Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
II tom Trylogii Różanej to powrót do kwiecistej przestrzeni pełnej seksu, BDSM i tylko kobiecych uniesień!
Wiele się zmieniło w światach Rosalie Lewis i Fanny Thacker. Rose rzuciła się w wir pracy i w ramiona dawnej kochanki, próbując zapomnieć o żarliwej relacji z uległą dziewczyną. Fanny rozpoczęła nowe życie, malując w mieście niskich budynków piękne, artystyczne obrazy. Każda z nich pozornie ułożyła na nowo swoją drogę i uleczyła złamane serce, zamykając za sobą przeszłość, która już nigdy nie powróci. Ale czy na pewno?
Czy mają się jeszcze raz spotkać?
Czy los znów wystawi je na próbę?
Trylogia Różana to pierwsza w Polsce seria o kobietach nieheteroseksualnych, które pokochały siebie w najbardziej szalonej relacji: pani-uległa. Nigdzie indziej nie znajdziecie tak wielkich emocji, dramatów i zachwytów nad drugą kobietą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 385
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Przez jej uległość”
Wydanie 1
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa
i autorek.
Korekta i skład: Zespół Ridero
Projekt okładki: Maria Vedischeva
Wydawnictwo Węccy
www.trylogiarozana.pl
© A.M. Chaudière, 2020
© A. Caligo, 2020
ISBN 978-83-8189-518-7
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Rosalie Lewis wstrzymała oddech i zepchnęła z siebie przyjaciółkę. Silniejsza Charlie na szczęście lekko się wstawiła, co dawało Rose przewagę. Usiadła na niej okrakiem i nachyliła się, wznawiając przerwaną czynność.
Seks z Charlie był… nieprzewidywalny. Nigdy nie potrafiła odgadnąć jej zamierzeń. Podniecało ją to, owszem, choć momentami także niepokoiło. Charlotte… Nieobliczalna kobieta. W dodatku pieprzyły się już pół godziny, a ona wciąż chciała więcej. W przeciwieństwie do Rose, która — po odejściu Fanny — w jeden dzień postarzała się o co najmniej pięć lat.
Charlie złapała ją za biodra i przyciągnęła do siebie. Rose syknęła.
— Nie starasz się, dzieciaku — wyszeptała tamta, przygryzając jej szyję.
Rosalie posłała jej szybkie, pogardliwe spojrzenie.
— Zabiję cię, jak tylko skończymy — oświadczyła.
Charlie zaśmiała się, usiadła, podnosząc się razem z Rose, oplotła ją mocno ramionami i sięgnęła do jej piersi. Rosalie jęknęła cicho, czując mocne pieszczoty. Lekko odchyliła głowę do tyłu i zmieniła rytm poruszania się. Były teraz tak blisko siebie, że brakowało jej tchu. Pociągnęła ją za włosy, czując zęby na sutku. Charlie wbiła paznokcie w pośladek Rose, ona zaś odcisnęła na karminowych wargach kobiety mocny pocałunek. Przetoczyły się ponownie. Tym razem Rosalie udało się stłumić jęk, kiedy przyjaciółka wysunęła z niej podwójne dildo, i zanurkowała głową między jej udami. Język Charlie zaczął gwałtownie bawić się jej łechtaczką, więc odruchowo zacisnęła palce na czarnych włosach, kierując ją we właściwe miejsce — aż doszła w ciągu kilku chwil. Charlotte przycisnęła się do niej całym ciałem, pocałowała, wciąż pieszcząc ją palcami, po czym przerwała, uniosła się na kolana i zawisła nad jej twarzą. Rose wywróciła oczami, ale przytrzymała ją i odpłaciła się tym samym.
Miały taką zasadę — orgazm dla jednej i drugiej. Ich relacja była wystarczająco trudna i bez systemu kar czy dyscypliny. Dwie dominy — to mówiło samo za siebie. Przez cały akt seksualny, bez względu na to, ile ich było i gdzie się odbywały, próbowały sobą nawzajem kierować, pomiatać bądź jedna drugą do czegoś przymuszać. Różnie to się kończyło, ale ten warunek spełniały zawsze. Inaczej mogłyby pewnego pięknego razu niechcący się pozabijać.
Charlie doszła w ciszy i opadła na pościel obok niej. Rose odetchnęła. Jeśli jeszcze przed chwilą miała siłę na cokolwiek, teraz nie pozostała w niej nawet odrobina. Wstała jednak, ignorując przyjaciółkę, która przytulenia i tak nie potrzebowała, i poszła do łazienki. Zamknęła drzwi, po czym oparła dłonie o brzeg umywalki. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Jasne włosy tworzyły coś na kształt artystycznego nieładu, teraz lśniące, szafirowe oczy zawzięcie broniły się przed utratą blasku, którą usilnie wymuszało na nich życie, sińce opowiadały obserwującym panią prezes o wszystkich nieprzespanych nocach, natomiast usta… Rose przesunęła palcami po piekących wargach. Westchnęła.
Kiedy odeszła Fanny, rzeczywistość się zmieniła — poczynając od spraw trywialnych, na tych poważniejszych kończąc. Przede wszystkim Charlie znów znalazła do niej drogę, którą tak skrupulatnie zamykała przez kilka poprzednich miesięcy. Co miała do stracenia? Nic. Wszystko już straciła. Została firma, pieniądze i pustka. Przytłaczająca przestrzeń. Pracowała więcej i ciężej, i owszem, opłaciło się — w ciągu tych kilku miesięcy znaleźli się blisko wejścia na rynek światowy. Niedawno opracowali swój pierwszy projekt dla przygranicznego zleceniodawcy, który planował założenie ogrodów także poza granicami. Pech chciał, że wiązało się to z podróżami, a Charlotte była właścicielką sieci kawiarni i w każdym mieście, w którym miała swój lokal, miała także dom — to właśnie przyczyniło się do zmian w życiu osobistym Rose. Tych zmian akurat nie chciała, ale nawet nie miała siły ani czasu, aby protestować. Charlie łatwo nakłoniła ją do wznowienia wspólnych relacji łóżkowych. Brak konieczności kupna nowego, tymczasowego lokum był jej na rękę. Nie przepadała za hotelami. Zresztą, właściwie nie tylko to było jej na rękę. Rose lubiła seks. Nie planowała szukać nikogo na miejsce Fanny, bo taka osoba nie istniała, zadowoliła się więc tym, co przewrotny los podsunął jej pod nos. No, może raczej próbowała się zadowolić, bo łatwe to nie było. Nie z Charlie.
Fanny zmieniła sposób patrzenia Rose na inne kobiety. Pokochała ją i kochała nadal, mimo wszystko. Ograniczała się więc do przypadkowego seksu z niezbyt inteligentnymi dziewczynami, a później do Charlie i jej wymysłów. I tak trwała do dziś. Obrany przez nią styl życia i jej upodobania nie dopuszczały abstynencji. Jako domina kojarzona z wybranych imprez środowiska BDSM, nie mogła pozwolić sobie na całkowite zniknięcie. Gdyby to zrobiła, musiałaby zaczynać od nowa, a na to także nie mogła sobie pozwolić. Otoczenie Rose było dość wymagające — ze wszystkich stron. Nadal była panią prezes, nadal wymagano od niej prezencji, nadal musiała się uśmiechać. Tylko oczy pozostawały nieruchome, tak samo jak serce. Zamrożone. Ostatecznie była obecnie z osobą, która wymazała z niej uczucia. Charlotte nie kochała nikogo i doskonale wiedziała, jak się pozbyć zbędnych emocji, a Rose — po nieplanowanej, ale jednak miłości do Fanny — małymi krokami do tego wracała. Bardzo pragnęła do tego wrócić.
Tamtego dnia, w którym Fanny trzasnęła drzwiami i już nie wróciła, Rosalie wzięła urlop, poszła do domu i zamknęła się w nim na cały tydzień. Spała, prawie nie jadła, nieustannie rozmyślała, ale nie płakała. Nie zamierzała też jej szukać, chociaż to pragnienie zwalczała w sobie codziennie przez pierwszy miesiąc. Wiedziała przecież, jak ją znaleźć. Zakładała, że Fanny nieprzerwanie korzystała z karty kredytowej, którą jej podarowała. Wystarczyło tylko sprawdzić historię. To było tak proste, że aż przerażające. Bo jak Rose by się zachowała, gdyby dopuściła do umysłu jej obecne miejsce pobytu?
