Niebezpieczny kochanek - Connie Brockway - ebook

Niebezpieczny kochanek ebook

Connie Brockway

4,0

Opis

Ashton Merrick to hrabia z piekła rodem. Jednak w łotrostwie nie dorównuje swemu ojcu, który nie cofnie się przed ohydnym szantażem, by wymusić na synu posłuszeństwo... i niecny postępek. Ashton ma uprowadzić niewinną Rhiannon, by ojciec mógł ją uczy...

[opis okładkowy]

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Miastku

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 350

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Niebezpiecznykochanek

 

Polecamy również

 

Mary Balogh

Miłosny skandalPrzewrotny kusicielSzczypta grzechu

Adrienne BassoSkazany na miłośćUwieść arogantaZakład o miłość

Rexanne BecnelLęk przed miłościąPogromca sercConnie BrockwayBal maskowySłodka uległość

Nicole ByrdDama w czerniPiękność w błękicie

Jane FeatherCnotaNieproszona miłość

Gaelen FoleyDiaboliczny lord

Wyniosły lord

Eloisa JamesWiele hałasu o miłość

Karyn Monk

Mój ukochany złodziej

Mary Jo PutneyChińska narzeczona

Amanda Quick

Fascynacja

Peggy Waide

Potęga uroku

 

w przygotowaniuAmanda QuickOd drugiego wejrzeniaJane FeatherAksamit

Connie Brockway

Niebezpiecznykochanek

Przekład

Radosław Januszewski

 

Redakcja stylistyczna

Joanna Złotnicka

 

Redakcja techniczna

Andrzej Witkowski

 

Korekta

Katarzyna Pietruszka

Hanna Szamalin

 

Ilustracja na okładce

© Wydawnictwo Amber

 

Opracowanie graficzne okładki

Studio Graficzne Wydawnictwa Amber

 

Skład

Wydawnictwo Amber

 

Druk

Opolgraf SA, Opole

 

Tytuł oryginału

The Passionate One

 

Copyright © 1999 by Connie Brockway.

This translation published by arrangement with The Bantam Dell Publishing Group, a division of Random House, Inc.

All rights reserved.

 

For the Polish edition

Copyright © 2006 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

 

ISBN 83-241-2682-1

978-83-241-2682-8

Warszawa 2006. Wydanie I

 

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

00-060 Warszawa, ul. Królewska 27

tel.620 40 13,620 81 62

 

www.wydawnictwoamber.pl

 

Bezimiennemu młodemu psu zabitemu w Minneapolis i wszystkim zaniedbanym, sponiewieranym zwierzętom na całym świecie. Niech Bóg przyjmie je do Królestwa Niebieskiego

Prolog

W1523 roku wódz klanu McClairenów, Dougal z Donnę, stanąwszy na jednym z północnych cypli Szkocji, spojrzał na skalistą wyspę wyłaniającą się ze spienionego morza i rozkazał wznieść na niej twierdzę. Wybrał starannie to właśnie miejsce, wyspę zarośniętą sosnowym lasem i połączoną z lądem jedynie skalną groblą, przez większość roku zalaną wodą. Wbrew woli Dougala żaden człowiek nie mógłby postawić stopy na wyspie, żadna armia nie przedostałaby się wąską groblą.

Dougal wzniósł zamek w kształcie litery U, z wąską fasadą od północy, od strony morza i z dwoma cofniętymi skrzydłami, które od południa tworzyły otwarty dziedziniec. Poniżej dziedzińca wykuto w skale tarasy, gdzie osłonięte przed północnym wichrem przez bryłę zamku, kwitły sady i warzywniaki, zapewniające twierdzy zaopatrzenie na wypadek oblężenia.

Przez cztery lata zamek przybierał pod uważnym, jakkolwiek niecierpliwym okiem Dougala ostateczny kształt. Dougal nie zaniedbał wszelkich wygód, zawieszając wewnątrz chłodne ściany grubymi kilimami i wykładając kamienne podłogi wschodnimi kobiercami.

Dokonawszy dzieła, Dougal wyruszył, aby sprowadzić tę, która stała się źródłem jego natchnienia, czarnowłosą córkę Gordona McIntere’a.

Widział Lizabet tylko raz, w jej trzynaste urodziny. Wiedział, że Mclntere chciał poprzez małżeństwo córki skoligacić się z klanem bogatszym niż McClairenowie. Nie zrażał się tym; poprzysiągł zdobyć Lizabet bez względu na cenę. Przekonał starego wodza klanu Mclntere’ów o żarliwości swoich starań darami i brzęczącą monetą - jak również świtą złożoną z siedemdziesięciu uzbrojonych po zęby górali. Na szczęście dziewczyna nie wyszła jeszcze za mąż, choć Dougal przysiągł na własną śmierć, że nawet to by go nie powstrzymało. Tak więc pobrali się i wrócili na wyspę.

Legenda mówi, że Dougal zatrzymał się w pewnej odległości od wynurzającej się z morza mgły wyspy i wskazując wielki zamek, złożył ślub, że kiedy Lizabet znajdzie się w jego murach, nie tknie jej żaden mężczyzna poza nim samym. Gorąca przysięga nowo poślubionego męża wywołała rumieniec na policzkach dziewczyny, i to właśnie dlatego wielka szara twierdza zyskała niezwykłą nazwę Rumieńca Dziewicy.

Taką nazwę nosiła za długiego życia Dougala i życia jego synów. W ciągu krwawego XVI stulecia ani razu nie wpadła w ręce wroga - nawet wtedy, gdy ścięto królową Szkocji, Marię.

Zamek pozostał wiernym bastionem Stuartów za panowania dynastii hanowerskiej i wojny domowej oraz później, w wieku XVII. Kiedy Jakuba II wypędzono do Francji, a tron przypadł niemieckiemu Jerzemu, grube mury stały się świadkami zgromadzenia wodzów górskich klanów, na którym przysięgano wierność „królowi za morzem”.

Niedostępność Rumieńca Dziewicy zniechęcała Jerzego do szukania zemsty na McClairenach. Zamek był nie do zdobycia. Każda próba zajęcia go siłą musiała skończyć się porażką. Gdyby forteca stanęła wobec całej potęgi armii Jerzego i nie padła, byłaby to dla korony kompromitacja. Tak więc królowie nigdy nie podjęli takiej próby, a Rumieniec Dziewicy nigdy się nie poddał ani też nie zawisła nad nim poważna groźba.

