Na jej rozkazy - Ann Kovska, A. Caligo - ebook

Na jej rozkazy ebook

Ann Kovska, A. Caligo

4,1

Opis

I tom Trylogii Różanej to początek, którego żadna z nich się nie spodziewała…

Wytatuowana, ekscentryczna Fanny Thacker dorabia na różne sposoby i wykorzystuje jak tylko może szczęśliwe sytuacje. W pewnym momencie na jej drodze staje zimna i zdystansowana pani prezes – Rosalie Lewis. Rose prowadzi Art.F, zna się na kwiatach i zna się na miłości w jej najmroczniejszych odcieniach. Fanny jednak mrok nie przeszkadza. Dziewczyna doskonale zdaje sobie sprawę, że sama przyciąga takie kobiety.
Problem w tym, że w ich nowej relacji BDSM uczucia nie wchodzą w rachubę.
A może jednak?

Trylogia Różana to re-wydanie pierwszej w Polsce serii o kobietach nieheteroseksualnych, które pokochały siebie w najbardziej szalonej relacji: pani-uległa. Nigdzie indziej nie znajdziecie tak wielkich emocji, dramatów i zachwytów nad drugą kobietą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 398

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (53 oceny)
29
10
8
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Magdalena2011

Nie oderwiesz się od lektury

polecam serdecznie 🥰💯🔥
10
AniaKicia

Z braku laku…

Dziwna, trudna, trochę niezrozumiała
11
Agnieszka2200
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Autorki stworzyły arcydzieło 🎊❤️❤️🎊🎀❤️❤️🎀💞 Książka rewelacyjna ,wręcz magiczna💞niesamowicie wciągająca 💕💥💕Jedno tylko małe ale, gdyby związek dziewczyn nie był oparty na BDSM, to byłaby genialna
00

Popularność




A. CaligoAnn Kovska

Na jej rozkazy

„Na jej rozkazy”

Wydanie 1

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa

i autorek.

Korekta: Od słowa do słowa – firma wydawnicza

Skład: Zespół Ridero

Projekt okładki: Agnieszka Zawadka

www.trylogiarozana.pl

© A. Caligo, 2022

© Ann Kovska, 2022

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

CZĘŚĆ PIERWSZA

1Fanny

Bezsenność ssie…

Można się było spodziewać, że i tę noc spędzę na nadmiernym myśleniu o ostatnich dniach. Wszystko w moim życiu zawsze musi się wywracać do góry nogami akurat wtedy, gdy coś się układa. Ester ciągle mi powtarza, że tak musi być, bo jestem urodzona pod gwiazdą, której wpływ powoduje, że świat zjada moje marzenia. Patrzę wtedy na nią jak na psycholkę, którą oczywiście jest — jej małe rozbiegane oczka wciąż próbują nadążyć za życiem uciekającym jej sprzed nosa. Ja mam podobnie. Ester już dawno przestała na mnie działać, a jej słowa stały się nic nieznaczącą papką. To nie moja wina, że znalazłyśmy się w tej śmierdzącej kawalerce. Znowu. Po prostu dzieciaki były zbyt sprytne, więc dochody z tych jej magicznych sztuczek nie mogły dłużej stanowić podstawy naszego utrzymania. Głupie triki, o których wiedziała połowa widowni, aż w końcu jakiś maniak magii zdemaskował je kilka dni temu. Tak po prostu. Nasza wymarzona działalność upadła, a właściciel świetnego lokum wyrzucił nas na bruk.

Odkąd wróciłyśmy do obskurnej kamienicy na obrzeżach metropolii, postanowiłam, że już nigdy więcej nie posłucham stukniętej Ester. Chciałam jej także nie wpuszczać do środka — cholera wie, jakie kłopoty znów mogłaby sprowadzić — no ale… Ester to moja „przyjaciółka” od czasów liceum, kiedy to łaziła za mną krok w krok, mała dziwaczka, a ja tylko z tego korzystałam. Nigdy nie zależało mi na tym, by bratać się z nią w inny sposób, ale ma interesującą urodę. Oczywiście ten wyżarty zjawiskami paranormalnymi mózg wiele jej ujmuje, ale czy nie mogłam się po prostu zabawić? Kobieta to kobieta.

Tak, jestem zdeklarowaną lesbijką. Tak zdeklarowaną, że moi starzy nic nie mogli z tym zrobić, chociaż próbowali. Wzywali księży, egzorcystów, psychiatrów. Nikt poza nimi nie widział jednak we mnie niczego strasznego prócz farbowanych na niebiesko włosów i kilku kolczyków czy tatuaży. Potrafię być czarująca i stawiać na swoim. Mój uśmiech — jak mówią i mówili — działa cuda.

Kilka lat temu pożegnałam liceum i udałam się w świat. Starzy nie chcieli na mnie patrzeć, dlatego zebrałam manatki i zwiałam. Poprawka: tylko matka nie chciała. Ojciec co jakiś czas przysyła mi kilka groszy, żebym gdzieś nie umarła, a ja lojalnie udaję, że nie wiem, skąd je mam. Pozwala mi to utrzymać siebie i zdziwaczałą, słodką Ester z dala od kłopotów.

One jednak zawsze mnie znajdują. Wtedy nie było takie istotne. Na głowie miałam dzień otwarty, w którym musiałam wziąć udział. Wiecie, niby nic. Dostałam tak zwaną praktykę w gazecie dla pasjonatów roślin, które uwielbiam. Dorabiam czasami na zamówieniach w kwiaciarni niedaleko kamienicy. Tamtejsze pracownice w ogóle nie mają pojęcia, jak powinna wyglądać odpowiednia wiązanka na pogrzeb czy ślub. Czytają kobiece czasopisma i żują gumę, totalnie mnie ignorując.

Tom — pracodawca — doskonale zdaje sobie sprawę z ich nicnierobienia, ale zwracanie im uwagi po raz setny mija się z celem. Najczęściej siedzi na zapleczu i sam dogląda sklepiku. Zastanawiam się, czemu tak się męczy. Pełno ludzi w tym mieście potrzebuje roboty, ale on nie zwolni tych kobiet. Nie, bo przecież one mają papierki z wyższych studiów i pożal się Boże świstek ze stażu odbytego w tej świeżej korporacji zajmującej się architekturą krajobrazu. Cóż, nawet na mnie za pierwszym razem ta informacja zrobiła wrażenie. Takie doświadczenie powinno je do czegoś zobowiązywać. Na przykład do ruszenia tyłka ze sklepu i przygotowania reportażu z wyżej wymienionej atrakcji. Tak, właśnie tym, między innymi, był dla mnie nowy dzień.

Jasne, jestem, jaka jestem. Kręcę. Kombinuję. Mam szczęście w nieszczęściu i liczę na swój fart całe życie. Ale kwiaty i możliwość, że zostanę zauważona, a może nawet staż w tej firmie? Boże. Marzenie. Bo z moich informacji wynikało mniej więcej, że w trakcie tego wszystkiego ludzie z enigmatycznej firmy będą poszukiwać chętnych na praktyki. Można powiedzieć, że następnego dnia to marzenie miało się w jakiejś części spełnić. Tom prowadzi wspomniane wcześniej czasopismo florystyczne. No i namówił mnie, bym się tam udała i spróbowała poznać tajniki działania prezeski i całej firmy. Taki rodzaj inwigilacji czy coś. Opierałam się. Co ja — Fanny pokryta tatuażami, które widać spod każdego ubrania, z kolczykami i z włosami w kolorze królewskiego błękitu — miałam zrobić? Jak tam wejść? Przecież wyrzucą mnie na zbity pysk. Owszem, mam garnitur, mogę wyglądać odświętnie, ale żaden ubiór nie zasłoni mojego artystycznego ciała.

— Dlatego właśnie nie zatrudniłem cię w sklepie. Staruszki już nigdy nie kupiłyby ode mnie goździków na niedzielę — powiedział mi, kiedy zaoponowałam. Uniosłam wtedy brwi i westchnęłam. Jasne, nie sposób się z tym kłócić.

