39,99 zł
Dwunastoletni Elias nie wie nic o swojej rodzinie, aż na wysypisku znajduje telefon. Przeglądając go, natrafia na fotografię pary z dzieckiem. Jego uwagę przyciąga drobny szczegół: dziecko ma na kostce mały czarny ślad – taki sam jak tatuaż Eliasa. Niedługo potem chłopiec dostaje wiadomość od nieznanego nadawcy, który poleca mu kogoś odnaleźć. W wykonaniu tego intrygującego zadania pomagają mu przyjaciel Mino i nieustraszona koleżanka ze starszej klasy. Tyle że misja z każdą chwilą staje się coraz bardziej niebezpieczna… Kto pakuje Eliasa w kłopoty i czy chłopcu uda się poznać odpowiedzi na dręczące go pytania? Nieetyczne eksperymenty CIA, mroczny humor, wartka akcja i nietuzinkowe ilustracje – od tej książki wprost nie sposób się oderwać!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 55
Wiem o sobie tyle:
*
Niewiele mi to daje, bo nie mam zielonego pojęcia, co ten symbol oznacza. Wytatuowana na kostce czarna gwiazdka.
– Nic nie oznacza, baranie. To zwykła plama. I przestań w końcu zadawać głupie pytania – gasi mnie potwór.
Ciotka Paula może nie spełnia wszystkich kryteriów „potwora” w najściślejszym tego słowa znaczeniu, ale naprawdę niewiele jej brakuje. Przecież tylko potwór może zmuszać tak inteligentnego, bystrego i przystojnego młodego człowieka jak ja do mieszkania ze sobą na skraju wysypiska śmieci.
To nie jest żadna plama. Nie schodzi w myciu, nie daje się zeskrobać. Nie jest to także znamię. Ktoś mi ten znak wytatuował. Dlaczego na kostce mam *?
Mrużę oczy. Wpatruję się w zdjęcie mojej rodziny na ekranie komórki. Jedyne, jakie mam. Jedyny dowód na to, że kiedyś w ogóle miałem rodzinę, chociaż przez jedną ulotną chwilę. Paulozaur mówi, że znalazł mnie na wysypisku w torbie z praniem, gdy byłem niemowlęciem. Nie wierzę jej, ale mimo to ten obraz nie daje mi spać po nocach. Jacy rodzice wyrzucają własne dziecko na śmieci? Okrutni? Głupi? Roztargnieni? Czy może zrozpaczeni?
Wyłączam telefon, ale już chwilę później odpalam go ponownie, aby się upewnić, że zdjęcie wciąż tam jest. Przyszło na moją komórkę tydzień temu. Numer nadawcy się nie wyświetlił. Ja jestem tym pulchnym niemowlakiem na rękach jasnowłosej kobiety. Mama uśmiecha się nieśmiało albo niepewnie, nie potrafię tego rozstrzygnąć. Kocham ją, choć w ogóle jej nie pamiętam. Obok niej stoi bardzo wysoki wąsaty mężczyzna i trzyma dłoń na jej ramieniu. Patrzy w obiektyw ze złością i nie wygląda na szczególnie miłego gościa. Może to głupie, ale mam nieodparte wrażenie, że te świdrujące oczy są tak gniewne z mojego powodu. Typ jest zły na mnie za każdym razem, gdy otwieram zdjęcie, czyli właśnie teraz, chociaż zostało zrobione ponad dziesięć lat temu. A skąd niby wiem, że to pulchne dziecię na rękach tej blondynki to właśnie ja?
Pewnie już się sami domyśleliście: niemowlę ma na kostce znak *. Brawo wy. W sumie na zdjęciu znak przypomina zwykłą smugę czy rozmazany piksel, ale znajduje się w tym samym miejscu co u mnie. Jestem więc dzieckiem naznaczonym, ale nie żeby od razu znaczącym, bo inaczej czemu miałbym skończyć na wysypisku śmieci.
A więc oto my. Szczęśliwa rodzina na tle białego budynku i majaczącej za nim iglicy. Czy jak to nazwać… Ja i moja mama (jeżeli ta kobieta to w ogóle ona) rzeczywiście wyglądamy na całkiem zadowolonych z życia, ale tata (jeżeli ten typ to faktycznie on) sprawia wrażenie rozgniewanego. Szczegół dość nieciekawy, ale cóż – to wszystko, co mam. Do tej pory życie nauczyło mnie przede wszystkim tego, że jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
– To zwykła plama, matole! Co innego miałoby to być? – warczy ciotka Paula i rzuca we mnie rozwalonym klapkiem, po czym wraca do grzebania w śmieciach. Idę za jej przykładem, bo inaczej jeszcze znowu wlepi mi areszt domowy.
Paulozaur nie wierzy w rozmowy ani w wychowanie. Paulozaur wierzy w kary.
Spóźnienie na posiłek? Areszt do wieczora.
Niezaścielone łóżko? Weekendzik w areszcie.
Za mało wygrzebanych śmieci? Prztyczek w czoło i zero kolacji, co przekłada się automatycznie na areszt do nocy, bo wiadomo – niestawienie się na posiłku.