Aż do pewnego lata w trzeciej dekadzie XVIII stulecia, kiedy to wrzos urósł tak bujnie, że przykrył kamienisty szkielet wyspy pod płaszczem lawendowych kwiatów, a łagodny wiatr wiejący ku równikowi wyczarował na kolczastych krzewach zatrzęsienie róż. Tego roku Rumieniec Dziewicy gościł gromadkę McClairenów z różnych odgałęzień klanu. Pieczę nad nimi sprawował Ian McClairen, markiz Donne.

Ian zupełnie niespodziewanie został wyniesiony do rangi wodza. Jego trzej starsi bracia zginęli w powstaniu 1719 roku. Colin, młodszy brat, wyjechał szukać szczęścia w Indiach Wschodnich, zostawiając w rękach lana cały majątek.

Ian nigdy się nie ożenił. Zamiast tego w ciągu wielu lat gromadził swój klan w zamku. McClairenowie, czarnowłosi i porywczy, słynęli z lojalności oraz uporu, który stanowił główną przywarę rodu. Najmłodsza i najładniejsza spośród nich była daleka kuzynka Iana, Janet, Ian rozpieszczał ją jak własną córkę, której nigdy nie miał. Dałby jej wszystko, co tylko mógłby jej dać, wszystko, czego by tylko zapragnęła.

Zapragnęła Anglika nazwiskiem Ronald Merrick, który był najstarszym synem hrabiego z Carr, zdziwaczałego potomka starodawnego rodu Sussex. Zaprzyjaźniwszy się z jednym z ludzi McClairena w Edynburgu, przybył na jego zaproszenie na wyspę.

Ian słyszał rozmaite plotki o nowym angielskim przyjacielu swojego kuzyna: że jest rozrzutny, że wydaje pieniądze garściami, a w Edynburgu ukrywał się przed bandą londyńskich wierzycieli, Ian jednak, mając więcej serca niż rozumu, nie przywiązywał większej wagi do tych opowieści. Wszyscy młodzieńcy, mniemał, mają skłonność do takich szaleństw, jeśli brakuje im celu, a słowa Merricka wskazywały, by wierzyć, że Anglik znalazł cel - ten sam, który przyświecał łanowi, a mianowicie przywrócenie Jakuba III na tron Anglii.

Ian nie podejrzewał, że Merrickiem od dawna powodowała całkiem inna namiętność, pochłaniająca go o wiele bardziej niż jakiekolwiek zobowiązania polityczne.

Przystojny, pełen wdzięku, ujmujący w obejściu i wykształcony Ronald Merrick stanowił niemal doskonały przykład braku moralnych skrupułów. Jednakże w swojej rodzinie nie uchodził za czarną owcę. Był typowym przedstawicielem swego rodu, ani lepszym ani gorszym od innych, obdarzonym natomiast błogosławieństwem - albo przekleństwem - niecodziennego połączenia urody i bystrości umysłu, które pozwalały mu skuteczniej służyć swemu panu: własnym pragnieniom.

Pragnienia Merricka były proste. Chciał, aby społeczeństwo zgięło przed nim kark.

Jego zadufanie w sobie było bezprzykładne, a poczucie obowiązku - żadne. Oddawał się sprawom, które najbardziej sprzyjały jego celom, czyli wszystkiemu, co najlepiej służyło jemu samemu.

Jego towarzysze, rzecz jasna, nie mieli o tym pojęcia. Widzieli w nim jedynie czarującego młodzieńca, który miał niewiarygodne szczęście w kartach i takież powodzenie u kobiet.

Los płata jednak ludziom przedziwne figle. Oto Merrick, który starał się przypodobać McClairenom, chcąc uczynić możliwie największy uszczerbek w ich góralskim majątku, naprawdę zdobył Janet. Zanim na dobre zrozumiał, co się dzieje, poślubił zamożną dziedziczkę. W dodatku nader urodziwą i w pełni mu oddaną. Merrick uważał świat za kolonię kamą, a siebie za więźnia odciętego od centrum prawdziwego świata, czyli Londynu, ale przynajmniej znalazł sobie wygodną celę z przyjemną towarzyszką niedoli.

Minęły dwa lata i śliczna panna młoda z gór obdarzyła go dwoma synami. Uszczęśliwiony, niemal zapomniał o swoich celach.

Jednak pewnego dnia, gdy wjeżdżał na dziedziniec zaniku, pomyślał, jak dobrze byłoby zastąpić stojącą pośrodku kamienną studnię marmurową fontanną... gdyby Rumieniec Dziewicy należał do niego. Pozornie niewinna, obojętna myśl, ale szatańskie ziarno, które pada na żyzną glebę, szybko rodzi trujące owoce.

Od tego czasu, ilekroć Merrick wkraczał na dziedziniec, inny szczegół zwracał jego uwagę - jakaś rzecz, którą chciałby zastąpić, upiększyć lub poprawić, gdyby to było w jego mocy. Znajdował coraz to nowe powody do irytacji, które zakłócały jego i tak niepewny spokój ducha. Wkrótce nie mógł jeść, nie myśląc o tym, że dania przygotowano, aby dogodzić innemu podniebieniu, albo o tym, że psom pozwalano przebywać w holu, bo ktoś inny sobie tego życzył, czy wreszcie, że kwiaty w srebrnych wazach umieszczono tam, bo tak się komuś innemu podobało.

Zawiść rosła w nim niczym rak, podstępnie i głęboko. Tak silnie wplotła się w jego myśli, wpływając na wszystkie decyzje, że w krótkim czasie żądza zdobycia zamku stała się jedynym motorem jego postępowania. Nawet śliczna młoda żona nie była w stanie złagodzić jego głodu.

Znienawidził McClairenów i wszystko, co szkockie, uważając, że stanowią przeszkodę w spełnieniu jego pragnień. Raz po raz kierował wzrok ku Londynowi, niczym opuszczony kochanek, nękany tęsknotą za dawną kochanką. Rozbudzona żądza paliła jego wyobraźnię, przeradzając się w pożar nie do opanowania. Musiał wrócić do towarzystwa. Do Londynu.