Tom chciał być gejem, ale pozostał hetero. Szanowałam go za to, że nie pcha się do łóżek facetów tylko po to, by się dowiedzieć, że ma rację i marzenia o kochaniu faceta to nie tylko mrzonka. Według mnie po prostu bał się kobiet. Wychowały go kobiety zaborcze, pewne siebie. Szalone. Mężczyźni w jego rodzinie szybko umierali, a władczość płci pięknej odbijała się na jego psychice, na osesku, męskim rodzynku. Miłość i niechęć jednocześnie. A wszystko zależało od tego, czy matka i siostry były przed okresem, czy po nim. Współczułam mu. Ja sama świrowałam z kobietami. Ale kochałam je. Nic mnie tak w życiu nie podniecało jak długie gładkie okryte rajstopami nogi i szczupłe kostki. Drobne piersi z małymi sutkami i te piękne, uszminkowane uśmiechy. Na facetów od dziecka nie zwracałam uwagi. Nie w takim sensie. Lubiłam się tylko z nimi bawić w mafię, w wojnę i w inne takie zabawy, po których przychodziłam ze stłuczonymi kolanami czy łokciami. Kiedy byłam nastolatką, chciałam pozostać chłopczycą, ale potem mi przeszło i odkryłam siłę, jaką ma uroczo pomalowana lesbijka. Farbowałam więc włosy, szminkowałam się od święta, patrzyłam co jakiś czas na banalną modę, ale swoją autonomię zachowałam w tatuażach i kolczykach. Tam było zapisane, kim jestem. O piątej rano zrezygnowałam z leżenia. Bolały mnie plecy od ciągłego przewracania się z boku na bok. Skończyły się także tabletki na sen. Cicho wstałam, ale podłoga i tak dziko zaskrzypiała, informując o tym, jak bardzo mnie nienawidzi. Przemknęłam do łazienki, starając się mieć z nią kontakt jak najmniejszy. Tam spojrzałam w swoje odbicie. Nie powalało. Czerwone oczyska i spękane wargi.

Przemyłam twarz zimną wodą. Próbowałam się otrzeźwić i nie wyglądać jak zombie. Doprowadzenie się do porządku zajęło mi jakieś pół godziny. Nie miałam pojęcia, kim jest prezes dynamicznie rozwijającej się roślinnej korporacji. Mało o nim w ogóle wiedziałam. Krążyła plotka, że jest to kobieta i że robi wszystko, by świat nie oglądał jej zbyt często. Ba, ja nigdy jej nie widziałam, ale może to sprawa łącza internetowego. Mój wysłużony tablet miał okazję łapać sieć tylko w darmowych miejscach. Ach, jaka to bieda, gdy człowieka nie stać na internet! W pewnym sensie to nawet zabawne. Czułam się zacofana, do tyłu o jakieś pięćdziesiąt lat, takie retro. Pisałam na komputerze, na którym działał jedynie Word, od czasu do czasu też na kartkach, a drukowałam w punktach ksero. Malowałam kredkami ołówkowymi. Dziergałam. Szyłam. Żyłam. A myślałam, że takie życie szybko mnie zniszczy, bo przecież byłam wygodna. Każdy z nas jest wygodny, ale to… to zacofanie miało siłę ożywiania we mnie tego, co umarło w innych.

Zaleciało filozofią, co? Trochę za dużo ostatnio jej czytam, ale szukam czegoś, na czym mogłabym oprzeć swoje życie. Z tego zacofania zły był tylko brak stałej pracy, a rachunki same się nie zapłacą. Internet też fajnie byłoby mieć pod ręką. Ogarnęłam się. Podmalowałam, to znaczy ograniczyłam się do błyszczyka. Strój miałam przygotowany dzień wcześniej, bo nie chciałam rozstawiać się rano z tym starym żelazkiem. Outfit ulubiony: kremowa koszula, nieco za duża, podwinięte rękawy. Spodnie — absolutnie nie rurki — czarne, z szelkami w tym samym kolorze. Srebrne sprzączki, srebrny kolczyk w brwi i drugi nad wargą po prawej stronie.

Tatuaż ciągnący się po ręce aż do palców dłoni. Chwilę wahałam się nad bielizną. W głowie ułożyła mi się jakaś apetyczna scena z panią prezes i miałam nadzieję, że to jednak będzie kobieta. Tylko kobieta zgodziłaby się na tak wielki dzień otwarty i oficjalne zaproszenie wystosowywane do lokalnego pisemka o marnym nakładzie, będącego słabym zasileniem kwiaciarni na rogu obskurnej kamienicy. Wybrałam czarne koronkowe majtki i biały stanik. Wszystko jest czarne i białe.

Zrobiłam sobie kanapkę ze znalezionym w lodówce dżemem. Tani chleb praktycznie rozpadał się pod naciskiem noża. Zawinęłam wszystko w biały papier — jak higienicznie, prawda? — i wrzuciłam do zrywki. Całość ułożyłam bezpiecznie w przegrodzie torby, żeby moje książki i reszta rzeczy nie zostały pokryte tą smakowitą mazią. Usiadłam przy oknie. Zbliżała się siódma. Świat spał smacznie, czekając na nowy wiosenny poranek.

2Rose

— Pani Lewis, proszę mi wybaczyć, że przeszkadzam, ale nie podnosi pani słuchawki, a dziś jest dużo pracy… I ludzi…

— Oczywiście, możesz wejść, Rito. — Nienaturalnie wyprostowana blondynka, niknąca w swoim obszernym skórzanym fotelu na kółkach, odepchnęła się od okna i podjechała do biurka. Posłała sekretarce chłodne spojrzenie, chociaż w jej własnym odczuciu nie dość chłodne. Jak wszystko, co robiła. Nie dość dobre, nie dość skuteczne, nie dość piękne. Nie miała nastroju. — Nie uważasz, że skoro nie podnoszę słuchawki, to może znaczyć, że nie życzę sobie żadnych

rozmów, włączając w to te z tobą?

— Tak, pani Lewis, ale… — zająknęła się dziewczyna.

— Słucham?

Rita niepewnie podeszła do biurka, które zresztą zasługiwało na inną nazwę, bo przy jego powierzchni spokojnie zjadłoby obiad jakieś dziesięć osób, ale z producentami nie warto się przecież kłócić. Rose nie lubiła takich ludzi, zwłaszcza kobiet pokroju swojej nowej sekretarki, bo mężczyźni byli jej obojętni. Małych, niewydarzonych, niezdecydowanych. Skoro nie była pewna tego, czy ma się w ogóle odezwać, czy nie, to skąd mogła na przykład mieć pewność, na którą godzinę umówić szefowej spotkanie? Nie miała.

Kadry zatrudniły ją po znajomości, czego Rose nie pochwalała, ale akurat wtedy chorowała. Obiecała sobie, że w najbliższym czasie zrobi porządek i na to miejsce zatrudni mężczyznę. Najlepiej geja. Hetero też ostatecznie by się nadał, chociaż prędzej czy później wyleciałby za zaślinianie biurka przełożonej. Za zaślinianie wszystkich biurek.

Faceci. Tak, to musi być gej. Jak jednak sformułować takie ogłoszenie? Prezes Art. F. Corporation poszukuje pana homo na stanowisko sekretarza?

Rose potrząsnęła nieznacznie głową i ponownie utkwiła wzrok w niewydarzonej dziewczynie. Zorientowała się, że Rita cały czas mówiła coś z przejęciem. Westchnęła.

— Poczekaj, pokaż mi te papiery. A Romman co mówił?

— Że brakuje wizerunku pani osoby przy wizerunku firmy, a to z pewnością przyciągnęłoby uwagę… Zwłaszcza dzisiaj. Mówił, że byłby to dobry pomysł na ujawnienie…

— Co za dupek! — Rose zrzuciła dokumenty na podłogę i wstała.

Dziewczyna cofnęła się gwałtownie niemal pod same drzwi.

— Jak on śmie! Powiedz mi, Rito, czy firma to wizerunek pani prezes, czy osiągi, które rosną z miesiąca na miesiąc, i ludzie, którzy ją tworzą?!

Rita potarła nos.

— Ee…

— Wizerunek pani prezes, medialność… ja mu pokażę wizerunek! Wystarczy, że zgodziłam się na organizację wystawy firmy miesiąc wcześniej, niżbym tego chciała!

Nie oczekiwała odpowiedzi. Usiadła, wybrała numer wewnętrzny do gabinetu Rommana i zdusiła pod nosem szereg przekleństw. Przywołała gestem spłoszoną dziewczynę i odebrała od niej pozostałe dokumenty. Przeglądała je jednym okiem. Trzy wywiady — sprawka tego idioty, jakieś spotkania, wielki dzień i coś jeszcze… Aha, konkurs na praktykanta. Nie ma mowy, nie weźmie w nim udziału jako członek jury.

— Romman! — wrzasnęła, kiedy usłyszała zdawkowe przedstawienie się rozmówcy.

