mu drogę, były jego przewodnikami. Doszedłszy do środka mostu, ponownie przystanął i spojrzał na spokojną twarz Jana Nepomucena, katolickiego księdza, który zginął na torturach w 1393, i którego zmasakrowane ciało zrzucono stąd do rzeki. Część brązowego reliefu, upamiętniającego jego męczeńską śmierć, błyszczała nawet we mgle, wypolerowana rękami niezliczonych przechodniów, którzy dotykali jej na szczęście.

Pod wpływem nagłego impulsu Smith nachylił się i też musnął palcami jedną z wypukłych figur.

- Jonathan? Nie wiedziałem, że jest pan przesądny - powiedział czyjś spokojny, zmęczony głos.

Lekko zmieszany Jon odwrócił się z uśmiechem.

- Kto nie ryzykuje, ten nic nie ma. Jak się masz, Walentin.

Doktor Walentin Pietrenko podszedł bliżej; w ręku kurczowo ściskał czarną dyplomatkę. Kilka centymetrów niższy od Smitha i nieco od niego tęższy, na czubku nosa miał grube okulary. Nerwowo mrugał.

- Dziękuję, że zgodził się pan ze mną spotkać. Tu, na moście, nie na konferencji. Wiem, że to dla pana duża niedogodność...
- Ależ skąd. - Jon uśmiechnął się krzywo. - Niech mi pan wierzy, że wolę to niż wysłuchiwanie odgrzewanych pomysłów z referatu Koźlika na temat epidemii tyfusu i zapalenia wątroby w Dolnym Wisimistanie.

W oczach Pietrenki błysnęły iskierki rozbawienia. Błysnęły i zgasły.

- To prawda, doktor Koźlik nie jest zbyt porywającym mówcą. Ale jego teorie są z gruntu słuszne.

Jon kiwnął głową, cierpliwie czekając, aż Rosjanin wyjaśni, dlaczego tak bardzo zależało mu na tym potajemnym spotkaniu. Obydwaj brali udział w międzynarodowej konferencji na temat chorób zakaźnych w Europie Wschodniej i Rosji; karmiąc się straszliwymi warunkami higieny komunalnej i fatalnym stanem systemu ochrony zdrowia, zaniedbywanego przez dziesiątki lat panowania systemu komunistycznego, w krajach należących kiedyś do sowieckiego imperium niczym pożar lasu szerzyły się choroby, które na Zachodzie dawno już wypleniono.

Jako eksperci, obydwaj byli mocno zaangażowani w walkę z narastającym kryzysem. Jon, wybitny biolog molekularny - między innymi - pracował w USAMRIID, Amerykańskim Wojskowym Instytucie Chorób Zakaźnych w Fort Detrick w stanie Maryland. Walentin Pietrenko był z kolei uznanym specjalistą od chorób rzadkich i pracował w Głównym Szpitalu Klinicznym w Moskwie. Na gruncie zawodowym znali się od kilku lat i z czasem zaczęli darzyć się wzajemnym szacunkiem zarówno za umiejętności, jak i dyskrecję. Dlatego kiedy dzień wcześniej wyraźnie zdenerwowany Pietrenko odciągnął go na bok i poprosił o rozmowę poza murami centrum kongresowego, Smith zgodził się bez wahania.

- Potrzebuję pomocy, Jon - zaczął w końcu Rosjanin. Z trudem przełknął ślinę. - Jestem w posiadaniu niezmiernie ważnych informacji, które muszą dotrzeć do władz medycznych na Zachodzie.

Jon zmrużył oczy.

- Informacji na jaki temat, Walentin?
- Na temat epidemii nieznanej choroby w Moskwie. Choroby zupełnie nowej, czegoś, czego... czego nigdy dotąd nie widziałem. Czegoś, czego się boję - dodał ciszej.

Smitha przeszedł lekki dreszcz.

- Proszę mówić dalej.

Pietrenko westchnął.

- Na pierwszy przypadek natknąłem się dwa miesiące temu. Małe dziecko, siedmioletni chłopiec. Miał silne bóle i wysoką gorączkę, której za nic nie dało się zbić. Ci, którzy go początkowo leczyli, wzięli to za zwykłą grypę, ale jego stan gwałtownie się pogarszał. Zaczęły wypadać mu włosy. Prawie na całym ciele pojawiły się krwawiące wrzody i bolesna wysypka. Dostał silnej anemii. W końcu posłuszeństwa odmówił cały organizm, wszystkie najważniejsze narządy, wątroba, nerki i... serce.
- Chryste... - mruknął Jon, wyobrażając sobie, jak potworne katusze musiał cierpieć chory malec. Zmarszczył czoło. - Walentin, te symptomy wskazują na silne napromieniowanie.

Pietrenko kiwnął głową.

- Tak początkowo myśleliśmy. - Wzruszył ramionami. - Rzecz w tym, że nie mogliśmy znaleźć żadnych dowodów, że chłopiec miał kontakt z materiałami promieniotwórczymi. Na pewno nie miał go w domu. Ani w szkole. Ani nigdzie indziej.
- To było zaraźliwe? - spytał Smith.
- Nie. - Rosjanin zdecydowanie pokręcił głową. - Nie zachorował nikt z jego otoczenia. Ani rodzice, ani koledzy, ani lekarze, którzy go leczyli. - Skrzywił się. - Przeprowadziliśmy wiele testów, ale żaden nie wykazał, że może to być infekcja wirusowa czy bakteryjna, a wszystkie testy toksykologiczne wypadły negatywnie. Nie znaleźliśmy żadnego śladu trucizny czy szkodliwych substancji chemicznych, które mogłyby poczynić aż takie spustoszenia.

Jon cicho zagwizdał.

- Paskudnie.
- Tak, to było straszne. - Wciąż ściskając dyplomatkę, Rosjanin zdjął okulary i nerwowo je przetarł. - Ale jakiś czas później w szpitalu zaczęli pojawiać się następni, wszyscy z tymi samymi potwornymi symptomami. Najpierw pewien starzec, były aparatczyk komunistyczny. Potem kobieta w średnim wieku. Wreszcie młody mężczyzna, krzepki robotnik, który zawsze był zdrowy jak koń. W ciągu ledwie kilku dni umarł w straszliwych męczarniach.
- Było ich tylko czworo?

Pietrenko uśmiechnął się smutno.

- O czworgu wiem - odrzekł cicho. - Ale może być ich więcej. Ministerstwo Zdrowia postawiło sprawę jasno: ani mnie, ani moi kolegom nie wolno zadawać zbyt wielu pytań, żeby „nie wywoływać niepotrzebnej paniki”. I nie prowokować sensacyjnych doniesień w mediach. Oczywiście poszliśmy z tym jeszcze wyżej; jakoś się przebiliśmy. Chcieliśmy, żeby władze wszczęły śledztwo na szeroką skalę, ale nam odmówiono. Zabroniono nam nawet o tym rozmawiać. Dyskusje? Proszę bardzo, ale tylko w wąskim kręgu wprowadzonych w sprawę naukowców. - Smutek w jego oczach pogłębił się jeszcze bardziej. - Jeden z wysokich kremlowskich urzędników powiedział mi wprost, że cztery niewyjaśnione przypadki to błahostka, „statystyczny szum”. Zasugerował, żebyśmy skupili się raczej na AIDS i innych chorobach, które zabijają tylu mieszkańców Matki Rosji. Wszystkie fakty związane z tymi tajemniczymi zgonami zostały utajnione i pogrzebane w biurokratycznych archiwach.
- Idioci. - Smith zacisnął zęby. Tajemnica i zmowa milczenia to przekleństwo nauki. Wszelkie próby utajnienia nowej choroby z powodów politycznych mogły przecież doprowadzić do wybuchu katastrofalnej w skutkach epidemii.
- Może. - Pietrenko wzruszył ramionami. - Ale ja nie zamierzam brać udziału w tym spisku. Dlatego przyniosłem panu to. - Poklepał czarną dyplomatkę. - Są tu wszystkie informacje na temat czterech znanych nam ofiar wraz z próbkami tkanek i krwi. Mam nadzieję, że pan i pańscy koledzy poznają mechanizm choroby, zanim będzie za późno.
- A jeśli dowie się o tym pański rząd? - spytał Smith. - Mocno się panu oberwie?
- Nie wiem - przyznał Rosjanin. - Dlatego chciałem przekazać to panu w tajemnicy. - Ciężko westchnął. - Warunki w moim kraju szybko się pogarszają, Jon. Bardzo się boję, że nasi przywódcy doszli do wniosku, że łatwiej jest rządzić siłą i strachem niż perswazją i rozsądkiem.

Smith spojrzał w dal. Wiadomości z Rosji śledził z narastającym niepokojem. Ich prezydent, Wiktor Dudarew, pracował w dawnym KGB, Komitecie Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR, i przez kilka lat stacjonował w Niemczech Wschodnich. Po upadku Związku Radzieckiego szybko nawiązał współpracę z postępowymi siłami reformatorskimi. W nowej Rosji błyskawicznie awansował, najpierw zostając szefem FSB, Federalnej Służby Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, potem premierem rządu, wreszcie prezydentem. Przez cały ten czas wielu mocno wierzyło, że jest szczerym zwolennikiem demokratycznych reform.

Tymczasem Dudarew oszukał i ich, i wszystkich pozostałych. Objąwszy urząd, zrzucił maskę, demonstrując twarz człowieka bardziej zainteresowanego zaspokojeniem ambicji własnych niż ustanowieniem prawdziwej demokracji. Skupiał coraz więcej władzy w rękach swoich i w rękach wiernych mu lizusów. Nakładał kaganiec na nowe, niezależne spółki medialne i narzucał im rządową kontrolę. Korporacje, których właściciele sprzeciwiali się Kremlowi, rozwiązywał oficjalnymi dekretami, a ich majątek konfiskował podczas procesów sądowych wytaczanych na podstawie sfabrykowanych zarzutów. Politycznych rywali zmuszał do milczenia albo niszczył za pomocą posłusznej rządowi prasy.

Satyrycy nadali mu przydomek Car Wiktor. Lecz żart ten szybko przestał być śmieszny i wszystko wskazywało na to, że powoli staje się złowrogą rzeczywistością.

- Zrobię, co w mojej mocy, żeby nie mieszać w to pańskiego nazwiska - obiecał Jon. - Ale kiedy dojdzie do przecieku, władze na pewno trafią do pana. A do przecieku dojdzie prędzej czy później. - Zerknął na niego i dodał: - Może powinien pan upublicznić te dane osobiście? Tak byłoby bezpieczniej.

Pietrenko uniósł brew.

- To znaczy, że miałbym poprosić o azyl polityczny?