Ukrywał starannie tę chorobę. Jedynie Janet zdawała sobie z niej sprawę - tylko dlatego, że widziała chłód w jego oczach, kiedy patrzył na synów.

Wtedy to Colin McClairen, brat Iana, od wielu lat pozostający za granicą, przysłał do kraju swoją żonę i dzieci, Ianzaoferował im pokoje w zamku, ale żona Colina wołała zamieszkać na lądzie.

Dwa lata później, w 1745 roku, Karol Edward Stuart, znany jako Bonny Prince Charlie, wylądował w północnej Szkocji. McClairenowie poparli go natychmiast, umożliwiając triumfalny przemarsz do Edynburga. Pomogliby księciu odnieść jeszcze większy triumf i wkroczyć do Londynu - gdyby ktoś nie zdradził ich planów.

Oddziały wierne księciu zostały rozbite na wrzosowiskach Culloden, a on sam uciekł do Francji. Iana i jego towarzyszy schwytano, przewieziono do Newcastle, postawiono przed sądem, a następnie stracono. Uwięziono nawet synów Colina, gdy książę Cumberland, który stał na czele królewskich oddziałów, niczym krwawy żeńca kosił szkockie wyżyny w bezlitosnych represjach.

Janet początkowo nie podejrzewała Merricka o zdradę. Ogarnęły ją jednak wątpliwości, kiedy mąż przyjął Rumieniec Dziewicy z rąk króla Jerzego. Chciała wierzyć jego zapewnieniom, że uczynił to, ponieważ jako Anglik mógł go bezpiecznie utrzymać do powrotu prawowitego dziedzica - Colina.

Zdrada dokonała tego, czego nie zdołała osiągnąć siła: po raz pierwszy od dwóch stuleci na wyspie McClairenów nie mieszkał żaden męski przedstawiciel klanu. Nowy dziedzic nie wrócił, a jego synowie gnili w Tower i żaden głos nie podniósł się w ich obronie.

Merrick rozpoczął renowację zamku.

Janet wiedziała już wtedy o wszystkim, chociaż o nic nie pytała. Dla Iana i jego ludzi oraz dla synów Colina było za późno, ale nie dla jej dzieci. Tak w każdym razie sobie wmawiała.

Z czasem podejrzenia ciążyły jej coraz bardziej. Pewnego dnia, kiedy mrok spowił Morze Północne, zastając ją na dalekim krańcu wykutych w skale ogrodów, spojrzała na starą fortecę.

Nazwę zamku zmieniono na Rumieniec Ladacznicy, a to z powodu nadmiaru ozdób, którymi go ostatnio upiększono. Nowa nazwa wydawała się trafna. Przez wieki twierdza nosiła sfatygowaną zbroję strażnika; teraz przypominała podstarzałą, ratującą swoje wdzięki pannę. Ciemny szkielet osłonięto ozdobną cegłą i świeżym tynkiem, omszały dach zastąpiono lśniącą płytą - zamek zyskał nowe oblicze.

Nawet jego otoczenie uległo przeobrażeniu. Krzaki janowca i skarlałe od wiatru sosny, tłoczące się u jego stóp jak gromada swarliwej czeladzi, zastąpiono wymuskanymi dworskimi ogrodami. Nie tknięto jedynie starych warzywniaków, gdzie odpoczywała Janet z dziećmi. Nadal rosły tam stare grusze i jabłonie o konarach przymocowanych do kamiennych murów, cienkie łodygi cebuli lśniły w półmroku fluoryzującym blaskiem, a w powietrzu unosiła się woń majeranku i mięty.

- Czy to nasze? - zapytał najstarszy syn, Ash.

Janet czułym gestem odsunęła delikatnie jedwabiste czarne loki z jego czoła. Był to piękny chłopiec, który właśnie wchodził w wiek męski, szczupły, o zgrabnej sylwetce.

- Nie - odparła. - Opiekujemy się zamkiem, dopóki nie zjawi się Colin McClairen, żeby objąć go w posiadanie.

- Ojciec mówi, że Rumieniec Ladacznicy należy do niego - nalegał Ash.

Musiała zachować ostrożność. Z jej trojga dzieci Ash był obdarzony największą wrażliwością. Czuł zbyt mocno; postrzegał świat zbyt wyraźnie. Nic dziwnego, że ojciec go unikał. Ash zawsze potrafił dostrzec pustkę pod zewnętrznym polorem.

- Należy do McClairena, wodza klanu - wyjaśniła.

- A gdzie on jest? - Obok niej pojawił się nagle Raine.

Choć dwa lata młodszy od brata, niemal dorównywał mu wzrostem. Brakowało mu subtelnej urody Asha, ale odznaczał się męskim, drapieżnym wdziękiem. Zapalczywy i gwałtowny, potrafił się zdobyć zarówno na wspaniałomyślność, jak i działać bezwzględnie.

- Gdzie jest kto?

Na dźwięk gładkiej angielszczyzny Ash wstał.

Po marmurowych schodach szedł ku nim mężczyzna mieniący się kolorami, niczym jedno z fantazyjnych ciast, które piekł nowy francuski szef kuchni. Kubrak miał uszyty z tkaniny przeplatanej metaliczną nicią i inkrustowany klejnotami. Pod kwadratową szczęką pyszniła się kaskada złotej koronki, a biała peruka lśniła od diamentowego pyłu.

Lord Ronald Merrick, obecnie hrabia Carr. Do czasu niedawnej śmierci jego ojca Janet nie wiedziała nawet, że starszy pan jeszcze żyje, a co dopiero, że jest hrabią.

Mąż podszedł do niej, marszcząc brwi na widok Fii śpiącej w jej ramionach.

- Gdzie niańka?

- Sama chciałam ją ukołysać do snu. To moje dziecko. Nie potrzebuję obcych do opieki nad nią.

- Jeśli chcesz naśladować swoich prostackich przodków, niech tak będzie - odparł hrabia wyjątkowo jak na niego łagodnym tonem. - Ale innym razem. Nasi goście wkrótce przybędą i powinnaś się ubrać.

- Jestem ubrana.

