Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie ma Albertyny to szósty tom quasi-autobiograficznego cyklu Marcela Prousta W poszukiwaniu straconego czasu, uznanego w powszechnej opinii krytyków za arcydzieło literatury. (Pierwsza część nosi tytuł W stronę Swanna, druga W cieniu zakwitających dziewcząt, trzecia Strona Guermantes, czwarta Sodoma o Gomora, piąta Uwięziona).
Albertyna odchodzi. Zostawia bohatera, potem umiera, a następnie odchodzi z pamięci. Proust opisuje z chirurgiczną dokładnością proces znikania człowieka z życia i pamięci ludzkiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 461
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Smutek i zapomnienie
„Panna Albertyna pojechała!”. Jak daleko głębiej niż psychologia sięga w psychikę cierpienie! Przed chwilą jeszcze, analizując siebie, sądziłem, że to zaoczne rozstanie było właśnie rzeczą, której pragnąłem, i porównując mierność przyjemności dostarczanych mi przez Albertynę z bogactwem pragnień, których realizację mi uniemożliwiała (i które dzięki pewności, że ona jest u mnie, w połączeniu z ciśnieniem mojej wewnętrznej atmosfery zdołały zająć w mej duszy pierwsze miejsce, lecz na wiadomość o wyjeździe Albertyny nie mogły nawet z nią konkurować, bo po prostu zniknęły), podziwiałem swoją przebiegłość i doszedłem do wniosku, że nie chcę już jej widzieć, że już jej nie kocham. Ale słowa: „Panna Albertyna pojechała” sprawiły w mym sercu taki ból, że dłużej mu się opierać nie byłem w stanie; natychmiast powinienem z tym skończyć; czuły dla samego siebie jak moja matka dla mej konającej babki, powiadałem sobie pełen tej dobrej woli, którą okazujemy, gdy chcemy ulżyć cierpieniom drogich nam istot: „Bądź cierpliwy przez chwilę, znajdziemy jakieś lekarstwo, możesz być pewny, że nie pozwolimy, żebyś dłużej cierpiał w ten sposób”. Zgadywałem niejasno, że jeśli przed paroma minutami, gdym jeszcze nie zadzwonił, odejście Albertyny wydawało mi się czymś obojętnym, a nawet pożądanym, to dlatego że je uważałem za nieprawdopodobne, i w tym właśnie kierunku poszedł mój instynkt samozachowawczy, kiedy przykładał do mej otwartej rany pierwsze środki uśmierzające: „To wszystko nie ma żadnego znaczenia, bo jeszcze dzisiaj ściągnę ją z powrotem. Zastanowię się nad różnymi sposobami, ale w każdym razie dziś wieczór będzie w domu. Wobec tego nie ma się czym przejmować”. – „To wszystko nie ma żadnego znaczenia” – nie zadowoliłem się powiedzeniem tego sobie, lecz usiłowałem wywołać identyczne wrażenie u Franciszki, przed którą nie zdradziłem swego cierpienia, bo nawet w momencie gdy go doznawałem z taką gwałtownością, moja miłość nie zapominała, że powinna wyglądać na szczęśliwą, odwzajemnioną, zwłaszcza w oczach Franciszki, która nie lubiła Albertyny i zawsze wątpiła o jej szczerości.
Tak, dopiero co, przed wejściem Franciszki, sądziłem, że już nie kocham Albertyny, byłem przekonany, jako ścisły analityk, że nic z tego uczucia nie pozostało. Ale nasz intelekt, jakkolwiek przenikliwy, nie może dostrzec swych własnych składników i nie podejrzewa ich istnienia tak długo, jak długo pod wpływem zjawiska zdolnego je wyodrębnić nie zaczną przechodzić w fazę stałą z lotnej, w której przeważnie się znajdują. Myliłem się, wyobrażając sobie, że widzę jasno w mym sercu. I tę wiedzę, której nie zdobyłbym za pomocą najsubtelniejszych postrzeżeń umysłu, dała mi, twardą, lśniącą, dziwną, niby krystaliczną sól, nagła reakcja cierpienia. Tak przyzwyczajony byłem widzieć Albertynę koło siebie, a niespodzianie ujrzałem nową twarz Przyzwyczajenia. Dotąd traktowałem je przede wszystkim jako siłę destrukcyjną, która niweczy oryginalność i zgoła świadomość postrzeżeń; teraz widziałem w nim groźne bóstwo, tak zespolone z nami, tak wrośnięte swą bezbarwną twarzą w nasze serce, że gdy się oddzieli, odwróci od nas, doznajemy ze strony tego bóstwa, na które dotąd prawie nie zwracaliśmy uwagi, cierpień straszliwszych niż wszystko, co się da pomyśleć, i okrucieństwa bezwzględniejszego niż okrucieństwo śmierci.
Najpilniejszą rzeczą było przeczytanie jej listu, skoro chciałem zastanowić się nad sposobem sprowadzenia jej z powrotem. Czułem, że byłem w stanie to zdziałać, ponieważ przyszłość istnieje wyłącznie w naszych myślach i sądzimy, iż będziemy mogli jeszcze ją zmodyfikować in extremis dzięki interwencji naszej woli. Ale jednocześnie przypominałem sobie, że widywałem przyszłość ulegającą innym siłom niż moja i wobec których tym bardziej byłbym bezbronny, im więcej czasu miałbym do rozporządzenia. Cóż z tego, że godzina jeszcze nie wybiła, jeżeli nie mamy wpływu na to, co się w niej wydarzy? Kiedy Albertyna żyła w mym domu, byłem zdecydowany utrzymać w ręku inicjatywę naszego rozstania. I mimo to wyjechała. Otworzyłem jej list. Brzmiał następująco:
Drogi Przyjacielu, wybacz, że nie miałam odwagi osobiście powiedzieć Ci tych paru słów, które tu przeczytasz, ale jestem takim tchórzem, tak się zawsze Ciebie bałam, że nawet zmuszając się, nie miałam na to siły. Oto co bym Ci powiedziała: nasze wspólne pożycie stało się niemożliwe, sam widzisz po awanturze, którą urządziłeś ostatnio, że coś się w naszych stosunkach zmieniło. Co można było załagodzić owego wieczoru, za kilka dni stałoby się nie do naprawienia. Lepiej zatem, skoro udało się nam pojednać, żebyśmy się rozstali po przyjacielsku. Dlatego, Kochanie, piszę do Ciebie ten list i proszę, byś był tak dobry i, jeśli Cię trochę martwię, przebaczył mi, myśląc o wielkim zmartwieniu, jakie będzie moim udziałem. Drogi Chłopaczku, nie chcę być Twoim wrogiem, dość ciężko przeżyję to, że stopniowo, ale bardzo prędko, stanę się dla Ciebie obojętna; wobec tego, jako że moja decyzja jest nieodwołalna, nim prześlę Ci ten list za pośrednictwem Franciszki, poproszę ją o moje kufry. Żegnaj, zostawiam Ci najlepszą część siebie samej.
Albertyna
To wszystko nic nie znaczy, rzekłem sobie, to nawet wygląda lepiej, niż myślałem. Pisała najwidoczniej dla efektu i chciała mnie przestraszyć. Trzeba zająć się sprawą najpilniejszą, to znaczy w ciągu dzisiejszego dnia sprowadzić Albertynę do domu. Przykro myśleć, że pani Bontemps i jej mąż są ludźmi bez czci, posługującymi się swą siostrzenicą, żeby wyłudzać ode mnie pieniądze. Ale trudno. Nawet gdybym musiał oddać im połowę mego majątku, by mieć Albertynę u siebie dziś wieczór, reszta wystarczy na przyjemne życie dla nas obojga. I jednocześnie zastanawiałem się, czy zdążę zamówić rano jacht i rolls-royce’a, których sobie życzyła; przestałem się już wahać i nawet nie myślałem, że ten podarunek mógł mi się przedtem wydawać niezbyt rozsądny. Jeżeli poparcie ze strony pani Bontemps nie przeważy szali, jeżeli Albertyna nie posłucha ciotki i jako warunek powrotu postawi żądanie, bym jej odtąd dał całkowitą swobodę – niech tam! jakkolwiek mi to będzie przykre, zgodzę się; będzie wychodziła sama, kiedy się jej spodoba; trzeba umieć ponosić ofiary, choćby niezmiernie bolesne, dla sprawy, na której nam najbardziej zależy, a którą jest – wbrew temu, co jeszcze rankiem sądziłem na podstawie mych precyzyjnych i absurdalnych rozważań – obecność Albertyny w tym domu. Czy zresztą mogę twierdzić, że pozostawienie jej swobody byłoby dla mnie rzeczą tak bolesną? Skłamałbym, gdybym to powiedział. Nieraz już miałem uczucie, że pozwalając, aby grzeszyła z dala ode mnie, cierpiałem chyba mniej niż od owego smutku, który mnie opadał, gdy widziałem, jak się nudzi ze mną, u mnie. Zapewne, gdyby zażądała pozwolenia na udanie się gdzieś, w pierwszej chwili zgoda, zwłaszcza wobec myśli o przygotowanych orgiach, byłaby dla mnie czymś strasznym. Ale powiedzieć jej: weź nasz jacht albo wsiądź do pociągu i spędź miesiąc w jakimś kraju, którego nie znam i gdzie nie będę wiedział, co robisz – ta perspektywa nieraz mnie nęciła dzięki myśli, że robiąc porównania na odległość, Albertyna będzie mnie wolała i wróciwszy, poczuje się szczęśliwa. Poza tym ona też bez wątpienia tego chce; nie wymaga całkowitej swobody, którą zresztą, ofiarowując jej coraz to inne rozrywki, zdołałbym stopniowo trochę ograniczyć. Tak, Albertyna chciała, żebym przestał być nieznośny w stosunku do niej i zwłaszcza – jak niegdyś Odeta wobec Swanna – żebym się zdecydował na małżeństwo. Kiedy się już raz pobierzemy, nie będzie przywiązywała znaczenia do swej niezależności i tak szczęśliwie będzie się nam tu żyło! Co prawda, oznaczało to rezygnację z Wenecji. Ale jak bardzo miasta nieskończenie pożądane – i bardziej jeszcze niż Wenecja księżna de Guermantes, teatr – stają się blade, obojętne, martwe, gdy jesteśmy przykuci do drugiego serca więzią tak bolesną, że nie możemy się oddalić! Co się tyczy małżeństwa, racja jest całkowicie po stronie Albertyny. I mama już uważała, że to ciągłe zwlekanie jest śmieszne. Dawno już powinienem był poślubić ją i trzeba będzie to zrobić; o to chodziło Albertynie, gdy pisała ów list, w którym ani jedno słowo nie wyrażało jej prawdziwej myśli; tylko dla osiągnięcia tego celu wyrzekła się na kilka godzin rzeczy, której musi pragnąć tak samo jak ja: powrotu do mnie. Tak, to miała na myśli, to była intencja jej czynu, powiadał mi mój współczujący rozum; a jednak czułem, że mówiąc mi to, nie wychodził poza hipotezę, którą przyjął od samego początku.