Smith kiwnął głową.

- Nie, chyba nie. - Pietrenko wzruszył ramionami. - Mimo wszystkich moich wad, jestem Rosjaninem i Rosjaninem pozostanę. Nie porzucę ojczyzny ze strachu. - Uśmiechnął się smutno. - Poza tym, jak to powiadają filozofowie? Żeby zatriumfowało zło, wystarczy tylko, żeby ci dobrzy nic nie robili. Myślę, że to prawda. Dlatego wrócę do Moskwy i zrobię, co się da, żeby moim małym, ale własnym sposobem rozpędzić gęstniejący mrok. Przynajmniej spróbuję.
- Prosim, mużete me pomoci? - Stłumione słowa dobiegły z gęstej mgły.

Smith i Pietrenko odwrócili się zaskoczeni.

Kilka kroków dalej stał młody mężczyzna o hardej, surowej twarzy. Miał wyciągniętą rękę. Żebrał, prosił ich o pieniądze. W jego długich, tłustych, zmierzwionych, kasztanowych włosach błyszczała maleńka, srebrna czaszka, kolczyk na prawym uchu. Prawą rękę miał ukrytą za pazuchą długiego, czarnego palta. Tuż za nim stało dwóch innych, podobnie ubranych i równie ponurych mężczyzn. Oni też mieli w uszach kolczyki w kształcie ludzkiej czaszki.

Smith zrobił odruchowo krok do przodu i zasłonił ciałem drobniejszego Rosjanina.

- Promińte - odparł. - Nerozumim. Mluvite anglicky?

Długowłosy mężczyzna powoli opuścił rękę.

- Amerykanin?

Coś w jego głosie sprawiło, że Smithowi zjeżyły się włosy na karku.

- Tak.
- To dobrze - rzucił beznamiętnie tamten. - Amerykanie są bogaci. A ja biedny. - Zerknął na Pietrenkę, przeniósł wzrok z powrotem na Jona i w drapieżnym uśmiechu odsłonił białe zęby. - Dlatego da mi pan walizeczkę kolegi. Jako mały prezent, tak?
- Jon - szepnął nerwowo Pietrenko. - To nie są Czesi.

Długowłosy go usłyszał. Beztrosko wzruszył ramionami.

- Doktor Pietrenko ma rację. Gratuluję przenikliwości umysłu. - Jednym płynnym ruchem wyjął spod palta nóż i błyskawicznie go otworzył. Nóż był ostry jak brzytwa. - Mimo to poproszę o walizeczkę. Szybciutko.

Niech to szlag, pomyślał Jon, chłodno obserwując jego kolegów, którzy już zachodzili ich z boków. Cofnął się pół kroku - i oparł plecami o kamienną balustradę. Niedobrze. Nie miał broni, napastnicy przewyższali ich siłą, w dodatku dopadli ich na spowitym mgłą moście. Naprawdę niedobrze.

Jakiekolwiek nadzieje na to, że będą mogli oddać im dyplomatkę i spokojnie odejść, ulotniły się jak dym, kiedy tamten swobodnie i z całkowitą pewnością siebie wypowiedział nazwisko Pietrenki. To nie był zwykły napad. Może się mylił, ale ci ludzie wyglądali na zawodowców, a dobrze wyszkolony zawodowiec nie pozostawia żadnych świadków.

Zmusił się do uśmiechu.

- Cóż, oczywiście. Skoro tak do tego podchodzicie... Nic nie musi się nikomu stać, prawda?
- Absolutnie, przyjacielu - odparł z okrutnym uśmiechem nożownik. - Absolutnie. Dlatego proszę powiedzieć doktorowi, żeby dał nam walizeczkę.

Czując, że serce zaczyna bić mu coraz szybciej i szybciej, Jon wziął głęboki oddech. Do krwi wpłynęła potężna dawka adrenaliny i otaczający go świat zwolnił bieg. Smith przykucnął. Sprężył się do skoku. Teraz!

- Policii! - ryknął. - Policii! - Krzyk zburzył ciężką od mgły ciszę.
- Ty durniu! - warknął długowłosy. Ścisnął nóż, rzucił się do przodu i zaatakował go ciosem od dołu.

Jon odruchowo odchylił się w lewo. Ostrze śmignęło tuż obok twarzy. Za blisko. Za blisko! Kantem dłoni zadał napastnikowi błyskawiczny cios w odsłonięty nadgarstek, w mieszczące się tam zakończenia nerwów.

Długowłosy głucho stęknął. Nóż wyfrunął spomiędzy sparaliżowanych palców i zaklekotał na chodniku. Jon zrobił szybki obrót i ze wszystkich sił grzmotnął go łokciem w twarz. Chrupnęła kość, trysnęła fontanna krwi. Długowłosy jęknął, zatoczył się do tyłu i przyklęknął na jedno kolano, chwytając się za zmiażdżony nos.

Do ataku przeszedł drugi napastnik. Z ponurą gębą minął powalonego przywódcę i błysnął nożem. Smith zrobił szybki unik, lekko przykucnął i prostując się, zadał mu silny cios w bok, pod żebra. Mężczyzna zgiął się wpół i zatoczył do przodu. Zanim zdążył dojść do siebie, Jon chwycił go za kołnierz kurtki i głową naprzód pchnął na kamienną balustradę. Oszołomiony, a może ciężko ranny nożownik runął na ziemię i znieruchomiał.

- Uważaj! - Przeraźliwy krzyk Pietrenki.

Smith odwrócił głowę. Na oślep wymachując dyplomatką, Rosjanin opędzał się rozpaczliwie od trzeciego zbira. Lecz nagle dziki błysk w jego oczach zgasł, ustępując miejsca przerażeniu. Pietrenko spojrzał w dół. Z brzucha sterczał mu wbity po rękojeść nóż.

Wtem huknął strzał i przez most przetoczyło się echo.

Dokładnie na środku czoła Pietrenki wykwitła mała, czerwona plamka. Z potylicy trysnęła fontanna krwi zmieszanej z odłamkami kości i fragmentami mózgu - takiego spustoszenia mógł dokonać jedynie ciężki pocisk wystrzelony z bardzo bliskiej odległości. Rosjanin przewrócił oczami. Wciąż ściskając w ręku dyplomatkę, zatoczył się bezwładnie, oparł ciężko o balustradę, przechylił się i spadł z mostu do rzeki.

Kątem oka Jon dostrzegł jakiś ruch. Pierwszy napastnik, ten długowłosy, próbował wstać. Miał zakrwawioną twarz, krew ściekała mu na nieogolony podbródek. Z jego ciemnych oczu biła czysta nienawiść, a w ręku trzymał pistolet, rosyjskiego makarowa. Po nierównym chodniku toczyła się powoli dymiąca łuska.

Jon zesztywniał, wiedząc, że jest za późno. Tamten był za daleko, zdecydowanie poza zasięgiem. Odwrócił się błyskawicznie i głową naprzód skoczył z mostu we mgłę. Zdążył jeszcze usłyszeć kilka wystrzałów. Kula świsnęła mu tuż koło ucha, druga rozerwała palto i jego ramię zalała fala gorącego bólu.

Przebił powierzchnię rzeki w białym rozbryzgu wody i piany i pogrążył się w lodowatych, czarnych jak atrament odmętach. Zanurzał się w absolutnej ciszy i kompletnej ciemności. Początkowo schodził niemal pionowo w dół, lecz już po chwili porwał go wartki prąd - porwał, szarpnął rękami i nogami, targnął rozerwanym paltem, pchnął go, obrócił i powlókł na północ, poza masywne filary kamiennego mostu.

Płuca płonęły mu żywym ogniem, rozpaczliwie domagając się powietrza. Jon wygiął się w łuk, mocno wierzgnął i przez wzburzoną, zimną jak lód wodę zaczął przebijać się do góry. Trwało to całe wieki, lecz wreszcie wychynął na powierzchnię i przez długą chwilę młócił nogami wodę, ciężko dysząc, krztusząc się i pompując do płuc tlen, którego tak bardzo domagał się organizm.

Wciąż niesiony silnym prądem odpłynął jeszcze dalej. Most Karola zniknął w tumanach kłębiącej się mgły, lecz on wyraźnie słyszał czyjś krzyk, czyjeś spanikowane głosy. Ludzie, przechodnie. Strzelanina musiała wyrwać ich z popołudniowego odrętwienia. Jon wypluł wodę i skręcił.

Płynął teraz w stronę wschodniego brzegu, prawie w poprzek głównego nurtu, który próbował powlec go dalej. Musiał jak najszybciej wyjść z wody. Musiał wyjść już zaraz, teraz, bo czuł, że jeszcze trochę i przeraźliwe zimno wyssie z niego wszystkie siły. Mokry chłód, bijący z przemoczonego do suchej nitki ubrania, coraz bardziej wgryzał się w ciało, coraz głośniej szczękały mu zęby.

Przez nieskończenie długie, pełne rozpaczy minuty tonący we mgle brzeg zdawał się tuż-tuż, na wyciągnięcie coraz bardziej zmęczonej ręki, jednak wciąż poza jej zasięgiem. Zdając sobie sprawę, że szybko kończy mu się czas, zrobił jeszcze jeden desperacki wysiłek. Zmusił do pracy nogi, wyrzucił przed siebie omdlewające ręce i nagle jego palce utkwiły w warstwie piachu i mułu. Podciągnął się i wypełznął na wąski skrawek uschniętej trawy. Trawa, starannie przystrzyżone drzewa - był na małym, nadbrzeżnym skwerku.

Dygocząc z zimna i bólu, który przeszywał każdy mięsień ciała, przetoczył się na plecy i znieruchomiał ze wzrokiem wbitym w monotonne, szare niebo. Mijały minuty. Pozwalał im płynąć, zbyt osłabiony, żeby iść dalej.

W pewnej chwili usłyszał stłumione sapnięcie. Krzywiąc się z bólu, odwrócił głowę i zobaczył niską, drobną staruszkę w grubym futrze. Patrzyła na niego ze strachem i zdumieniem. Za jej nogami krył się mały piesek, który obwąchiwał go ciekawie, choć z daleka. Z każdą mijającą sekundą powietrze gęstniało i ciemniało.

- Policii - wychrypiał Jon, szczękając zębami.

Staruszka wytrzeszczyła oczy.

Sięgnąwszy do zakamarków pamięci, Smith przywołał na pomoc swój łamany czeski i wyszeptał:

- Zavolejte policii.

Zanim zdążył dodać coś więcej, tężejący mrok wessał go i pochłonął.