Po tygodniu doprowadziła się do porządku i wróciła do pracy, co nieco pomogło jej wytrwać w tym postanowieniu. Czasem spędzała w biurze nawet dwadzieścia godzin, drzemiąc na sofie ustawionej pod ścianą. Nikt nie śmiał zwrócić uwagi pani prezes. Steve jedynie mamrotał coś pod nosem, ale jej spojrzenia skutecznie powstrzymywały go przed głośnymi komentarzami. Wzmożony wysiłek przyniósł wspomniany efekt — projekt dla zagranicznego klienta, który opijali wszyscy. Rose pominęła fakt, że tylko ona niemal się zaharowała, i pozwoliła im na to. Pozwalała na więcej niż dotychczas. A potem, po kolejnych miesiącach, podpisana umowa zmusiła ją do wyjazdu z miasta. W biurowcu zostawiła Rommana, który podczas jej nieobecności szczycił się funkcją prezesa, a sama przeniosła się do innego miasta, gdzie królowały okazałe rezydencje. Zrobiły na niej spore wrażenie po latach przebywania wśród wysokich szklanych wieżowców.
Tutaj właśnie pojawił się problem z lokalem mieszkalnym. Rose nie chciała kupować domu tylko dlatego, że miała zlecenie zmuszające ją do tymczasowego pobytu w mieście. Nie była Charlie. Tamta natomiast dowiedziała się o projekcie i natychmiast zadzwoniła z propozycją współlokatorstwa. Cóż. Podła opatrzność. Rose zgodziła się, nie chcąc dłużej mieszkać w hotelu.
W chwili obecnej mijało ponad sześć miesięcy od odejścia Fanny i mniej więcej trzy wspólnego mieszkania z Charlie — w tym dwa zażyłych relacji łóżkowych. Charlotte nie była Fanny, o czym Rose przekonywała się każdego dnia. Nie miało znaczenia to, że kiedyś były ze sobą, że wiązały je ściśle określone stosunki, że dawno temu spisały przy okazji umowę BDSM bądź że Charlie była poniekąd „mistrzynią” Rose. Nie miało znaczenia nawet to, że się przyjaźniły, którą to przyjaźń Rose rozluźniła między innymi dla dobra związku z Fanny. Wszystko należało do przeszłości. Obecnie obie inaczej postrzegały niektóre kwestie, chociaż to charakter Rose, a nie Charlie, w całkiem dużej mierze uległ zmianie. Ta teraźniejsza relacja nie wpływała na nią zbyt dobrze, ale nie widziała sensu, aby cokolwiek zmieniać. Po części nadal się przyjaźniły, przecież takiej więzi nie dało się całkowicie wymazać. Na szczęście projekt miał ściśle określone ramy czasowe realizacji, więc później będzie mogła wrócić do domu. Później ponownie — zapewne na chwilę — odizoluje się od Charlie. Na razie i w tym nie widziała sensu.
Niestety, wielogodzinna praca i brak rozsądnego odżywiania się dość negatywnie wpływały na jej organizm. Bagatelizowała to, wspomagając się suplementami. Nadal nie potrafiła gotować — w przeciwieństwie do Charlie, która piekła wyśmienite słodkości. Robiła to jednak tylko w swoich kawiarniach, do których Rose rzadko zaglądała. Wystarczyło, że miała tę apodyktyczną kobietę w domu. Kobietę, której wciąż sporo zawdzięczała, zarówno negatywnego, jak i pozytywnego. A teraz zaciągała u niej kolejny dług, przecież już kiedyś pomogła jej stanąć na nogi. I obawiała się, czy zdoła kiedyś wyplątać się z tego tak raz na zawsze.
Zamrugała gwałtownie, odpędzając nieproszone myśli, i weszła pod prysznic. Fanny nie wróci. Wiedziała o tym. Jedynie ofiarowaną wolnością mogła zadośćuczynić za to wszystko, co zrobiła. Co Fanny uważała, że zrobiła. Bo jaka była wina Rose? Owszem, może nie w każdym momencie ściśle przestrzegała umowy. Do tego wykupiła dziewczynę. Ale nie kupiła jej po to, by więzić, a żeby uwolnić, tylko że akurat tego nie zdążyła wytłumaczyć. To powstrzymywało ją przed wyegzekwowaniem okresu wypowiedzenia, który w każdej chwili mogła sobie odebrać. To i te cholerne uczucia, których jeszcze się nie pozbyła. Teraz nie planowała więc niczego. Niczego nie zamierzała ani nie pragnęła. Po prostu była. Jak zawsze.
Rose wyszła spod prysznica dziesięć minut później. Owinęła się w ręcznik i przeszła do dużej sypialni w hotelowym apartamencie. Była zmęczona, ale o odpoczynku mogła zapomnieć, a tym bardziej o śnie. Tkwiła właśnie w środku niesamowicie wystawnego chaosu w największym Hiltonie ze wszystkich Hiltonów, w jakich miała okazję bywać. Uległa namowom Charlie i przyszła na jej przyjęcie urodzinowe. Nie miała pojęcia, że przyjaciółka wymyśli coś takiego. Zamknięte sale, sztab obsługi i jeszcze więcej gości, brak ewentualnej drogi ucieczki, ona i Charlie w jednym miejscu. To musiało zakończyć się katastrofą. Bez wątpienia.
Zrzuciła ręcznik i podeszła do sporego lustra, wiszącego w przejściu między sypialnią a salonem. Przyjrzała się swojemu ciału. Charlotte uniosła się na łokciach i prześlizgnęła błyszczącym wzrokiem po krągłościach Rose.
— Nie zostawiam śladów — powiedziała z nutką oburzenia w głosie.
— Masz szczęście — mruknęła Rose. Nie patrzyła na nią. — Idziemy? Twoi goście zapewne cię oczekują.
— Idziemy. — Charlie wstała z łóżka i podeszła do niej. — Załóż tę czerwoną — zasugerowała, grzebiąc w garderobie.
Rose skrzywiła się lekko, ale wzięła od niej sukienkę. Ostatecznie sama ją kupowała, więc prezentowała się w niej nienagannie. Ubrała się, poprawiła makijaż i włożyła szpilki, po czym spojrzała na przyjaciółkę. Charlie postawiła na małą czarną i także wyglądała świetnie. Ciemne jak węgiel, długie włosy opadały miękkimi falami na plecy, karminowe, pełne wargi wyginały się w lekkim uśmiechu, a urocze dołeczki w policzkach dodawały jej wyrazistej urodzie delikatności. Sukienka idealnie dopasowała się do smukłej sylwetki, opinała kształtne biodra i podkreślała piersi. Do tego również czarne szpilki i zgrabne nogi do samej ziemi.
Uśmiech Charlie poszerzył się na widok przyglądającej się Rosalie. Rose potrząsnęła głową.
— W takich chwilach rozumiem samą siebie.
Przyjaciółka uniosła brwi pytająco.
— To znaczy?
— Rozumiem, czemu się z tobą spotykam.
Roześmiała się.
— I wzajemnie, dzieciaku.
Podeszła do niej, ujęła ją pod rękę i wyszły z apartamentu, udając się do ogromnej, pierwszej sali balowej, gdzie zabawa, niezbyt do balu podobna, trwała w najlepsze.
Charlie niedługo po tym zniknęła w barwnym tłumie, Rose zaś uczepiła się stołu z alkoholami. Steve pokręciłby głową… Ale co mogła na to poradzić? Alkohol był jej teraz niezbędny niczym powietrze. Musiała przecież uśmiechać się aż do świtu, była parą solenizantki. O świcie pewnie znów prześpi się z Charlie. Cóż, życie. Kiedy po raz kolejny zastanawiała się, po którego drinka sięgnąć, ktoś ją uprzedził. Spojrzała na darczyńcę podejrzliwie. Mężczyzna, na pewno nie pierwszej młodości, wyższy od niej co najmniej o głowę, z włosami rozdzielonymi przedziałkiem w stylu lat pięćdziesiątych i niewzruszonym wyrazem twarzy. Zerknęła na trzymany przez niego kieliszek.