Carr nie zwrócił uwagi na jej słowa, wpatrzony w małą, czarnowłosą dziewczynkę, którą trzymała na kolanach.

- Udała ci się ta mała.

Janet spojrzała na kremowe policzki Fii i jej różowe jak pączek róży usta. Już teraz, u dziecka, można się było domyślać przyszłej urody, jaką zapowiadały delikatne, regularne rysy twarzy i kontrastujące barwy włosów i cery. Fia wyrośnie na zachwycającą dziewczynę.

- Bardzo dobrze - mruknął Carr. Rzucił okiem na Asha i Raine’a; w jego wzroku była raczej niechęć niż ojcowska życzliwość. - Będzie miała tysiąc serc u swoich stóp i tysiąc tytułów do wyboru - stwierdził. - Ale to dopiero za parę lat, hę?

Czubkiem palca dotknął kraciastego szala żony.

- Pomimo twojego zuchwałego zapewnienia wymruczanego pod nosem nie jesteś jeszcze ubrana, moja droga. Czy naprawdę sądziłaś, że pozwolę ci uczestniczyć w moim balu wystrojoną w tę szmatę McClairenów?

- Myślałam, że to nasz bal - odparła cicho.

- Dlaczegóż to? - Carr zmarszczył czoło. - To ja jestem tym, który został stracony dla towarzystwa. Ja jestem synem marnotrawnym, którego powrotu oczekiwali, nie będziesz więc manifestować swoich sympatii politycznych, nosząc barwy McClairenów na moim balu.

Wiatr zwichrzył złotą koronkę na jego szyi.

- Taki postępek byłby nie tylko głupi, ale też niebezpieczny. Niewiele czasu upłynęło, odkąd McClairenów obwołano zdrajcami. Czyżbyś zapomniała o ich losie?

Topór kata. Nie, nie zapomniała.

- Matka mówi, że Rumieniec Ladacznicy nie należy do nas - wtrącił niespodziewanie Raine, spragniony uwagi ojca. - Że należy do wodza klanu.

- Doprawdy? - Carr uśmiechnął się ironicznie do syna. - A ty byłeś tak głupi, żeby jej uwierzyć?

Nawet w gasnącym świetle dnia zauważyła, jak twarz Raine’a pociemniała.

- A ty, chłopcze? - Badawczy wzrok hrabiego skierował się na Asha. - Czy przestraszyła cię paplanina matki? Czy poruszyła cię myśl, że jakiś obcy prostak o owłosionych nogach może pewnego dnia przyjść tu i oświadczyć, że twoje dziedzictwo należy do niego?

- Nie, panie - odparł Ash.

- Nie? - Carr uniósł brwi. - Jesteś więc głupcem albo słabeuszem. - Uśmiech nie zniknął z jego ust; błysk rozbawienia nie zgasł w jego błyszczących oczach. - Gardzę jednym i drugim.

Janet nie wiedziała, dlaczego Merrick tak nienawidzi synów. Wiedziała tylko, że z każdym rokiem nienawidzi ich coraz bardziej. Może powodem była ich szkocka krew, a może to, że mieli do Rumieńca Ladacznicy większe prawo od niego. A może po prostu nie mógł im. wybaczyć młodości i tego, co obiecywała im przyszłość, własną przekreśliwszy lata temu.

- Panie, ja tylko... - zaczął Ash.

- Nie będzie dziedzictwa - przerwała mu Janet, nie mogąc znieść, jak Carr bawi się z chłopcem w kotka i myszkę. - Wydałeś całe moje wiano, żeby przystroić Rumieniec Dziewicy niczym tanią dziwkę z Vauxhall A on nawet nie należy do ciebie. - Słowa płynęły falą, długo wstrzymywane i nareszcie wypowiedziane głośno. - Należy do McClairenów. Przysiągłeś, że poprzesz sprawę Colina, wyjaśnisz, że nie było go w kraju, kiedy Ian spiskował przeciwko koronie. Tymczasem Colin mieszka jak biedak w zrujnowanej wieży, a ty nie uczyniłeś nic, żeby mu pomóc.

- Zrobiłem dla Colina McClairena to, co mogłem.

Doskonale obojętna twarz męża przeraziła ją. Uczynił coś w związku z nowym dziedzicem. Widziała to w jego oczach. Zadrżała. Zrobiłaby wszystko dla swoich dzieci, wszystko. Dotychczas dla ich dobra trzymała język za zębami, ale teraz po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że może oddała im złą przysługę. Prawda dałaby im większą siłę w życiu, jakie im przeznaczono, niż milczenie.

- Skoro korona darowała mi Rumieniec Ladacznicy, jakże podoba mi się ta nazwa... jego przyszłość została przesądzona - ciągnął Carr. - Sprawię, że będzie znośna. Pozwolę sobie dodać, że nie pozostanę tu długo. Dzisiejszy wieczór ma duże znaczenie, to pierwszy krok, jeśli chodzi o mój powrót do Londynu. Wiedz, droga żono, że użyję wszelkich środków, by odzyskać należne mi miejsce w towarzystwie.

Kiedyś go kochała i teraz wyciągnęła rękę bardziej do wspomnienia niż do żywego człowieka, który stał przed nią.

- Zależało ci kiedyś na mnie - szepnęła. - Miałeś przed sobą przyszłość, bystry rozum i znakomite obejście, i straciłeś to wszystko!

Złapał ją za rękę i szarpnąwszy gwałtownie, pociągnął do góry.

- Nie będziesz nosiła tego szala - warknął.

Szal rozdarł się z trzaskiem. Gwałtowny ruch obudził małą Fię, która zaniosła się płaczem.

- Jestem hrabią Carr! - wykrzyknął Merrich, nie zwracając uwagi na płacz córki. - Czekałem na tę noc dziesięć lat. Dziesięć lat, żeby rozpocząć powrót do sfer, w których się urodziłem i do których z prawa należę. Nie zrobisz niczego, co mogłoby mi w tym przeszkodzić.

Aż poczerwieniał z wściekłości, ale ona też była zła. Ukrywała prawdę sama przed sobą przez prawie dwa lata i nie mogła znieść tego ani chwili dłużej. Szal McClairenów zwisał w strzępach z jego zaciśniętej pięści - symbol losu, jaki przypadł w udziale jej klanowi, rozbitemu na skutek niepohamowanej chciwości i ambicji Carra.