Rozdział 2

Kwatera główna Północnego Dowództwa Operacyjnego, Czernihów, Ukraina

Przez setki lat Czernihów, zwany książęcym miastem, był ufortyfikowaną stolicą jednego z księstewek w centrum Rusi Kijowskiej, luźnej konfederacji utworzonej przez wikingów zwanych Waregami, niepodzielnych panów ziem, które później miały wejść w skład Rosji i Ukrainy. Kilka z wznoszących się tu pięknych soborów, cerkwi i klasztorów pochodzi z XII i XIII wieku, a ich złociste kopuły i wieżyce dodają spokojnej elegancji monotonnej skądinąd linii nieba nad miastem. Z pobliskiego Kijowa - sto czterdzieści kilometrów na południe od Czernihowa - co roku przyjeżdżają tu setki autobusów wyładowanych po brzegi turystami, którzy chcą pogapić się trochę na prastare zabytki i dzieła sztuki.

Niewielu z nich zwraca zapewne uwagę na samotny kompleks budynków z betonu i stali na peryferiach miasta. Kompleks ten, otoczony drutem kolczastym i pilnie strzeżony przez uzbrojonych po zęby żołnierzy, pochodzi jeszcze z czasów sowieckich, a obecnie mieści się tu kwatera główna jednego z trzech najważniejszych członów strukturalnych ukraińskiej armii: Północne Dowództwo Operacyjne. Słońce już dawno zaszło, lecz niemal w całym kompleksie płonęły światła. Na rozległym parkingu, wokół oświetlonego reflektorami dwupiętrowego budynku kwatery głównej, roiło się od samochodów z proporcami wszystkich najważniejszych jednostek dowódczych.

Major Dmitrij Poliakow, młody, wysoki oficer, stał pod ścianą zatłoczonej sali odpraw. Wybrał to miejsce specjalnie, żeby przez cały czas mieć na oku swego szefa, generała-porucznika Aleksandra Marczuka, głównodowodzącego PDO. Stał tam i co chwilę zerkał na teczkę pod pachą, upewniając się po raz setny, czy są w niej wszystkie raporty i wersje robocze rozkazów, których generał mógł potrzebować na odprawie. Zwołano ją w trybie pilnym, ale Poliakow wiedział, że Marczuk, profesjonalista do szpiku kości, żołnierz twardy i wymagający, oczekuje od starszego doradcy wojskowego pełnej gotowości bojowej o każdej porze nocy i dnia.

Generał, starsi oficerowie, dowódcy brygad i dywizji, siedzieli po trzech stronach dużego, prostokątnego stołu konferencyjnego. U szczytu stołu wisiała szczegółowa mapa strefowo-operacyjna. Przed każdym oficerem leżała teczka z dokumentami. Przed każdym stała też popielniczka i szklanka gorącej herbaty. W większości popielniczek tliły się papierosy.

- Nie ma żadnych wątpliwości, że Rosjanie i Białorusini drastycznie zaostrzyli środki bezpieczeństwa wzdłuż granicy - mówił sprawozdawca, pełny pułkownik. Postukał w mapę wskaźnikiem. - Zamknęli wszystkie mniejsze przejścia graniczne od Dobrianki, tu, na północy, aż po Charków na wschodzie. Samochody są odprawiane tylko na posterunkach na głównych arteriach komunikacyjnych i tylko po dokładnej kontroli. Co więcej, moi odpowiednicy z Dowództwa Zachodniego i Południowego donoszą, że identyczne środki zastosowano również w ich rejonie.
- To nie wszystko - wtrącił ponuro jeden ze starszych oficerów siedzących na drugim końcu stołu, dowódca sił wsparcia i osłony, nowo utworzonej formacji, w której skład wchodziły pancerne jednostki rozpoznania naziemnego, śmigłowce zwiadowcze i szturmowe oraz oddziały piechoty uzbrojonej w pociski przeciwpancerne. - Moi żołnierze z wysuniętych posterunków obserwacyjnych donoszą, że w kilku miejscach wzdłuż granicy działają rosyjskie siły rozpoznania w sile kompanii i batalionu. Wygląda na to, że próbują namierzyć posterunki wartownicze wojsk ochrony pogranicza.
- Nie możemy też zapominać o pogłoskach na temat ruchów wojsk, które przekazali nam Amerykanie - dodał inny pułkownik. Skrzyżowane rogi myśliwskie na jego naramiennikach mówiły, że służy w wojskach łączności, ale była to jedynie przykrywka. Tak naprawdę pułkownik był szefem wywiadu wojskowego Północnego Dowództwa Operacyjnego.

Oficerowie pokiwali głową. Amerykański attache wojskowy w Kijowie rozpowszechniał meldunki wywiadowcze, które sugerowały, że z baz wokół Moskwy zniknęła część elitarnych wojsk powietrzno-desantowych, kilka batalionów czołgowych oraz brygada piechoty zmechanizowanej. Meldunków tych nie można było potwierdzić, ale mimo to je rozpowszechniano.

- Jakie jest stanowisko Moskwy w tej sprawie? - spytał dowódca dywizji pancernej siedzący obok dowódcy wywiadu. - Jak to oficjalnie tłumaczą?
- Kreml twierdzi, że są to tylko zwykłe środki ostrożności, zapobiegawcze działania antyterrorystyczne - odparł powoli generał Marczuk, gasząc papierosa. Miał ochrypły głos, a wysoki kołnierz jego marynarki był mokry od potu.

Zaniepokojony Poliakow zmarszczył brwi. Chociaż generał miał już pięćdziesiąt lat, zawsze był człowiekiem silnym jak koń. Zawsze, ale nie teraz. Teraz był chory - bardzo chory. Od rana miał silne wymioty. Mimo to uparł się, żeby zwołać wieczorną odprawę.

- To tylko grypa, Dmitri - wychrypiał. - Wyjdę z tego. Sytuacja militarna wymaga mojej pełnej uwagi. Znasz zasady: obowiązek przede wszystkim.

Jak na dobrego żołnierza przystało, Poliakow kiwnął tylko głową i bez szemrania wykonał rozkaz. Bo co innego mógł zrobić? Ale teraz, patrząc na swego dowódcę, zaczynał żałować, że nie namówił go na wizytę u lekarza.

- A my? - rzucił drwiąco dowódca dywizji. - Wierzymy naszym dobrym rosyjskim przyjaciołom i sąsiadom? Wierzymy w te... zapobiegawcze działania antyterrorystyczne?

Marczuk wzruszył ramionami. Zdawało się, że nawet najmniejszy ruch kosztuje go dużo wysiłku.

- Terroryzm to poważne zagrożenie - odparł. - Czeczeni i inni atakują kiedy i gdzie tylko mogą. Dobrze o tym wiemy. - Gwałtownie zakaszlał, złapał oddech i z wyraźnym trudem mówił dalej: - Ale ani nasz rząd, ani sami Rosjanie nie przedstawili nam jak dotąd żadnych informacji, które usprawiedliwiałyby aktywność na tak wielką skalę.
- W takim razie, co robimy? - mruknął jeden z oficerów.
- Zabezpieczymy się - opadł ponuro Marczuk. - Tak, my też. Choćby tylko po to, żeby car Wiktor i jego moskiewscy kolesie zaczęli pogrywać z nami uczciwie. Mała demonstracja siły powinna skłonić Kreml do przemyśleń i zapobiec głupocie. - Wstał i stanął przodem do mapy. Miał szarą twarz i zlane potem czoło. Lekko się zachwiał.

Poliakow zrobił krok w jego stronę, ale generał odprawił go ruchem ręki.

- Nic mi nie jest, Dmitri - wymamrotał. - Zakręciło mi się w głowie, to wszystko.

Jego podwładni wymienili niespokojne spojrzenia.

Marczuk uśmiechnął się krzywo.

- Co się stało, panowie? Nigdy w życiu nie widzieliście chorego na grypę? - Znowu zakaszlał, tym razem dłużej, suchym, męczącym kaszlem. Wyczerpany pochylił głowę, przez chwilę ciężko oddychał, wreszcie podniósł wzrok i uśmiechnął się słabo. - Spokojnie. Obiecuję, że nie będę na was chuchał.

Ten i ów nerwowo zachichotał.

Doszedłszy do siebie, generał pochylił się do przodu i przytrzymał stołu.

- Posłuchajcie uważnie - zaczął, walcząc o każde wypowiedziane słowo. - Rozkazuję, żeby poczynając od dzisiejszego wieczoru, wszystkie podlegające mi dywizje i brygady przeszły na wyższy stopień gotowości bojowej. Trzeba odwołać i zawiesić wszystkie przepustki i urlopy. Wezwać do jednostki wszystkich żołnierzy, którzy z tego czy innego powodu się od niej oddalili, i to natychmiast. Rozkazuję, żeby do jutra rano każdy sprawny czołg, każdy opancerzony transporter piechoty i każde działo samobieżne zostało w pełni uzbrojone i zatankowane. To samo odnosi się do wszystkich innych środków transportu naziemnego oraz do zdolnych do lotu śmigłowców. Kiedy to załatwicie, jednostki wyruszą bezzwłocznie do wyznaczonych rejonów dyslokacyjnych na specjalne manewry zimowe.
- Postawienie tak dużej liczby żołnierzy i sprzętu w stan pełnej gotowości bojowej będzie kosztowne - zauważył spokojnie szef sztabu. - Niezwykle kosztowne. Parlament zacznie zadawać pytania. Poważne pytania. Obrona ma w tym roku bardzo okrojony budżet...
- Pieprzyć budżet! - warknął Marczuk. Był tak zirytowany, że aż się wyprostował. - Pieprzyć polityków z Kijowa! Naszym zadaniem jest bronić ojczyzny, a nie martwić się o jakieś tam budżety. - Jeszcze bardziej poszarzała mu twarz. Miotany falą straszliwego bólu zachwiał się, zadrżał, powoli zgiął się wpół i runął na stół. Na podłogę spadła popielniczka, zasypując wystrzępiony dywan popiołem i niedopałkami.

Wstrząśnięci oficerowie zerwali się na równe nogi i stłoczyli wokół chorego dowódcy.

Poliakow przepchnął się przez nich, nie zważając na to, że są wyżsi stopniem. Dotknął ostrożnie jego ramienia, przytknął rękę do czoła i gwałtownie ją zabrał. Wytrzeszczył oczy.

- Matko święta - wyszeptał. - On cały płonie!

Ktoś rzucił:

- Przewróćcie go na plecy. Rozluźnijcie krawat i kołnierzyk. Nie ma czym oddychać!

Poliakow wraz z innym doradcą szybko rozpięli Marczukowi marynarkę i rozerwali koszulę. Kiedy ukazała się szyja i naga pierś, oficerowie zachłysnęli się z przerażenia. Niemal każdy centymetr kwadratowy skóry generała pokrywały otwarte, krwawiące wrzody.