— Szampan? — zapytała głupio.
— Toast — odpowiedział cicho, wskazując na zbierający się za ich plecami tłum.
Rose obróciła się w tamtą stronę. Westchnęła. Miała nadzieję, że nie będzie musiała przemawiać. Uśmiechnęła się uprzejmie i przyjęła szkło od nieznajomego. Sprawiał wrażenie nie tak całkiem nieznajomego, ale niegrzecznie byłoby mu się przyglądać taksującym wzrokiem. Jeszcze nie była aż tak pijana.
— Dobra decyzja — powiedział.
Spojrzała na niego ponownie. Ten głos… Zmarszczyła brwi. Skądś go kojarzyła, nie miała jednak pojęcia skąd. Pamięć pod wpływem alkoholu płatała jej figle, a słuch zawodził w głośnym tłumie. Nie powinna tyle pić, ale ostatnio coraz bardziej nie lubiła słowa „powinna” wraz z jego wszystkimi odmianami.
— Podejdźmy bliżej — zaproponowała.
— Przyjaciółka Charlie? — zaciekawił się. Gestem wskazał jej drogę przez tłum.
Rose skinęła głową.
— Para — odparła, uśmiechając się w duchu. Czasem takie stwierdzenie było jej wybitnie na rękę.
Nieznajomy podążał w milczeniu krok za nią i tuż za nią przystanął. Mieli stąd dobry widok na przemawiającą Charlie. Rose czuła jego ciepły oddech na szyi. Nie miała z nim nic wspólnego. Poznałaby go, gdyby miała. Czego więc chciał?
Kiedy Charlie wymówiła jej imię nad wyraz euforycznie, Rose zapragnęła zapaść się pod ziemię.
— Jako jej partnerka powinnaś coś powiedzieć — szepnął nieznajomy wprost do ucha Rose, a jej zjeżyły się włoski na karku. Odchrząknęła. Partnerka to było mocno przesadzone słowo.
— Moja kochana Rosalie! — wykrzyknęła Charlotte. — Dziękuję, że jesteś tutaj ze mną. Wiem, że nie zaszczycisz nas przemówieniem, ale jakoś mi to zrekompensujesz. — Zaśmiała się perliście, całkowicie ignorując stojącego za Rose mężczyznę. Jakby wcale go nie było.
Rose uniosła kieliszek na znak toastu, z trudem powstrzymując się od wychylenia naraz całej jego zawartości.
— Jak zawsze urocza — powiedziała z przesadną radością. — Niech ci się wiedzie, Charlie. Twoje zdrowie! — zawołała i wypiła do dna. Goście poszli w jej ślady. — A jednak! — krzyknęła, by uciszyć zebranych. — Tym razem cię zaskoczę. Nieczęsto kończy się te… Ile ty masz lat? — Rose spojrzała w dal z udawaną melancholią, a tłum się zaśmiał. — Tyle że już nie pamiętam. — Znów się zaśmiali, natomiast Charlie lekko poczerwieniała. — Żartuję, żartuję.
Rose uniosła wolną dłoń w uspokajającym geście. Zawołała kelnera. Szepnęła mu do ucha wybitnie prostą prośbę i chwilę później puste kieliszki gości zamieniły się w pełne. Dosłownie magia. Charlotte obserwowała swoją kochankę z uwagą. Rose znów odchrząknęła.
— Życzę ci, żeby szczęście uderzyło w ciebie jak pociąg na torach — zaczęła recytować słowa piosenki Florence and The Machine, których kiedyś słuchała. — Żeby przejechało po tobie bez odwrotu. — Zerknęła na orkiestrę i skinęła lekko głową. Zaczęli przygrywać. — Żebyś nie ukrywała się po kątach i zabijała pocałunkami, bo Charlie… — Rose wzniosła drugi kieliszek. — To dla ciebie, Dog days are over! — krzyknęła.
Wypili, a kapela zaczęła grać nadzwyczaj skoczny kawałek. Charlie podeszła i wzięła Rose w ramiona.
— Zatańcz ze mną — powiedziała.
Rose czuła błogosławiony wpływ alkoholu. Całe szczęście, bo tego, co działo się sekundy później, nie można było nazwać tańcem.
Czy ktokolwiek jeszcze tam był? A co ty! Przeminęło z wiatrem. Znaczy z czasem przeminęło, tak mi się wydaje. Życie idzie do przodu, a ja skradam się za nim. Mam czas na zmiany. Jestem młoda. Lubię je. Bardzo!
Siedziałam przed lustrem i patrzyłam, mamrocząc do siebie, jak moje włosy w kolorze królewskiego błękitu odchodzą bezpowrotnie. W zwierciadle widziałam nową siebie — w innej delikatnej barwie. Baby pink. Byłam różową landrynką i miałam nadzieję, że nikt starej mnie już nigdy nie pozna. Zmieniłam się. Trudno było tego nie zrobić. Nie miałam już swojej pewności siebie, ucierpiałam w kontaktach międzyludzkich, nikomu nie ufałam.
Po konflikcie z wielką Rosalie Lewis chciałam wrócić do domu, udawać córę marnotrawną, ale nikogo tam nie znalazłam. Stałam przed mieszkaniem nowej rodziny, w którym gromada dzieci o uśmiechniętych twarzyczkach biegała wokół kuchennego stołu. Cierpko uśmiechnęłam się do zamkniętych drzwi, ucałowałam klamkę i jeszcze raz zerknąwszy przez okno, odeszłam. W międzyczasie uśmiech zamieniłam na łzy. Nie miałam dokąd jechać, jeżeli chodziło o rodzinę. Przez przelewy bankowe nie da się wysłać nowego adresu zamieszkania, zwłaszcza gdy patrzyłam tylko na stan konta.
Udałam się więc do kobiety, która uratowała mi życie. Nie spodziewałam się, że mnie przyjmie, ale też nie spodziewałam się najgorszego. W miejscu, w którym kiedyś była jej tętniąca życiem księgarnia, zastałam pustkę i szyby zabite dechami. Niezwykłą przykrość sprawił mi też szyld z napisem Wynajmę i przypisanym do niego numerem telefonu. Pustka, która nawet nie zalatywała już ówczesną książkową radością, spowodowała, że się przestraszyłam. Usiadłam na schodach wielkiego miasta, czekając na jakikolwiek cud. Dawno tego nie czułam. Tak, tego przerażenia i tej niemocy. Strachu. Zabrałam więc Bestię z zimnego chodnika i przespałyśmy się w hotelu.
Zasobna kieszeń pani prezes pozwoliła mi na zakup biletu do miejsca, w którym January mogła się znajdować. Tak przynajmniej nakierowała mnie babka pracująca w spożywczaku obok, która od czasu do czasu rozmawiała z kobietą z księgarni. January zmieniła miejsce zamieszkania i chyba wiedziałam dlaczego. Wypalała się. Przecież wszyscy się w końcu wypalamy. Znalazłam ją tam, ale nie w drzwiach jej nowego lokum, tylko w jednej z galerii. Po przybyciu do miasta słynącego z artystów i niskich domków zawędrowałam w kilka takich miejsc. Siedziała przed obrazem jakiegoś młodego impresjonisty, patrząc na niego w skupieniu. Podeszłam bliżej, by lepiej ją widzieć, zdawała się mnie nie zauważać. To dobrze, mogłam w spokoju patrzeć. Ze zdumieniem odkryłam, że bardzo się zestarzała i zmartwiła. Zawsze ubierała się w smutne kolory, tamtego dnia jednak wiedziałam, że stało się coś jeszcze. Usiadłam obok w milczeniu. Kontemplowałam totalny kicz przed sobą, naśladując ją.
— Masz takie same perfumy, Fanny — zaczęła cicho, kiedy w końcu na nią spojrzałam. Kąciki jej ust drgnęły. — Możesz zmienić cały swój image, możesz zmienić imię, ale te perfumy zawsze cię zdradzą.
Uśmiechnęłam się delikatnie.