- Powiedz prawdę - zażądała głosem drżącym z emocji..- Sprzedałeś moją rodzinę Anglikom? Czy tak?

- Co mam ci powiedzieć? - syknął. - Że lepsi osiągają swoje cele, wspinając się po trupach wrogów?

- Lepsi? Czyli tacy jak ty? - spytała, chociaż znała odpowiedź.

- Udaj się do swoich pokojów i się przebierz - rozkazał.

- Nie zrobię tego - odparła stanowczo. - Kochałam cię kiedyś, ale to minęło. Nie sprzeniewierzę się swojemu klanowi, żyjąc z człowiekiem, który go zdradził. Jeśli duma ma być jedynym dziedzictwem, jakie zostawię moim dzieciom, niech tak będzie.
- Możesz pożałować tych słów. - Carr rzucił szal na ziemię i odebrawszy Fię żonie, podał zanoszącą się płaczem dziewczynkę Ashowi. - Zabierz ją! Brata też zabierz!
- Ale...
- Na Boga, rób, co ci każę! - Na twarzy Carra pod różowym pudrem wykwitły czerwone plamy.

Janet aż drżała ze strachu, lecz jej umysł pozostał spokojny. Zbyt długo dusiła w sobie prawdę, przedkładając lojalność wobec męża nad lojalność wobec klanu. Dość tego. Odejdzie, zabierze dzieci i uda się do swojego wodza...

Raine płakał. Łzy na policzkach lśniły w świetle pochodni na tarasie.

- Proszę! - zawołał Ash. - Matko...

Schyliła się, podniosła szal i owinęła nim ramiona Fii.

- Już dobrze, synu. Zabierz Fię na górę. - Spojrzała na Raine’a. Zaciskał pięści, próbując powstrzymać łzy. - I brata. Obiecaj mi, że dopilnujesz, aby Raine był bezpieczny.
- Dopilnuję - wykrztusił Ash.

Ojciec pchnął go, aż chłopiec zatoczył się na ścieżkę. Złapał Raine’a za rękę i pociągnął go ze sobą.

***

Śmietanka londyńskiego towarzystwa przemierzyła nowo wytyczone drogi Szkocji, żeby zobaczyć, co hrabia Carr zrobił ze swoim niezwykłym nabytkiem. Teraz, kiedy przyjęcie się rozpoczęło, wyszli ze swoich pokojów, sypiąc pudrem i dowcipnymi uwagami o wspaniałościach, których przeznaczeniem było wywarcie na nich odpowiedniego wrażenia.

Wystarczyła godzina, aby uznać przyjęcie za niebywały sukces. Goście byli oszołomieni, czuli się pochlebieni i - co najlepsze - rozbawieni. Carr, jeszcze wspanialszy niż przed dekadą, z powodzeniem odgrywał rolę pana domu.

Wielu obecnych znało go z dawnych lat i pamiętało jego namiętność do strojów. Kiedy jego majątek został sprzedany, obserwowali tłumy wierzycieli pełniących straż pod drzwiami jego rezydencji. Nie zdziwili się, gdy w końcu uciekł z miasta w obawie przed więzieniem za długi. Myśleli, że już nigdy się do nich nie odezwie.

Ale oto był tutaj, nie posiadając się z dumy. Dowcipkował z gośćmi i zasypywał ich komplementami, równocześnie nadzorując legion służby, tak aby wszelkie ich życzenia zostały zaspokojone, każda wygoda zapewniona. Okazał się tak znakomitym gospodarzem, że dopiero po pewnym czasie zauważono nieobecność jego żony. Gdy w końcu pewien starszy wiekiem jegomość wspomniał o tym, Carr wysłał po żonę służącego. Ten wrócił wkrótce z wiadomością, że pani Carr nie sposób nigdzie znaleźć.

Hrabia sam udał się na poszukiwania; jego przystojna twarz zdradzała tylko lekką irytację. Nie znalazł żony w bawialni ani na sali balowej. Nie było jej też w wielkim holu czy którymś z mniejszych pomieszczeń gościnnych.

W domu jest ciepło, wyjaśnił niedbale gościom. Tłum ludzi, podniecenie, hałas - nie była wszak przyzwyczajona do towarzystwa, mogła więc udać się do ogrodu nad morzem zaczerpnąć świeżego powietrza. Kilku gości zapragnęło towarzyszyć Carrowi w poszukiwaniach.

Ogrody były cudowne. Na obrzeżach zawieszono papierowe lampiony, a wzdłuż dróżek w kolorowych szklanych baniach mrugały świeczki. Na samym końcu głównej alejki, przy otwartej furtce, znaleźli zwiewny szal.

Carr podniósł go, jak na troskliwego małżonka przystało. Jego żona najwyraźniej lubiła spacerować nad morzem. Z bezradnym wzruszeniem ramion zwrócił się ponownie ku zamkowi, mówiąc, że bez względu na osobiste życzenia etykieta nakazuje, by co najmniej jeden gospodarz był obecny na przyjęciu.

Lekko podchmieleni i niemający nic przeciwko temu, by odegrać jakąś rolę w małym rodzinnym dramacie kompani uprosili go, aby pozwolił im poszukać zagubionej damy. Przeszli przez furtkę, śmiejąc się i wołając Janet Carr zaś został z tyłu.

Godzinę później wpadli przez drzwi od strony tarasu. W przekrzywionych perukach i z ubraniami w nieładzie stanęli na skraju tanecznego parkietu ogorzali od wiatru, trzeźwi i przerażeni.

Gwar rozmów ucichł. Wszystkie głowy zwróciły się w ich stronę, a potem, instynktownie, w stronę gospodarza. Goście stojący najbliżej Carra odstąpili na bok, zostawiając go samego w pustym kole. Spojrzał na przybyłych wzrokiem pełnym napięcia i zażądał wyjaśnień.

- Zdarzył się wypadek - usłyszał w odpowiedzi. - Pani Carr spadła z klifu.
- Gdzie ona jest? - Carr zadrżał na całym ciele. - Czy... żyje? Na Boga, człowieku, mów!