Poliakow spazmatycznie przełknął ślinę, walcząc z mdłościami. Odwrócił głowę.

- Wezwijcie lekarza! - krzyknął przerażony tym, co zobaczył. - Na miłość boską, niech ktoś wezwie lekarza!

Kilka godzin później siedział pochylony na ławce przed drzwiami oddziału intensywnej opieki medycznej w obwodowym szpitalu klinicznym. Przybity patrzył zaczerwienionymi oczami na popękane kafelki podłogowe, nie zwracając uwagi na skrzekliwe, zupełnie niezrozumiałe komunikaty z głośników, które wzywały lekarzy i pielęgniarki do tego czy innego skrzydła gmachu.

W jego polu widzenia pojawiły się nagle wypolerowane na błysk buty. Major westchnął, podniósł wzrok i zobaczył wąską, posępną twarz jakiegoś oficera. Oficer patrzył na niego z wyraźną dezaprobatą. Poliakow wpadł w złość, lecz zerknąwszy na jego biało-czerwone naramienniki z dwiema złotymi gwiazdkami generała-porucznika, zerwał się na równe nogi. Głowa do góry, pierś do przodu: stanął na baczność.

- Poliakow, starszy doradca Marczuka - warknął tamten. To było stwierdzenie, nie pytanie.

Major sztywno kiwnął głową.

- Tak jest.
- Tymoszenko - przedstawił się chłodno oficer. - Generał-porucznik Tymoszenko. Prezydent i minister obrony narodowej przysłali mnie tu z Kijowa z rozkazem objęcia dowództwa.

Major z trudem ukrył zdumienie. Było powszechnie wiadomo, że Tymoszenko jest starym, twardogłowym partyjniakiem, jednym z setek partyjniaków, których po odzyskaniu niepodległości Ukraina odziedziczyła w spadku po rozpadającym się Związku Radzieckim. Jako dowódca polowy miał fatalną reputację. Jego podwładni, ci, którzy u niego wytrzymali, z goryczą twierdzili, że generałowi bardziej zależy na bezmyślnym pruskim drylu niż na prawdziwej gotowości bojowej. Ostatnimi czasy przerzucano go ze stanowiska na stanowisko w Ministerstwie Obrony: na każdym zagorzale przerzucał papiery z jednej strony biurka na drugą, nieustannie pilnując, żeby wpływowi politycy uważali go za niezastąpionego.

- Co z Marczukiem? - spytał.
- Jest wciąż nieprzytomny, panie generale - odparł niechętnie Poliakow.
- Lekarze mówią, że jego stan gwałtownie się pogarsza. Nie reaguje na żadne leki.
- Rozumiem. - Tymoszenko pociągnął nosem i rozejrzał się z pogardą po mrocznym korytarzu. Po chwili przeniósł wzrok z powrotem na majora.
- Co wywołało tę niefortunną chorobę? Przed wyjazdem z Kijowa słyszałem jakieś bzdury o zatruciu substancją promieniotwórczą.
- Na razie nie wiadomo - odrzekł Poliakow. - Lekarze przeprowadzają kompleksowe badania, ale wyniki będą nieprędko, może nawet za kilka dni.

Tymoszenko uniósł brew.

- W takim razie proponuję, żebyście przestali łazić po tych korytarzach jak zagubiony piesek. Generał Marczuk przeżyje albo nie przeżyje. Jestem całkowicie przekonany, że będzie tak bez względu na waszą tu obecność czy nieobecność. - Wykrzywił usta w lekkim uśmiechu. - Tymczasem wygląda na to, że ja też będę potrzebował doradcy, przynajmniej do chwili, aż znajdę oficera sprawniejszego i godniejszego niż wy.

Major z trudem zniósł tę obelgę. Obojętnie skinął głową i odparł:

- Tak jest. Postaram się, panie generale.
- To dobrze. Na parkingu czeka samochód. Możecie zabrać się ze mną do sztabu. A kiedy już tam dojedziemy, załatwcie mi jakąś kwaterę. I oby była wygodna. Jutro z samego rana zabierzcie rzeczy z kwatery Marczuka.
- Ale...

Tymoszenko przeszył go spojrzeniem.

- Tak? - warknął. - O co chodzi, majorze?
- Ale co z Rosjanami? - spytał Poliakow, nie próbując nawet ukryć zaskoczenia. - Co z sytuacją na granicy? Generał Marczuk zamierzał rozśrodkować nasze wojska i wysłać je do rejonów koncentracji na manewry.

Tymoszenko zmarszczył brwi.

- Tak, wiem. - Wzruszył chuderlawymi ramionami. - Odwołałem jego rozkazy zaraz po przyjeździe. - Szyderczo pokręcił głową. - To chyba oczywiste. Manewry na pełną skalę w środku zimy? A straty w sprzęcie? A koszty eksploatacyjne? I wszystko to przez te paranoidalne plotki o Rosjanach? Kompletne szaleństwo. Nie wiem, co ten Marczuk sobie myślał. Pewnie zgłupiał od gorączki. Już same rachunki za paliwo byłyby nie do przyjęcia.

Z tymi słowami nowy dowódca Północnego Dowództwa Operacyjnego odwrócił się na pięcie i odszedł. Major Poliakow patrzył za nim z narastającym przerażeniem.

Pentagon

Idąc cichym labiryntem korytarzy, kapral Matthew Dempsey z pentagońskiej policji wesoło pogwizdywał. Trafiła mu się nocna zmiana, jego ulubiona. Pentagon nigdy nie zasypiał i spod niektórych drzwi wciąż widać było światło, ale mniej więcej o północy cichł tak męczący za dnia hałas i ustawała wrzawa.

Nagle zaskrzeczało radio. Matthew poprawił tkwiącą w uchu słuchawkę.

- Dempsey? Tu Milliken.

Matthew podniósł nadajnik.

- Melduję się, panie sierżancie.
- Miałem telefon z centrali. Dyspozytorka mówi, że zadzwonił do nich ktoś z biura dyrektoriatu wsparcia Połączonego Komitetu Szefów Sztabów DI A. Bezpośrednio stamtąd, rozumiesz? Wybrał numer, ale nic nie powiedział i nie odłożył słuchawki. Dyspozytorka słyszy jego oddech, ale facet milczy. Idź tam i sprawdź.

Dempsey zmarszczył czoło. Biura DI A, Wywiadowczej Agencji Obrony - cholernie delikatna sprawa. W normalnych okolicznościach mógł tam wejść tylko ktoś z zezwoleniem na dostęp do najtajniejszych informacji. W razie konieczności Matthew miał prawo złamać przepisy, ale łamiąc przepisy, wsadziłby kij w mrowisko, a raczej w gniazdo os. Nawet gdyby okazało się, że alarm był fałszywy, wymaglowaliby go na przesłuchaniu i straciłby kilka godzin na wypełnianiu papierków.

Westchnął i potruchtał korytarzem.

- Już idę - zameldował.

Przystanął pod zewnętrznymi drzwiami kompleksu Wywiadowczej Agencji Obrony. Nad drzwiami świeciła się jaskrawoczerwona lampka. Każdy, kto spróbowałby je otworzyć, uruchomiłby alarm w całym gmachu. Matthew zmarszczył czoło, wyjął z kieszeni specjalną elektroniczną przepustkę, którą wydano mu, gdy obejmował służbę, i przeciągnął ją przez czytnik. Światło zmieniło się na żółte, co oznaczało, że ma prawo wejść do środka.

Przekręcił klamkę i znalazł się w kolejnym korytarzu, z tym że ten prowadził w głąb budynku. Po jego obu stronach ciągnął się rząd przeszklonych, dźwiękoszczelnych drzwi. Matthew przyspieszył kroku i starając się nie zaglądać do mijanych po drodze pokojów, bezszelestnie ruszył do tych, za którymi był ktoś, kto mógł potrzebować pomocy.

Dyrektoriat Wywiadu Bieżącego - Rosja. Tak głosił napis na wiszącej na nich tabliczce. Matthew służył w pentagońskiej policji na tyle długo, by wiedzieć, że pracujący tu ludzie odpowiadali bezpośrednio przed sekretarzem obrony i Połączonym Komitetem Szefów Sztabów, przekazując im meldunki o znaczących wydarzeniach wojskowych i politycznych. Zadaniem tych najwyższej klasy specjalistów-analityków było opracowywanie i kompilowanie informacji dostarczanych przez agentów terenowych i przez satelity oraz informacji przechwyconych z radia, rozmów telefonicznych i przekazów komputerowych.

- Policja! - krzyknął, wchodząc do środka. - Jest tu kto? Halo?

Rozejrzał się powoli i ostrożnie. Labirynt biurek, krzeseł, szafek na akta

i komputerów. Słaby głos dyspozytorki, która wciąż próbowała nawiązać kontakt z milczącym rozmówcą, doprowadził go do biurka w kącie sali.

Na blacie i na wyłożonej wykładziną podłodze walały się dziesiątki zdjęć satelitarnych. Matthew robił, co mógł, mimo to nie potrafił nie zerknąć na przyklejone do nich etykietki: 4. DYWIZJA PANCERNA. NAROFOMIŃSK - WOJSKOWY OBÓZ SZKOLENIOWY. NASŁUCH - 45. BRYGADA SPECNAZU. ANALIZA RUCHU KOLEJOWEGO - MOSKIEWSKI OKRĘG WOJSKOWY. Na wszystkich widniały czerwone stemple: Ściśle tajne i Ściśle tajne specjalnego przeznaczenia.

Matthew wykrzywił twarz. Pięknie. Wpadł jak śliwka w kompot.

Stojący na biurku komputer cichutko mruczał sam do siebie. Wygaszacz ekranu ukrył zawartość dokumentu, nad którym pracował jego właściciel, a Matthew nie chciał dotykać niczego, co walało się na blacie. Dlatego spojrzał w dół.

Obok przewróconego krzesła leżał starszy mężczyzna. Jego twarz i szyję pokrywały dziwne plamy. Głucho jęknął. Zatrzepotał powiekami, otworzył oczy, ale zaraz je zamknął i ponownie stracił przytomność. W ręku wciąż ściskał słuchawkę telefonu. Wypadały mu kłaki gęstych, siwych włosów, tworząc na głowie ohydne, łyse placki pokryte jaskrawoczerwoną wysypką.

Matthew przyklęknął, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Wziął go za rękę i sprawdził puls. Był bardzo słaby i nierówny. Matthew zaklął i chwycił nadajnik.

- Sierżancie? Mówi Dempsey. Niech pan przyśle tu sanitariuszy, i to szybko!