— Lubię je — odpowiedziałam. — Cieszę się, że nie możesz o mnie zapomnieć…
January była kobietą, która po części wydostała mnie z piekła, ale nikomu o tym nie mówiłam. Zwłaszcza Rosalie. W totalnym skrócie opowiedziałam jej o tym, co znowu zrobiłam. Kiwała głową w milczeniu. Na chwilę przymknęłam się w tej galerii i ja, gryząc się przy tym ze swoimi myślami. Nie chciałam ponownie żerować na jej matczynym instynkcie, chciałam ją odwiedzić. Powiedzieć, że odtąd wszystko będzie dobrze. Tylko tyle. Z tym że dla niej los nigdy nie był łaskawy. Pod górkę przez całe czterdzieści osiem lat — z codziennie pijanym mężem, jednym poronieniem i zniknięciem córki — January Rite nie była w stanie się śmiać. Zwłaszcza jeżeli chodziło o ten ostatni punkt. Louise, bo tak miała na imię jej córka, pewnego dnia wyszła i nie wróciła. Zniknęła sześć lat temu. Do tej pory nie zająknęła się słowem o miejscu pobytu, zostawiając zrozpaczoną matkę. Zawsze było mi jej żal, bo widziałam w niej trochę swoją rodzicielkę, trochę siebie samą. Bolało mnie, że nie mogłam jej pomóc, aż kazała mi odejść i zacząć swoje życie na nowo. Będąc z nią tylko dwa miesiące, czułam, jakbym żyła tak co najmniej kilka lat. Tęskniłam za jej czarnymi chmurami, za jej oczami, za słowem pocieszenia, które zdołała powiedzieć każdej zranionej kobiecie. A widząc ją w tej młodzieżowej galerii sztuki wszelakiej? Chciałam zostać. Podnieść na duchu.
Przez pierwszych kilka dni zatrzymałam się u niej. Dała mi sofę w salonie i kawałek kuchni; wiedziała, jak bardzo lubię gotować. Pewnej nocy dostrzegłam, że i tutaj urządziła Louise pokój, ale tego nie komentowałam. Pokój dziewczyny w pierwotnym miejscu zamieszkania na zawsze pozostał taki sam — jak w dniu zniknięcia. Niezaścielone łóżko, otwarta książka, zwinięte na krześle ciuchy. January po prostu to wszystko przeniosła, układając przedmioty i meble identycznie. Nie skomentowałam i tego. Każdy musiał pochłonąć swoje cierpienie inaczej, bo nie zawsze dało się je wyrzucić. Coś o tym wiedziałam.
Opowiedziałam jej potem dokładnie, co robiłam przez ten czas, chociaż widziałam w niej gniew i nienawiść do Ro. Zadziwiało mnie to, że zawsze czuła do takich ludzi to silne uczucie. Nie znała ich i poznać nie zamierzała. Chciała tylko przed nimi chronić, a ja zamierzałam jej na to pozwolić. Dzięki niej po raz kolejny odbiłam się od dna. Dna dniastego. Dna do dupy. Mojego osobistego, trójwymiarowego piekła z dupy rodem.
Kazała mi być sobą. Oprowadziła po mieście. Wskazała daty i godziny przesiadywania artystów przy jednym z zabytkowych murowanych ogrodzeń. Kazała mi też wystawić tam wszystkie swoje dzieła, bo zawsze czuła, że mam talent.
— A teraz to wykorzystasz, skoro mamy ku temu możliwość — rzuciła pewnego ranka, a ja o mało co nie wyplułam płatków.
— Tak, jestem aż tak wybitnie uzdolniona, by stawać w szranki ze starymi wyjadaczami — mruknęłam, unosząc jedną brew. Pomachałam łyżką w powietrzu. — Wiesz, że nie mam szans. Raz mogę się wystawić, ale co z tego będzie? Nie wiem. Oby mnie nie wyśmiali!
— Tu ludzie tacy nie są — zapewniła January, obmywając włoszczyznę na zupę. — Mają trochę oleju w głowie i zawsze poznają się na dobrej sztuce. Powinnaś więc spróbować.
Spróbowałam i moje życie po raz pierwszy zaczęło być zabawne. Poznałam kilku znajomych i zjawiskową modelkę, Rachelę, która od tamtej pory kręciła się blisko mojej osoby. Lubiłam, gdy mi pozowała, a ona lubiła moje towarzystwo. W ogóle podobał mi się ten świat. Czułam się na takiej granicy… Z jednej strony wyszłam z ram szarego człowieka i wkroczyłam w coś zupełnie innego. Z drugiej zaś cały czas byłam Fanny Thacker, która nigdy nie będzie mieć łatwo.
Szybko się o tym przekonałam.
— Świetnie malujesz, a ludzie tutaj są o to zazdrośni. Talent jest jak waluta, jak bogactwo. Przecież nie każdy go ma — mówiła mi roznegliżowana Rachela, kiedy pewnego dnia kończyłam ostatni obraz z cyklu dla pewnej kawiarni.
Kawiarni nietypowej, bo wypełnionej delikatną erotyką. Była idealnym miejscem na pierwsze randki i speed dates, które organizowano raz na dwa tygodnie. Można było tam pogadać, pośmiać się i wypić kawę. Erotyzm dodawał człowiekowi dziwnej radości, więc pary często wracały, przyprowadzając ze sobą znajomych, też w parach.
— I tego właśnie nie cierpię — westchnęłam, przyglądając się mojej modelce.
Czasami zastanawiałam się, dlaczego zdecydowała się pozować właśnie dla mnie. Była albinoską, której uroda stanowiła główne źródło zarobku. Wielokrotnie opowiadała mi, jak szybko potrafiła dorobić się dużych pieniędzy dzięki kilkugodzinnemu pozowaniu. Aktualnie nie miała problemów z utrzymaniem siebie i małego domku niedaleko centrum. Dostawałam zaproszenia, bym w końcu zjawiła się u niej na herbacie i podejrzewałam, że nie chodzi o przyjacielskie spotkanie. Rachela robiła do mnie maślane oczy i prowokowała. Przyznam, że była piękną kobietą, jednak chyba zapomniałam, co to znaczy próbować pokochać kobietę. Patrzyłam na nią oczami ślepego, nie widząc jej krągłości, jej pięknych, delikatnych piersi, wcięcia modelki i trochę zbyt szerokich bioder. Mleczna, cienka skóra zdawała się nadawać jej postaci demoniczności lub anielskości. Zeszła po schodach nieba, by zachwycać moralnie zepsute oczy współczesnych ludzi. Tylko to mi się w niej podobało. Agresywny erotyzm, emanujący nie tylko z ciała, ale i z duszy.
Gdy spoglądało się na jej twarz, człowiek miał wrażenie, że widzi w niej swoją wielką miłość. Tak mówili moi nowi znajomi, artyści z jednej grupy, tworzący w lokalu niedaleko mojego mieszkania. Widzieli w Racheli zjawisko, zapominając jednak, że w głębi ukrywa tajemnicę, jak każdy z nas. Rachela opowiedziała mi o niej, zapewniając, że spowiada się tylko mi, i to ten jeden raz. Nie do końca w to wierzyłam, znając jej upodobanie do alkoholu i przebywania w ciemnych klubach w podziemiu miasta. Piła, piła, po kilku godzinach włączał się u niej tryb MÓW WSZYSTKO, CO WIESZ. Przepadała w swoich opowieściach, kłamała, śmiała się z własnych tragedii. Jaką więc miałam pewność, że powiedziała mi prawdę o sobie? Była trzeźwa. To bardzo ważne.
Słodka Rachela pozwoliła mi wywindować mój sukces na wyżyny i od miesiąca królowałam w mieście. Składano mi wiele propozycji współpracy, a ja z entuzjazmem na nie przystawałam. Nie byłam już jednak taka szalona, wybuchowa i wesoła. Cieszyłam się w środku, na zewnątrz prezentując zdawkowy, uprzejmy uśmiech. Wyobrażałam sobie przy tym Lewis, w gruncie rzeczy ją naśladując. Jej oziębłość stała się moją oziębłością, jej profesjonalne zachowanie moim zachowaniem. Być może tak chciałam ją przenieść do swojej rzeczywistości, niszcząc przy tym starą Fanny. Tylko różowe włosy zdawały się trzymać jej resztki przy życiu. Ale czy mi to jakkolwiek przeszkadzało? Nie, już chyba nic nie czułam.