Otóż wyraźnie sobie zdawałem sprawę, iż druga hipoteza nigdy nie przestała mieć argumentów przemawiających za jej prawdziwością. Zapewne nie była na tyle odważna, by powiedzieć wprost, że Albertynę łączył związek z panną Vinteuil i jej przyjaciółką. Ale gdy się zachwiałem pod ciosem oszołamiającej wiadomości w chwili, kiedyśmy wchodzili na dworzec w Incarville, sprawdziła się właśnie ta druga hipoteza. Nigdy jednak nie zakładała ona, że Albertyna mogła mnie opuścić z własnej inicjatywy, w ten sposób, bez uprzedzenia i nie dając mi czasu, bym jej w tym przeszkodził. Mimo wszystko, chociaż po tym nowym, ogromnym skoku, jakiego dokonałem pchnięty przez życie, rzeczywistość stojąca przede mną była równie rewelacyjna jak ta, którą nam ukazują odkrycia fizyków, wyniki dochodzeń prowadzonych przez sędziego śledczego czy znalezione przez historyka dokumenty tyczące się kulis jakiejś zbrodni lub rewolucji – owa rzeczywistość poszła dalej niż wątłe przewidywania mej drugiej hipotezy, wciąż ją wszakże potwierdzając. Hipoteza ta nie była produktem intelektu i paniczny strach, jakiego doznałem wieczorem, gdy Albertyna nie pocałowała mnie, i nocą, gdym usłyszał łoskot okna – ten strach nie był wyrozumowany. Ale – i dalszy ciąg wykaże to dobitniej, podobnie jak wiele z dotychczasowych epizodów już mogło za tym przemawiać – okoliczność, że intelekt nie jest instrumentem najsubtelniejszym, najpotężniejszym, najlepiej przystosowanym do chwytania prawdy, stanowi tylko jeszcze jeden powód, żeby zaczynać od intelektu, a nie od półświadomej intuicji, wiary w przeczucia. Dopiero życie pozwala nam stopniowo, od wypadku do wypadku, spostrzec, że to, co najwięcej znaczy dla naszego serca i dla naszego umysłu, dociera do nas za pośrednictwem nie rozumu, lecz innych organów. I wówczas intelekt zdaje sobie sprawę z wyższości tych ostatnich, świadomie abdykuje na ich korzyść, godząc się być ich współpracownikiem i sługą. Wiara doświadczalna. Niespodziewana katastrofa, z którą się teraz borykałem, wydawała mi się również (tak samo jak przyjaźń z dwiema lesbijkami) czymś znanym, co miałem okazję odczytać z tylu znaków świadczących (wbrew przeciwnym twierdzeniom mego rozumu, opierającego się na słowach samej Albertyny) o zmęczeniu i wstręcie, jakie u niej budziło to życie w niewoli. Ileż razy miałem wrażenie, iż czytam te znaki w głębi smutnych i pokornych źrenic Albertyny, na jej policzkach okrywających się gwałtownym i niewytłumaczonym rumieńcem, w hałasie okna otwartego nagle! Ponieważ duszę moją utrzymywała w równowadze obecność Albertyny, przewidywałem jej odejście tylko jako coś zorganizowanego przeze mnie, sam jeszcze nie wiedziałem kiedy, to znaczy w czasie nieistniejącym; inaczej mówiąc, łudziłem się jedynie, iż myślę o tym odjeździe, niczym ludzie, którzy wyobrażają sobie, że nie czują obawy przed śmiercią, gdy myślą o niej, ciesząc się dobrym zdrowiem, to znaczy gdy przykładają tylko negatywną ideę do tego zdrowia, które właśnie bliskość śmierci unicestwi. Zresztą myśl o wyjeździe Albertyny z jej własnej inicjatywy mogłaby mi przyjść do głowy tysiąc razy, w sposób najwyraźniejszy, najplastyczniejszy, a też bym nie podejrzewał, czym ten wyjazd może być w odniesieniu do mnie, czyli w rzeczywistości – jaką rzeczą oryginalną, okrutną, nieznaną, jaką całkowicie nową udręką. Gdybym go przewidywał, mógłbym o nim stale myśleć latami i wszystkie te moje myśli razem oddane nie byłyby w żadnym stosunku – nie tylko co do natężenia, lecz i podobieństwa – z niewyobrażalnym piekłem, którego zasłonę uchyliła mi Franciszka, wypowiadając słowa: „Panna Albertyna pojechała”. Dla uzmysłowienia sobie nieznanej sytuacji wyobraźnia zapożycza elementy znane i dlatego jej sobie nie uzmysławia. Natomiast wrażliwość, nawet najbardziej fizyczna, dostaje, niby bruzdę wyżłobioną uderzeniem gromu, oryginalny i długotrwały podpis nowego wydarzenia. Ledwo miałem odwagę pomyśleć, iż gdybym był przewidział ów wyjazd, nie umiałbym może wyobrazić go sobie w całej jego straszliwości, ale nawet gdyby mnie Albertyna o nim powiadomiła, ja zaś zacząłbym grozić i błagać – to i tak bym nie potrafił mu przeszkodzić.
Jak pożądanie Wenecji było teraz dalekie ode mnie! Podobnie jak niegdyś w Combray chęć poznania pani de Guermantes, gdy nadchodziła godzina, kiedy mi zależało tylko na jednym: żeby mama była koło mnie. Bo w istocie wszystkie niepokoje, jakich doznałem od czasów dzieciństwa, nadbiegły wezwane przez mą nową udrękę, aby ją wzmocnić, stopić się z nią w jednorodną masę, która mnie dusiła.