 

16 lutego, Moskwa

Z górujących nad miastem bogato zdobionych wieżyc i wieżyczek Kotelniczeskoj roztaczał się wspaniały widok na zachód, na rzekę Moskwę i na czerwone mury, złociste kopuły i wieże Kremla. Na ścianach wieżowca rósł las talerzy anten satelitarnych, radiowych i krótkofalowych. Kotelniczeska była jedną z potężnych Siedmiu Sióstr Stalina, jednym z siedmiu gigantycznych bloków, które obłąkany, żądny władzy dyktator kazał wznieść wokół miasta w latach pięćdziesiątych, żeby zlikwidować poniżającą według niego różnicę w ilości drapaczy chmur w Ameryce i Związku Radzieckim.

Kiedyś mieszkali tu komunistyczni aparatczycy i dyrektorzy wielkich zjednoczeń przemysłowych, teraz natomiast bogaci obcokrajowcy i przedstawiciele nowej rosyjskiej elity rządowo-gospodarczej, ci, których stać było na luksusowy apartament i astronomiczny czynsz sięgający kilku tysięcy dolarów miesięcznie. Czynsz w apartamentach na najwyższym piętrze, bezpośrednio pod środkową wieżycą, zwieńczoną gigantyczną czerwoną gwiazdą, był tak wysoki, że płacić go mogli jedynie najbogatsi i najpotężniejsi z bogatych. Żeby ściągnąć z lokatorów jeszcze więcej pieniędzy, poddasze wieżowca przebudowano na luksusowe, prestiżowe biura.

Przy oknie jednego z takich biur stał wysoki, atletycznie zbudowany mężczyzna. Jego blond włosy były poprzetykane pasemkami siwizny, której kolor był prawie taki sam jak kolor jego lodowatoszarych oczu. Ze zmarszczonym czołem patrzył na ciemne miasto. Długa, zimowa noc wciąż trzymała Moskwę w lodowatym uścisku, lecz niebo zaczynało już blednąc.

Na biurku zadzwonił telefon wyposażony w urządzenie zabezpieczające przed podsłuchem. Ożył podłączony do aparatu wyświetlacz elektroniczny, identyfikując rozmówcę. Mężczyzna podniósł słuchawkę.

- Moskwa Jeden. Mów.
- Tu Praga Jeden - zaczął nosowy, lekko przytłumiony głos. - Pietrenko nie żyje.

Jasnowłosy mężczyzna uśmiechnął się lekko.

- Świetnie. A materiały, które ukradł ze szpitala? Karty chorobowe i próbki biologiczne?
- Przepadły - zameldował ponuro głos. - Były w dyplomatce, która wpadła do rzeki razem z nim.
- W takim razie sprawa jest zamknięta.
- Niezupełnie - odparł powoli Praga Jeden. - Zanim go dorwaliśmy, umówił się na spotkanie z jakimś lekarzem, Amerykaninem, uczestnikiem tej samej konferencji. Zaskoczyliśmy ich w trakcie rozmowy.
- No i?
- Amerykanin wyniknął się z zasadzki - przyznał niechętnie Praga Jeden. - Zatrzymała go czeska policja.

Blondyn zmrużył oczy.

- Dużo wie?

Jego rozmówca głośno przełknął ślinę.

- Nie jestem pewny. Naszym zdaniem, Pietrenko zdążył mu coś powiedzieć. Nie ma wątpliwości, że zamierzał przekazać mu też materiały i próbki.

Mężczyzna zacisnął palce na słuchawce.

- Kim jest ten Amerykanin? Wścibski jakiś...
- Nazywa się Smith, Jonathan Smith. Według spisu uczestników konferencji, jest lekarzem wojskowym, podpułkownikiem, specjalistą od chorób zakaźnych. Pracuje w jednym z amerykańskich instytutów badawczych.

Smith? Blondyn zmarszczył czoło. Miał wrażenie - bardzo ulotne i niejasne - że skądś to nazwisko zna. Tylko skąd? Nie wiedzieć czemu rozdzwoniły mu się w głowie dzwonki alarmowe. Dzwonki, co prawda, ciche, ale jednak. Niecierpliwie machnął ręką. Miał teraz inne zmartwienia.

- Co robi czeska policja?
- Przeszukuje dno rzeki.
- Chcą wyłowić tę dyplomatkę?
- Nie. Mamy informacje prosto z komendy głównej. Szukają trupa Pietrenki. Amerykanin milczy, nie wiadomo dlaczego.

Jasnowłosy mężczyzna spojrzał w ciemne okno.

- Znajdą Pietrenkę? Albo tę dyplomatkę?
- Trup prędzej czy później wypłynie - odparł Praga Jeden. - Ale jestem przekonany, że dyplomatka przepadła na dobre. Wełtawa jest szeroka i ma silny prąd.
- Obyś miał rację - powiedział cicho blondyn. - Obyś miał rację...

Zapadła niezręczna cisza.

- Co robimy z tym Smithem? - spytał wreszcie Praga Jeden. - Może narobić nam poważnych kłopotów.

Blondyn zamknął oczy. Fakt, co racja, to racja. Amerykanin mógł na razie milczeć, ale istniało bardzo duże prawdopodobieństwo, że koniec końców wszystko wyśpiewa Czechom, a Czesi pobiegną z tym do amerykańskich służb wywiadowczych. CIA zacznie zwracać baczniejszą uwagę na wszelkie doniesienia o tajemniczych chorobach, a do tego ani on, ani jego przełożeni nie mogli dopuścić. Przynajmniej na razie.

Kiwnął głową. Cóż, niechaj tak będzie. Otwarty atak na Smitha to rzecz ryzykowna i niebezpieczna. Gdyby jankes zniknął albo umarł, praska policja zaczęłaby zadawać jeszcze bardziej kłopotliwe pytania na temat morderstwa Pietrenki i powiadomiłaby Waszyngton. Ale Smith żywy był potencjalnie jeszcze groźniejszy.

- Zlikwidujcie go, jeśli to możliwe - rozkazał zimno. - Tylko zróbcie to ostrożnie i starannie. Tym razem nie chcę żadnych świadków.

Rozdział 3

Praga

W maleńkim pokoju przesłuchań na zapleczu praskiej komendy głównej przy Konwiktskiej 14 nie było prawie mebli. Stały tam tylko dwa plastikowe krzesła i stary drewniany stół z blatem porysowanym, powgniatanym i poprzypalanym setkami papierosowych niedopałków, które na nim gaszono. Jon siedział sztywno na krześle. Był w pożyczonych spodniach i bluzie od dresu. Każdy, najlżejszy nawet ruch przypominał mu o bolesnych sińcach i zadrapaniach.

Zmarszczył brwi. Jak długo jeszcze zamierzali go tu trzymać? W pokoju nie było zegara, a jego zegarek szlag trafił w lodowatych wodach Wełtawy. Podniósł wzrok. Słabe światło, sączące się przez malutkie, umieszczone wysoko okno, wskazywało, że wstał już świt.

Stłumił ziewnięcie. Zgarnęli go z brzegu Wełtawy i natychmiast przesłuchali na okoliczność brutalnego ataku, podczas którego zginął Walentin Pietrenko; sprowadzili też lekarza, który opatrzył draśnięcie na ramieniu. Jego rzeczy, łącznie z portfelem, paszportem i hotelowymi kluczami, zostały „oddane na przechowanie”. Zanim go przesłuchano i pocerowano, minęła północ, więc dali mu talerz zupy i „zaproponowali”, żeby skorzystał z koi w jednej z pustych cel. Uśmiechnął się krzywo na wspomnienie tej długiej, zimnej i niemal bezsennej nocy. Przynajmniej nie zamknęli drzwi na klucz, dając mu do zrozumienia, że nie jest aresztowany, tylko zatrzymany „celem złożenia stosownych zeznań”.

Gdzieś niedaleko biły dzwony, najpewniej te w kościele Świętej Urszuli, wzywając wiernych na poranne nabożeństwo i dzieci na lekcje do pobliskiej szkoły zakonnej. Jakby na umówiony znak, otworzyły się drzwi i do celi wszedł wysoki, szczupły mężczyzna o wyblakłych oczach. Nienagannie skrojony i wyprasowany mundur, jasnoszare spodnie, niebieska koszula, starannie zawiązany krawat, ciemnoszara marynarka - był funkcjonariuszem praskiej policji miejskiej, potężniejszej z dwóch organizacji policyjnych rywalizujących ze sobą w stolicy Czech. Inspektor Tomas Karasek - takie nazwisko miał na identyfikatorze. Przysunął sobie krzesło i usiadł dokładnie naprzeciwko.

- Dzień dobry, panie pułkowniku - rzucił swobodnie wyraźną, zrozumiałą angielszczyzną. Podsunął mu kilka policyjnych portretów pamięciowych. - Proszę mi powiedzieć, co pan sądzi o tych szkicach. Sporządzono je na podstawie pańskich wczorajszych zeznań. Dostrzega pan jakieś podobieństwo do mężczyzny, który miał według pana zabić doktora Pietrenkę?

Jon przyjrzał się rysunkom. Pierwszy pokazywał twarz mężczyzny o długich, zmierzwionych włosach i ciemnych, groźnych oczach, tego z kolczykiem w kształcie czaszki w uchu. Drugi był identyczny, z tym że rysownik dodał plaster na złamanym nosie i kilka sińców dookoła.

- Tak, to on. Na sto procent.
- W takim razie to Rom - rzucił chłodno Karasek. Postukał palcem w szkice. - Po waszemu Cygan.

Zaskoczony Smith podniósł wzrok.

- Już go zidentyfikowaliście?
- Nie po nazwisku - odparł inspektor. - Nie mamy w kartotekach nikogo, kto pasowałby do tego rysopisu. Ale ten kolczyk w uchu, te włosy, ubranie... Wszystko wskazuje na to, że to jeden z nich. - Wykrzywił twarz. - Cyganie mają przestępstwo we krwi. Od maleńkości wychowują dzieci na złodziejaszków, kieszonkowców i żebraków. To urodzeni awanturnicy, szumowiny i pasożyty.

Policjant dał pokaz niewiarygodnej wprost nietolerancji - Smith z trudem ukrył odrazę. Bez względu na ich rzeczywiste wady i przywary, Romowie, lud pozbawionych korzeni biedaków, był często wykorzystywany jako kozioł ofiarny przez bogatsze, bardziej osiadłe i zadomowione społeczeństwa, wśród których żyli i wędrowali. Była to stara gra, często gra śmiertelnie niebezpieczna.

- Śmierć doktora Pietrenki trudno porównać z drobną kradzieżą - odparł ostrożnie, powstrzymując gniew. - To było morderstwo z zimną krwią. Zapomniał pan, że ci ludzie znali jego nazwisko? To sprawa zbyt osobista, jak na zwykłych bandziorów.