— O, pani prezes. Co za…

— Ty kompletny kretynie! Upublicznienie?! Co to znaczy „upublicznienie”? ! Czy ty myślisz, że będę świecić oczami przed setką kamer, bo ty nagle doznałeś olśnienia, że by wypadało?! Art. F. nie potrzebuje medialnych dziwek!

— Ale Rose, to nie…

— Nic mnie to nie obchodzi. Pamiętaj, jaki stołek zajmujesz, co zresztą może się szybko zmienić! Jak zobaczę tu kogokolwiek z kamerami…! — Wcisnęła przycisk kończący rozmowę tak mocno, że o mało nie strąciła całego faksu. — Daj to — warknęła na Ritę, której ręce trzęsły się tak, że mogłaby sobie wybić zęby, gdyby w tym czasie piła herbatę. — I zrób kawę. Piorunem.

Dziewczyna skinęła głową i wybiegła z gabinetu, pamiętając jakimś cudem o uprzednim otworzeniu drzwi. Rose westchnęła ciężko i ukryła twarz w dłoniach. Wiedziała, że zasadniczo firmie niezbędny jest wizerunek prezesa, ale wiedziała też, że nie Art. F. Nie w tym momencie. Gdyby często pojawiała się w mediach, zaczęto by mówić, że pozycję, na którą pracowała samodzielnie przez całe życie, zdobyła przez czyjeś łóżko — żeby tylko. A ona po prostu kochała kwiaty. Zaczynała od kopania dołów, dosłownie. Zbudowała wszystko tak szybko tylko dlatego, że wiedziała, jak inwestować zarobione pieniądze. Dopiero trzy miesiące temu przenieśli działalność do obecnego budynku, zmusił ich do tego dynamiczny rozwój. Rozwój ten jednak jak dotąd nie wymagał świecenia oczami przed kamerami. Jej klientów i rozmówców interesowały efekty prac, a nie wizerunek pani prezes, która — swoją drogą — często wyjeżdżała w teren, a wtedy w niczym nie przypominała prezesa.

Takie też było jej zdjęcie w sieci, jedno z niewielu — z początków działalności. Z miesiąca na miesiąc, w efekcie przypływu zleceń dzięki polecającym ich dalej zadowolonym klientom, zaczęło się to zmieniać. Poszerzali działalność, zatrudniali pracowników. Konieczne stało się więc znalezienie nowego lokum, a co za tym idzie — odpowiednie dopasowanie się do otoczenia, do zajmowanej pozycji. Tak też zrobiła. Od trzech, może czterech miesięcy urzędowała w przeszklonym wieżowcu w centrum miasta, dostosowując siebie — i wszystko inne także — do wymogów społeczeństwa wysokiej klasy. Przekonała się przy tym o kilku istotnych kwestiach, między innymi o tym, że owszem, wygląd pomagał w zdobywaniu kontaktów, ale nie w taki sposób, o jakim zaczęto spekulować. Wykorzystywała naiwność facetów, a to już była całkowicie ich wina. Gdyby tak któryś zatrzymał się na moment i, zamiast gapić się na jej cycki czy oblizywać na widok pełnych warg, z nią porozmawiał, mógłby zyskać cennego współpracownika. Ale nie, oni myśleli tylko o jednym. Zawsze. I o tym też się szybko przekonała. Dlatego stroniła od bliższych kontaktów.

Miała dwóch mężczyzn, na poważnie, ale nie wyszło. Niczego nigdy nie ukrywała, toteż większość osób z jej bliższego otoczenia była świadoma tego, że gustuje także w kobietach. Z nimi jednak też nie wychodziło. Rose była specyficzna. Lubiła rządzić nie tylko w pracy, a to często powodowało konflikty. Ostatecznie dała sobie spokój z kontaktami międzyludzkimi i całkowicie poświęciła się swoim pasjom. W krótkim czasie, pracując często całą dobę, zbudowała imperium, zdobyła szacunek i krajowy rozgłos z zamiarem wejścia na światowy rynek. I tylko zasypiać zaczęła z pomocą dobrego, drogiego wina. Nie uważała tego za problem, ponieważ profesjonalizm nie pozwalał jej na żadne wybryki, ale bez tego nie potrafiła już przespać spokojnie nocy.

Pasja do kwiatów sprawiła, że zapragnęła czegoś więcej, czegoś ogromnego i własnego. Należącego wyłącznie do niej, gdzie wstęp miałyby osoby wybierane przez nią i tylko przez nią. Owszem, tak było i w Art. F., ale ona potrzebowała przestrzeni. Jazda konna, brydż, golf, basen, bieganie. To wszystko nic nie dawało, nie uciszało jej wewnętrznych demonów, głosów mówiących, jak beznadziejnie jest samotna, mimo że otacza ją sztab ludzi, mimo że może mieć i ma każdą kobietę (bo męską część wykluczyła obecnie całkowicie), jakiej tylko zapragnie. Jej gabinet mieścił się na najwyższym piętrze. Szczerze tego nie znosiła, ale nawet w książkach prezesi wielkich firm mieli gabinety na najwyższych piętrach, więc cóż innego mogła zrobić, kupując ten budynek? Ogromne okna od strony południowej wychodziły na panoramę miasta, niesamowicie piękną, gdy świeciło słońce. Przy nich właśnie ustawiła swoje biurko. Ścianę północną natomiast zajmowały drzwi i okna, które były swego rodzaju… tarasem. Przeszklonym, nieotwieranym tarasem z widokiem na główny hol firmy. Widziała stąd wszystko. Piętra, korytarze, drzwi do poszczególnych gabinetów, recepcję, własne sklepy, a nawet szatnię. Budynek miał wewnątrz jakby otwartą przestrzeń, biegnącą po łuku do głównego wejścia. Coś jak sala sejmowa w siedzibie polskiego parlamentu, którą kiedyś miała okazję zobaczyć w wiadomościach, tylko zamiast krzeseł były tu piętra i gabinety. Ona zajmowała to największe, najwyższe i tak skonstruowane, aby panowała nad wszystkim, nie ruszając się z miejsca. W jej przypadku nie było to konieczne, ponieważ akurat lubiła się ruszać. Lubiła przebywać wśród swoich ludzi niezależnie od tego, jakie po cichu mieli o niej zdanie.

Włączyła podgląd z kamer na swoim laptopie. Robiła to co jakiś czas, dla relaksu, i nikt oprócz Steve’a o tym nie wiedział. Przeskoczyła od pięter biurowych do wind, gdzie odkryła, że rozwiązła Nikola, cholera wie jakiej narodowości, znów obłapuje jakiegoś kolegę z pracy, aż zatrzymała się na przekazie z głównego holu. Jej uwagę przyciągnęła jakaś szamotanina przy recepcji. Obserwowała przez moment zamieszanie, po czym z westchnieniem przetarła twarz i przeszła na przeszklony, górujący nad wszystkim i wszystkimi taras. Musiała się przekonać, o co chodzi, zanim ktoś wezwie na pomoc jakieś służby. Na przykład telewizję. Na samym dole, tuż przed głównym wejściem, zebrała się potężna grupa ludzi pragnących poznać tajemnice jej firmy, blokowana przez sztab ochrony. Ochroniarze najwyraźniej próbowali kogoś zatrzymać. Nie każdy mógł tu wejść poza wyznaczonymi godzinami, to oczywiste. Gdyby było inaczej, pewnie już na początku jakiś „przyjaciel” wysadziłby ją i cały ten gmach w powietrze. Konkurencja nigdy nie zasypiała. Ale ona też nie, więc poziom zabezpieczeń i solidność ochrony były godne pozazdroszczenia. Tylko o co im tym razem chodziło? Skupiła wzrok na szarpiącej się postaci.

Dziewczyna o nienaturalnym kolorze włosów szamotała się z rosłym ochroniarzem, wymachując mu przed nosem kartką albo czymś podobnym. Wykłócała się przy tym tak głośno, że zwracała na siebie uwagę wszystkich w pobliżu.

Rose westchnęła ciężko. Podeszła do telefonu i nacisnęła przycisk.

— Rita, co to za zamieszanie na dole?

— Pani Lewis — sapnęła zdenerwowana sekretarka. — To chyba reprezentantka jakiegoś lokalnego przedsiębiorstwa wpisanego na listę, ale przyszła za wcześnie, w dodatku zakradła się z boku. Jej ubiór…

— Schodzę tam — syknęła Rose i się rozłączyła, by chwilę później przejść z impetem obok biurka zestresowanej panny, strącając przy tym jakieś papiery. — I gdzie moja kawa?! — zawołała, naciskając parokrotnie nerwowo przycisk windy.