Tak, ten fizyczny cios w serce wymierzony w nas przez takie rozstanie i (dzięki nieograniczonym możliwościom, jakie ciało posiada w zakresie rejestrowania wrażeń) czyniący z bólu coś współczesnego wszystkim okresom, w których cierpieliśmy, tak, ten cios w serce, może zadany trochę z umysłu – do tego stopnia bowiem nie przejmujemy się cierpieniami naszych bliźnich – przez tę, która stara się, aby żal osiągnął najwyższy stopień intensywności, czy to dlatego że, tylko udając odejście, kobieta pragnie uzyskać lepsze warunki i nic więcej, czy też odchodząc na zawsze – na zawsze! – chce zranić, albo przez zemstę, albo w tym celu, by nadal być kochaną, albo (w trosce o jakość wspomnienia, które zostawi po sobie) po to, by gwałtownie rozerwać tę utkaną ze zmęczenia i obojętności sieć, której stopniowe powstawanie czuła – tak, ten cios w serce miał być uniknięty, przyrzekaliśmy to sobie, mówiliśmy, że się rozstaniemy w zgodzie. Ale zgodne rozstania są niesłychanie rzadkie, bo gdyby istniała zgoda, nikt by się nie rozstawał. Poza tym kobieta, której okazujemy największą obojętność, czuje w głębi duszy, że jednocześnie z dojrzewającym w nas zmęczeniem, na zasadzie tego samego przyzwyczajenia, przywiązywaliśmy się do niej coraz bardziej, i uważa za jeden z głównych warunków pogodnego rozstania odejście po uprzedzeniu partnera. Zarazem jednak obawia się, że gdy uprzedzi o rozstaniu, nie dopuści do niego. Każda kobieta czuje, że im większa jest jej władza nad mężczyzną, tym bardziej jedynym sposobem odejścia staje się ucieczka. Ucieka, bo ma władzę – tak to jest. Zapewne, od zmęczenia, jakim na nią reagowaliśmy jeszcze przed chwilą, jest nieskończenie daleko do namiętnej potrzeby odzyskania jej, gdy odeszła. Ale to daje się wytłumaczyć nie tylko zresztą przyczynami już wyłożonymi w niniejszym dziele oraz innymi, o których dalej będzie mowa. Przede wszystkim rozstanie ma zazwyczaj miejsce w chwili, gdy obojętność – rzeczywista lub mniemana – jest największa, jak maksymalne wychylenie wahadła. Kobieta mówi sobie: „Nie, to dłużej trwać nie może”, bo właśnie mężczyzna w kółko powtarza, iż ją porzuci, lub stale o tym myśli – i ona go porzuca. Gdy wówczas wahadło znajdzie się w przeciwległym punkcie maksymalnego wychylenia, odległość staje się największa. W ciągu sekundy jeszcze raz wraca do tego punktu i znowu wraca wbrew wszelkiemu rozsądkowi, ale jakże to jest naturalne! Serce bije, przy czym kobieta, która odeszła, nie jest już tą, która żyła obok nas. Jej życie spędzone w naszej bliskości, aż nadto znane, wzbogaca się nagle o wszystkie życia, w które ona teraz musi wejść, i może właśnie po to nas opuściła, żeby się w nie zaplątać. W rezultacie to nowe bogactwo życia kobiety zbiegłej działa wstecz na kobietę, która była naszą towarzyszką i kto wie, czy nie przygotowywała swej ucieczki. Serii faktów psychologicznych dających się wydedukować i stanowiących część naszego pożycia z nią, naszego zmęczenia, zbyt manifestowanego na jej gust, a również naszej zazdrości (co sprawia, że mężczyźni, którzy zostali porzuceni przez kilka kobiet, prawie zawsze byli porzucani w ten sam sposób, to zaś z powodu ich charakteru oraz reakcji zawsze identycznych, które można obliczyć: każdy ma swój własny sposób, w jaki jest zdradzany, tak samo jak ma swój własny sposób zaziębiania się), tej serii, niemającej dla nas zbyt wielu tajemnic, odpowiadała zapewne seria faktów, których nie znaliśmy. Ona musiała od pewnego czasu utrzymywać kontakt listowny lub słowny czy też przez pośredników z tym a tym mężczyzną, z tą a tą kobietą; czekała na sygnał, który może, sami o tym nie wiedząc, przekazaliśmy jej, powiadając: „Pan X złożył mi wczoraj wizytę” – jeżeli umówiła się z panem X, że na dzień przedtem, jak ona będzie miała uciec do niego, on mnie odwiedzi. Ile możliwych przypuszczeń! Tylko możliwych. Tak dobrze umiałem konstruować prawdę, lecz tylko w sferze możliwości, że gdy pewnego dnia przez omyłkę otworzyłem list adresowany do jednej z mych przyjaciółek, stwierdziłem, że był to list pisany szyfrem. Brzmiał on tak: „Czekam wciąż znaku iść do margrabiego de Saint-Loup, uprzedzić jutro telefon”; zrekonstruowałem z tego projekt ucieczki; nazwisko margrabiego de Saint-Loup figurowało zamiast czegoś innego, bo moja przyjaciółka nie znała Roberta, lecz słyszała, jak o nim mówiłem; podpis był czymś w rodzaju pseudonimu nic nieznaczącego w żadnym języku. Otóż list wcale nie był adresowany do mej przyjaciółki, lecz do jakiejś osoby z tego samego domu, której nazwisko błędnie odczytano. Nie był też napisany szyfrem, ale nieudolną francuszczyzną, gdyż autorką jego była pewna Amerykanka, rzeczywiście znajoma Roberta de Saint-Loup, jak się od niego dowiedziałem. Miała ona dziwny sposób pisania niektórych liter, wskutek czego nadała postać pseudonimu nazwisku, które było najzupełniej rzeczywiste, tyle że cudzoziemskie. Zatem owego dnia gruntownie się pomyliłem w mych podejrzeniach. Wszelako armatura intelektualna, która w mym umyśle połączyła te fakty – wszystkie fałszywe – była sama w sobie tak ścisłą, tak nieugiętą formą prawdy, że gdy w trzy miesiące później moja przyjaciółka (która w okresie tamtego listu miała zamiar pozostać ze mną całe życie) rzuciła mnie, uczyniła to w sposób absolutnie identyczny z tym, jaki wyimaginowałem pierwszym razem. Nadszedł list mający te same cechy, które wtedy błędnie zinterpretowałem, ale teraz spełniający rzeczywiście funkcję sygnału, itd.
Było to największe nieszczęście mego życia. Mimo wszystko jednak cierpienie, którego doznawałem, nie było może tak wielkie, jak ciekawość przyczyn, które ściągnęły na mnie to nieszczęście: do kogo Albertyna tęskniła, do kogo poszła. Ale źródła tak wielkich wydarzeń są jak źródła rzek, na próżno przebiegamy powierzchnię ziemi, nie znajdujemy ich. Czy Albertyna też przygotowywała swą ucieczkę od dłuższego czasu? Nie wspomniałem poprzednio (bo wtedy wydało mi się to jedynie manierą, wyrazem złego humoru, tym, co Franciszka nazywała „strojeniem min”), że od dnia, kiedy przestała mnie całować, była ponura jak nieszczęście, trzymała się prosto, sztywno, o najzwyczajniejszych rzeczach mówiła smutnym głosem, w ruchach była powolna, nie uśmiechała się nigdy. Nie mogę twierdzić, żeby istniał fakt świadczący o jakim bądź kontakcie ze światem zewnętrznym. Co prawda Franciszka opowiedziała mi później, że gdy w przeddzień ucieczki weszła do jej pokoju, nie ujrzała nikogo, ale story były zaciągnięte i po świeżości powietrza oraz hałasie dochodzącym z ulicy można było poznać, że okno jest otwarte. I rzeczywiście znalazła Albertynę na balkonie. Było jednak mało prawdopodobne, aby się z kimś w ten sposób porozumiewała; story zaciągnięte przy oknie tłumaczyły się zapewne tym, że wiedziała, jak unikam przeciągów, a jeżeli nawet nie bardzo mnie od tego chroniły, to w każdym razie dzięki nim Franciszka nie mogła dostrzec z korytarza, iż okiennice zostały tak wcześnie otwarte. Dnia poprzedniego Albertyna niepostrzeżenie zabrała z mego pokoju większą ilość znajdującego się tam papieru i płótna do pakowania i posłużyła się tym, pakując swe niezliczone peniuary i szlafroczki, aby rano wyjechać. To jedyny fakt, to było wszystko. Nie mogę przywiązywać wagi do tego, że wieczorem niemal siłą zwróciła mi tysiąc franków, które mi była winna, nie widziałem w tym nic specjalnego, jako że w sprawach związanych z pieniędzmi odznaczała się niezmierną skrupulatnością.
Tak, w przeddzień wzięła papier do pakowania, lecz już przedtem wiedziała, że wyjedzie! To nie smutek kazał jej wyjechać, lecz powzięta decyzja wyjazdu, rezygnacji z życia, o którym marzyła, zabarwiła jej usposobienie smutkiem. Melancholijna, niemal uroczyście zimna w stosunku do mnie, z wyjątkiem ostatniego wieczoru, kiedy ku memu zdziwieniu pozostawszy dłużej w moim pokoju, rzekła mi z progu: „Do widzenia, mój mały, do widzenia”. Wtedy nie zwróciłem na to uwagi. Franciszka opowiedziała mi, że nazajutrz rano, kiedy ją zawiadomiła o swym wyjeździe (zresztą można to również wytłumaczyć zmęczeniem, bo nie rozbierała się i całą noc spędziła na pakowaniu swych rzeczy, oprócz tych, których musiała dopiero zażądać od Franciszki, bo nie znajdowały się w jej pokoju ani w gotowalni), była jeszcze tak smutna, bardziej wyprostowana, bardziej zmartwiała niż w dni poprzednie, że zwracając się do niej ze słowami: „Żegnaj, Franciszko”, sprawiała wrażenie osoby, która za chwilę upadnie. Kiedy dowiadujemy się o takich szczegółach, pojmujemy, dlaczego kobieta podobająca się nam obecnie o tyle mniej od tych wszystkich, które tak łatwo spotykamy na najzwyczajniejszych przechadzkach, wówczas – o co dziś mamy do niej pretensję – poświęcanych dla niej, jest akurat tą, którą tysiąckrotnie wolimy. Albowiem sprawa nie toczy się już między pewną przyjemnością – niemal do cna zwietrzałą od zużycia lub może też wskutek niewielkiej wartości obiektu – i z drugiej strony innymi przyjemnościami, nęcącymi, zachwycającymi, lecz między nimi a czymś, co jest od nich znacznie silniejsze i nazywa się współczuciem wobec cierpienia.