Mężczyzna ponuro pokręcił głową.

- Widzieliśmy jej ciało na skałach w dole. Próbowaliśmy się tam dostać, ale na próżno. Morze ją zabrało.

1

Whitechapel, Londyn Marzec 1760 roku

Lord Tunbridge oszukiwał.

W wilgotnym, zadymionym pomieszczeniu na tyłach tawerny Pod Różą radosny nastrój młodych paniczów dawno ulotnił się bez śladu. Najpierw zawartość sakiewek, potem biżuteria i w końcu ich rodowe majątki dostały się w ręce Tunbridge’a. Z ponurymi minami, otumanieni po paru dniach szaleństw, drżeli na myśl o ojcowskim gniewie albo, co gorsza, więzieniu za długi. Nie pozostało im nic, jak tylko czekać na koniec czyśćcowej męki.

Choć zdawali sobie sprawę, że Tunbridge oszukuje - nikt nie miał tak diabelskiego szczęścia - nie potrafili stwierdzić, w jaki sposób. Nikt nie śmiałby podawać w wątpliwość uczciwości Tunbridge’a, wytrawnego pojedynkowicza, mającego na koncie pięciu zabitych.

Tylko dwóch ludzi wciąż trwało przy grze, lord Tunbridge i Ash Merrick. Dziewczyna z otwartymi ustami wślizgnęła się Tunbridge’owi na kolana; jej jędrne różowe ciało lśniło od potu w nieznośnym zaduchu, podczas gdy na zewnątrz pochmurny, zimny dzień przypominał przechodniom, że zima skończyła się całkiem niedawno.

Tunbridge nie zwracał uwagi na dziewkę, przebierając palcami w stosach gwinei i stertach srebra. Nie była to największa wygrana, jaką udało mu się zgarnąć przy tym stole, ale i tak całkiem niezła sumka, pozwalająca wynagrodzić sporą część nawet największych strat.

Lord utkwił lodowate spojrzenie w przeciwniku. Jak dotąd Merrickowi wiodło się lepiej niż jego kompanom. Plotka głosiła, że przybył do Londynu przed dwoma miesiącami, po dwuletniej gościnie w więzieniach Ludwika XV i najwyraźniej postawił sobie za cel nadrobić stracony czas.

Londyńska hulaszcza młodzież przyjęła go natychmiast, traktując jak nową zabawkę. Nie zawiódł oczekiwań, dostarczając pierwszorzędnej rozrywki. Nikt nie przewyższał go dowcipem, nie zapewniał milszej kompanii, nie potrafił umiejętniej zatracić się w zabawie. Nikt też nie czuł się mniej związany zasadami rządzącymi społeczeństwem i nikt nie przejmował się opinią społeczną mniej niż Ash Merrick. Lecz to akurat nikogo nie dziwiło.

Był wszak synem hrabiego Carr, który uciekł przed wierzycielami w szkockie góry i musiał pozostać na wygnaniu, tracąc w krótkim czasie jedną po drugiej trzy bogate szkockie żony.

Merrick miał złą sławę, ale jego ojciec zostawił po sobie pamięć jeszcze bardziej haniebną i znudzona socjeta nie mogła się oprzeć pokusie pójścia za tak zdeprawowanym przywódcą.

O ile jednak okazywali Merrickowi podziw, był to podziw umiarkowany, naznaczony pogardą. Był nikim. Czekało go najwyżej więzienie. Ojciec nie wspomógłby go pieniędzmi, a matka dała się poznać jako jakobińska suka. Dzięki własnej przemyślności żył na obrzeżach społeczeństwa, więc choć przebywał wśród nich, w żaden sposób do nich nie należał.

Zresztą wcale mu na tym nie zależało. I nie silił się, by to ukryć.

Pozwalał, żeby szli za nim; w gruncie rzeczy zachęcał do tego, trzymając drzwi otwarte do świata dwuznacznych przyjemności. Sam stawał z boku. Noce spędzone na hazardzie często przynosiły mu wygraną, ale nigdy na tyle dużą, żeby budzić podejrzenia. Poza tym te pieniądze należały mu się jeszcze za coś innego - odkrywał przed nimi Londyn, którego istnienia nawet nie podejrzewali.

Nawet teraz, nawet grając z Tunbridge’em, stracił zaledwie kilkaset funtów. Merrick rzadko-przegrywał, więc ci, którzy zachowali jeszcze jakąś trzeźwość umysłu, obserwowali jego zbliżający się upadek z pewną satysfakcją. Z wyjątkiem Thomasa Donne’a, nieprzyzwoicie bogatego, tajemniczego, gładkiego w obejściu Szkota i - zdaniem niektórych - przyjaciela Merricka. Zachowanie Donne’a zdradzało tylko lekkie rozbawienie.

Merrick, z koszulą rozpiętą pod szyją i ciemnymi włosami spiętymi luźno w koński ogon, bez peruki, bez kubraka, bez reputacji, uśmiechał się krzywo, bawiąc się sztyletem o perłowej rękojeści, który służył mu do otwierania orzechów. Jego ciemne oczy, które podniósł, żeby spotkać uważne spojrzenie Tunbridge’a, wydawały się nieobecne. Pijane. Lord zaczął tasować karty.

- Merrick - rzekł, przeciągając sylaby. - Obawiam się, że dzisiaj nie dasz mi rady. Kolejna noc i stracę chęć do tej zabawy, a nabiorę chęci do czegoś innego. - Dziewczyna na jego kolanach zachichotała. - Co ty na to, żebyśmy skończyli?

- Jeszcze nie teraz - rzucił Merrick urażonym tonem. - Chyba nie odmówisz mi szansy odzyskania tego, co wygrałeś? - Ledwie zauważalną przerwę przed ostatnim słowem można by uznać za potrzebną na zaczerpnięcie oddechu, jednak twarz Tunbridge’a poczerwieniała pod warstwą pudru.

- Skoro więc zostało nas tylko dwóch, może zagramy partyjkę pikiety? - zaproponował.

- Z największą przyjemnością - mruknął Merrick, patrząc na kufel piwa, który podnosił do ust.

Tunbridge rzucił kartę, za nim Merrick; westchnął z rezygnacją, bo król lorda przebił jego waleta.