Karasek wzruszył ramionami.

- Mogli namierzyć go przed hotelem i pójść za nim aż na most. Cygańskie gangi często polują na turystów, zwłaszcza jeśli zwietrzą bogaty łup.

Zabrzmiała w tym dziwnie fałszywa nutka. Jon pokręcił głową.

- Chyba nie wierzy pan w te bzdury.
- Nie? W takim razie, w co mam wierzyć? - spytał spokojnie inspektor. Zmrużył oczy i spojrzał na niego ponad stołem. - Ma pan jakąś teorię, pułkowniku? Może zechce się pan nią podzielić?

Smith milczał. Wkroczył na niebezpieczny teren. Nie mógł powiedzieć wszystkiego policji. Był pewien, że Pietrenkę zamordowano, bo ktoś nie chciał, żeby dokumentacja chorobowa i próbki tkanek przedostały się na Zachód, ale nie miał na to konkretnych dowodów; zarówno Rosjanina, jak i jego dyplomatkę pochłonął nurt Wełtawy. Natomiast próba przeforsowania pomysłu, że było to morderstwo polityczne, mogła wciągnąć go w wielotygodniowe śledztwo i zmusić do ujawnienia umiejętności oraz kontaktów, których poprzysiągł nigdy nie zdradzić.

- Przeczytałem pańskie zeznanie bardzo uważnie - ciągnął Karasek. - I muszę powiedzieć, że w kilku miejscach jest dość... mgliste i niepełne.
- Mgliste?
- Tak. Weźmy choćby pańskie spotkanie z doktorem Pietrenko. Amerykański oficer i rosyjski naukowiec umawiają się na moście: to dość dziwne. Rozumie pan, o co mi chodzi?
- Jestem amerykańskim oficerem, ale moja praca ma charakter czysto medyczny i naukowy - odparł sztywno Jon. - Jestem lekarzem, a nie komandosem z oddziałów specjalnych.
- Oczywiście. - Karasek uśmiechnął lekko, ale tylko samymi ustami, bo oczy wciąż miał zimne jak lód. - Amerykańscy lekarze wojskowi muszą być świetnie wyszkoleni, to godne pozazdroszczenia. Nie znam specjalisty od chorób zakaźnych, który potrafiłby stawić czoło trzem uzbrojonym napastnikom jednocześnie.
- Miałem szczęście.
- Szczęście? - powtórzył Karasek i znacząco zawiesił głos. - Wybaczy pan, ale wolałbym usłyszeć coś bardziej sensownego. Coś, co wyjaśniłoby, co pan i doktor Pietrenko robiliście na moście Karola.
- To żadna tajemnica - odparł Smith, żałując, że musi kłamać. - Po dwóch dniach wykładów i sympozjów chciałem zrobić sobie krótką przerwę. Doktor Pietrenko też. Poza tym, obydwaj chcieliśmy zwiedzić Pragę. Postanowiliśmy zacząć od mostu. Uznaliśmy, że to dobre miejsce.

Karasek sceptycznie uniósł brew.

- Podziwialiście widoki? - spytał. - We mgle?

Jon nie odpowiedział.

Karasek przyjrzał mu się i ciężko westchnął.

- Cóż, dobrze. Nie widzę powodów, żeby dłużej pana zatrzymywać.
- Zwinnie wstał, podszedł do drzwi, nacisnął klamkę, nagle przystanął i się odwrócił. - Jeszcze jedno. Pozwoliliśmy sobie odebrać pańskie rzeczy z hotelu. Czekają na dole, u oficera dyżurnego. Na pewno zechce pan ogolić się i przebrać przed wyjazdem na lotnisko. Najbliższy samolot do Nowego Jorku via Londyn odlatuje dopiero za kilka godzin.

Jon zmrużył oczy.

- Ach, tak?
- Jestem przekonany, że w tych jakże przykrych okolicznościach zechce pan skrócić pobyt w naszym kraju - wyjaśnił inspektor. - Oczywiście bardzo nam przykro, ale cóż, to zupełnie zrozumiała decyzja.
- Czy to rozkaz? - spytał spokojnie Smith.
- Oficjalny? Ależ skąd. Nasze rządy są bliskimi sojusznikami, prawda?
- Karasek wzruszył ramionami. - Proszę potraktować to jako wyraźną, acz nieoficjalną sugestię. Praga to spokojne miasto i jej rozkwit zależy w dużej mierze od rozwoju ruchu turystycznego. Dlatego nie tolerujemy tu kowbojskich strzelanin. Ani w naszych malowniczych uliczkach, ani na zabytkowych mostach.

Jon uśmiechnął się posępnie.

- A więc jest pan szeryfem, a ja rewolwerowcem, którego wypędza pan z miasta, zanim zdąży narobić więcej kłopotów. Tak?

Przez twarz inspektora po raz pierwszy przemknął lekki uśmiech szczerego rozbawienia.

- Coś w tym rodzaju, pułkowniku.
- Będę musiał skontaktować się z moimi przełożonymi - oznajmił stanowczo Jon.
- Naturalnie. - Karasek odwrócił się do drzwi i lekko podniósł głos: -Antonin! - zawołał. - Przynieś tu telefon naszego amerykańskiego przyjaciela.

Milczący sierżant przyniósł komórkę, którą znaleźli pod wodoszczelną podszewką jego skórzanej kurtki.

Smith podziękował mu skinieniem głowy, otworzył i włączył aparat. Zapłonął mały, kolorowy ekran. Na ekranie zamrugały ikonki, co oznaczało, że urządzenie przeprowadza szybki test, sprawdzając, czy żaden z obwodów nie jest uszkodzony i czy nikt nie próbował w nich grzebać w poszukiwaniu kodów czy podprogramów.

- Bardzo ciekawy sprzęt - zauważył chłodno inspektor. - Nasi elektronicy byli zaskoczeni jego niektórymi funkcjami, zwłaszcza tymi bardziej zaawansowanymi.
- Zaskoczeni? - odparł z kamienną twarzą Jon. - Naprawdę? W tej chwili to najmodniejsza komórka w Stanach. Następnym razem zabiorę instrukcję obsługi.

Pokonany Karasek uśmiechnął się lekko i wzruszył ramionami.

- Mam szczerą nadzieję, że następnego razu nie będzie, panie pułkowniku - odrzekł. - Życzę szczęśliwej podróży.

Smith zaczekał, aż zamknie za sobą drzwi, wcisnął guzik i przytknął aparat do ucha. Kilka sekund ciszy, wreszcie sygnał.

- Proszę chwileczkę zaczekać. - Grzeczny, kobiecy głos, krótki, elektroniczny sygnał, potem drugi: potwierdzenie, że rozmowa jest szyfrowana. - Linia jest czysta.
- Mówi podpułkownik Jonathan Smith, dzwonię z Pragi - zaczął ostrożnie Jon. - Wiem, że u was jest bardzo późno, ale muszę rozmawiać z generałem Fergusonem. To ważne. I bardzo pilne.

Ci, którzy go podsłuchiwali, mogli bez trudu sprawdzić, że generał brygady Daniel Ryder Ferguson jest dyrektorem Amerykańskiego Wojskowego Instytutu Chorób Zakaźnych. Rzecz w tym, że numer, pod który zadzwonił, nie należał do instytutu. Zanim wygenerowany przez komórkę sygnał dotarł do Waszyngtonu, został automatycznie przekierowany do kwatery głównej Tajnej Jedynki.

Jon prowadził podwójne życie. Przez większość czasu pracował jawnie i otwarcie jako naukowiec i lekarz w instytucie. Zdarzało się jednak, że pracował również dla Tajnej Jedynki, starannie zakamuflowanej organizacji podlegającej bezpośrednio prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Ojej istnieniu nie wiedział nawet żaden z kongresmanów. Nie wiedział o niej nikt z dowództwa sił zbrojnych ani wywiadu. Luźno skupiona wokół kwatery głównej Tajna Jedynka składała się z sieci agentów terenowych, wybitnych specjalistów o wielu umiejętnościach i bogatej wiedzy. Podobnie jak Smith, byli to ludzie nieskrępowani więzami rodzinnymi i zobowiązaniami osobistymi, które mogłyby utrudnić im pracę.

- Generał już wyszedł, panie pułkowniku - odrzekła Maggie Templeton, ich dyspozytorka, błyskawicznie wchodząc w rolę; zwrot, którego użył: „I bardzo pilne”, oznaczał, że Smith ma poważne kłopoty. - Ale mogę pana połączyć z oficerem dyżurnym.
- Z oficerem dyżurnym? - powtórzył głośno Jon. - Dobrze, bardzo proszę.
- Chwileczkę.

Znowu kilka sekund ciszy i znajomy głos:

- Dzień dobry, Jon.

Smith wyprostował się sztywno.

- Dzień dobry, panie pułkowniku.

Nathaniel Frederick Klein, szef Tajnej Jedynki, oschle zachichotał.

- Pułkowniku? Zwykle jesteś mniej oficjalny. Rozumiem, że praskie ściany mają uszy. Maggie uprzedziła mnie, że masz kłopoty.

Jon z trudem ukrył uśmiech. Był pewien, że ich rozmowę - a raczej jego głos - podsłuchuje co najmniej jeden ukryty mikrofon. Inspektor Karasek nie darzył go zbytnim zaufaniem.

- Tak jest - odparł. - Dzwonię z posterunku policji w Pradze. Wczoraj po południu próbowało mnie zabić trzech mężczyzn. Zabili mojego kolegę, rosyjskiego naukowca Walentina Pietrenkę.

Na drugim końcu linii zapadła cisza.

- Rozumiem - powiedział wreszcie Klein. - Dobrze, że o tym meldujesz. To poważna sprawa. Bardzo poważna sprawa. Proszę o szczegóły.

Jon opisał mu pokrótce przebieg ataku na moście Karola, trzymając się tego, co zeznał czeskiej policji. Gdyby rzeczywiście ukryli tu gdzieś mikrofon, nie chciał dawać im powodów do dalszych przesłuchań. Wiedział, że Fred Klein, człowiek niezwykle inteligentny, na pewno dopowie sobie całą resztę.

- Ludzie, którzy was zaatakowali, byli zawodowcami - stwierdził beznamiętnie Klein. - Członkami bojówki, grupy uderzeniowej wyszkolonymi do walki wręcz.
- Nie ma co do tego żadnych wątpliwości - potwierdził Smith.
- To byli Rosjanie?

Jon odtworzył w myśli głos długowłosego mężczyzny z kolczykiem w uchu. Kiedy napastnik przestał udawać żebraka i przeszedł na angielski, w jego angielszczyźnie słychać było leciutki, trudny do wychwycenia akcent. Tylko jaki? Smith wzruszył ramionami.