Dużo czasu spędzałam z dwiema kobietami, ucząc się na nowo życia w społeczeństwie. Oddawałam serce malarstwu, a mój dom każdego dnia stawał się bardziej przyjazny. Urządzałam go powoli, codziennie poświęcając mu swój czas. Tak minął miesiąc, podczas którego przestronny, ale pusty balkon zmienił się w plac zabaw dla Bestii. Zamiast wymienić barierkę, od razu wstawiłam przesuwane okna, by mój mały kot ani się nie przeziębił, ani nie uciekł. Popracowałam nad antresolą, wzywając do pomocy kilku mężczyzn, z którymi umieściłam na niej ogromny materac, wymieniłam ramę schodów i przybiłam deski robiące za półki na książki i bibeloty. Byłam gotowa na największą przygodę swojego istnienia — prozę życia.
Jednak pewnego poranka, kiedy to śnieg zawitał do miasta i uniemożliwił uruchomienie instalacji jednej ze znanych artystek, pomyślałam, że w samotności ciężko mi będzie tego wszystkiego doświadczyć. Obudziłam się, zlana potem, przez jeden z horrorów, które śniły mi się od czasu do czasu. Leżałam nieruchomo z oczami wlepionymi w kolorowy sufit, próbując zrozumieć, kiedy definitywnie z tym sobie poradzę. January mówiła coś o pomocy psychologa, ale szybko przestała, gdy uświadomiłam jej, że sama ma swoje nierozwiązane problemy. Odetchnęłam, przewróciłam się na bok, ręką szukając mojego kota. Puchata, biała kulka leżała niedaleko. Spała w najlepsze. Pogłaskałam ją, zdając sobie sprawę, że zaraz obudzi się i będzie głodna jedzenia oraz pieszczot. Jedyna żywa dusza prócz mojej.
Naprawdę tak miało wyglądać to życie? Gdzie miłość, o której zawsze czytałam? Gdzie miłość, którą prawie miałam dosłownie na wyciągnięcie dłoni? Przecież nie można się o nią obić, musnąć i po prostu dać jej odejść. Cholera jasna. Jasna cholera! Tamtego dnia uczucie, którego symbolem był tłusty dzieciak z łukiem (kto mu dał broń, która zabija?!), prześladowało mnie bez końca. Postanowiłam odpocząć od pracy i przejść się po zaśnieżonym mieście. Poświąteczna aura cały czas w nim trwała. Wielka choinka co prawda już zniknęła, ale nikt nie kwapił się, by zdjąć kolorowe lampki z okolicznych drzew. Przechodziłam między kamienicami, zaglądając przez witryny pastelowych sklepików i kawiarni. W co drugiej jakaś para trzymała się za ręce, a aura nad nimi przypominała latające skrawki waty cukrowej. Lepiące się i różowe. Oblepiające cały świat wokoło. Panie, ratuj.
Doszłam do centrum, w którym miasto rozłożyło wielkie, naprawdę ogromne lodowisko. Nigdy nie umiałam jeździć na łyżwach i zawsze chciałam się tego nauczyć. Akurat śnieg przestał sypać i słońce próbowało przedrzeć się między chmurami. Podeszłam więc bliżej, uśmiechając się do siebie. Lodowisko okupowały grupy dzieciaków mających wolne od szkoły. Krzyczały, popychały się, prowadziły za ręce, tworzyły kółka. Podziwiałam umiejętności niektórych młodych zdolnych, zastanawiając się, czy będę w stanie utrzymać się na lodzie chociaż przez sekundę. Chciałabym. Westchnęłam, gdy po kilku minutach oderwałam się od pięknego zimowego obrazka. Odsunęłam się, dając miejsce innym gapiom, i postanowiłam zajrzeć do najbliższej kawiarenki. To był lokal przepełniony młodymi ludźmi, pachnący kawą i słodkimi tostami. Udało mi się znaleźć miejsce przy ladzie, a miła dziewczyna z uśmiechem podeszła do mnie i podsunęła mi małą kartę ciepłych napojów. Od razu zamówiłam kawę i tosta francuskiego z miodem i cynamonem. Przyglądałam się, jak potakuje, bierze ode mnie pieniądze. Ładna. Niebieściutkie oczy i jasne włosy sprawiały, że przypominała mi aniołka, który zstąpił sobie z nieba, by chwilę popracować na ziemi.
— Gorszy dzień? — zapytała, stawiając gorącą kawę i deser.
Uniosłam lekko brwi.
— Poprzednia praca na stanowisku barmanki? — odpowiedziałam pytaniem.
Dziewczyna wzruszyła lekko ramionami i uśmiechnęła się do mnie.
— Lubiłam tamtą pracę bardziej, bo ludzie byli bardziej rozmowni. — Nachyliła się do mnie. — Tutaj mogę co najwyżej cieszyć się, że ktoś dostanie właściwe zamówienie. Mnie to nigdy nie satysfakcjonowało.
Pokiwałam głową i upiłam kawy. Postanowiłam spróbować swojego szczęścia i trochę poflirtować z panną kelnerką. Było w niej coś pociągającego, chyba chodziło o tę skłonność do zdrowego gadulstwa i wieczne zadowolenie. Albo podobieństwo do Rose, chociaż wbrew pozorom żadna kobieta nie była do niej podobna. Ta wydawała się kobietą pozbawioną wszelkich problemów… ale, ale. Kto pierwszy się śmieje, ten zazwyczaj ma przeżarte serce. Coś takiego jak ja. Nigdy jednak nie miałam w naturze użalania się nad sobą, płakania nad rozlanym mlekiem. Tylko tumiwisizm. W to mi graj.
Chciałam z nią porozmawiać dłużej, lecz los postanowił zrobić mi psikusa. Odsunęłam się na krześle przy ławie w tym samym momencie, w którym jedna, pewnie bujająca w obłokach osóbka wpadła na mnie z resztką zimnej kawy. Na szczęście! Nieszczęsna młoda dziewczyna nie zauważyła mnie zupełnie, tak przynajmniej zrozumiałam z jej słowotoku. Próbowała opanować czarną dziurę na moich plecach, przejeżdżając po nich rękami. Nie powiem, żeby było to nieprzyjemne, ale rany boskie… Nie rozmazuj tego!
— Hej, hej! Wystarczy, no… no już! — warknęłam na dziewczynę, odwracając się i chwytając ją mocno za dłonie.
Pisnęła, a ja spojrzałam wariatce w twarz. Stała przede mną dziewczyna, na oko dzieciak, w wielkich, okrągłych okularach. Włosy miała zmierzwione, dziko kręcone i ciemne. Usta nie chciały się jej zamknąć, a ja chętnie bym je pocałowała. Złapałam się na tej myśli i wcale nie było mi z nią tak źle… Ale jak to, z praktycznie rówieśniczką? W duszy zaśmiałam się cierpko. Chyba nie potrafię.
— Spokojnie, nic się nie stało — mruknęłam, kiedy dziecię umilkło, cały czas tkwiąc w moim uścisku.
Miała okazję, by mi się przypatrzeć, i zrobiła to nazbyt chętnie. Obserwowałam, jak jej twarz zmienia się pod wpływem uczuć. Otworzyła usta ze zdziwienia, chyba intensywnie analizując, jak kobieta może mieć kolczyki na twarzy i różowe włosy. Na końcu spaliła raka i złapała się za zaczerwienione policzki.
— Przepraszam — powiedziała chyba po raz setny i odsunęła się.
— Luz — odrzekłam.
— Masz… masz piękne włosy — powiedziała cicho i poważnie, a ja poczułam miłe ciepło w sercu.
Ładne włosy? Zniszczone. Nic specjalnego. No, może nie licząc odwagi do przefarbowania się na róż. Odwaga. Aż się gorzko uśmiechnęłam. W tym wieku, będąc zwykłą dziewczyną, na nic bym się nie odważyła. Poszłabym do szkoły albo znalazła dobrą, stabilną pracę. Chodziłabym na randki z dziewczynami. No, może z chłopakami — z przerażenia, że ktoś odkryje moją wielką tajemnicę. Będę dobrą młodą kobietą. Seks i inne demony będą dla mnie tematem tabu. Nie zaistnieją. Czasami chciałabym, by tak się stało.