- A to pech - zauważył Tunbridge. - Z pewnością zechcesz...

Drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł młody chłopak w stroju posłańca. Stał, mrugając oczami w zadymionym, pomieszczeniu, z jego mokrej peleryny unosiła się para. Wypatrzywszy Merricka, przeszedł ostrożnie między wyciągniętymi nogami gości rozwalonych leniwie na ławach i schyliwszy się nisko, wyszeptał mu wiadomość do ucha.

Na chwilę nieobecne spojrzenie Merricka nabrało ostrości, a twarz lekko stężała. Wyciągnął rękę. Kurier podał mu kopertę.

- Czy pozwolisz mi przerwać grę? - zapytał Merrick.

Tunbridge wzruszył ramionami.

- Jak chcesz.

- Wielkie dzięki. - Merrick wsunął czubek sztyletu pod pieczęć i oderwał wosk. Otworzył list, przebiegł oczami treść i zmiąwszy papier, cisnął go w ogień płonący na kominku. - Obawiam się, że moje usługi są potrzebne gdzie indziej. Muszę odejść.

- No cóż. - Tunbridge uśmiechnął się krzywo.

- Nic jednak nie jest na tyle pilne, bym odszedł przed dokończeniem gry - dodał Merrick kurtuazyjnie.

Dłonie Tunbridge’a przesuwające się nad stosem monet zamarły i na chwilę w powietrzu zawisło coś, co przestraszyło nawet tych najmniej czujnych. Wtedy jednak lord odsłonił śnieżnobiałe zęby w szerokim uśmiechu i wybrał karty.

- Ależ oczywiście - rzekł, po czym spokojnie rozłożył karty na stole.

Merrick krzyknął na oberżystę, żeby przyniósł więcej piwa, a następnie zerknąwszy tylko raz na karty, wyrzucił osiem.

I tak toczyła się gra.

Obaj niespiesznie wykładali kolejne karty. Merrick sączył piwo, nie przerywając gry. Pomiędzy jednym a drugim rozdaniem obierał nożem pieczone kasztany, pomrukując z dezaprobatą, bo liczba punktów zebranych przez Tunbridge’a zbliżała się nieuchronnie do setki, potrzebnej, aby zakończyć grę i zgarnąć pieniądze.

Z każdym kuflem, który wychylał Merrick, Tunbridge stawał się coraz pewniejszy siebie i coraz bardziej wyniosły. Drapieżny uśmiech igrał na jego bladej twarzy.

Brakowało mu już tylko jedenastu punktów do zwycięstwa. Rozdał karty. Merrick nie zwracał na to uwagi, zajęty dopijaniem resztek piwa z kufla. Lord sięgnął po karty.

Wtedy Merrick, z prędkością, która kłóciła się z jego mętnym spojrzeniem, zadał cios, przybijając dłoń Tunbridge’a do blatu stołu sztyletem o perłowej rękojeści.

Lord zawył z bólu, wyrywając z pijackiej drzemki ogłupiałe towarzystwo. Złapał rękojeść sztyletu i zaczął rozpaczliwie kląć.

Merrick wstał od stołu. W jego zgrabnych ruchach nie znać było śladu pijaństwa. Zgarnął monety do własnej sakiewki i dopiero wtedy ujął sztylet. Spojrzał Tunbridge’owi w oczy.

- Jeśli nie chowasz karty pod dłonią, lordzie, winien ci jestem najszczersze przeprosiny. - Gwałtownym szarpnięciem wyciągnął nóż.

Tunbridge odruchowo przycisnął zranioną dłoń do piersi.

Merrick odwrócił się na pięcie, przecisnął między mężczyznami gramolącymi się na nogi i wyszedł z pokoju. Na stole za jego plecami leżał zaplamiony krwią as kier.

2

Granica północno-zachodnia

Kwiecień 1760 roku

Dzień był piękny, powietrze przesycone zapachem odległego morza, niebo jasnoniebieskie, a las pełen świeżej zieleni. Spod baldachimu drzew wyjechała grupka myśliwych, pięknych w swoich aksamitnych strojach, z twarzami zaróżowionymi od wysiłku.

Wiodła ich młoda kobieta o ciemnych, brązoworudych włosach spływających wilgotną grzywką na czoło. Pióro z kapelusza łaskotało ją w uśmiechnięte usta. Pozostali byli bardziej doświadczonymi jeźdźcami, lecz z trudem dotrzymywali tempa, jakie narzucała Rhiannon Russell.

Dosiedli koni wczesnym rankiem i nie zawracali sobie głowy jedzeniem, nie mieli jednak szczęścia, a to za sprawą suchego powietrza i starego marcowego zająca, który najpierw porwał psy za sobą, a potem je zgubił, umykając z kolczastego zagajnika, podczas gdy zdenerwowane ogary kręciły się, obwąchując przepojone nadmiarem woni podszycie.

Przy stajniach towarzystwo zsiadło z koni. Opiekun psiarni zebrał gromadę drżących ze zmęczenia gończaków. Z lasu wybiegła, kulejąc i skomląc żałośnie, żółta suka Rhiannon, Stella. Rhiannon zawróciła konia, by towarzyszyć zranionemu zwierzęciu. Stella była ostatnim prezentem od jej ojczyma, więc ceniła ją w dwójnasób.

- Bezwartościowa suka - stwierdził opiekun psiarni, wychodząc dziewczynie na spotkanie. - Moja babcia ma lepszy wzrok.

Reszta towarzystwa zdążyła już zostawić konie i kierowała się teraz do dworku, gdzie, jak obiecała Edith Fraiser, miał czekać na nich posiłek.

- Być może - zgodziła się Rhiannon, ponieważ miała niezwykle łagodne usposobienie. - Ale to szczeniak i z czasem może okazać się zręczniejsza. Zechcesz się nią zająć?

Opiekun psiarni westchnął ciężko, lecz skinął głową, no bo któż mógłby się oprzeć orzechowym oczom i słodkiej prośbie jednej z najładniejszych dziewcząt w Fair Badden? Rhiannon uśmiechnęła się z wdzięcznością i zeskoczywszy z konia, ruszyła po schodach za przyjaciółmi.

Przy drzwiach czekała na nią młoda służąca.