- Możliwe. Ale nie mogę dać za to głowy.

Klein milczał przez chwilę.

- Gdzie pracował doktor Pietrenko?
- W głównym szpitalu klinicznym w Moskwie. Był specjalistą od chorób zakaźnych, wybitnym ekspertem, jednym z najlepszych w branży.
- W głównym szpitalu klinicznym? - myślał na głos Klein. - To ciekawe. Bardzo ciekawe...

Jon uniósł brew. Działający w cieniu Klein miał nieograniczony dostęp do niewyobrażalnie bogatych zasobów informacji i analiz. Czyżby inne służby wywiadowcze, amerykańskie lub zachodnie, badały już wybuch tajemniczej epidemii w Moskwie?

- Tak jest, panie pułkowniku - odparł. - Tutejsza policja też tak uważa.
- I pewnie zadają ci bardzo kłopotliwe pytania, co? Jak udało ci się ujść z życiem, i tak dalej.
- Można tak powiedzieć - odrzekł sztywno Jon. - Jeśli doda pan do mojej persona słowa non grata, będzie pan miał pełny obraz sytuacji. Wysyłają mnie pierwszym samolotem do Londynu.
- Co jest zapewne nieco żenujące, ale nie tragiczne. Nie wpłynie to ani na twoją karierę, ani cię nie zdekonspiruje. Ale do rzeczy. Myślisz, że tamci wciąż ci zagrażają?

Smith zmarszczył czoło. Zastanawiał się nad tym prawie przez całą noc. Zamordowali Pietrenkę: jak daleko jeszcze mogli się posunąć? Czy likwidując Rosjanina, zakończyli misję czy też kazano im również zabić wszystkich tych, z którymi naukowiec się kontaktował?

- To możliwe - odparł. - Mało prawdopodobne, ale możliwe.
- Rozumiem - mruknął Klein i w słuchawce zapadła cisza. Odezwał się niecałą minutę później. - Dam ci wsparcie. Małe, ale w tak krótkim czasie nie załatwię niczego więcej, a nie chcę, żebyś był sam. Możesz posiedzieć tam jeszcze z godzinę?
- Nie ma sprawy.
- Dobrze. Zadzwoń, kiedy będziesz wychodził z posterunku. - Klein zawahał się lekko i dodał: - Nie daj się zabić, Jon. Zwariowałbym od wypełniania tych wszystkich papierków.
- Postaram się, panie pułkowniku - odrzekł z uśmiechem Smith.

Z posterunku policyjnego przy Konwiktskiej wyszedł spiesznie mężczyzna w grubym, brązowym palcie, rękawicach, futrzanej czapce i lustrzanych okularach przeciwsłonecznych. Nie oglądając się za siebie, szybkim krokiem ruszył w stronę rzeki.

W jednej z bocznych uliczek czekał na niego czarny mercedes. Chociaż parkując w tym miejscu, łamał przepisy, na przedniej szybie miał dyplomatyczną naklejkę, która powstrzymywała stróżów prawa przed interwencją, przynajmniej jak dotąd. Mimo że dzień był pochmurny, boczne szyby samochodu były przesłonięte ciemnymi osłonami przeciwsłonecznymi.

Mężczyzna otworzył przednie drzwiczki i usiadł za kierownicą. Zdjął czapkę i okulary, rzucił je na skórzany fotel pasażera i nerwowo przygładził ręką sterczące, kasztanowe włosy.

- No i? - spytał ponury głos z tylnego siedzenia. - Czego się dowiedziałeś?

Mężczyzna - Rumun nazwiskiem Dragomir Ilionescu - zerknął w górne lusterko. Siedzący z tyłu mężczyzna był ledwo widoczny.

- Policja wciąż go przetrzymuje - odparł. - Ale niedługo go wypuszczą. Tak jak pan przewidywał, odsyłają go do kraju. Leci do Londynu, a stamtąd do Nowego Jorku.
- Pod obstawą?
- Nie. Na lotnisko ma jechać sam.
- Można zaufać temu twojemu informatorowi?

Ilionescu wzruszył ramionami.

- Jak dotąd mnie nie zawiódł. Nie ma powodu, żeby miał zawieść teraz.
- Znakomicie. - Siedzący w półmroku mężczyzna uśmiechnął się zimno, błyskają zębami. - W takim razie zapewnimy panu pułkownikowi bardzo ekscytującą podróż. Powiadom resztę grupy. Mają być gotowi do natychmiastowego wyjazdu. Wiedzą, co robić.

Ilionescu posłusznie sięgnął po telefon, wcisnął przycisk uruchamiający urządzenie szyfrujące i... lekko się zawahał.

- Czy warto aż tak ryzykować? - spytał. - Przecież Pietrenko nie żyje, a materiały, które ukradł, przepadły w rzece. Zadanie główne zostało wykonane. Jeden Amerykanin mniej, jeden więcej, co to za różnica?

Siedzący z tyłu mężczyzna pochylił się do przodu i na jego ogolonej na łyso głowie zatańczyły promienie wpadającego przez okno światła. Pochylił się i ostrożnie, bardzo ostrożnie dotknął grubego opatrunku na zmiażdżonym nosie. Na plastrze widniały brązowawe plamy zakrzepłej krwi.

- Uważasz, że ten, kto mi to zrobił, jest tylko lekarzem? - spytał cicho.
- Zwykłym lekarzem?

Ilionescu z trudem przełknął ślinę.

- No, więc?

Spocony Rumun pokręcił głową.

- Widzę, że masz trochę rozsądku. To dobrze. Dlatego kimkolwiek ten Smith jest, trzeba go zlikwidować. - Mężczyzna groźnie zniżył głos.
- Poza tym, ostatnie rozkazy z Moskwy są jasne i wyraźne, prawda? Żadnych świadków. Mam nadzieję, że pamiętasz, jakie kary grożą za wpadkę czy niepowodzenie. Pamiętasz?

Ilionescu nerwowo odchrząknął. Na wspomnienie makabrycznych zdjęć, które mu pokazywano, zadrgało mu lewe oko. Ponuro kiwnął głową.

- Pamiętam.

- W takim razie do roboty. - Z tymi słowami George Liss, kryptonim Praga Jeden, ponownie ukrył twarz w mroku.

Rozdział 4

Pod Briańskiem, Rosja

Cztery podwójnie usterzone myśliwce szturmowe Su-34 leciały z rykiem nad porośniętymi lasem falistymi wzgórzami na zachód od Briańska. Dzięki zaawansowanym systemom radarowym mogły zejść tuż nad wierzchołki najwyższych drzew i szczyty słupów wysokiego napięcia. Za maszynami buchały fontanny świetlistych flar, pułapek cieplnych, które opadając powoli na ziemię, miały zmylić ścigające je rakiety typu ziemia-powietrze.

Samoloty gwałtownie zadarły nos i na chwilę zwiększyły pułap lotu, żeby ich systemy pokładowe namierzyły cele, przekazały dane ukrytym w pociskach komputerom i obliczyły współrzędne punktu zrzutu. Kilka sekund później dziesiątki precyzyjnie sterowanych bomb i pocisków oderwało się spod skrzydeł i poszybowało w dół, w stronę odległego lasu. Wszystkie cztery maszyny momentalnie zrobiły ostry zwrot w prawo i zanurkowały, żeby wyjść poza zasięg radarów wroga. Opuściły strefę ataku i zniknęły na północy.

Z lasu buchnęły olbrzymie gejzery ognia, oślepiających, pomarańczowych i czerwonych płomieni. Siła wybuchu roztrzaskała lub wyrwała z korzeniami dziesiątki drzew, które koziołkując, poszybowały ponad sto metrów dalej. Wiatr niósł kłęby dymu i deszcz lżejszych odłamków.

Na dachu starego, betonowego bunkra na zboczu pobliskiego wzgórza z lornetkami w ręku stało sześciu wysokich oficerów wojsk lądowych i lotniczych. Pilnowało ich ponad stu po zęby uzbrojonych komandosów z wojsk powietrzno-desantowych w białych panterkach i kamizelkach kuloodpornych. Między drzewami za bunkrem, niewidoczne w podczerwieni, bo zamaskowane specjalnymi siatkami, stały naszpikowane elektroniką ruchome punkty dowodzenia. W lesie wiły się wiązki kabli optycznych, łączących zabezpieczoną przed podsłuchem sieć dowodzenia. Żeby zapewnić całkowitą tajność operacyjno-strategiczną tym specjalnym manewrom - nadano im kryptonim „Zimowa Korona” - łączność radiowa, komórkowa i naziemna została mocno ograniczona.

Prowadzący nasłuch pułkownik spojrzał na stojącego tuż obok niskiego, szczupłego mężczyznę. Wśród stłoczonych na dachu obserwatorów tylko on był w cywilnym ubraniu, w czarnym palcie i szaliku. Wiatr potargał mu rzadkie, kasztanowe włosy.

- Panie prezydencie - zameldował cicho. - Według komputera, wszystkie symulowane stanowiska baterii artyleryjskich i ruchome stacje radarowe zostały zniszczone.

Nie odrywając lornetki od oczu, prezydent Wiktor Dudarew lekko skinął głową.

- Bardzo dobrze - wymamrotał.

Nad pobliskimi wzgórzami przemknęła z rykiem potężnych silników eskadra myśliwców szturmowych, ultranowoczesnych Su-39. Śmignęły nad bunkrem, gwałtownie skręciły, obniżyły lot, wpadły do szerokiej doliny, a gdy się tam znalazły, z podwieszonych pod skrzydłami zasobników wystrzeliły setki niekierowanych pocisków rakietowych, ciągnąc za sobą smugi ognia i dymu. Wschodni skraj lasu zniknął w serii przetaczających się jak grom eksplozji.

- Wszystkie wyrzutnie rakietowe nieprzyjaciela zostały zniszczone lub poważnie uszkodzone - zameldował pułkownik.

Prezydent ponownie kiwnął głową. Przesunął lornetkę w lewo i spojrzał na zbocze doliny. Wśród narastającego łoskotu wirników nadleciał stamtąd sznur szaro-białych śmigłowców transportowych Mi-17 z żołnierzami Specnazu na pokładzie. Pędząc z prędkością ponad dwustu kilometrów na godzinę, flotylla pomalowanych w zimowe barwy ochronne maszyn przemknęła nad bunkrem i zniknęła w kłębach gęstego dymu nad skoszonym przez pociski lasem.

Dudarew zerknął na pułkownika.