A jaka była roztrzęsiona dziewczyna, stojąca naprzeciwko? Taka, jak myślę? Młoda, może mieszkająca z rodzicami, psem i młodszym bratem? Czytała książki czy chodziła do kawiarni w najbliższej galerii, siedząc i obgadując cały słodki świat?
— Wiesz, czemu niektóre kobiety farbują włosy? — zapytałam cicho. Pokręciła głową. Wyglądała trochę na urzeczoną gówniarę, zapatrzoną w wymarzony obrazek. — Bo chcą być tak naprawdę ukryte. Pod kolorową głową jest dużo ciemnych plam.
Odwróciłam się w stronę kelnerki, zapłaciłam, nie zwracając uwagi na obie kobiety, i wyszłam. Starałam się nie patrzeć do tyłu. Szłam przed siebie, ale nie miałam po co iść. Upadłam gdzieś pomiędzy nieznanymi mi kamienicami, pozwalając, by szloch ogarnął całe ciało.
Rose wrzuciła telefon do torebki, pozbierała pozostałe rzeczy i schowała je do szafy. Kilkukrotnie odetchnęła głęboko. Było późno — albo może bardzo wcześnie — a ona była pijana do tego stopnia, że miała zwidy. A przynajmniej tak myślała. I w dodatku na ratunek przed tym musiała zaczekać do południa — co najmniej. Przez ostatnie pięć minut powtarzała sobie, kim jest, tak jakby nagle zapomniała. A przecież wciąż była panią prezes, która całą przeszłość pochowała głęboko pod ziemią razem ze zgniłymi kwiatami, a na niej zbudowała swój majątek i teraźniejszość. Nie zamierzała do niej wracać. Od prezes Art. F Corporation wymagano prezencji i ogłady. A nie upijania się w sztok po tym, jak przywidział jej się…
Nie byle jaki facet. Gabriel Cage stanowił źródło wszystkich jej problemów jakiś czas temu, ale też poniekąd dzięki niemu odnalazła siebie. Kiedy go poznała, dopiero ruszali z Art. F. Nie miała powodów, by nie wierzyć w jego zapewnienia co do miłości i tych wszystkich innych… pierdół. Powody pojawiły się później, kiedy zdusił prawdziwą naturę Rose, kiedy przygniótł ją do samej ziemi, przydeptał jak robaka. Wtedy po raz pierwszy i nie ostatni doświadczyła tego, co czują zniewolone. Doświadczyła o wiele więcej. Wtedy też, po jakimś czasie, na ratunek przyszła jej Charlie. Gabriel ostatecznie zniknął, Charlie zaś pozostała. I w porównaniu do niego była ona łagodna jak baranek.
Tym razem jednak Rose nie była tamtą Rose. Nie poddawała się, miała pieniądze i władzę, używała rozumu. Osiągnęła pewną pozycję w świecie biznesu i tego nie mógł jej odebrać. Właściwie to niczego już nie mógł, nie z nią. Niby czemu miałaby mu ulec? Nie wyobrażała sobie sytuacji, w której…
— Rosalie! — Głos Charlie wyrwał ją z zamyślenia. — Cholera, Rose. — Przyjaciółka weszła do apartamentu, podeszła do niej i złapała za ramiona. — Zniknęłaś!
— Och, martwiłaś się? — Rose spojrzała na nią na tyle obojętnie, na ile pozwalał jej alkohol.
Charlie odsunęła się nieznacznie i zatrzymała powietrze w płucach.
— Oczywiście!
— Kłamczucha. — Rose uśmiechnęła się złośliwie. — Zaprosiłaś Gabriela — wytknęła jej.
Charlotte zamilkła na moment.
— Zaproszenia rozsyłano hurtowo — wyjaśniła. — Poza tym to nie ma znaczenia, dzieciaku. Wszystko, co było, minęło — powiedziała.
— Tłumaczysz mnie czy sobie?
— Masz taką minę…!
— A jaką miałabym mieć, Charlie?! — podniosła głos. Próbowała zagłuszyć w nim niepożądane nuty.
— Godną Rosalie Lewis. — Charlie uśmiechnęła się lekko, jakby chciała tym zamaskować wylewające się z niej kłamstwa. — Mojej Rosalie Lewis.
— Tak? To co w takim razie twoja Rosalie Lewis powinna teraz zrobić?
— Wyjść do gości i bawić się dalej. Ty jesteś inna. On z pewnością też się zmienił.
Rose milczała przez moment. Zmienił się? Gabriel? To stwierdzenie zakrawało na szaleństwo. Owszem, ona się zmieniła. Uniezależniła. Poznała przy tym siebie, swoje pragnienia i naturę, i nie wyobrażała sobie, że kiedyś mogłoby to ulec zmianie. A skoro nie mogło ulec zmianie u niej, to u niego tym bardziej nie uległo. Pragnienie dominowania nad kimś jest i zawsze będzie wybitnie silne. Dominujący potrzebują tego odczucia, by stać się tak jakby kompletnymi, by osiągnąć pełnię zadowolenia. Nie da się tej natury wyplenić, tak samo jak nie da się wyleczyć lesbijki z lesbijstwa. To nie jest choroba.
Skinęła jednak lekko głową i wygięła usta w dobrze wypracowanym, subtelnym uśmiechu. Nie zamierzała tłumaczyć Charlie tego, w czym ona była mistrzynią.
— Ty mnie tego nauczyłaś, niech więc będzie. Liczę, że za bardzo się nie mylisz. I nie oddalisz.
Oczy Charlie błysnęły. To było najgorsze, co mogła powiedzieć. Ale czy miała jakiś wybór? Charlotte i Gabriel byli do siebie podobni. Oboje mieli niezwykle silne charaktery. Na Rose działali jednak zupełnie odmiennie, dając jej dwie różne możliwości poprowadzenia własnego życia. Ona wybrała tę, która nie ingerowała ani w jej naturę, ani w psychikę. To nie był łatwy wybór. Upragniony, lecz niełatwy, okupiony niejedną łzą, krwią i bólem. Ale wart wszystkiego. Tylko dlaczego teraz los zwracał się przeciw niej? Czy to był rodzaj karmy za Fanny? Nie zasłużyła na to, nawet ona. Ostatecznie nic takiego nie zrobiła!
Wyprostowała się i poszła za Black. Miała jakieś inne wyjście? Nie. Nie licząc samotnej wędrówki oblodzonymi ulicami. Z Charlotte Black porozmawia sobie poważnie później. Jak wytrzeźwieje.
Na lśniącym parkiecie w luksusowej sali balowej hotelu Hilton zabawa urodzinowa trwała w najlepsze. Kelnerzy roznosili różnokolorowe drinki, a bogaty tłum poza zasięgiem paparazzi szalał. Nic dziwnego, rzadko mieli ku temu okazję. Prezesi, dyrektorzy, właściciele sieci kawiarni czy założyciele prestiżowych klinik. Rose przez chwilę dziwiła się, że nie ma wśród nich Amandy, kobiety, od której „wykupiła” Fanny, ale patrząc na to, kto był, niejedno jeszcze mogło ją zaskoczyć. Czy na pewno jej kochanka wysyłała zaproszenia hurtowo? Rose nie była tego do końca pewna. Charlie porwał do tańca jakiś siwiejący facet, a Rose przejęła kolejnego drinka z tacy krążących wśród tłumu kelnerów. Wypiła za jednym razem, odstawiła szkło i wzięła drugie. Podziękowała gestem, upiła łyk i podeszła do stołu z przekąskami. Przyjrzała się pysznie wyglądającym daniom, ale na nic szczególnego nie miała ochoty. Nie licząc alkoholu.