Kiedy znalazła się na dole, ochrona właśnie usiłowała zakuć młodą dziewczynę, by wyprowadzić ją siłą.

— Puszczaj mnie, do cholery! Nie nauczono cię, że kobiety trzeba szanować?! — wrzeszczała, rzucając się na jakiegoś dwa razy większego od siebie faceta.

— Wystarczy, Steve. — Mocny, stalowy głos Rose momentalnie przywrócił wszystkich do porządku.

Dziewczyna wypuściła z dłoni swoją wizytówkę prasową, a szef ochrony natychmiast uwolnił ją z uścisku.

Stanęli przed Rose niemalże uniżeni. Zawsze ją to bawiło, posłuch wśród tak potężnych jednostek, ale szanowała ich, a ze Steve’em znała się od samego początku, kiedy firma była jeszcze drewnianą budą w szczerym polu, więc ufała mu całkowicie.

— Pani prezes. — Skinął lekko głową. — Dziewczyna jest wpisana na listę, ale zakradła się do środka przed czasem, możliwe, że w celu szpiegostwa. Niemożliwością jest w takiej sytuacji pozwolić jej, by została i uczestniczyła…

— Niemożliwością? — Rose uniosła lekko brwi. Jej spojrzenie padło na leżącą na ziemi prasówkę. — A to co?

Drugi z ochroniarzy na te słowa natychmiast się schylił, po czym wręczył jej dokument.

— Nie czytałeś tego, Steve? — W oczekiwaniu na odpowiedź przebiegła wzrokiem po informacjach dotyczących dziewczyny. Była dziennikarką w jednym z niszowych czasopism florystycznych. Rzeczywiście, Rose własnoręcznie wypisywała nazwę czasopisma i kwiaciarni na zaproszeniu. Wsparcie lokalnych działalności i tak dalej.

— Tak, pani Lewis, ale ta dziewczyna powinna zaczekać, a nie włamywać…

— Powtarzasz się, mój drogi — przerwała mu.

Steve doskonale wiedział, że lubiła osobliwości, a dziewczyna z pewnością do takich należała. Nie odpowiedział. Domyślił się zapewne, że i tym razem jej zamiłowanie do urozmaicania sobie życia zaczęło wygrywać z logiką i wymogami bezpieczeństwa. Rose prześlizgnęła się po niej spojrzeniem.

Ciemnoniebieskie włosy opadające na ramiona pojedynczymi, wyswobodzonymi z luźnego koka kosmykami, lekko rozchylone usta, kompletny brak makijażu, kolczyk w brwi i nad górną wargą… i ten ubiór. Kiedy zauważyła, że się jej przygląda, zamknęła usta i wepchnęła ręce do kieszeni, a w jej oczach zatańczyły jakieś trudne do rozszyfrowania iskry, jak gdyby scena w jej wyobraźni była o wiele ciekawsza niż ta trwająca obecnie w rzeczywistości.

Rose odchrząknęła.

— Steve — zwróciła się do przyjaciela. — Dziękuję za czujność. Panna… Fanny Thacker w istocie została przysłana jako reprezentacja, chociaż przyszła nieco za wcześnie. Nic się jednak nie dzieje. Pozwól więc, że wszyscy wrócimy teraz do swoich obowiązków, a ja pokieruję nowo przybyłą.

— Oczywiście, pani prezes.

Steve skłonił głowę, a następnie rozpędził zebranych ludzi. Rose poczekała, aż się rozejdą, i jeszcze raz zerknęła na Fanny.

— Chodź — powiedziała. Nie czekając na reakcję, ruszyła z powrotem do wind.

Kiedy zamknęła drzwi gabinetu, wskazała dziewczynie miejsce przeznaczone dla rozmówców, a sama obeszła biurko i stanęła przy oknie. Splotła dłonie za plecami. Jeden z kosmyków jej jasnych włosów wyplątał się z misternie splecionego koka i opadł lekką falą na czoło, łaskocząc z każdym oddechem pociągnięty różem policzek. Rose wiedziała, że nieznajoma się jej przygląda. Wszyscy zwracali na nią uwagę, kobiety także, nawet jeśli nie przejawiały najmniejszych skłonności lesbijskich. Przyglądały się jej albo ze wzgardą, albo z zazdrością, albo z ciekawością. Emocje następujące zaraz po tej wstępnej wzrokowej ocenie były przeróżne i zawsze odbijały się na ich twarzach bądź w oczach. Przed Rose niemal nikt nie potrafił ich ukryć. Nie miała pojęcia, dlaczego tak dziwnie reagowały.

No, może miała, w końcu używała lustra. Była całkiem niczego sobie. Szczupła, niezbyt wysoka, proporcjonalna. Długie, jasne włosy z jednym wąskim pasemkiem w kolorze wiśni zwykle splatała w gruby warkocz, a usta malowała ciemnobrzoskwiniowymi pomadkami.

Zawsze czarne rzęsy były ozdobą obłędnie szafirowych oczu, które podkreślała zależnym od jej chęci i humoru makijażem — dziś turkusowa kredka współgrała z rozkloszowaną spódnicą w tymże kolorze. Niemniej to ciągłe wgapianie się w jej osobę wcale niczego nie ułatwiało.

Rose westchnęła lekko i obróciła się w stronę Fanny. Dziewczyna rozparła się wygodnie w fotelu, założyła nogę na nogę, ręce nadal trzymając w kieszeniach. Uśmiechała się. Nieco zaskoczona Rose usiadła przy biurku i przekartkowała leżące przed sobą papiery.

— Dlaczego nie zaczekałaś, Fanny? — spytała, unosząc na nią wzrok.

Fanny poprawiła pozycję, wyprostowała się, po czym oparła łokcie o blat. Jej uśmiech się poszerzył, co Rose uznała za dziwny, niespotykany dotąd objaw przebywania z nią w jednym pomieszczeniu. Może nie powinna jej jednak wpuszczać? Zanim Fanny odpowiedziała, Rose opuściła znów wzrok na kartkę, sięgnęła po srebrny długopis i zaczęła notować.

— Powiedz mi… — Dopisała coś, po czym oparła plecy, odchylając się razem z fotelem. — Jak napisałabyś ogłoszenie w sprawie pracy?

Fanny zamrugała.

— Co?

— To, co słyszałaś. — Tym razem to przez usta Rose przebiegł cień uśmiechu. — Załóżmy, że jesteś prezesem dużej firmy, powiedzmy takiej jak ta. Chcesz zatrudnić nową sekretarkę, bo ta jest, szczerze mówiąc, do dupy. I chcesz, aby tą sekretarką, a raczej sekretarzem, był gej. Jak byś napisała takie ogłoszenie?

— Dlaczego gej? — zainteresowała się Fanny.

— Przyglądałaś mi się przynajmniej dobrą minutę. Przyjrzyj mi się jeszcze raz. I powiedz, jak myślisz dlaczego? — Rose założyła ręce na piersi, unosząc kącik ust w czymś, co częściowo miało przypominać uśmiech.

3Fanny

Nie lubię być punktualna.

No dobra. Może i lubię być trochę wcześniej. Tak gdzieś z godzinę. Ale to zupełnie nie moja wina! Nasilone chrapanie tej psychopatki obudziłoby szatana, a ten — z uzasadnionej wściekłości — rozwaliłby połowę świata. Nie mogłam dłużej siedzieć w spokoju i wyglądać jak panienka z okienka. Narzuciłam na siebie stary i wysłużony płaszcz moro, do tego buty, ciepłe i nowe — glanopodobne. Ponoć ostatni krzyk mody. Przyjrzałam się swemu odbiciu, a nie znalazłszy w nim nic godnego uwagi, dalej po cichu sobie fantazjowałam. Pasjonujące zajęcie.

Miałam podejście do kobiet. Uwielbiałam z nimi flirtować, prawić im komplementy, czasami zbyt mocno podkoloryzowane. Zazwyczaj robiłam to pijanym przedstawicielkom mojej płci. Patrzyły na mnie wówczas z rosnącym podziwem, aż w końcu wykrzykiwały jakieś męskie imię jak Dave czy Oleg. Jasne, rozumiałam, że nigdy nie będę facetem, nie będę miała takiej siły sprawczej jak facet i nie będę miała jaj. Prawdziwe lesbijki miały ciężko w życiu — było nas od cholery, a trzy czwarte stanowiły nieprawdziwe desperatki albo pseudofeministki, które naczytały się tekstów nowoczesnych gospodyń domowych. Jestem pewna, że każda z nich ostatecznie skończy jako matka harująca na ryczącego o wszystko dzieciaka.