- No i?
- Nasze siły specjalne przełamały linię obrony nieprzyjaciela i kierują się obecnie ku celom głównym, kwaterom dowódczym, parkom paliwowym, wyrzutniom pocisków dalekiego zasięgu i temu podobnym - zameldował jego doradca wojskowy, pułkownik Piotr Kirczenko. Poprawił słuchawki, podniósł wzrok i dodał: - Pierwsze jednostki naszych głównych naziemnych sił uderzeniowych zajmują pozycję.
- Znakomicie. - Prezydent skierował lornetkę na odległe ujście doliny. Zobaczył tam setki małych, szybko poruszających się kropeczek, które wydostawszy się na otwarty teren, w ciągu kilku minut rozpełzły się niemal po całym dnie doliny. Były to gąsienicowe wozy zwiadowcze BRM-1, maszyny uzbrojone w działka kaliber 73 mm, pociski rakietowe i karabiny maszynowe. Za nimi sunęły mocniej opancerzone czołgi T-90, stalowe bestie uzbrojone w działa kaliber 125 mm. Pokryte prostopadłościennymi kostkami materiału wybuchowego, które wybuchając po trafieniu pociskiem kumulacyjnym, rozpraszają strumień rozgrzanych gazów i niemal trzykrotnie zwiększają odporność na pociski typu HE AT, wyposażone w zakłócacze podczerwieni oraz antylaserowy system aerozolowy do zwalczania kierowanych pocisków przeciwpancernych, były znaczącym krokiem naprzód w porównaniu ze starszymi czołgami typu T-72. Zaprojektowany w oparciu o doświadczenia bojowe z niekończącej się wojny w Czeczenii T-90 był najnowocześniejszym rosyjskim czołgiem. Jego wspomagany komputerowo system kontroli ognia i celownik termiczny pod względem celności i siły ognia stawiał go na równi z amerykańskim Abramsem.

Dudarew uśmiechnął się do siebie, obserwując jadące z dużą prędkością czołgi. Wywiad Zachodni myślał, że większość tych maszyn stacjonowała na Dalekim Wschodzie, na granicy z Chińską Republiką Ludową. Jak bardzo się mylili...

Od objęcia urzędu prezydenta Rosji Wiktor Dudarew, były agent KGB, usilnie pracował, żeby odbudować i zreformować upadające siły zbrojne. Wyrzucił z wojska tysiące skorumpowanych, leniwych i politycznie niepewnych oficerów. Bezpardonowo rozwiązał dziesiątki słabo wyposażonych lub źle zorganizowanych dywizji pancernych i zmotoryzowanych. Zachował jedynie najlepsze i kazał utrzymywać je w ciągłej gotowości bojowej. Coraz więcej i więcej pieniędzy - pochodzących głównie ze stale wzrastającej sprzedaży ropy naftowej - szło na utrzymanie małych, elitarnych jednostek, których dowódcy i żołnierze byli o wiele lepiej wyszkoleni i opłacani niż ci z masowego zaciągu w czasach Związku Radzieckiego.

Dudarew spojrzał na zegarek i klepnął pułkownika w ramię.

- Pora jechać, Piotrze - mruknął.

Kirczenko kiwnął głową.

- Tak jest, panie prezydencie.

Gdy odwrócili się, żeby odejść, stojący najbliżej generałowie trzasnęli obcasami i zasalutowali.

Dudarew żartobliwie pogroził im palcem.

- Spocznijcie, panowie - powiedział. - Pamiętajcie, żadnych ceremonii. Przecież mnie tu nie ma. Ani nigdy nie było. Według kremlowskiego biura prasowego, wyjechałem na dwudniowy urlop do mojej podmoskiewskiej daczy. - Uśmiechnął się smutno i jeszcze raz spojrzał na setki wozów zwiadowczych i czołgów sunących z rykiem przez dolinę. - To też się nie dzieje - dodał. - To tylko sen. „Zimowa Korona” to manewry na papierze, zwykłe ćwiczenia sztabowe. Prawda?

Generałowie zachichotali, grzecznie i z obowiązku.

Zgodnie z podpisanymi przez Rosję traktatami rozbrojeniowymi, wszystkie manewry wojskowe na wielką skalę powinny być zapowiedziane z wielotygodniowym, a nawet wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Manewry pod kryptonimem „Zimowa Korona” rażąco te traktaty naruszały. Nie powiadomiono ani jednego ze stacjonujących w Moskwie zagranicznych attache wojskowych. Każdą fazę ćwiczeń przeprowadzono w starannie wybranym i dokładnie obliczonym czasie, żeby amerykańskie satelity szpiegowskie nie zauważyły tysięcy żołnierzy i setek pojazdów manewrujących w lasach i na pokrytych śniegiem polach.

Równie ścisłe i wyrafinowane środki ostrożności miały obowiązywać podczas wielkich ćwiczeń, które zaplanowano na peryferiach Federacji Rosyjskiej, na granicy z Gruzją, Azerbejdżanem i dysydenckimi republikami azjatyckimi. Każdego, kto zacząłby zadawać kłopotliwe pytania na ten temat, poinformowano by, że są to po prostu „specjalne ćwiczenia antyterrorystyczne” sił szybkiego reagowania. Zanim prawda wyjdzie na jaw, będzie za późno. O wiele za późno.

Z towarzyszącym mu krok w krok pułkownikiem Kirczenką prezydent zszedł na dół schodami wyciętymi w zboczu wzgórza za bunkrem. U stóp schodów cierpliwie czekał krępy, siwowłosy mężczyzna. Podobnie jak Dudarew, miał na sobie ciemnobrązowe palto i mimo silnego mrozu, był bez czapki.

- Idź sprawdź, czy wszystko przygotowane do odjazdu - rzucił prezydent do pułkownika. - Zaraz przyjdę.

Kirczenko kiwnął głową i odszedł, nie oglądając się za siebie. Część jego obowiązków polegała na tym, że wiedział, kiedy zniknąć, czego nie widzieć i nie słyszeć.

- Co powiesz, Aleksieju? - zaczął Dudarew. - Słucham.

Aleksiej Iwanow, stary, zaufany towarzysz z KGB, kierował obecnie mało znanym wydziałem FSB, Federalnej Służby Bezpieczeństwa, następczyni dawnego Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego. Na oficjalnych schematach, rozprowadzanych przez rosyjski rząd, wydział ten nosił nudną i nijaką nazwę: Wydział Koordynacji Projektów Specjalnych. Jednakże wtajemniczeni nazywali to mroczne królestwo Trzynastym Dyrektoriatem i trzymali się odeń z daleka.

- Nasi przyjaciele meldują, że Hydra ruszyła zgodnie z harmonogramem - zaczął Iwanow. - Zastosowanie pierwszych odmian operacyjnych przynosi spodziewane efekty.
- Bardzo dobrze. - Dudarew podniósł wzrok. - A te przecieki, które tak bardzo cię niepokoiły?

Iwanow nachmurzył czoło.

- Zostały... uszczelnione. Tak mi przynajmniej doniesiono.

Prezydent uniósł brew.

- A więc nie wiesz tego na pewno?

Szef Trzynastego Dyrektoriatu wzruszył potężnymi ramionami.

- Meldunki są wiarygodne; nie mam powodu w to wątpić. Ale przyznaję, że nie podoba mi się ta zabawa w zdalne sterowanie. Jest zbyt... niedoskonała. - Zmarszczył brwi. - Może nawet niebezpieczna.

Dudarew klepnął go w ramię.

- Rozchmurz się, Aleksieju. Stare metody odeszły w przeszłość, trzeba iść z duchem czasu. Dzisiaj modna jest decentralizacja i podział władzy, prawda? - Zlodowaciał mu wzrok. - Poza tym, Hydra jest bronią, której najlepiej używać z bezpiecznej odległości. Potem łatwo się wszystkiego wyprzeć. Dobrze mówię?

Iwanow ciężko skinął głową.

- Tak, to prawda.
- W takim razie róbcie swoje zgodnie z planem. Znasz harmonogram. W razie potrzeby weź na celownik naszych przyjaciół. Ale nie interweniuj, chyba że nie będzie innego wyjścia. Jasne?
- Tak jest, panie prezydencie - zgodził się niechętnie Iwanow. - Oby pańska wiara była uzasadniona.

Rozbawiony prezydent uniósł brwi.

- Wiara? - powtórzył, rozciągając usta w krótkim, zimnym uśmiechu. - Mój drogi Aleksieju, powinieneś już mnie znać. Ja nie wierzę, w nic ani w nikogo. Wiara jest dla głupców i prostaków. Człowiek mądry dobrze wie, że światem rządzą jedynie fakty i siła.

Tbilisi, Gruzja

Stolica Gruzji leży w czymś w rodzaju naturalnego amfiteatru, ponieważ ze wszystkich stron otaczają ją wysokie wzgórza zwieńczone prastarymi fortecami, rozpadającymi się klasztorami i gęstymi lasami. W słoneczny dzień na północnym horyzoncie widać stąd ośnieżone szczyty Kaukazu, ostro kontrastujące z bladoniebieskim niebem.

Sara Rousset, korespondentka „New York Timesa” opierała się o balustradę balkonu na najwyższym piętrze pięciogwiazdkowego Marriotta.

Miała dopiero trzydzieści kilka lat, lecz jej niegdyś kasztanowe włosy były prawie siwe; to, że wyglądała starzej, zyskiwało jej przychylność wydawców i potencjalnych informatorów. Zamknąwszy jedno oko, drugim spojrzała w celownik aparatu cyfrowego i zaczęła fotografować olbrzymi tłum, który wypełniał szerokie, wysadzane drzewami aleje.

Zrobiła najazd na drobną, siwowłosą kobietę z różową flagą w rękach. Na drzewcu powiewały czarne wstążki, a jej pomarszczona twarz spływała łzami. Jednym lekkim ruchem palca Sara uwieczniła ten wymowny obraz i zapisała go w pamięci aparatu. Pójdzie na pierwszą stronę, pomyślała. Jako ilustracja mojego wstępniaka.

- Cudownie... - wymamrotała, wciąż robiąc zdjęcia.
- Słucham? - rzucił chłodno stojący obok wysoki mężczyzna o kwadratowej szczęce; był szefem misji w ambasadzie amerykańskiej.
- Ci wszyscy ludzie - wyjaśniła Sara, ruchem głowy wskazując gęsty, milczący tłum Gruzinów. Pod morzem flag, szturmówek i transparentów sunął powoli w kierunku gmachu parlamentu. - Tysiące ludzie na tym zimnie. Może nawet dziesiątki tysięcy. A wszyscy zjednoczeni w bólu, smutku i modlitwie za jednego, schorowanego człowieka. - Pokręciła głową. - Będzie z tego wspaniały artykuł.
-