Przyrzekając sobie, że Albertyna wróci do mnie jeszcze tegoż wieczoru, zająłem się tym, co było najpilniejsze, i opatrzyłem nową wiarą rozdarcie spowodowane przez tę, z którą dotąd żyliśmy razem. Ale jakkolwiek szybko zareagował mój instynkt samozachowawczy, po słowach Franciszki byłem przez chwilą najzupełniej bezradny i teraz nic mi nie pomagało, że Albertyna do wieczoru znów będzie na miejscu; ból, jakiego doświadczyłem w pierwszej sekundzie, gdy jeszcze nie zakomunikowałem sobie samemu wiadomości o tym powrocie (była to sekunda, która nastąpiła po słowach: „Panna Albertyna kazała sobie przynieść kufry, panna Albertyna pojechała”), ów ból odradzał się we mnie wciąż w poprzedniej postaci, to znaczy taki, jakbym nie zdążył się dowiedzieć o rychłym powrocie Albertyny. Zresztą było rzeczą konieczną, żeby wróciła, lecz sama z siebie. Jak bądź oceniałbym sytuację, zabiegać o ten powrót, prosić ją mijałoby się z celem. Zapewne, nie mogłem się już zdobyć na wyrzeczenie, jak niegdyś w stosunku do Gilberty. Bardziej nawet niż widok Albertyny potrzebne mi było położenie kresu udręce fizycznej, której moje serce, gorzej funkcjonujące niż dawniej, nie mogło już znieść. Poza tym, wskutek zaniku woli przekształconego w nawyk, czy to się tyczyło pracy, czy innych rzeczy, byłem teraz bardziej tchórzliwy. Przede wszystkim jednak moja obecna męczarnia była nieporównanie dotkliwsza z wielu przyczyn, wśród których najważniejszą stanowiła zapewne okoliczność, że z panią de Guermantes ani z Gilbertą nie zaznałem rozkoszy zmysłowej i nie widując ich codziennie, w każdym momencie, nie mając tego rodzaju możliwości, a więc i potrzeby, mniej ulegałem w uczuciach, jakie dla nich żywiłem, potężnej sile Przyzwyczajenia. Teraz, gdy moje serce, niezdolne chcieć i nieumiejące poddać się dobrowolnie cierpieniu, znajdowało tylko jedno rozwiązanie możliwe, powrót Albertyny za wszelką cenę – być może rozwiązanie przeciwne (dobrowolne wyrzeczenie się, stopniowa rezygnacja) wydałoby mi się pomysłem romansowym, nieprawdopodobnym w życiu, gdybym niegdyś nie postąpił tak właśnie z Gilbertą. Wiedziałem zatem, że to drugie rozwiązanie było również do przyjęcia, i to przez tego samego człowieka, bo się od tamtej pory prawie nie zmieniłem. Ale czas odegrał swoją rolę, czas, przez który się postarzałem, czas, który trzymał Albertynę blisko mnie, gdyśmy wiedli nasze wspólne życie. O ile wszelako nie wyrzekałem się jej, o tyle z mego uczucia dla Gilberty pozostała mi nadal duma, dzięki której nie chciałem upokorzyć się przed Albertyną żałosnymi prośbami i wolałem tak zorganizować jej powrót, jakby mi na nim nie zależało. Wstałem, żeby nie tracić czasu, ale unieruchomiło mnie cierpienie: po raz pierwszy podnosiłem się z łóżka, odkąd jej tu nie było. Mimo wszystko jednak należało się prędko ubrać i pójść zasięgnąć informacji u odźwiernej Albertyny.
Cierpienie, które jest dalszym ciągiem wstrząsu duchowego, dąży do zmiany formy; mamy nadzieję, że się go pozbędziemy, robiąc projekty, zbierając informacje; pragniemy, aby przebyło swe niezliczone metamorfozy, bo wtedy potrzebujemy mniej odwagi, niż gdybyśmy chcieli utrzymać je w stanie świeżym; tak ciasne, twarde i zimne wydaje się nam łóżko, do którego idziemy spać razem z naszym bólem. Wstałem więc; zacząłem chodzić po pokoju niesłychanie ostrożnie, aby nie spostrzec krzesła Albertyny, pianoli, na której pedałach opierała swe trzewiczki ze złotej lamy, nie widzieć żadnego przedmiotu, którym się posługiwała, gdyż wszystkie jak gdyby mi dawały w swej własnej mowie – nauczywszy się jej od mych wspomnień – przekład, inną wersję, powtórzenie wiadomości o tej ucieczce. Ale nie patrząc na nie, widziałem je wszystkie: poczułem bezwład, opadłem na jeden z tych foteli krytych niebieskim atłasem, którego zimna gładkość jeszcze przed godziną, w światłocieniu pokoju znieczulonego promieniem światła, była mi podnietą do marzeń, tak namiętnie wtedy pieszczonych, a teraz tak dalekich. Ach, kiedy ostatnio w nim siedziałem, Albertyna była jeszcze u mnie. Nie mogłem wytrzymać, wstałem; w ten sposób co chwila ujawniało się jedno z owych niezliczonych i skromnych ja, które się składają na osobowość ludzką, i ponieważ było nieświadome wyjazdu Albertyny, należało je o tym poinformować; trzeba było – co stanowiło obowiązek straszliwszy, niż gdybym miał do czynienia z istotami obcymi, niewyposażonymi w moją wrażliwość na cierpienie – zakomunikować to nieszczęście, spadające na nie wszystkie, tym moim ja, które jeszcze nie wiedziały; trzeba było, żeby do każdego z nich też dotarły po raz pierwszy te słowa: „Albertyna kazała sobie przynieść kufry” (owe kufry w kształcie trumny, których ładowanie obok bagażu mej matki oglądałem w Balbec), „Albertyna wyjechała”. Musiałem każdemu z nich powiedzieć o mym smutku, o smutku bynajmniej niebędącym pesymistyczną konkluzją swobodnie wyciągniętą z nieszczęśliwych okoliczności, lecz nieustannie odżywającym i mimowolnym nawrotem specyficznego wrażenia, pochodzącego z zewnątrz i niewybranego przez nas. Były wśród owych ja i takie, których już dosyć dawno nie widziałem. Na przykład (nie przyszło mi bowiem do głowy, że to był dzień wizyty u fryzjera) ja, którym się stawałem, gdy sobie dawałem strzyc włosy. Nie pamiętałem o nim i jego zjawienie się przyprawiło mnie o wybuch płaczu, niczym na pogrzebie niespodziewana obecność starego sługi, który znał zmarłą. Później przypomniałem sobie nagle, że od tygodnia miałem przypływy panicznego lęku, do którego sam się sobie nie przyznawałem. Jednak dyskutowałem wtedy w głębi duszy, powiadając: „Oczywiście nie ma mowy o przypuszczeniu, że ona mogłaby wyjechać niespodzianie. To nonsens. Gdybym się z tym zwierzył człowiekowi inteligentnemu i rozsądnemu (zrobiłbym to, żeby się uspokoić, ale zazdrość nie pozwalała mi na zwierzenia), niewątpliwie rzekłby mi: «Oszalałeś chyba. To niemożliwe». (Rzeczywiście, przecież nie sprzeczaliśmy się ani razu). Wyjeżdża się, mając jakiś powód. I wyjawia się go. Druga strona ma prawo coś odpowiedzieć. Ale w taki sposób nikt nie wyjeżdża. Nie, to jest dziecinne. To jedyne przypuszczenie absurdalne, jakie można wymyślić”. A jednak co dzień, gdy dzwoniłem rano i znajdowałem ją na miejscu, wydawałem głębokie westchnienie ulgi. I kiedy Franciszka wręczyła mi list Albertyny, od razu wiedziałem, że tyczył się rzeczy, która nie mogła mieć miejsca, to znaczy owego wyjazdu, oglądanego na kilka dni wcześniej, mimo że istniały logiczne argumenty uspokajające. Pomyślałem w mej rozpaczy, niemal z uczuciem dumnej z siebie przenikliwości, niczym morderca, który wie, że nie może być zdemaskowany, ale boi się i nagle spostrzega nazwisko swej ofiary na teczce z aktami w gabinecie sędziego śledczego, gdzie go wezwano… 1
Cała moja nadzieja była w tym, że Albertyna wyjechała do Turenii, do swej ciotki, u której w gruncie była dość dobrze strzeżona i nie mogła zrobić nic wielkiego, nim ją stamtąd zabiorę. Największe niebezpieczeństwo polegało na tym, że mogła pozostać w Paryżu, pojechać do Amsterdamu lub do Montjouvain, czyli uciec celem pogrążenia się w jakiejś intrydze, której wstępna faza była mi nieznana. W istocie wszakże powiadając sobie: Paryż, Amsterdam, Montjouvain – to znaczy różne miasta – myślałem o miejscowościach, które były tylko możliwe: toteż gdy odźwierna w jej domu oświadczyła mi, że Albertyna wyjechała do Turenii, ten kierunek, który przedtem uważałem za najbardziej pożądany, wydał mi się najstraszniejszy ze wszystkich, jako że był rzeczywisty i ponieważ ja po raz pierwszy, nękany przez pewność teraźniejszości i niepewność przyszłości, wyobrażałem sobie Albertynę, jak zgodnie ze swym życzeniem rozpoczyna życie oddzielone od mojego, może na czas dłuższy, może na zawsze, i realizuje w nim swój nieznany mi i od dawna niepokojący mnie świat, podczas gdy dotąd mogłem do woli posiadać, obsypywać pieszczotami to, co było jego zewnętrzną powłoką – jej łagodną twarz, nieprzeniknioną i ujarzmioną.
Przed bramą Albertyny spotkałem biedną dziewczynkę, która patrzyła na mnie wielkimi oczami i wyglądała tak sympatycznie, że ją spytałem, czy nie chciałaby przyjść do mnie; tak samo zwróciłbym się do psa o spojrzeniu wyrażającym wierność. Zdawała się rada mej propozycji. W domu kołysałem ją przez pewien czas na kolanach, lecz wkrótce zacząłem odczuwać jej obecność, uprzytamniającą mi nadto dotkliwie brak Albertyny, jako coś nieznośnego. Poprosiłem więc, by sobie poszła, wręczywszy jej uprzednio banknot pięćsetfrankowy. Ale wkrótce potem perspektywa, że mógłbym mieć koło siebie jakąś inną dziewczynkę i nie przebywać samotnie bez jej niewinnego towarzystwa, stała się jedynym marzeniem, które było w stanie pogodzić mnie z myślą, że Albertyna przez pewien czas nie wróci.