Kim jesteś, pani prezes? Bądź panią.

Wyobrażałam sobie, jaka musi być dostojna. Trochę jak kamienna postać, dystyngowana i zdystansowana. Idealistka. Silna kobieca osobowość. Ktoś genialny. A może ktoś, kto ma bogatych starych? Ktoś z mroczną tajemnicą?

Pewnie blondyna. Urok osobisty i uroda czasami pomagają w kontaktach międzyludzkich. Absolutnie wykluczyłam fakt, że mogłaby cokolwiek zdobyć przez łóżko. Sama nie szanowałabym siebie po czymś takim i pewnie wkrótce bym oszalała. Wystarczy, że przypomnę sobie, jak wracam wieczorem z baru, nadal gównianie trzeźwa, i słyszę komentarze tych obmierzłych facetów. Tatuaże, kolczyki i włosy rzucają się w oczy nawet w słabym, drażniącym świetle latarni. Ale co innego z kobietami…

Ciekawe, czy miała wygodne biurko. Uśmiechnęłam się pod nosem. Mogłabym zostać jej sekretarką. To by była posadka! A ten staż… w biurze czy gdzieś w plenerze? Może wstąpię do Toma i wezmę jakiś bukiecik? Mam tyle czasu, że na pewno coś skomponuję. Pytanie tylko, jakie kwiaty lubi. Dam radę je dostarczyć? A jak nie trafię z prezentem? Och, proszę. Jestem przecież świetna w takich rzeczach. Gdybym została jej sekretarką… ale to i tak mrzonki. Z tymi włosami mnie nie przyjmie, a te ciuchy prędzej każe wywalić. Nie wcisnęłabym się w służbowy uniform z logo jej firmy, za cholerę. Udusiłabym się w nim po dwóch dniach. Nie miałam studiów, wykształcenia administracyjnego i doświadczenia. Nic. Bywa.

I tyle. Przeczesałam włosy ostatni raz i wyszłam. Słońce przywitało mnie radośnie już na klatce schodowej, jakby wielce się cieszyło z mojej wizyty na tym łez padole. Ruszyłam do kwiaciarni Toma. Załomotałam w tylne drzwi prowadzące do jego małego różanego mieszkanka. Pewnie już nie spał. Co kilka dni wstawał skoro świt i jeździł po dostawę kwiatów. Powinien teraz jeść śniadanie i oglądać wiadomości. Zawsze trzymał się tego swojego dziwnego planu dnia i, o dziwo, codzienność nie przygniotła go do gleby i nie zabiła.

Tak jak myślałam — otworzył mi, trzymając w dłoni wielki tost, prawdopodobnie z podwójną mozzarellą i pomidorem.

— Fanny. Dziś twój dzień. Mam nadzieję, że cię tam wpuszczą…

— Mnie by nie wpuścili? W końcu mam prasówkę z twojej zacnej gazety, muszą — odpowiedziałam wesoło.

Zaprosił mnie z delikatnym uśmiechem. W jego mieszkaniu pachniało tak samo jak w sklepie. Kwiaty, wszędzie kwiaty i kwieciste ozdoby. Ktoś z zewnątrz naprawdę pomyślałby, że Tom jest gejem, ale był — jak już wspomniałam — biednym, stłamszonym facetem. Aż strach pomyśleć, co by z nim zrobiła nowoczesna żona. Nie zginąłby pod pantoflem życia, ale pod kapciem baby.

— Ano muszą. Jesteś głodna? Nie idź tam za wcześnie, to nie zwyczajna firemka, tylko niezła gratka. Górują w rankingach, gwiazdy kochają ich projekty. Wybadaj, jak do tego doszło, może kiedyś i nam się uda. Wmieszaj się jakoś w tłum ludzi. Nie rób problemów.

NAM? Jasne, Tom. Zapominasz, że tak naprawdę u ciebie nie pracuję, tylko dostaję w łapę na czarno kilka groszy za wiązanki i teksty?

Ale nie powiedziałam tego głośno.

— Pomyślałam, że zrobię bukiet. To będzie fajna wizytówka naszego małego sklepiku, hm? Wiesz, frezja, jakieś ładne przybranie… coś w tym stylu. Do tego bilecik.

Pokiwał głową, a ja aż zatarłam ręce.

— Frezję nawet mam, dla odmiany dostawa przyjechała do mnie.

— Świetnie! Magazyn?

— Magazyn.

Już miałam schodzić do magazynu, pełna wizji twórczej, gdy zatrzymał mnie jeszcze jednym zdaniem.

— Fan? Nie przynieś nam wstydu. Czasami takie imprezy są potrzebne. Trzeba korzystać, zwłaszcza kiedy się ma osobiste zaproszenie.

Uśmiechnęłam się krzywo. Wstyd? No tak. Zawsze przynosiłam tylko wstyd.

Istnienie Fanny Thacker zawstydzało wszystkich. Zrobiłam bukiet, chociaż odechciało mi się go kończyć. Kwiaty jednak przywracają do życia. Fioletowa frezja wydawała mi się taka ładna… Uśmiechnęłam się do niej. Na znak szacunku. Nie zawitałam już do Toma. Wyszłam cichutko bocznymi drzwiami i ruszyłam w stronę budynku korporacji. Niech się sam martwi, czy go nie okradną przez otwarte drzwi.

Już na dzień dobry stanęłam przed tłumem czekających ludzi, ale nie miałam zamiaru nie wiadomo jak długo tu tkwić. Obleciałam wzrokiem kwiaciarską społeczność — poznałam niektórych. Ich twarze widziałam na kursach florystycznych i tak dalej. Niektórzy nawet regularnie pojawiali się w gazetach. Pomyślałam sobie, że można by przejść przez boczne drzwi. Jacyś ludzie wychodzili nimi na papieroska. Pewnie pracownicy. Kilku ochroniarzy też najwyraźniej postanowiło zrobić sobie przerwę, biorąc pod uwagę fakt, że za niecałą godzinę biuro będzie pełne obcych, potencjalnie niebezpiecznych ludzi. W pewnym momencie odwrócili się w jedną stronę, podziwiając widocznie jedną z ładniejszych kobiet. Serce mi mocniej zabiło, poczułam ekscytację.

Uwielbiałam się niepostrzeżenie zakradać, być aktorką jak w filmie akcji. Zrobiłam to. Podeszłam szybko od drugiej strony i weszłam w alejkę między wieżowcem firmy a jakimś innym budynkiem. Trzymałam się blisko ściany. Nie mogłam pozwolić, żeby mnie zobaczyli. Tom chyba by mnie zabił, gdybym się nie stawiła w środku. Wślizgnęłam się w ostatnim momencie, nie odwracając głowy, i poszłam przed siebie, wzdychając z ulgą. Uśmiechnęłam się, myśląc o tym, gdzie może być WC. Kwiatki nadal ściskałam w dłoni, chyba nazbyt mocno.

I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie babka w recepcji. Spojrzała na mnie z obrzydzeniem, a ja się oczywiście odwzajemniłam. Tak, wiem, bardzo mądrze, zwłaszcza gdy ewidentnie wkradłam się do środka.

— Kim pani jest i jak pani tutaj weszła? — spytała zimnym głosem, unosząc się z krzesła.

— Zaraz zaczyna się dzień otwarty i chciałam skorzystać z łazienki. — Ręką z bukietem pokazałam przepiękny parter biurowca. Idealne dodatki, olbrzymia fontanna, ludzie w garniturach siedzący przy biurkach z różnymi gadżetami… — Jestem z tej gazety, o, proszę tylko spojrzeć.

Podałam jej prasówkę, wierząc, że na pewno przepuści mnie dalej. Phi, niewychowana. Powinna zabiegać o to, by dobrze wykorzystać dzisiejszy dzień i uprzyjemnić nam zwiedzanie.

— Niestety jeszcze nie teraz. Dopiero za około czterdzieści minut. A poza tym… Pani wygląd nie odpowiada standardom naszej firmy. Mogę prosić o dowód osobisty?

Zaczęłam przeszukiwać kieszenie, klnąc pod nosem. Nie żeby coś, ale dowód chyba bezpiecznie leżał na blacie nocnego stolika. Udawałam jednak, że mam go przy sobie. Po minucie lala zaczęła się niecierpliwić i z dziwną wyższością oświadczyła, że muszę opuścić lokal.