Żyjemy z rzeczy, które inni wyrzucają. Można więc powiedzieć, że żyję cudzym wyrzuconym życiem. Nocami przekradamy się z Paulozaurem na teren zakładu utylizacji odpadów (cóż za eleganckie słowo na zwykłe wysypisko śmieci) i zbieramy wszystko, co ma jeszcze jakąś wartość użytkową. To właśnie tam znalazłem ten antyk, porysowany telefon komórkowy, który lekko wystawał z wnętrzności zapleśniałej kanapy. Ukryłem go w bucie, bo potwór cioteczny z reguły rewiduje mi kieszenie, w razie gdybym próbował przemycić do domu coś cennego dla siebie. Poza tym Paula chyba nawet nie jest moją prawdziwą ciotką.
– Elias… Uwierz już w końcu, że to zwykła plama. Wiem, że bardzo byś chciał, żeby to była jakaś błyskawica Harry’ego Pottera albo coś takiego, ale nie jest – mówi Mino.
– No dobra, a to? Jak mi to wyjaśnisz? – nie daję za wygraną. Podtykam telefon i widoczne na nim zdjęcie pod jego zadziwiająco duży nos, którego muszą mu zazdrościć nawet orły.
– Proste, mój drogi Watsonie. To jest zwyczajne randomowe zdjęcie. Spam. Dziecko na nim nie przedstawia ciebie – rzuca, poprawiając okulary i odsuwając się ode mnie, jakbym był zadżumiony.
To akurat mnie nie dziwi, bo Mino do tej pory utrzymuje wobec mnie trochę nienaturalnie duży dystans. Może przerażają go wszyscy ludzie i przenoszone przez nich bakterie, ale może być i tak, że woli się nie zbliżać tylko do mnie, bo widzi we mnie coś wywleczonego z wysypiska śmieci. Coś, o czym nie można powiedzieć, skąd się wzięło i do kogo wcześniej należało.
Mino zresztą też nie jest żadnym ukoronowaniem dzieła stworzenia. Tułów ma chudy i zgarbiony, a jego kruczoczarne, zawsze potargane włosy, potężny nochal i ogromne wilgotne oczy sprawiają, że przypomina pisklę jakiegoś wymarłego nielota. Tym bardziej że ma skrzypliwy głos. Mimo to Mino jest moim najlepszym kumplem. I jedynym, jeżeli nie liczyć kawek i mew z wysypiska.
Mieszka z rodzicami w fajnym domku na początku ulicy prowadzącej do wysypiska – przepraszam: do zakładu utylizacji odpadów. Jego ojciec jest tam brygadzistą i codziennie targa do domu wygrzebane z kontenerów książki. Mino nie dość, że wyłożył sobie nimi wszystkie ściany w swoim pokoju i zrobił z nich podstawę łóżka, to jeszcze wszystkie je przeczytał! Tak, ten typ naprawdę czyta książki, a przy tym nie posiada ani komputera, ani telefonu. To chyba przez osobliwą wiarę, którą wyznaje się w ich domu i która zabrania niemal wszystkiego z wyjątkiem czytania. Moja bezwyznaniowość zezwalałaby mi na wszystko, no ale bieda nie oferuje mi praktycznie nic.
– Jaka jest szansa, że istnieje drugie dziecko, które ma na kostce taki sam znak jak ja? – pytam.
– Jedna na jakieś sto milionów – odpowiada w ogóle niezmieszany Mino. – To jednak wcale nie oznacza, że jest to niemożliwe. Na świecie żyją miliardy ludzi, a dokładnie siedem i dwie dziesiąte, czyli wychodzi na to, że istnieją siedemdziesiąt dwie osoby z identycznym tatuażem na kostce.
Gugluję na komórce. Właściwa liczba mieszkańców Ziemi to siedem i siedem dziesiątych, ale co go będę poprawiał. Mino czerpie informacje ze starych książek, a ja z telefonu. I choć wyszukiwarka wie o niektórych rzeczach trochę więcej niż Mino, szanuję to, że ma tę całą wiedzę w głowie i że w ogóle chciało mu się ją zdobywać.
– Poza tym nie widać, czy niemowlę ze zdjęcia ma coś nagryzmolone na kostce, czy też może spod pieluchy wyprysnęła mu na nogę rzadka kupa – mówi dalej.
Właśnie podjąłem decyzję, że zaraz go uduszę, gdy znowu otwiera usta i ratuje sobie życie.
– To może być kod binarny.
– Kot?
– Ten twój kleks w tłumaczeniu na kod binarny to 101010.
– W tłumaczeniu na co? Koci język?
– Na język komputerowy. Na jedynki i zera.
– Jak ty to przetłumaczyłeś?
– Za trudne dla ciebie.
Teraz próbuję zabić go spojrzeniem. Mino wzdycha.
– Ten znak to asterysk, inaczej gwiazdka, dwie nazwy na to samo. Używa się go do oznaczania daty urodzenia.
Czyli to jednak może być głupi żart.