Istotę mej miłości stanowił ów nieznany świat w Albertynie. Co do niej samej, to istniała niemal wyłącznie w postaci swego imienia, które – z nielicznymi wyjątkami – co dzień, gdy się budziłem, zjawiało się w mym mózgu i tam pozostawało. Gdybym myślał głośno, powtarzałbym je bez końca i moja gadanina byłaby tak monotonna, tak ograniczona, jakbym się zamienił w owego bajecznego ptaka, co krzyczał w kółko imię tej, którą kochał jako człowiek. Wymawiamy to imię, ale ponieważ czynimy to w milczeniu, można by rzec, że je w sobie zapisujemy i że pozostawia ono swój ślad w naszym mózgu wyglądającym w końcu niby kawał ściany, na której ktoś zabawiał się za pomocą ołówka, całkowicie ją pokrywając tysiąc razy powtórzonym imieniem ukochanej osoby. Przepisujemy je ustawicznie w naszych myślach tak długo, jak jesteśmy szczęśliwi, a jeszcze bardziej w nieszczęściu. Odczuwamy wciąż odradzającą się potrzebę powtarzania tego słowa, które nie może nam powiedzieć nic więcej oprócz tego, co już wiemy. Wszelako na dłuższą metę staje się to męczące. O rozkoszy fizycznej nawet wtedy nie myślałem; nie widziałem w mej wyobraźni osoby Albertyny, będącej przecież sprawczynią takiego przewrotu w mej duszy, nie dostrzegałem jej ciała i gdybym chciał wyodrębnić ideę – bo zawsze coś takiego istnieje – związaną z mym cierpieniem, byłyby to na przemian rozważania, co zamierzała zrobić, wyjeżdżając – wrócić czy nie wrócić – i jak doprowadzić do jej powrotu. Należałoby może widzieć symboliczne znaczenie i głębszą prawdę w nikłości roli, jaką w naszym niepokoju o daną osobę odgrywa ona sama. Istotnie, osoba nie jest wówczas czynnikiem ważnym; wszystko polega na procesie wzruszeń, lęków, odczuwanych dawnymi czasy w rozmaitych okolicznościach z jej powodu i pod wpływem przyzwyczajenia kojarzących się z nią. Dowodzi tego (jeszcze bardziej niż nuda, której doznajemy w stanie szczęścia) fakt, że widywanie lub niewidywanie owej osoby, objawy szacunku albo braku szacunku z jej strony, możność lub niemożność dysponowania nią staną się dla nas rzeczą absolutnie obojętną, skoro tylko zaczniemy rozważać zagadnienie (od tej chwili tak już błahe, że w ogóle nie będziemy się nim interesować) w stosunku wyłącznie do samej osoby – gdy zapomnimy cały proces wzruszeń i lęków, przynajmniej o tyle, o ile jest z nią związany, bo może się on rozwinąć od nowa, lecz przeniesiony na kogoś innego. Przedtem, gdy się jej tyczył, byliśmy przekonani, że nasze szczęście zależy od niej, a zależało jedynie od położenia kresu naszemu lękowi. Nasza podświadomość była więc bardziej przenikliwa niż my sami, gdy tak bagatelizowała postać ukochanej kobiety, postać, którąśmy może nawet zapomnieli, którą mogliśmy znać słabo i nieszczególnie cenić w trakcie owego straszliwego dramatu, kiedy od sprawy, czy ją wreszcie zobaczymy i nie będziemy musieli dłużej czekać na nią, mogło zależeć nawet nasze życie. Mikroskopijne rozmiary postaci tej kobiety to logiczny i nieunikniony przejaw sposobu, w jaki się miłość rozwija, alegoria bardzo przejrzysta subiektywnej natury miłości.
Stan ducha, w jakim wyjechała, był zapewne podobny do nastroju ludów, które za pomocą demonstracji wojskowych torują drogę swym dyplomatom. Wyjechała prawdopodobnie tylko po to, by uzyskać ode mnie lepsze warunki, więcej swobody, komfortu. W takim razie miałbym szanse zostać zwycięzcą, o ile starczy mi sił, żeby czekać, czekać na chwilę, gdy ona, zorientowawszy się, że nic nie wskóra, wróci z własnego popędu. Ale jeżeli w kartach i na wojnie, gdzie chodzi jedynie o wygraną, można się oprzeć bluffowi, to zupełnie inne są warunki, jakie stwarza miłość i zazdrość, nie mówiąc już o cierpieniu. Gdybym czekając, licząc na przetrwanie, pozwolił Albertynie przebywać z dala ode mnie wiele dni, może wiele tygodni, zniszczyłbym to, co w ciągu więcej niż całego roku było mym celem: niepozostawianie jej swobody choćby przez godzinę. Wszystkie środki ostrożności, jakie przedsięwziąłem, okazałyby się bezużyteczne, gdybym jej dał dość czasu, dość możliwości, żeby mnie zdradzała, z kim zechce; a gdyby się w końcu poddała, nigdy bym nie mógł zapomnieć czasu, kiedy była sama, i nawet odnosząc ostateczne zwycięstwo, byłbym jednak w przeszłości – to znaczy w sposób nieodwołalny – tym, który został zwyciężony.
Co do metod sprowadzenia Albertyny, mogły one być tym skuteczniejsze, o ile hipoteza, że wyjechała jedynie w nadziei powrotu na lepszych warunkach, była bardziej prawdopodobna. I tak to niewątpliwie wyglądało w oczach ludzi niewierzących w szczerość Albertyny, jak przede wszystkim Franciszka. Ale memu rozumowi, który pewne jej złe humory, pewne odruchy – kiedy jeszcze o niczym nie wiedziałem – mógł wytłumaczyć tylko decyzją wyjazdu na zawsze, trudno było przyjąć, że wyjazd, już dokonany, polegał na symulacji. Powiadam: memu rozumowi, nie mnie. Przypuszczenie symulacji było mi tym potrzebniejsze, im mniej przekonywało, i zyskiwało na sile tyleż, ile traciło na prawdopodobieństwie. Kiedyśmy się ujrzeli nad brzegiem przepaści i wszystko świadczy, że Bóg nas opuścił, nie wahamy się oczekiwać od niego cudu.
Przyznaję, że się w tym wszystkim zachowałem jak najbardziej apatyczny, chociaż i najbardziej zbolały z policjantów. Ale ucieczka Albertyny nie przywróciła mi zdolności, które straciłem wskutek strzeżenia mej przyjaciółki przy pomocy osób trzecich. Myślałem o jednym tylko: żeby obarczyć poszukiwaniami kogoś innego. Wybrałem w tym celu Roberta de Saint-Loup, który się zgodził. Zrzuciwszy z siebie troskę o tyle następnych dni, poczułem radość i zacząłem się krzątać, pewien już powodzenia; moje ręce nagle stały się suche jak poprzednio, zniknął z nich pot, którym się oblałem, słysząc Franciszkę powiadającą mi: „Panna Albertyna pojechała”.
Czytelnik pamięta, że gdy postanowiłem żyć z Albertyną i nawet ją poślubić, to dlatego żeby jej pilnować, wiedzieć, co robi, nie dopuścić, by znowu popadła w związek z panną Vinteuil. Podczas rozdzierającej rewelacji w Balbec, kiedy mi powiedziała o tym jak o czymś całkiem naturalnym, co udało mi się przyjąć – chociaż to było największe zmartwienie mego życia – jakby istotnie było całkiem naturalne, usłyszałem rzecz, której nawet w najgorszych przypuszczeniach nie byłbym miał odwagi wyobrazić sobie. (Zadziwiające, że zazdrość, spędzająca czas na snuciu drobnych, fałszywych przypuszczeń, ma tak mało wyobraźni, gdy odkrywa prawdę). Otóż moja miłość, zrodzona głównie z tego, że chciałem przeszkodzić Albertynie w oddawaniu się złu, zachowała w dalszym ciągu ślady swego pochodzenia. Być razem z nią nie miało dla mnie specjalnej ceny, bylebym mógł utrzymać na miejscu tego ducha ucieczki. W tym celu polegałem na spojrzeniu, na towarzystwie ludzi, którzy wychodzili z nią, i jeśli tylko składali mi wieczorem raport uspokajający, mój niepokój rozpływał się w nastroju pogody.