Świetnie. Tom na pewno się ucieszy, gdy usłyszy, że zostałam wyrzucona, zanim wszystko zaczęło się rozkręcać. To chyba byłby mój rekord.

Postanowiłam trochę pokokietować wywyższającą się kobietę. Może to zadziała.

— Posłuchaj, ładny bukiet, prawda? Nie, nie mam w nim bomby czy czegoś takiego. To frezja, widzisz? — Pomachałam jej kwiatami przed nosem. — Ładna frezja. Widzisz ten kolor? Niespotykany, prawda? Cudo. Miał być dla pani prezes, jeżeli tylko się pojawi, ale mogę dać go to…

Nie zdążyłam dokończyć, bo rozległ się krótki, cichy alarm. Przymknęłam oczy, modląc się w duchu, żeby to nie chodziło o mnie. Jednak niestety. Podeszło do mnie dwóch goryli, rozrośniętych przedstawicieli męskiego narodu — o dziwo — w świetnie dopasowanych garniturach.

— Jakiś problem? — spytał jeden łysol. Patrzył na mnie jak na robaka, aż miałam ochotę rzucić mu się do gardła. Drugi zaś spokojnie monitorował sytuację. Nie było w nim żadnych emocji i to właśnie ten mnie najbardziej przerażał. Starałam się na niego nie patrzeć. Nie miałam jednak dokąd uciec. A figę! Nie zamierzałam dać się wywalić.

— Ta pani twierdzi, że jej firma wysłała ją na dzień otwarty. Ma prasówkę, jednak nie chce przedstawić dowodu osobistego — powiedziała zadowolona z siebie recepcjonistka.

— Nie, że nie chcę. Po prostu zapomniałam go wziąć z domu. Każdemu może się zdarzyć!

— Niestety, bez dowodu nie możemy pani puścić dalej. Takie są procedury. Tak samo jak nie możemy wpuszczać tutaj nikogo przed wyznaczoną godziną.

— Pieprzyć procedury! Chciałam tylko iść do toalety! Zresztą proszę sprawdzić, czy nazwisko właściciela firmy widnieje w spisie.

— Oczywiście. — Straszny facet wyciągnął miniaturowy elektroniczny notesik, który w jego rękach wyglądał komicznie. Z uwagą przestudiował jakąś stronę, aż w końcu uniósł głowę. — Owszem, pani pracodawca jest wpisany na listę gości, jednakże powinien wiedzieć, że na taki dzień otwarty należy wyznaczyć osobę kompetentną. Teraz proszę opuścić budynek i przysłać kogoś odpowiedniego o umówionej godzinie.

— Słuchaj, pokręcę się chwilkę jako pierwsza, możesz mieć mnie na oku. Pozwiedzam, zrobię zdjęcia do tekstu, może wkręcę się w praktyki. Ot, i wszystko. I już mnie nie ma! Nasze czytelniczki pieją z zachwytu nad tą firmą. Możesz mi, facet, nie utrudniać roboty? — warknęłam, gdy ten pierwszy wyciągał po mnie łapska. Czyli jednak mieli zamiar mnie wyprowadzić? Nie tak szybko, do jasnej cholery.

Swoim zwyczajem rzuciłam się na chłopa, chociaż wiedziałam, że nie mam szans, ale moja nerwica dała o sobie znać. No przecież nic takiego wielkiego i złego zrobić nie chciałam! Chciałam tylko posiedzieć wśród sław i gwiazdek, załapać się na łaskę od losu, napisać dobry tekst. Tak trudno to zrozumieć?

O mało nie zakuli mnie w kajdanki, aż… Aż usłyszałam ją. Trochę jak przez mgłę, bo adrenalina uderzyła mi do głowy. Spojrzałam w tamtą stronę. Kobieta. Piękna kobieta. Blondyna. Wyprostowana, trochę przypominała mi anioła. W uroczej rozkloszowanej spódnicy i gustownej koszuli.

Podeszła bliżej, rozmawiając z tym straszniejszym z ochroniarzy, który prawie wykręcił mi rękę. Na jej komendę natychmiast mnie puścili, aż z zaskoczenia zatoczyłam się na ladę, i stanęli przed nią w jakiejś chorej pokorze. Okej, to było dziwne. Od początku miałam wrażenie, że wchodzę do zupełnie innego świata, ale nie spodziewałam się czegoś takiego. Przebiegłam wzrokiem po siksie z recepcji i innych obecnych tam pracownikach. Wow… Wszyscy milczeli, wpatrując się w kobietę. A ona udzieliła ochroniarzowi reprymendy. Tak po prostu, jak małemu chłopcu. Potem kiwnęła na mnie ręką.

Poszłam za nią, wciąż w szoku. Skuliłam się, mijając tych wszystkich formalnych półgłówków, i wygładziłam ubranie. Kobieta trzymała w ręku moją prasówkę i chyba nie zamierzała mi jej tak szybko oddać. W windzie również milczałam. W jej biurze opadła mi szczęka.

Ogromna przestrzeń, gustownie i nowocześnie urządzona. I oczywiście — tyle kwiatów… Plułam sobie w brodę. Bukiecik przepadł. Został na dole i pewnie ta latawica wywaliła go do śmieci. Na chwilę zrobiło mi się przykro. Ha, znowu? To do mnie niepodobne. Zazwyczaj starałam się ignorować takie emocje, ale dziś… Dziś to zupełnie co innego…

Usiadłam na wskazanym miejscu. Blondynka stanęła przy oknie. A więc jednak jesteś kobietą. No, to miałam nosa. Przyjrzałam się jej od tyłu. Był równie pasjonujący co przód, chociaż najchętniej pokontemplowałabym jej twarz. Oszołomienie mijało, a ja skupiłam się na jej szczupłych łydkach i kostkach. Szpilki idealnie eksponowały jej nogi. Chciałabym je zobaczyć bez rajstop. Poznać ich fakturę, zagłębić się… Przełknęłam ślinę. Cholera, trochę na mnie działa, nie powiem.

Wyobrażałam sobie jej obraz, a ten okazał się podobny do rzeczywistego. To było dziwne… Jakby wyszła z mojej wyobraźni. A może to sen? Piękna blondyna z misternym kokiem. Rozplątałabym go, pozwalając pasmom opaść na proste plecy. Na pościel łóżka… Odwróciła się. Nie wiem, co mnie podkusiło, ale nie chciałam przy niej siedzieć jak jakaś cnotka i wbrew zdrowemu rozsądkowi — bo po co? — wręcz rozłożyłam się w fotelu. Zdziwiona? To będzie ciekawa rozmowa. Miałam zamiar dostać się na te praktyki, skoro już się tu znalazłam, używając do tego chociażby wyglądu.

— Dlaczego nie zaczekałaś, Fanny? — spytała, a ja poprawiłam się na siedzisku. Powinna raczej powiedzieć: „Słucham” albo „Wytłumacz się”. Tymczasem po prostu mnie zapytała, jakbyśmy się umówiły na niezobowiązującą kawę w kawiarni.

Nie dała mi jednak dojść do słowa, zadając pytanie na temat ogłoszenia. Jak napisać takie, które mówi, że niezła, świetnie prosperująca korporacja kwiatowa poszukuje geja na stanowisko sekretarki? Popatrzyłam na nią z niezrozumieniem.

— Przyjrzyj mi się jeszcze raz — zachęciła mnie z uśmiechem.

— Boisz się — zaryzykowałam — że natrętny sekretarz napadłby cię w jakimś ciemnym kącie? Ja bym się w sumie bała na twoim miejscu. Faceci są pod tym względem obrzydliwi.

Uśmiechnęła się nieznacznie.

— Rozejrzyj się, Fanny. Moja ochrona i systemy zabezpieczeń są na tak wysokim poziomie, że nie powstydziłoby się ich wojsko. W wielu miejscach rozmieszczone są ciche alarmy. Kamery. Takie tam. Nie ma szans, aby w tym budynku znalazł się ciemny kąt, jak to nazwałaś, w którym ktoś mógłby się przesadnie do mnie zbliżyć. Twój ewentualny atak też nie stanowi zagrożenia. — Urwała na moment, zatykając luźne pasemko za ucho. — A tak między nami, zawsze się tego boję. I wielu innych rzeczy.

— Ja też się tego boję, chociaż zwracają na nas uwagę z zupełnie różnych powodów. — Znów się poprawiłam. Ciekawa byłam, kiedy mnie upomni, że powinnam mówić do niej per pani.

