Zgliszcza - Timo Parvela - ebook

Zgliszcza ebook

Parvela Timo

0,0
34,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W kolejnym tomie Elias znów dostaje SMS od tajemniczego nadawcy – tym razem ma się dowiedzieć, kto wysadził Instytut Alberta. W dodatku na znalezionym na wysypisku pendrivie trafia na dwa nagrania. Pierwsze pokazuje dziwną postać na chwilę przed wybuchem instytutu, na drugim słychać płacz dziecka, krzyk i wystrzał. Próbując odkryć prawdę o swoim pochodzeniu i wypełnić następną misję, wraz z przyjaciółmi, Jopo i Mino, Elias dociera do dziwnego antykwariusza, który zdaje się wiedzieć więcej, niż jest skłonny przyznać. A im bardziej chłopak szpera w przeszłości, tym bardziej popada w kłopoty…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 59

Rok wydania: 2024

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



1

Kim jestem?

Dobre pytanie, na które zaskakująco trudno odpowiedzieć. Mogę rzecz jasna wyliczyć oczywistości: mam na imię Elias, chodzę do siódmej klasy i uczę się średnio. Mieszkam z Paulozaurem przy wysypisku śmieci. Zarabiamy na życie zbieraniem, przepraszam, segregowaniem złomu. Paulozaur to moja ciotka Paula. Mój ojciec ma na imię Albert i jest słynnym matematykiem. Mama ma nieśmiały i dobry uśmiech. A ja mam na kostce wytatuowany asterysk, czyli gwiazdkę.

*

Ten znak można zamienić na kod binarny, czyli ciąg liczb 101010, który oznacza dzień moich urodzin.

No i w tym miejscu sprawy zaczynają się naprawdę mocno komplikować.

Bo w sumie to nie wiem, czy 101010 to rzeczywiście dzień moich urodzin. Paulozaur prawdopodobnie nie jest moją ciotką. Rodzice porzucili mnie w torbie z praniem na wysypisku śmieci (to jest wersja ciotki, ja w to nie wierzę). Mój ojciec Albert leży zamrożony w temperaturze minus stu dziewięćdziesięciu sześciu stopni Celsjusza w piwnicy posępnego pałacu. Nawet nie wiem na pewno, czy ta kobieta o nieśmiałym uśmiechu na moim jedynym zdjęciu rodzinnym to naprawdę moja mama. Bardzo jednak chcę w to wierzyć, bo to chyba jedyna fajna osoba, jaką znam. No, może jeszcze Mino, który jest moim przyjacielem, i Jopo, ale o nich opowiem więcej trochę później.

Wzdycham głęboko i kładę sobie telefon na piersiach. Leżę w swoim pokoju, który nie jest pokojem. To po prostu spora garderoba pod schodami naszej rudery przy wysypisku. Gapię się w powykrzywiane i zardzewiałe gwoździe wystające z desek. Z pewnością nie będzie przesadą powiedzieć, że mam parę problemów, tylko nie wiem, komu mógłbym się z nich zwierzyć. Tak wyobrażam sobie rozmowę ze szkolną psycholożką:

– No dobrze, Eliasie, podaj mi, proszę, swoją datę urodzenia.

– Nie znam jej.

– Nic nie szkodzi. Jaki wpływ miał na ciebie twój tata?

– Mrożący.

– A jaka jest twoja mama?

– Odległa.

– To może powiedz, jaka atmosfera panowała w twoim domu rodzinnym.

– Wybuchowa.

– Co cię do mnie sprowadza?

– Misja.

– Jaka misja?

– Misja prawie niemożliwa.

Chwytam telefon i wpatruję się w wyświetlacz.

 

„Zadanie 2: Dowiedz się, kto wysadził w powietrze Instytut Alberta”.

Nie wiem, kim jest ten tajemniczy typ, który ciągle przesyła mi różne rzeczy, ale nie mam wątpliwości, że musi być jeszcze bardziej szalony niż moje życie. Otóż przypadkowo się dowiedziałem, że ów Instytut, który nosił imię mojego ojca, wyleciał w powietrze, gdy byłem niemowlęciem, a wybuchu nie przeżył nikt poza zaburzonym woźnym Rupertem von Maxxem, który prawdopodobnie nie był żadnym woźnym. Tak to już jest w tym moim życiu, że wszystkie pozory mylą. Ja na przykład wyglądam na fajtłapę z siódmej klasy, który ma padającą przedpotopową komórkę, potworną ciotkę i dwoje podejrzanych przyjaciół, podczas gdy rzeczywistość rysuje się jeszcze bardziej żałośnie.

2

– Grubo – mówi Mino, kiedy pokazuję mu na komórce moje nowe zadanie. Pociąga zawsze cieknącym nochalem i czochra dłonią czuprynę.

Byłbym spokojniejszy, gdybym się przyjaźnił z jakimś dwumetrowym bohaterem filmu akcji. Chyba nie muszę dodawać, że tak nie jest. Mino przypominałby wróbelka w grudniowy poranek gdyby nie to, że przy nim nawet wróbel wygląda na napakowanego superbohatera.

– To się nazywa konkret. Z tym Instytutem wiąże się na pewno jakaś przerażająca tajemnica. Kanibalizm, zamachy i tortury.

Martwię się o zdrowie psychiczne mojego przyjaciela. Przez chwilę był więziony w piwnicach pałacu Alapuro, po sąsiedzku z moim zamrożonym ojcem. Takie przeżycie potrafiłoby złamać nawet najtwardszy charakter, a obawiam się, że Mino raczej nie zalicza się do twardzieli.