Złożywszy samemu sobie oświadczenie, że cokolwiek bądź miałbym uczynić, Albertyna wróci do domu tegoż wieczoru, zawiesiłem działanie bólu, jaki mi zadała swą wiadomością Franciszka (bo się wtedy pozwoliłem zaskoczyć i uwierzyłem, że wyjazd jest ostateczny). Ale kiedy po tej przerwie mój ból, niesiony pędem swego niezależnego życia, znowu się zjawił we mnie, był tak samo straszliwy jak na początku, bo wcześniejszy od pocieszającego przyrzeczenia, które sobie zrobiłem, że do wieczoru odzyskam Albertynę. Nie znał on tego zdania, które by go uspokoiło. Aby wprawić w ruch środki mające na celu jej powrót, musiałem znowu (nie żeby ta postawa dawała mi najlepsze rezultaty, ale przyjmowałem ją zawsze, odkąd kochałem Albertynę) postępować tak, jakbym jej nie kochał, nie był unieszczęśliwiony jej wyjazdem – musiałem nadal kłamać wobec niej. Działać w kierunku sprowadzenia jej mógłbym o tyle energiczniej, o ile bardziej by wyglądało, że z niej zrezygnowałem. Zamierzałem napisać do Albertyny list pożegnalny, w którym potraktowałbym jej odejście jako bezpowrotne, a jednocześnie chciałem wysłać Roberta de Saint-Loup, aby – udając, że czyni to bez mej wiedzy – wywarł na panią Bontemps jak najbrutalniejszą presję w sprawie natychmiastowego powrotu. Co prawda, już z Gilbertą zrobiłem doświadczenie co do listów wyrażających udaną zrazu obojętność, która staje się w końcu rzeczywistą. Nauczony tym nie powinienem był pisać do Albertyny tak, jak niegdyś do Gilberty. Ale to, co nazywamy doświadczeniem, polega tylko na ujawnieniu przed nami samymi jakiegoś rysu naszego charakteru, który to rys oczywiście pojawia się w dalszym ciągu, i to tym wyraźniej, żeśmy go już raz sobie uświadomili, a spontaniczny odruch, kierujący nami poprzednio, jest następnie wzmacniany dzięki siłom sugestii, jakimi rozporządza wspomnienie. Plagiat ludzki najtrudniejszy do uniknięcia dla jednostek (a także dla narodów, które uparcie trwają w swych błędach i pogłębiają je) to plagiowanie samego siebie.
Saint-Loup, jak mi było wiadomo, znajdował się w Paryżu i natychmiast go wezwałem. Przybiegł szybki, energiczny jak niegdyś w Doncières i zgodził się jechać zaraz do Turenii. Przedstawiłem mu następującą kombinację. Miał wysiąść w Châtellerault, odnaleźć dom pani Bontemps i poczekać, aż Albertyna wyjdzie, bo mogłaby go poznać.
– Więc ta młoda dziewczyna, o której mówisz, zna mnie? – rzekł mi.
Odpowiedziałem, że chyba nie. Projekt tej akcji napełnił mnie ogromną radością. Był on jednak najzupełniej sprzeczny z tym, co zrazu postanowiłem: urządzić się w ten sposób, aby nie wyglądało, że poszukuję Albertyny; moje postępowanie musiało jednak właśnie tak wyglądać. Ale w zamian miało tę bezcenną zaletę, że mogłem sobie powiedzieć, iż mój wysłannik zobaczy Albertynę i zapewne ją przywiezie. Gdybym od samego początku dobrze się orientował w mym sercu, przewidziałbym, że właśnie to ukryte w cieniu rozwiązanie, które znajdowałem nic niewartym, weźmie górę nad innymi, którym miała patronować cierpliwość i które wolałem z braku stanowczości.
Saint-Loup wydawał się trochę zdziwiony, że młoda dziewczyna mieszkała u mnie przez całą zimę, a ja mu nic o tym nie powiedziałem; chociaż on nieraz wspominał mą przyjaciółkę z Balbec, ja nigdy na to nie rzekłem: „Ależ ona tu mieszka”. Mógł się więc teraz uczuć dotknięty moim brakiem zaufania. Nie było wykluczone, że pani Bontemps powie mu coś o Balbec. Nadto się wszakże przejmowałem jego podróżą, abym chciał, abym mógł myśleć o grożących stąd konsekwencjach. Co do możliwości rozpoznania Albertyny (na którą zresztą nigdy nie chciał patrzeć, gdy ją spotykał w Doncières), to według powszechnej opinii ona tak się zmieniła, tak przytyła, że mogłem się tego nie obawiać. Spytał mnie, czy nie mam jakiejś jej podobizny. W pierwszej chwili odrzekłem, że nie, gdyż nie chciałem, aby na podstawie fotografii, którą zrobiłem mniej więcej za czasów pobytu w Balbec, zorientował się, że to właśnie ona, chociaż ją widział tylko przez mgnienie oka w wagonie. Pomyślałem jednak, że ostatnia fotografia jest tak samo różna od Albertyny z Balbec jak Albertyna dziś żyjąca i że nie będzie mógł jej poznać ani na fotografii, ani w rzeczywistości. Podczas gdy szukałem tego zdjęcia, łagodnie dotknął mi ręką czoła, chcąc mnie pocieszyć. Byłem wzruszony, że cierpiał, odgadując mój ból. Rozstał się wprawdzie z Rachelą, lecz to, co wówczas przeszedł, nie było dla niego jeszcze tak oddalone w czasie, żeby nie żywił sympatii, szczególnej litości dla cierpień tego rodzaju, podobnie jak się czujemy bardziej bliscy człowieka, który choruje na to samo co my. Poza tym Robert był tak przywiązany do mnie, że myśl o mych udrękach była mu nieznośna. Toteż dla tej, która była ich przyczyną, żywił urazę połączoną z podziwem. Mając mnie za istotę wyjątkową, wyobrażał sobie tę, która mnie podbiła, jako zjawisko całkiem już niezwyczajne. Byłem przekonany, iż fotografia Albertyny spodoba mu się, ale jako że nie liczyłem mimo wszystko, aby podziałała nań niczym Helena trojańska na starców, wciąż szukając, rzekłem:
– Ach, nie spodziewaj się niczego nadzwyczajnego. Fotografia jest niedobra, to jedno, a i ona sama nie jest żadnym cudem, żadną pięknością. Przede wszystkim jest miła.
– To niemożliwe, musi być wspaniała – odrzekł z naiwnym i szczerym entuzjazmem, usiłując przedstawić sobie istotę, która zdołała mnie pogrążyć w takiej rozpaczy i w takim niepokoju. – Mam do niej żal, że ci zadaje ból, ale trzeba było z góry przewidywać, że właśnie ty, natura tak do głębi artystyczna, człowiek we wszystkim kochający piękno, i to kochający je taką miłością, byłeś predestynowany, aby cierpieć bardziej niż kto inny, gdy spotkasz to piękno w jakiejś kobiecie.
W końcu znalazłem fotografię.
– Ona jest na pewno cudowna – ciągnął Robert, nie widząc, że mu ją pokazuję. Nagle zauważył i przez chwilę potrzymał zdjęcie w ręku. Jego twarz wyrażała zdumienie sięgające granic bezmyślności. – To jest ta młoda dziewczyna, którą kochasz? – zdołał wreszcie rzec tonem, w którym zdziwienie było utemperowane obawą, żeby mnie nie rozgniewać.
Nie zrobił żadnej uwagi, miał minę rozsądną, ostrożną, z konieczności nieco pogardliwą, jaką przybieramy wobec chorego, który – nawet jeżeli dotąd był człowiekiem niezwykłym i naszym przyjacielem – nie jest już tym wszystkim, gdyż dotknięty ostrym pomieszaniem zmysłów opowiada nam o niebiańskiej istocie, która mu się objawiła i którą wciąż widzi w miejscu, gdzie my, zdrowi na umyśle, dostrzegamy tylko edredon. Natychmiast pojąłem zdziwienie Roberta i zdałem sobie sprawę, że było tym samym, co przeżyłem na widok jego przyjaciółki, z tą jedynie różnicą, że odnalazłem w niej osobę znajomą, podczas gdy on sądził, że nigdy się z Albertyną nie zetknął. Ale bez wątpienia różnica między tym, cośmy obaj widzieli w tej samej osobie, była jednakowa. Odległą przeszłością były już dni, kiedy skromnie sobie poczynając w Balbec, przyglądałem się Albertynie i wrażenia wzrokowe wzbogacał smakiem, zapachem, dotykiem. Od tamtych czasów przybyły jeszcze doznania głębsze, słodsze, bardziej nieokreślone, a później też wrażenia bolesne. Jednym słowem, Albertyna, niby kamień zewsząd pokryty śniegiem, była tylko punktem wyjścia ogromnej konstrukcji przecinającej płaszczyznę mego serca. Saint-Loup, dla którego całe to uwarstwienie wrażeń było niewidoczne, spostrzegał jedynie osad, moim oczom znowuż zasłonięty przez nią. To, co zbiło z tropu Roberta, gdy ujrzał fotografię Albertyny, nie było zachwytem starców trojańskich, którzy na widok przechodzącej Heleny powiadają:
„Nasz ból niewart choćby jednego jej spojrzenia”,