Pani prezes odłożyła na bok wszystkie kartki i wbiła we mnie taksujące spojrzenie.

— Masz rację, ludzie często oceniają niesłusznie. Ale nie o tym chyba powinnyśmy rozmawiać. Pijesz kawę?

— Nie. Wolę herbatę z rumem — palnęłam bez zastanowienia. Popatrzyła na mnie jeszcze dziwniej. — A poza tym zapomniałam o kwiatach. Zostały na dole. Przyniosłam je, by zrobić ci drobną przyjemność, nie zastanawiając się nad tym, że wszystkie przyjemności świata masz tutaj.

Jej zdziwienie sięgnęło zenitu. Myślała o czymś przez moment, po czym nacisnęła migający przycisk na telefonie.

— Rita — powiedziała szorstko — przynieś dwie herbaty z rumem i kwiaty. Mój obecny gość zostawił je w recepcji. — Rozłączyła się, nie czekając na odpowiedź.

Uśmiechnęłam się, bo cóż miałam zrobić? Pomyślałam sobie, że też ma nierówno pod sufitem, tylko nieźle się maskuje. Jej twarz była idealna. Nieco wystające kości policzkowe przydawały jej arystokratycznego uroku. Szafirowe oczy, tak przejrzyste i miejscami głębokie jak jakaś tropikalna laguna, przeszywały na wskroś, jakby niczego nie dało się przed nią ukryć. Do tego gustowny, odpowiednio dobrany makijaż, czarne grube rzęsy, pełne wargi pociągnięte szminką…

Chwilę później do gabinetu weszła sekretarka, a przynajmniej na taką wyglądała. Do tego sprawiała wrażenie, jakby miała zaraz dostać palpitacji. Postawiła wielką tacę na rogu biurka. Zerknęłam w tamtym kierunku. Bukiecik leżał przed sporymi filiżankami, prawie przygnieciony cukiernicą. Nie wyglądał tak źle po tamtej szarpaninie. Znów spojrzałam na kobietę.

— To frezja. Symbolizuje szacunek, którego we mnie nie ma — powiedziałam. — Czy mogłabyś mi opowiedzieć coś o firmie i swoim dniu? O, to taki świetny wstęp do reportażu!

Nie czekając na odpowiedź, wyciągnęłam kartkę i długopis. Sądząc po wyrazie jej twarzy, wcale nie zamierzała tego robić.

— Nie stać nas na dyktafon — dodałam, czując na twarzy delikatny rumieniec. — Swoją drogą te kwiaty miały być także swoistym podziękowaniem.

Skinęła głową, odsyłając ręką sekretarkę.

— Dlaczego kwiaty? — spytałam.

— To proste. Chociaż pewnie niezrozumiałe. Ja kocham kwiaty. Zajmowanie się nimi, tworzenie czegoś… takiego — wskazała ręką kąt gabinetu, w którym znajdował się zminiaturyzowany… ogród? — sprawia mi po prostu przyjemność. Zawsze też trafi się ktoś, komu zwyczajnie nie chce się zajmować ogrodem, a miło jest go przecież posiadać. Chociażby na pokaz.

— Obie wiemy, że nie każdy człowiek ma szansę przekształcić pasję w coś takiego.

— Owszem, nie każdy. Zrzućmy to na szczęście.

— Dlaczego?

Kobieta zaśmiała się dźwięcznie.

— Nie jestem w stanie ci na to odpowiedzieć, bo spędziłybyśmy tu jeszcze długie godziny, a na końcu z pewnością nie pamiętałabyś początku. Mam dla ciebie natomiast propozycję. Zostań tu. Przez kilka dni, tuż przy mnie. Pozwolę ci zobaczyć, jak wygląda moja praca, praca innych w korporacji, zaproszę cię także na jeden dzień do mojego życia prywatnego. Dowiesz się, co się sprzedaje, co jak powstawało i jak toczy się dalej. I wtedy dokończysz tę inwigilację. Co ty na to? To lepsze niż wygrana w konkursie na praktyki przewidziana podczas dzisiejszej imprezy. — Wbiła we mnie uważne spojrzenie.

Zamrugałam. Toż to jakiś chory sen. Kiedy wyjdę, postrzelą mnie w głowę, a moje ciało zrzucą do piwnicy.

— Obawiam się, że nie jestem zbyt… wyjściowa.

Zaśmiała się znów.

— Gdybyś była, nie zaproponowałabym ci tego. Musisz wiedzieć, że nikomu jeszcze nie trafiła się taka okazja. I zapewne nie trafi.

— No nie wiem — powiedziałam. — Powinnam się zastanowić. — Ironia prawie ściekała z moich ust. — A jak by wyglądał ten prywatny dzień?

Wzruszyła lekko ramionami.

— Zobaczymy. Ale oczywiście rozumiem, że chcesz to przemyśleć.

— Nie no — powiedziałam szybko, widząc, że wstaje. — Bez przesady. I tak nie mam co robić.

— Świetnie — podsumowała, dopijając swoją herbatę. — Chcesz mnie jeszcze o coś zapytać?

— Tak. Zejdziesz na dół w czasie trwania imprezy?

Odstawiła filiżankę i wstała.

— Niekoniecznie. Wolę jeszcze przez chwilę pozostać w ukryciu, dlatego mam nadzieję, że nie zrobiłaś mi kompromitujących zdjęć pod stołem. Źle by to wyglądało. Czyli widzimy się jutro o siódmej rano. A tak na marginesie — dodała, odprowadzając mnie do drzwi — wiem, że to frezje. Uwielbiam je.

4Rose

Rose zamknęła drzwi za niebieskowłosą i oparła się o nie plecami. Pozwolą dziewczynie spacerować raczej bez większych problemów. Powinna chyba zwołać swoich pracowników na apel i odstawić im kazanie na temat tolerancji, no i rozróżniania zamachowców po wyglądzie. To, że ona musi obecnie nosić się tak formalnie, nie oznacza, że każdy, kogo zatrudnia, a przynajmniej zaprasza na dzień otwarty, także. Ludzie są różni. Dziennikarze tym bardziej. A artyści?

Gorsi niż projektantki mody niecodziennej. Na przykład specjalista informatyk ma irokeza postawionego w szpic na jakieś dziesięć centymetrów. A jedna z architektek nosi spodnie ogrodniczki do gładkiej koszuli. I ostatnio z mało kim rozmawia. Trzeba to zmienić. Odetchnęła cicho i przeszła do biurka. Dochodziła dziewiąta, a to oznaczało wielkie firmowe poruszenie, bo przecież w końcu skończyli pić poranną kawę, a po kawie nadszedł czas otwarcia. Nie myliła się — punktualnie o pełnej godzinie jej gabinet powoli zaczął się zapełniać ludźmi. Najpierw przyszedł niepokorny Romman. Dobrze, że nie wpadła na pomysł ustalenia zwyczajowej hierarchii, bo musiałby usiąść na stołku wiceprezesa. W Art. F. nie było wiceprezesów, dyrektorów, asystentów dyrektorów, sekretarek dyrektorów, asystentek sekretarek, pomocników asystentek, pracowników od Bóg wie czego. Była ona. Rosalie Lewis. Dyrektor, prezes i kierownik w jednym. Każdy projekt musiał przejść przez jej ręce i nie wychodził bez jej pisemnej zgody. Każdą pracę w terenie musiała osobiście sprawdzić, regularnie doglądać, akceptować. Oczywiście nie pilnowała wszystkich na każdym kroku, bo byle kogo nie zatrudniała, ale jednak. Była kobietą o naturalnych blond włosach i musiała nieustannie pokazywać współpracownikom, że nie pozwoli rządzić ani sobą, ani niczym innym.

Romman był kimś w rodzaju Steve’a. Znali się długo, asystował jej, podpowiadał. Prawdopodobnie to jego wyznaczyłaby na swojego zastępcę, gdyby na przykład na dłużej zachorowała. Pieniądze szybko uderzyły mu do głowy, więc obecnie niespecjalnie za nim przepadała, ale wciąż był świetnym architektem. Dlatego nadal u niej pracował.