Dopiła drinka i sięgnęła po kolejnego. Uprzejmie spławiła młodego chłopaka, który chciał z nią zatańczyć, po czym obróciła się w stronę tłumu, oparła o pierwszy lepszy filar, prawdopodobnie służący głównie za ozdobę, i rozejrzała. Wypatrzyła go po minucie. Tańczył z jakąś jasnowłosą kobietą. Rosalie prychnęła i wychyliła zawartość kieliszka jednym haustem. Odstawiła go na tacę i powtórzyła swoją ulubioną czynność podczas dzisiejszej imprezy, czyli sięgnęła po jeszcze jeden. Nie miała pewności, czy lepiej pozostać trzeźwą, czy wręcz przeciwnie, więc na chybił trafił postawiła na to drugie. Tak wyszło.
Gabriel zauważył ją, gdy sięgała po alkohol. Podziękował partnerce i bez chwili wahania podszedł do niej. Rose przyglądała mu się uważnie. Stała sztywno wyprostowana z przyklejonym do twarzy głupkowatym uśmiechem. Czekała. Bóg wie na co.
— Zamierzasz się upić? — zagadnął.
— Już się upiłam — poprawiła go.
— Dlaczego? — Obrzucił ją spojrzeniem, po czym oparł się obok niej i sięgnął po szkocką.
— A dlaczego nie? — Rosalie nie patrzyła na niego.
Zaśmiał się cicho.
— No tak, teraz jesteś wielką prezes Art. F. Corporation, Rosalie Lewis. Bawisz się życiem.
— Owszem.
— Gdzie ta dziewczyna zatem?
— Dziewczyna? — Rose zerknęła na niego z ukosa.
— Fanny Thacker.
Wstrzymała oddech, dopiła alkohol. Stanowczo zbyt szybko się kończył. Gabriel zdobył dla niej kolejnego. Przyjęła go, bo czemu nie? I tak skazana była na jego częściowe towarzystwo.
— Fanny jest wolna, nic mnie z nią nie łączy — odpowiedziała w końcu.
— Nic oprócz umowy — zauważył. Już miała go zapytać, skąd wie i co wie, ale ją ubiegł. — Znam cię, Rose. Bardzo dobrze. Nie uważasz? Tylko w ten sposób potrafisz się wiązać. Nie jesteś zdolna do niczego innego.
— Tak? — Zwróciła się poirytowana w jego stronę. — A ciekawe, kto się do tego przyczynił!
— Uspokój się — powiedział spokojnie, patrząc na nią twardo.
Rose prychnęła.
— Wiesz co? — Napiła się. — Wal się! — krzyknęła i wyminęła mężczyznę.
Pieprzony palant. Śmiał jej prawić kazania?! Porzuciła gdzieś pusty kieliszek i wyszła na taras. Normalnie nigdy by się tak nie odezwała, ale najwyraźniej przebywanie w towarzystwie Fanny wywołało w niej jakieś elementy niesubordynacji. Odetchnęła głęboko chłodnym powietrzem, weszła do apartamentu, który zajmowała z Charlie i znów wygrzebała telefon. Kliknęła w listę kontaktów, po czym zorientowała się, że nie ma zasięgu. Zaklęła i wyszła znów. Stanęła przy barierce i jeszcze raz spojrzała na listę kontaktów. Fanny. Ciekawe, czy jeszcze miała jej telefon? Ciekawe, czy by odebrała. Mogłaby. Rose bardzo chciała usłyszeć jej delikatny głos, dotknąć niebieskich włosów, zanurzyć się w jej oczach. Fanny, proszę…
Wybrała numer i nacisnęła zieloną słuchawkę, ale w tym samym momencie ktoś wytrącił jej telefon z ręki. Rose kątem oka widziała, jak sunie po wypolerowanych deskach, jak łączy połączenie, a potem jakiś pijany mężczyzna obił się o nią jeszcze raz. Spojrzenie Rose zatrzymało się na wykrzywionej niezadowoleniem twarzy Gabriela, który złapał faceta i odepchnął go pod ścianę.
— Gabriel, zostaw go — powiedziała niechętnie, uprzedzając kolejny ruch mężczyzny.
Były kochanek patrzył przez chwilę na pijanego nieszczęśnika w drogim garniturze, po czym podszedł do niej. Złapał ją za nadgarstek i przyciągnął do siebie. Nie miała gdzie się cofnąć. Otworzyła usta, aby zaprotestować, ale uprzedził ją po raz kolejny dzisiejszego wieczora.
— Nic ci się nie stało? — zapytał z troską w głosie, która mogłaby zostać uznana za autentyczną, ale Rose była pewna, że to wpływ alkoholu. — Nie powinnaś tak do mnie mówić — mruknął w jej usta.
— Będę mówić, co będę chciała — syknęła cicho. — Nie jestem twoją własnością.
— Nie? — Uniósł brwi pytająco.
— Nie wiąże nas żadna umowa.
— Wiąże nas coś więcej.
Rosalie zacisnęła zęby i wyrwała się z jego uścisku.
— Wiązało — wycedziła. — Czego chcesz? Po co tu przyszedłeś?
Gabriel przeczesał palcami włosy.
— Na zaproszenie Charlotte. To oczywiste. — Przyglądał jej się uważnie. — Wierz mi, jedynie domyślałem się, że też tu będziesz.
Rose parsknęła, spoglądając na panoramę miasta.
— Czego chcesz? — powtórzyła, ponownie zwracając się ku niemu.
— Ja? Niczego. — Uniósł ręce w geście poddania, a następnie wykonał krok w jej stronę, ale się zawahał. — Dobrze cię widzieć, tak po prostu — dodał, obrócił się na pięcie i odszedł. Tak po prostu.
Rose osunęła się po szklanej balustradzie tarasu. Nie sądziła, że jest w stanie dłużej stać. To było jej zachowanie. Ona tak robiła. Sporo cech przejęła od niego, włącznie z głupim gestem przeczesywania włosów. Nawet Charlie nie udało się wyplenić niektórych niepożądanych zwyczajów. Nic z tego wszystkiego nie rozumiała, a to uczucie nie towarzyszyło jej już od bardzo dawna. Gabriel nie do końca przypominał Gabriela, którego znała wtedy. Albo genialnie się maskował, albo… Potrząsnęła głową. Przesunęła się w stronę telefonu. Ekran był ciemny, a szybka zbita. A jednak. Rosalie mimowolnie pociągnęła nosem. Przycisnęła telefon do policzka.
— Fanny — szepnęła w pustkę. — Gdzie jesteś… Potrzebuję cię. — Ukryła twarz w dłoniach. — Teraz ty musisz uratować mnie. Proszę…
Ale była tylko cisza. Telefon zabrzęczał, dając sygnał przerwanego połączenia. Rose spojrzała na ekran. Próbowała go włączyć, ale nie reagował na jej dotyk. Oparła głowę o szkło balustrady i uderzyła lekko kilka razy. Wszystko szlag trafiał, a ona nie potrafiła tego powstrzymać.
— Rosalie! Wszędzie cię szukam. — Charlie dopadła do niej i przyklęknęła.
— Nie było cię — powiedziała Rose z wyrzutem. — Zniknęłaś.
— Upiłaś się — stwierdziła Charlie. — Był tu?
— Był.
— Zrobił ci coś?
— Nie żartuj. Jakiś pijany gość się o mnie obił.
— Chodź. — Przyjaciółka pomogła jej wstać. — Idziemy stąd, bo zamarzniesz.
Rose wzruszyła ramionami.
— A chodźmy.
Pozwoliła się poprowadzić do apartamentu. Ranki na którymś tam piętrze drogiego hotelu były wyjątkowo zimne, zwłaszcza w zimie. Wiedziała, co chciał jej powiedzieć Gabriel. Powiedział to swoim zachowaniem. Obserwował ją jako jej były pan. Nie było to co prawda trudne, przecież od upublicznienia wymyślonego przez Rommana miała niejedną okazję, by pokazać się właśnie publicznie. Ale jednak Gabriel, który przez tyle lat prowadził jakieś tam swoje życie, pośrednio nie spuszczał z oka swojej byłej uległej. To właśnie jej pokazał. Że ona także nie powinna była tego robić.