– Poddali cię tam jakimś paskudnym testom? – pytam ostrożnie.

– A jak myślisz? – odpowiada Mino i patrzy na mnie wilgotnymi oczami.

Przechodzi mnie dreszcz. Nie jestem wcale pewny, że chcę znać ciąg dalszy.

– Zmusili mnie do napisania testu ze szwedzkiego i z biologii. Z obu dostałem dziewięćdziesiąt pięć.

Coś potwornego. Gapię się na niego.

– Nie było żadnych testów! Zamknęli mnie w tej piwnicy, a potem wyście przyszli i mnie uwolnili – wzdycha. – Trochę się bałem, ale przede wszystkim umierałem z nudów.

Obecnie nie jestem mile widziany w domu Mina. Dawniej było inaczej, ale po epizodzie w pałacu Alapuro rodzice mojego przyjaciela uznali, że mam na niego zły wpływ i nie powinien się ze mną zadawać. Dlatego wszedłem do niego potajemnie po drabince ewakuacyjnej. Pokój i jego właściciel wyglądają tak jak zawsze. Jeden i drugi sprawiają wrażenie totalnie nieogarniętych, a jednak w obu dostrzegam sekretny ład, którego nie widziałem nigdzie i u nikogo.

– Rupert von Maxx i MK-Ultra – szepcze Mino.

– Już badaliśmy ten wątek. I na pewno pamiętasz, do czego to nas doprowadziło.

Do tej pory mam dreszcze na samą myśl o spotkaniu z tym typem. Rupert von Maxx, agent wyszkolony przez CIA do prowadzenia przesłuchań, fiński arystokrata, rzekomy woźny wysadzonego w powietrze Instytutu Alberta i właściciel Ośrodka Wychowawczego w Alapuro. Spotkałem go tuż przed opuszczeniem pałacu. Von Maxx siedział w ciemnym biurze, a padające z okna światła strażackiego koguta odbijały się na jego łysej głowie, jak gdyby jego czaszka miała w środku pulsującą kontrolkę.

„Do zobaczenia”, powiedział, kiedy strażak wyciągał mnie z jego biura.

Czy to była groźba?

– Musimy znowu się z nim spotkać – mówi Mino.

– My? Znowu? – niemal krzyczę. – Ty go jeszcze nawet nie spotkałeś.

– Ty musisz – poprawia Mino, ale ta wersja nie jest ani trochę lepsza od poprzedniej.

Ten cały von Maxx miał w sobie coś naprawdę przerażającego. Nie potrafię powiedzieć dlaczego, ale mimo łagodnego głosu i pozornego luzu od gościa biło chłodem większym niż od mojego zamrożonego staruszka.

– On na pewno zna odpowiedź na twoje pytanie – wyjaśnia Mino. – A ściślej mówiąc, to prawdopodobnie on nią jest.

– Jeżeli ten typ to w ogóle człowiek – wyduszam z siebie sztuczny śmiech.

Czekam, aż Mino zapewni mnie o jego człowieczeństwie. Nie robi tego.

3

Wystukuję na komórce: „Instytut wysadził w powietrze Rupert von Maxx”. Czekam.

Kiedy już jestem przekonany, że nie dostanę żadnej odpowiedzi, telefon zaczyna wibrować.

„Haha, niezły strzał”.

I tyle. Najwyraźniej ten dżin w komórce ma poczucie humoru. Dobrze, że chociaż jeden z nas je ma, bo moje jest prawie tak samo słabe jak wypłacalność Paulozaura.

No właśnie, ciotka Paula.

Kiedy wróciłem z pałacu Alapuro, przyjęła mnie osobliwie spokojnie. Co prawda wlepiła mi potrójny areszt, ale nie patrzyła mi w oczy i nie wygłosiła zwyczajowego kazania. Albo zaczyna tracić kontrolę, albo nadal jest wstrząśnięta po tym, jak ubrani na czarno goście przywiązali ją do krzesła, a potem przetrząsnęli nasz dom.

Teraz my przetrząsamy śmieci w kontenerze. Mamy swoje przejścia, którymi dostajemy się na wysypisko. Kiedy strażnicy jedno nam znajdą i zamkną, idziemy drugim albo trzecim. Po utracie któregoś ryjemy sobie dwa nowe, czyli jesteśmy trochę jak ta starożytna dziewięciogłowa Hydra, o której Mino zrobił mi kiedyś wykład. Na tę myśl uśmiecham się krzywo. Ciemna postać ciotki na drabinie mogłaby równie dobrze być postacią mitycznego potwora. Łatwiej mi znosić Paulę jako okropną despotkę niż jako kruchą kobietę.

– Skąd wiesz o Instytucie Alberta Gaussa? – pytam ją ni z gruszki, ni z pietruszki. Pomysł pojawia się w moim rozkojarzonym mózgu, kiedy sobie przypominam, jak ciotka, przestraszona najściem intruzów w czerni, ostrzegła mnie, że z ludźmi z Instytutu nie ma żartów.

Paulozaur zamiera na drabinie, ale po chwili wraca do przerwanej roboty, nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem.

– Jak się o nim dowiedziałaś? Chodziłaś tam? – indaguję ją, pamiętając o wojennej taktyce Hydry. Zbycie milczeniem jednego pytania skutkuje pojawieniem się dwóch nowych.

W odpowiedzi ciotka rzuca z góry elektryczny czajnik, który w drodze na ziemię trafia mnie w bark.

– Coś jeszcze z niego będzie – warczy.