Rose nie tolerowała zatrudniania ludzi po znajomości. Owszem, to się zdarzało, jak w przypadku nieszczęsnej sekretarki, ale traktowała takich pracowników jak każdego innego wziętego z ulicy. Kiedy się nie sprawdzali, zwalniała ich. Sama musiała ciężko pracować na swoją pozycję i nawet przez myśl jej nie przeszło, aby płacić komuś za wieczne picie kawy i paplanie o paznokciach. Swoją drogą recepcjonistce musi chyba zamiast bonu świątecznego podarować lustro. Oprócz Rommana miała cały sztab ochrony nadzorowany przez Steve’a, jej przyjaciela. Gdyby nie to, że wszyscy byli tak zapracowani, spotykałaby się z nim częściej na piwie w jakimś barze. Lubiła go. Potrafił słuchać. Logiczne, że szefowa takiej korporacji miała bardzo dużo do wygadania, a byle kto niestety słyszeć tego nie powinien.

Zostawał więc on. Ale jej to nie przeszkadzało. W firmie zatrudniała jeszcze osoby określające siebie kierownikami działów, lecz nie wpływało to na ustaloną przez nią strukturę, a jedynie ładnie wyglądało na plakietkach. Graficy, informatycy, nawet hydraulicy. Zdawała się na nich w ich dziedzinach niemal całkowicie, bo znali się na swojej robocie, co pokazali na kilka miesięcy przed dużym startem — sama nie dźwignęłaby tej korporacji na nogi. Jedynie do projektantów nie miała zbyt wielkiego zaufania. Dotychczas zajmowała się tym sama, ewentualnie z Rommanem. W końcu musiała jakichś zatrudnić, bo we dwójkę nie wyrobiliby się z zamówieniami, jednak podlegali bezpośrednio jej i była ich zaledwie garstka. Więcej nie potrzebowała.

Im mniej, tym prężniej.

Rozmowy dotyczące jednodniowej imprezy trwały kwadrans, kiedy już wszyscy raczyli się zebrać. Romman wtrącał swoje trzy grosze na temat pokazania się, ale Rose skutecznie to ignorowała, całkowicie koncentrując się na zespole. No, prawie. Niebieskowłosa wpadła w jej myśli i dziwnym trafem tak się w nie zaplątała, że nie potrafiła jej wyrzucić. Dlaczego? Steve powiedziałby, że z tych samych przyczyn co zawsze: wiecznie samotna, spragniona doznań Rose znalazła obiekt westchnień. Nieprawda i prawda. Rose nie zakochiwała się łatwo. To i tak nie miało znaczenia, bo wszystko kończyło się w momencie odkrycia prawdziwych powodów zalecania się do posiadaczki majątku Art. F. — czyli niezwykle szybko.

Ona sama nie liczyła się dla nikogo. Przyjaźnili się z nią, kolegowali, słuchali, zapraszali na różne imprezy, organizowali czas wolny, którego i tak niemal nie miała. Ale co z tego? Mieli w tym wszystkim własne, ukryte cele. Na szczęście nie była głupia. Tej możliwości, którą zaoferowała dziewczynie, rzeczywiście nie otrzymał nikt. Zastanawiała się, czy niebieskowłosa ją przyjmie. Czy zostanie przy Rosalie Lewis na jeden tydzień i ani dnia dłużej. Oczywiście nic nieformalnego nie brała pod uwagę, nie zamierzała dawać Steve’owi powodów do kolejnych pogadanek. Ale towarzystwo by jej się przydało, w dodatku tak różniące się od wszechobecnego. Chociaż na chwilę. W tej dziewczynie było coś innego, coś, co bardzo chciała poznać, czego chciała się nauczyć. Nie miała pieniędzy, to było widać. Ale była sobą przez cały czas, bez względu na wszystko. I cieszyła się życiem. Zapewne. Niektórych tych umiejętności Rose nie posiadała.

5Fanny

Przy wyjściu rzuciłam wrednej recepcjonistce wymowne spojrzenie. Ha, i co, głupio ci? Nie wyprowadzili mnie na siłę. Panienka go nie odwzajemniła, ale Steve wręcz odwrotnie. Kiwnął głową w moją stronę, gdy przekraczałam próg firmy Lewis. Ten drugi nadal traktował mnie z góry, ale nie zwracałam na to uwagi.

Przedtem jednak zostałam dwie godziny na minitargach, tonąc wśród tłumnie zgromadzonych. Oglądałam wszystko z bliska, dotykałam ciekawych i niebanalnych gatunków roślin. Widziałam czary, jakie firma Rosalie potrafi odwalić z krajobrazem ogrodowym. Co ogólnie osiągnęli w ciągu zaledwie trzech miesięcy. Owszem, tylko trzech, dlatego jej nazwisko nie jest tak sławne. R. Lewis — bo taki miała podpis na wizytówce. R jak Rosalie. Wiem, bo bez przerwy powtarzano jej imię na korytarzach niemal nabożnym szeptem. Nigdy bym nie pomyślała, że ktoś da mi taką szansę, i byłam przekonana, że coś tu nie gra. Niestety nie był to pierwszy kwietnia. Trzeba było zaryzykować.

Pasjonowało mnie to, o czym opowiadali jej pracownicy. Byli poważni, dostojni, pewni siebie. Tylko niektórzy przypominali szaleńców, zapalonych do idei. Mieszali gatunki, kolory, próbowali stworzyć róże o sczerniałych płatkach lub pomarańczowe tulipany. Śmiałam się z ich żartów, wzruszyłam się ze dwa razy na jakiejś ckliwej opowieści, których mieli pełno w głowach, i w końcu usiadłam na chwilę, by zjeść kawałek ciasta. Podobało mi się to niezmiernie. Wszystko. Czułam się szczęśliwa; możliwe, że pierwszy raz w życiu.

Miałam przed sobą niesamowity tydzień i niesamowite pomysły na artykuł. Będę mogła przez dłuższy czas zgłębiać tajniki powstawania tak prężnej korpo… Tom się ucieszy. Ba, zasika sobie spodnie i sprzedaż pójdzie w górę. A ja, prócz zyskania paru groszy, może jakoś wkręcę się w biznes. Może z nią zostanę… na dłużej?

Rose nie zwróciła mi uwagi, gdy mówiłam do niej na ty. Wydawała się tylko zdziwiona. Chyba że sama nie wiedziała, co ma ze mną zrobić, a nie chciała powtórki z rozrywki, którą odstawiłam przy wejściu.

Im więcej o tym myślałam, tym bardziej się wahałam. Ogólnie dziwna sytuacja. Ja i moje artystyczne ciało nie nadajemy się do takich zabaw. Rose musiała o tym wiedzieć.

Rose. A ja jej przyniosłam frezje. Chciałam róże, ale byłyby zbyt niestosowne. Uśmiechnęłam się pod nosem, mijając bandę rozkrzyczanych dzieciaków. Ładny dzień, moi drodzy. Ładny tydzień?

Udałam się w stronę kwiaciarni. Weszłam. Było tam kilka osób: jakaś rozchichotana para, dwie standardowe staruszki i mężczyzna po czterdziestce. O, tego znałam aż za dobrze. Chciałam się cofnąć, ale wszyscy mnie przyuważyli. Wszyscy, czyli Tom, jedna z dziuń na kasie i wyżej wymieniony niepożądany.

— Ooo, nasza profesjonalistka. I jak się udało wyjście? Bo ja słyszałam coś o jakiejś szarpaninie, uhm? — Dziunia swoim sztucznie słodkim głosem mogła wyżreć dziurę w ścianach lokalu, ale ja uśmiechnęłam się zwycięsko, olewając faceta wpatrującego się we mnie z obrzydliwymi iskierkami w oczach. Nie dało się ich nie zauważyć.

Tak samo jak dziwnego zdenerwowania Toma.

— Coś ty znów narobiła? — spytał, wciągając mnie na zaplecze. — Za dużo osób widziało, jak się tam szarpiesz! Jeszcze podobno weszłaś tylnym wyjściem! Masz szczęście, że nie pytali o naszą kwiaciarnię…

— Hm, próbowali, ale to dlatego, że zapomniałam dowodu. — Wywróciłam oczami, odsuwając się. Tom, gdy się denerwował, przypominał małpkę, której ktoś ukradł banana i godność. Sapał zaś jak stary charczący pies. — Kazałeś mnie śledzić?

— Masz jakieś ciekawostki, newsy, cokolwiek? — Totalnie olał pytanie, ale odpowiedź była nazbyt jasna.

— Mam coś lepszego. Zaprosiła mnie na tydzień, żebym poznała, jak funkcjonuje korpo — oświadczyłam mu radośnie, obserwując zmieniający się wyraz jego twarzy. — Całe siedem dni! Klawo, nie? Będziesz miał artykuł, wiedzę i jeszcze może uda nam się przekształcić to w prężny biznesik. Brukowce zabiją nas za takie cacko.