Wolne. Pragnęłam wolnego. Nie mogłam znieść utyskiwań tych wszystkich ludzi, szokujących przygód Racheli i smutku własnego, ale nadal nowego mieszkania. Wypompowana beznadzieją udałam się do January, by zabunkrować się z jej matczyną rozpaczą. Przyszłam do niej rano, z kotem pod pachą, ze zbolałą miną. Zaczęłyśmy rozmawiać trochę bardziej szczerze niż w pierwszych tygodniach i bardzo mi się to podobało. Przerabiałam na nowo ten relaksujący tryb życia. January może nie dostrzegała we mnie obrazu swojej córki, ale widziała przybraną sierotę, którą znalazła na ulicy pomiędzy ostatecznością a nadzieją. Na lepsze, na poprawę, na życie. Ponowne.
Nadal nie cieszyła się, słysząc imię Rosalie. To na nią zwalała winę za mój niezbyt różniący się tryb życia, oczywiście od tego starego. Oskarżała ją o każdy najmniejszy błąd, który popełniłam od dnia rozłąki. Parskałaby ogniem z ust, gdyby mogła. Ale na szczęście była zwykłą śmiertelniczką. Na moje. Nie na nasze. Czy i dla Rosalie to dobra wiadomość? Czasami zastanawiałam się, czy byłaby zdolna pojechać do niej i powiedzieć jej kilka żylastych słów na temat jej życia. Chciałaby jej otworzyć oczy na to, co robi nie tak, i w pewnym sensie pomóc. Ale najpierw przygadałaby. Porządnie.
Pozostawałam wdzięczna za pomoc, jaką mi oferowała, za gorące serce. Mój umysł po cichu nazywał ją matką, dobrą matką, która nigdy o mnie nie zapomniała. Czekała na mnie w przeciwieństwie do rodzicielki, niezainteresowanej moją osobą. W dalszym ciągu. Tak się złożyło, że pewnego dnia zadzwoniłam do ojca, by zapytać, czy wszyscy żyją, czy czasem nie wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Zaprzeczył, a ja mimowolnie odetchnęłam. To nie tak, że nienawidzę swojej rodziny. Po prostu czasami coś czuję, ale tylko czasami. Wypytałam go o dotychczasowy czas. Co robili? Dlaczego zmienili mieszkanie? Gdzie byli i czy zwiedzili kawałek tego świata, który chcieli zwiedzić? Byli podróżnikami. Lubili wyjeżdżać, ruszać się z domu. Zawsze kłócili się w drodze do celu i w drodze do domu. Rozumieli się tylko na plaży, po wyjściu z samolotu, w sklepie z pamiątkami. Przypatrywałam się temu, będąc małą dziewczynką, której przestrzeń jawiła się jako coś, co można okiełznać, jeżeli mocno się tego chce. Ostrzegali mnie, że to tylko wymysł mojej wybujałej wyobraźni. Nie można jej ulegać, powtarzała matka. Musisz być odrobinę roztropniejsza, upominał ojciec. W ogóle to na mnie nie wpłynęło. Olałam ich. I żałowałam tego. Mówią, żeby nigdy niczego nie żałować, ale nie mogłam pozbyć się palącego poczucia winy, że spieprzyłam swój dobry scenariusz. Może miałabym lepszy start, może byłabym kimś innym. Tylko kim chciałabym być?
W czasie pobytu w bunkrze January kilkakrotnie przypominałam sobie beztroską twarz słodkiej dziewczyny w podobnym do mnie wieku. Tej, którą spotkałam w barze, tej, która wylała na mnie kawę. Zastanawiałam się, kim była i czy tego dnia jeździła na łyżwach. Jeżeli tak, to czy nieporadnie, czy może całkiem umiejętnie? Myślałam o jej oczach, o kręconych włosach, o wypukłych kościach policzkowych i ustach pociągniętych brokatowym błyszczykiem. Próbowałam zrozumieć, co czuję i czy to na pewno drobne zauroczenie. Zakochać się w przeciętności? Jeszcze tego mi brakuje do kolekcji!
Nie opowiedziałam January o tej nieznajomej, bo przypomniała mi się jej córka z fotografii, które trzymała wszędzie, gdzie tylko się dało. Louise miała podobny układ twarzy, ale było w niej więcej uśmiechu niż dziecięcości. Patrząc na jej twarz, utrwaloną na błyszczącym papierze, czułam, że chciałabym z nią zamienić słówko i powiedzieć, jak zajebistą ma matkę. Gdzie jesteś, Louise? Policja już dawno zamknęła twoją sprawę, bo nie mieli żadnych poszlak, żadnych śladów, że uciekłaś, że ktoś cię ukradł matce i wykorzystał brutalnie. Nie mieli pomysłu, gdzie cię szukać, nie zostawiłaś listu.
January była przekonana, że jej córka odeszła z własnej woli, bo coś zrobiła źle. Nie miała męża, wychowywała ją w rozbitej rodzinie. Za dużo jej pozwalała, może przez pracę poświęcała mniej uwagi, może coś ją na chwilę zaślepiło. January kierowała ku sobie setki pretensji, których nigdy głośno nie wypowiadała. To tworzyło w niej nienawiść do świata i ludzi, których omija normalność. Powiedziała mi kiedyś, po kilku lampkach wina, że chciałaby stworzyć rodzinę, pełną i zdrową, nawet z mężczyzną, który ją maltretował. Poświęciłaby się, jak poświęcają się tysiące matek.
— Dla iluzji, January. Poświęciłabyś lata dla iluzji, że jest dobrze. Tymczasem tonęłabyś w tym bagnie… — powiedziałam jej w pewnym momencie.
Pokręciła głową gwałtownie, szeroko otworzyła oczy i spojrzała na mnie.
— A czy teraz nie tonę? Nie potrzebuję pomocy? Ratownika? Nadziei?
No tak. Tego ostatniego potrzebujemy. Nadzieja matką głupich, ale na pewno karmi nas wszystkich. Rozkazuje oddychać. Wdech, wydech. Jeszcze nikt nie miał zamiaru położyć się w grobie. Wdech, wydech. Gdzie jesteś, o normalności? Zegar tego dnia wskazywał piątą nad ranem. Trawiła nas bezsenność podczas którejś z bardziej rozmownych nocy. O siódmej trzydzieści dwie nadzieja zapukała do drzwi. Nie była ubrana jakoś super, nie zapowiadała się, ale i tak ją wpuściłam.
Przecież córka January nie mogła stać przed drzwiami w jesiennej kurtce i w dziurawych butach.
Chyba nigdy nie będę mogła zostać matką. Nie żebym zaraz tego żałowała. Chyba nie. Zależy, jaką miałabym córkę. I czy po jej nieobecności nie wzięłabym jej za ducha. Wstałam z łóżka po krótkiej drzemce. Obok leżała kobieta zmorzona alkoholem i wyczerpującym dialogiem. Zwlekłam się czym prędzej, byleby jej tylko nie obudził dobijający się do drzwi człowiek. Chwyciłam słuchawkę domofonu, zająknęłam się, co miało znaczyć: kto tam. Odpowiedział mi kobiecy głos, którego nie miałam prawa znać.
— Czy tu mieszka January?
— Mieszka. O co chodzi?
— Mam dla niej przesyłkę.
— O tej porze? — Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się, która dokładnie jest godzina.
Nie mogąc jednak dojrzeć zegara w przedpokoju, postanowiłam wpuścić kobietę. Poczekałam, aż wejdzie na nasze piętro i powoli przekręciłam klucz w zamku. Otworzyłam drzwi, kiedy usłyszałam odgłos wycierania nóg o wycieraczkę. Ale po co? Zmrużyłam oczy i wychyliłam głowę na korytarz.
— Jest może moja mama?
Poczułam, jakby ktoś dał mi w twarz. Spojrzałam w oczy stojącej naprzeciwko mnie kobiety, która była łudząco podobna do zaginionej. Uśmiechała się lekko, a ja miałam wrażenie, że wiedziała, iż nie pomyliła miejsca zamieszkania swojej matki. Ale jak? Przecież January się przeprowadziła, zapewne nie zostawiając za sobą wielu śladów. Zawsze paliła ścieżki… Ale może zostawiła jedną dla swojej pierworodnej?
— Louise…
Obróciłam się, robiąc jednocześnie miejsce January. Kobieta stanęła przy drzwiach. Jej twarz była maską, a przecież człowiek spodziewał się w takiej chwili wybuchu emocji. Tymczasem jakby przestała myśleć. I oddychać.
— Mamo. Przepraszam…