lecz przeżyciem wprost przeciwnym, znaczącym: „Jak to, więc on z powodu kogoś takiego tyle ma zgryzoty, zmartwień, do tego stopnia szaleje?”. Trzeba przyznać, że ten sposób reagowania na osobę, która była przyczyną cierpień, zbulwersowała życie, a niekiedy spowodowała śmierć kogoś nam bliskiego, jest znacznie częstszy niż zachowanie się trojańskich starców czy też po prostu normalny. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że miłość jest zjawiskiem indywidualnym lub że traktowanie jej jako czegoś, co byłoby do uniknięcia, i filozofowanie na temat szaleństwa naszych bliźnich jest rzeczą naturalną, gdy sami nie kochamy. Nie, rzecz polega na tym, że gdy uczucie osiągnęło natężenie powodujące tyle udręki, konstrukcja zbudowana z wrażeń powstałych między twarzą kobiety i oczami kochającego mężczyzny (ów olbrzymi, bolesny kokon, który obejmuje go i ukrywa, niczym warstwa śniegu leżąca na źródle) jest już dość zaawansowana, żeby punkt, gdzie się zatrzymują spojrzenia kochanka, punkt, gdzie on widzi swoją rozkosz i swoją męczarnię, był równie daleki od punktu widzenia innych jak prawdziwe słońce od miejsca, gdzie jego skondensowane światło wydaje się nam tarczą słoneczną. I co więcej, pod powłoką cierpień i czułości, która czyni najgorsze metamorfozy ukochanej istoty niewidzialnymi dla oczu kochającego, twarz zdążyła tymczasem zestarzeć się i zmienić. Wskutek tego twarz oglądana niegdyś po raz pierwszy przez kochanka jest bardzo różna od tej, którą zaczął widzieć, kochając i cierpiąc, różna o tyleż, co w innym kierunku ta sama twarz w oczach kogoś obojętnego. (Co by to było, gdyby zamiast fotografii tej, która była niegdyś młodą dziewczyną, Robert ujrzał podobiznę starej kochanki?). Aby doznać owego zdziwienia, możemy nawet nie widzieć po raz pierwszy sprawczyni tylu nieszczęść. Często znaliśmy ją tak, jak mój cioteczny dziadek znał Odetę. Różnica optyki obejmuje wówczas nie tylko wygląd fizyczny, ale i charakter, znaczenie danej jednostki. Jest bardzo prawdopodobne, że kobieta torturująca zakochanego w niej człowieka zawsze była dobra dla kogoś, kto się o nią nie troszczył, jak na przykład Odeta, która zachowywała się wobec Swanna z takim okrucieństwem, lecz dla mego ciotecznego dziadka była ujmującą „różową damą”; albo że osoba, która oblicza z góry każdą swą decyzję, budzącą w kochanku lęk niczym wyroki bóstwa, okazuje się temu, kto jej nie kocha, istotą całkiem nieskomplikowaną, bardzo chętnie godzącą się na wszystko, czego chcemy, jak przyjaciółka Roberta de Saint-Loup, która dla mnie była jedynie ową „Rachelą kiedy Pan”, tyle razy mi proponowaną. Pamiętałem moje zdumienie, gdy ją po raz pierwszy zobaczyłem z Robertem i pomyślał sobie, że można przez taką kobietę doznawać męczarni, bo się nie wie, co robiła w ten czy inny wieczór, co mogła rzec szeptem tej czy innej osobie, dlaczego miała zamiar zerwać. Otóż zdawałem sobie sprawę, że cała owa przeszłość, ale tycząca się Albertyny, przeszłość, do której każde włókno mego serca, mego życia lgnęło w rozedrganym i niezręcznym bólu, musiała się wydawać Robertowi de Saint-Loup równie pozbawiona znaczenia i że może ja sam będę ją kiedyś tak odczuwał, może powoli przejdę co do kwestii przeszłości Albertyny – czy jest błaha, czy ważna – z mojego dzisiejszego punktu widzenia na stanowisko Roberta de Saint-Loup; nie miałem bowiem złudzeń, co Robert mógł o tym myśleć, co mógł pomyśleć każdy człowiek niezakochany tak jak ja. I nie cierpiałem nadmiernie z tego powodu. Pozostawmy ładne kobiety ludziom bez wyobraźni. Przypomniałem sobie owo tragiczne wytłumaczenie tak wielu życiorysów, jakim jest genialny i niepodobny portret w rodzaju portretu Odety pędzla Elstira, który namalował nie tyle kochankę, ile deformującą miłość. Brakowało mu tylko jednej rzeczy – tak często istniejącej w portretach – żeby był jednocześnie dziełem wielkiego malarza i kochanka (chociaż mówiono, że właśnie taki stosunek łączył Elstira z Odetą). Całe życie kochającego mężczyzny, którego szaleństwa są dla wszystkich niezrozumiałe, całe życie Swanna świadczy o tym niepodobieństwie. Ale gdy z kochankiem sprzymierzy się malarz tej miary co Elstir, klucz tajemnicy zostaje wyjawiony, widzimy wreszcie wargi, których pospólstwo nigdy nie dostrzegło u tej kobiety, widzimy jej nos nikomu nieznany, ruchy, których się nie podejrzewało. Obraz powiada: „To, co kochałem, to, co mi kazało cierpieć, to, co bez przerwy widziałem – oglądacie na tym płótnie”. Wówczas próbowałem w myśli dodać do Racheli wszystko, co jej dodał sam Robert, teraz natomiast, za pomocą gimnastyki o przeciwnym kierunku, usiłowałem odjąć to, co moje uczucia i myśli wniosły w kompozycję Albertyny – chciałem ją zobaczyć taką, jaką musiał widzieć Saint-Loup, jaką ja widziałem Rachelę. Ale po co to? Nawet gdybyśmy na własne oczy zobaczyli te różnice, czyż w nie uwierzymy? Kiedy dawniej w Balbec Albertyna oczekiwała mnie pod arkadami Incarville i wskakiwała do mego powozu, nie była jeszcze „przytyta”, lecz przeciwnie, od nadmiernego używania sportów zanadto schudła; koścista, zeszpecona brzydkim kapeluszem, spod którego sterczał kawałek brzydkiego nosa i było trochę widać policzki białe jak robaki, pokazywała mi ze swej osoby bardzo niewiele, dostatecznie dużo jednak, abym mógł poznać po skoku, jakim wsiadała do mego powozu, że to była ona, że punktualnie zjawiła się na umówionym miejscu i że nie poszła gdzie indziej; tyle wystarcza; to, co kochamy, w zbyt wysokim stopniu należy do przeszłości, jest zanadto czasem wspólnie straconym, abyśmy potrzebowali całej kobiety; chcemy tylko być pewni, że to jest ona, nie omylić się co do jej tożsamości, znacznie ważniejszej dla kochającego niż uroda; policzki mogą być już zapadnięte, ciało wychudzone nawet dla tych, którzy dawniej pysznili się przed innymi posiadaniem istoty skończenie pięknej – ten fragment twarzyczki, ten znak streszczający niezmienną osobowość kobiety, ten algebraiczny pierwiastek, ten trwały element wystarcza, żeby człowiek oczekiwany w świetnym towarzystwie i kochający ją nie mógł rozporządzać ani jednym wolnym wieczorem; ponieważ cały swój czas spędza na czesaniu, aż do momentu jej zaśnięcia, włosów ukochanej kobiety albo po prostu na przebywaniu w jej towarzystwie, aby być z nią czy też aby ona była z nim, czy w końcu tylko dla zapobieżenia, aby się nie znalazła w towarzystwie innego mężczyzny.
– Jesteś pewien – spytał mnie – że mogę jak gdyby nic zaproponować tej kobiecie trzydzieści tysięcy franków na kampanię przedwyborczą jej męża? Ona jest aż tak dalece nieuczciwa? Jeżeli się co do tego nie mylisz, to wystarczyłoby trzy tysiące franków.
– Bardzo cię proszę, nie oszczędzaj na rzeczy tak dla mnie ważnej. Masz jej wygłosić następujące oświadczenie, w którym zresztą będzie część prawdy: „Tych trzydzieści tysięcy franków na kampanię przedwyborczą wuja swojej narzeczonej dostał mój przyjaciel od jednego ze swych krewnych. Był to prezent z okazji jego zaręczyn. Prosił mnie także, abym wręczył pani tę sumę bez wiedzy Albertyny. I nagle Albertyna go porzuca. On nie wie, co robić. Jeżeli się z nią nie ożeni, będzie musiał oddać te trzydzieści tysięcy. A jeżeli małżeństwo ma dojść do skutku, wypadałoby, żeby ona przynajmniej dla formy natychmiast wróciła, bo jej przedłużająca się nieobecność wywołałaby nadto niekorzystne wrażenie”. Sądzisz, że ja to specjalnie zmyśliłem?
– Ależ nie – odrzekł Saint-Loup powodowany dobrocią, dyskrecją i doświadczeniem, dzięki któremu wiedział, że okoliczności są często bardziej dziwne, niż się wydaje. Ostatecznie wcale nie było niemożliwe, że ta historia zawierała, jak rzekłem, znaczną część prawdy. To było możliwe, lecz nieprawdziwe, i właśnie owa część prawdy była kłamstwem. Robert i ja kłamaliśmy sobie, tak jak to jest we wszystkich rozmowach, kiedy jeden przyjaciel szczerze pragnie pomóc drugiemu, doprowadzonemu z miłości do rozpaczy. Przyjaciel-doradca, podpora, pocieszyciel może litować się nad tragedią tamtego, ale nie potrafi jej odczuć i tym bardziej kłamie, im jest dla niego lepszy. Ten drugi wyznaje wszystko, co jest konieczne dla uzyskania pomocy, ale też – właśnie celem jej uzyskania – wiele ukrywa. Szczęśliwym spośród nich dwóch jest mimo wszystko ten, co się trudzi, odbywa podróż, wykonuje zlecenie, lecz nie odczuwa wewnętrznej udręki. Ja byłem w tej chwili człowiekiem, którym Robert był w Doncières, gdy sądził, że go Rachela opuściła.
– A więc będzie, jak chcesz; jeżeli mam zostać zwymyślany, z góry godzę się na to przez przyjaźń dla ciebie. Cóż z tego zresztą, że mi się nie podoba ta transakcja tak mało zawoalowana, skoro dobrze wiem, że w naszym świecie są księżniczki, i to największe dewotki, które za trzydzieści tysięcy franków gotowe byłyby zrobić więcej, niż namówić siostrzenicę do wyjazdu z Turenii. W dodatku jestem podwójnie zadowolony, że mogę ci oddać przysługę, bo w związku z tym musiałeś pozwolić, żebym cię odwiedził. Czy będziemy się częściej widywali, jeżeli się ożenię? Czy będziesz wtedy traktował mój dom po trosze jak swój?…
Umilkł nagle, pomyślawszy – jak mi się zdawało – że o ile ja również się ożenię, Albertyna nie będzie mogła utrzymywać bardzo bliskich stosunków z jego żoną. Przypomniałem sobie, co mi opowiadali Cambremerowie o jego prawdopodobnym małżeństwie z córką księcia Gilberta de Guermantes. Robert zajrzał do rozkładu jazdy i stwierdził, że nie będzie mógł wyruszyć przed wieczorem.
– Czy zabrać z gabinetu łóżko panny Albertyny? – spytała mnie Franciszka.
– Przeciwnie, musi być posłane – odrzekłem.
Spodziewałem się, że wróci lada dzień, i nie chciałem, żeby Franciszka miała co do tego choćby wątpliwości. Wyjazd Albertyny powinien wyglądać na rzecz ułożoną między nami, z której wcale nie wynikało, że ona już mnie tak nie kocha. Ale Franciszka popatrzyła na mnie z miną wyrażającą, jeżeli nie brak wiary, to przynajmniej powątpiewanie. Ona też miała swoje dwie hipotezy. Nozdrza jej drżały, węszyła kłótnię, zapewne przeczuwała ją od dawna. Jeżeli nie miała całkowitej pewności, to być może tylko dlatego, że – podobnie jak ja – nie darzyła pełnym zaufaniem myśli o czymś, co by jej sprawiło nadto wielką przyjemność.
Saint-Loup może ledwo zdążył wsiąść do pociągu, gdy w przedpokoju spotkałem Blocha. Nie słyszałem, jak zadzwonił, i musiałem poświęcić mu chwilę czasu. Ostatnio widział mnie w towarzystwie Albertyny (którą znał z Balbec), kiedy była w złym humorze.
– Jadłem obiad z panem Bontemps – rzekł mi – a ponieważ mam na niego pewien wpływ, powiedziałem mu, że się zmartwiłem postępkiem jego siostrzenicy wobec ciebie i że powinien ją w tej sprawie przebłagać.
Dusiłem się z wściekłości, bo te prośby i ubolewania psuły cały efekt misji Roberta de Saint-Loup i stawiały mnie bezpośrednio przed Albertyną w błagalnej posturze. Na domiar nieszczęścia Franciszka była w przedpokoju i wszystko usłyszała. Zasypałem Blocha wyrzutami, dodając, że go wcale nie prosiłem o tę przysługę i że zresztą fakt nie odpowiada prawdzie. Od tej chwili nie przestawał się uśmiechać, chyba nie tyle z radości, ile wskutek zażenowania, że mi sprawił przykrość. Śmiejąc się, wydziwiał nad tak wielkim wybuchem mego gniewu. Być może czynił to dla pomniejszenia w mych oczach wagi swego niedyskretnego posunięcia, może dlatego że miał podły charakter i żył sobie wesoło i leniwie w kłamstwie niczym meduzy pływające na powierzchni wody, a może dlatego, że nawet jeżeli reprezentował specjalną odmianę ludzką, to składa się ona z jednostek niezdolnych podzielać nasz punkt widzenia i wskutek tego nierozumiejących, ile zła mogą wyrządzić ich słowa wypowiadane przypadkiem. Ledwo go zdołałem wyprawić, nie znajdując żadnej rady na to, co mi popsuł, gdy znowu rozległ się dzwonek i Franciszka wręczyła mi wezwanie od komisarza policji. Rodzice dziewczynki, którą sobie sprowadziłem na godzinę, chcieli mnie skarżyć, że uwiodłem nieletnią. Są chwile, kiedy pewnego rodzaju piękno rodzi się z mnogości kłopotów, które nas osaczają splecione jak motywy w muzyce Wagnera, i z myśli, która nas wtedy nawiedza, że wypadki naszego życia nie są zamknięte w granicach refleksów odbijanych przez biedne lustereczko, jakie nosi przed sobą intelekt, nadawszy mu nazwę przyszłości, lecz że znajdują się na zewnątrz i że przydarzają się tak gwałtownie, jakby miało być natychmiast skonstatowane jakieś przestępstwo. Już pojedynczy wypadek ulega modyfikacji w zależności od tego, czy klęska go powiększa, czy też satysfakcja redukuje. Ale rzadko jest pojedynczy. Uczucia wywołane przez każdy z nich ścierają się ze sobą i strach, jak mogłem stwierdzić, idąc do komisariatu, stanowi przynajmniej chwilowo dość silny środek odciągający na dolegliwości sentymentalne.
>W komisariacie zastałem rodziców, którzy mnie przyjęli obelgami, mówiąc: „My tego chleba nie jadamy”, i zwrócili mi pięćset franków, których nie chciałem wziąć z powrotem; komisarz, mający swój niedościgniony ideał w ripostach, jakimi sypią sądownicy przewodniczący ławom przysięgłych, brał z każdego wypowiedzianego przeze mnie zdania po jednym słowie, które mu służyło do konstruowania dowcipnych i miażdżących replik. O mojej niewinności w tej sprawie w ogóle nie mówiono; była to jedyna hipoteza, której nikt nie chciał przyjąć ani przez chwilę.
Niemniej wystąpienie z oskarżeniem było tak trudne, że wszystko zakończyło się zmyciem mi głowy, bardzo intensywnym w czasie obecności rodziców. Kiedy już sobie poszli, komisarz, sam lubiący małe dziewczynki, zmienił ton i strofując mnie po koleżeńsku, rzekł:
– Następnym razem niech pan będzie ostrożniejszy. Do diaska, nie wolno zaczepiać tak bez przygotowania, bo wtedy kończy się klapą. Zresztą wszędzie może pan znaleźć dziewczynki ładniejsze od tej i tańsze. Suma była nieprzytomnie przesadzona.
Tak dalece zdawałem sobie sprawę, iż mnie nie zrozumie, jeżeli mu spróbuję wytłumaczyć prawdę, że bez słowa wyszedłem, gdy tylko mi pozwolił. Po drodze do domu wszyscy przechodnie wydawali mi się agentami policji, którym zlecono, by śledzili moje czyny i ruchy. Ale ten leitmotiv , podobnie jak motyw irytacji z powodu Blocha, szybko wygasł, pozostawiając miejsce jedynie odjazdowi Albertyny.
Ten zaś powracał, ale od chwili wyjazdu Roberta de Saint-Loup w tonacji niemal pogodnej. Z chwilą gdy mój przyjaciel podjął się wizyty u pani Bontemps, na niego spadł ciężar sprawy, która dotąd przytłaczała mój znękany umysł. Kiedy odchodził, doznałem nawet przypływu radości, czując, że powziąłem decyzję: „Odpowiedziałem z należytą energią”. I moje cierpienie znikło. Dlatego mianowicie, że przystąpiłem do czynu – tak sądziłem i było to przekonanie szczere, albowiem nigdy nie wiadomo, co się kryje w naszej duszy. W istocie wszakże owo szczęśliwe samopoczucie nie było wynikiem przerzucenia mego braku decyzji na Roberta, jak mi się zdawało. Nie całkiem się zresztą myliłem; najlepszym specyfikiem przeciwko nieszczęśliwym wydarzeniom (trzy czwarte z ich ogólnej liczby są nieszczęśliwe) jest decyzja; powoduje ona bowiem, gwałtownie zmieniając kierunek naszego myślenia, przerwę w strumieniu naszych myśli dotychczasowych, wypływającym z jakiegoś minionego wydarzenia i przedłużającym je swą wibracją, zakłóca go płynącym w odwrotną stronę strumieniem odwrotnych myśli, które mają swe źródło na zewnątrz, w przyszłości. Wywierają one dobroczynne działanie zwłaszcza wówczas, gdy (właśnie jak te, co mnie teraz oblegały) z głębi przyszłości niosą nam nadzieję. Uczucie szczęścia będące w tej chwili mym udziałem było spowodowane tajonym przekonaniem, że skoro misja Roberta de Saint-Loup nie może się nie udać, to Albertyna nie może nie wrócić. Zrozumiałem to, gdy nie otrzymawszy natychmiast wiadomości od Roberta, znowu zacząłem cierpieć. Przyczyną mego radosnego samopoczucia była zatem nie decyzja, nie przekazanie mych pełnomocnictw Robertowi – bo w takim razie ten nastrój trwałby nadal – lecz słowa: „Na pewno się uda”, które pomyślałem w chwili, gdy rzekłem: „Niech się dzieje, co chce”. Obudzona spóźnianiem się wiadomości myśl, iż wynik misji może się wcale nie okazać dodatni, była mi tak nienawistna, że straciłem pogodę ducha. Radość, która nas rozpiera, jest w istocie rezultatem naszych przewidywań, oczekiwania szczęśliwych wydarzeń, nawet jeżeli ją przypisujemy innym przyczynom; toteż odchodzi, pogrążając nas w smutku, skoro tylko tracimy pewność, że to, czego pragniemy, zostanie zrealizowane. Nasz świat uczuciowy jest zawsze podtrzymywany jakąś niewidzialną wiarą, a gdy mu jej brak, zaczyna się chwiać. Od niej zależy wartość lub nicość ludzi w naszych oczach, od niej szczęście lub nuda na ich widok. Ona pozwala nam znieść zarówno zmartwienie, które wydaje się nam niewielkie po prostu dlatego, że jesteśmy przekonani o jego krótkotrwałości, jak zmartwienie nagle spotęgowane, które możemy wytrzymać, oczekując istoty, której obecność jest warta tyleż co nasze życie, a niekiedy nawet więcej.