- Angielski dżentelmen, londyński angielski dżentelmen - powiedziała - przyjechał, żeby się zobaczyć z panienką. - Jej twarz pokraśniała z emocji; mówiła przyciszonym, pełnym napięcia głosem.

Rzadko się zdarzało, żeby do ich małej wioski zawitał angielski dżentelmen. Jeszcze rzadziej przybywali tu panowie z Londynu, bo okolica, choć niewątpliwie urokliwa, nie kryła żadnych atrakcji poza perspektywą nabycia na własność ziemi, co też było mało realne, jako że każdy skrawek ziemi pozostawał w innych rękach.

- Wątpię, żeby przyjechał zobaczyć się ze mną, Marto. Na pewno chodzi mu o panią Fraiser - odparła Rhiannon, na której nowina nie wywarła spodziewanego wrażenia i która rozglądała się z nadzieją za Phillipem, najmłodszym synem właściciela ziemskiego Watta.
- Nie, panienko - upierała się Marta. - Chce widzieć właśnie panienkę. Nie panią... Czy nie tak, pani Fraiser?

Zażywna kobieta o policzkach jak rumiane jabłuszka i siwych włosach szła spiesznym krokiem w ich stronę korytarzem, poprawiając po drodze koronkową chusteczkę w kwadratowym dekolcie sukni.

- To prawda. - Okrągła twarz Edith została stworzona, żeby nosić wyraz pogodnego zadowolenia. Tylko zmarszczka na czole zdradzała głębokie zdumienie.
- Ale dlaczego? - zapytała Rhiannon.
- Nie wiem - odparła Edith, wyciągając ręce.

Rhiannon ściągnęła żółte skórzane rękawiczki, zatknęła je za pas i położyła dłonie na dłoniach starszej kobiety. Pani Fraiser przyjrzała się dziewczynie z wyraźną dezaprobatą.

- Brudne paznokcie. Rozczochrane włosy. Zakurzone ubranie. - Westchnęła z rezygnacją. - Cóż, nie można nic na to poradzić. Czeka na ciebie już od trzech godzin i byłoby niegrzecznie pozwolić mu czekać dłużej.

Rhiannon miała ochotę się upierać, że jej niedbały strój nie pozwala na spotkanie obcego dżentelmena, ale nie zrobiła tego. Zbyt wiele zawdzięczała Edith Fraiser, by jej się sprzeciwić, a co dopiero postąpić wbrew jej życzeniu. Przybyła do Fair Badden przed dziesięcioma laty, szukając schronienia przed represjami po Culloden u jakichś krewnych.

Chociaż Edith była tylko daleką kuzynką matki Rhiannon, Fraiserowie przyjęli dziewczynę. Właściciel ziemski Richard Fraiser, któremu w owym czasie świetnie się powodziło i cieszył się ogromnym szacunkiem w wiejskiej społeczności Fair Badden, od początku traktował ją jak córkę, pozwalając jej korzystać ze wszelkich dobrodziejstw, jakie dawały mu bogactwo i prestiż.

Wkrótce Rhiannon przestały nawiedzać straszne wspomnienia. Tylko nocami, a i to coraz rzadziej, widziała w snach duchy swoich zmarłych wujów i kuzynów uciekających przed zemstą Rzeźnika Cumberlanda na tych, którzy udzielili poparcia Karolowi Edwardowi Stuartowi. Za dnia ledwie pamiętała swoje życie przed Fair Badden.

Czuła się, jakby jej dom zawsze znajdował się w Fair Badden, jakby zawsze otaczały ją miłość i spokój. Z czasem zniknął nawet jej szkocki akcent. A gdy przed dziesięcioma miesiącami zmarł Richard, Rhiannon i Edith jeszcze bardziej się zbliżyły, znajdując jedna u drugiej pociechę, jaką daje tylko wspólnie przeżywana rozpacz.

Edith poprawiła włosy Rhiannon, rozczesując poskręcane kosmyki, po czym pocałowała dziewczynę w policzek i obróciwszy ją za ramiona, pchnęła delikatnie.

- Idź, dziecko - powiedziała. - Twoi przyjaciele poczekają, dopóki nie zabraknie piwa i ciasta. - Uśmiechnęła się figlarnie. - A twój miły poczeka nawet bez słodyczy, bo założę się, że pocałunki są dostatecznie słodką przynętą. - Zachichotała na widok zmieszanej miny Rhiannon, zatrzymując się przed drzwiami biblioteki. - Idź już.
- Nie wejdziesz ze mną? - zdziwiła się dziewczyna.
- Nie. - Łagodna twarz Edith spochmumiała. - Ten dżentelmen nalegał, by pozwolono mu porozmawiać z tobą na osobności, przynosi bowiem wieści dotyczące twojej przyszłości. Mam nadzieję, że to prawnik przysłany z Londynu z wiadomością o jakimś spadku. Może chodzi o jakąś niewielką sumkę, którą pozostawiła twoja droga matka. Przydałaby się jako wiano. Żałuję, że ja nie mogę nic ci dać, ale moim majątkiem dawno już rozporządzono.

Rhiannon ujęła Edith za ręce.

- Dałaś mi tyle, że nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć.

Wzruszona Edith poprawiła kubrak dziewczyny, żeby równo leżał na ramionach.

- Idź już! Będę tu na ciebie czekać, aż wyjdziesz. - Otworzyła drzwi i lekko pchnęła Rhiannon do środka.

Mężczyzna siedział w ulubionym fotelu pana Fraisera; jedną nogę wyciągnął przed siebie, drugą ugiął w kolanie, a dłonie splótł na płaskim brzuchu. Wyglądał przez okno, więc nie widziała twarzy, tylko niedbale zaczesane, ściągnięte miękką wstążką czarne jak węgiel włosy.

Miał na sobie kubrak z aksamitu w kolorze ciemnego burgunda, a pod spodem białą płócienną koszulę z mankietami z brukselskiej koronki, które opadały wdzięcznie na kostki jego długich, szczupłych palców; jeszcze więcej koronek spływało spod jego brody. Nosił obcisłe spodnie z brązowej irchy i ciemne skórzane buty sięgające powyżej kolan i wywinięte na umięśnionych udach. Czubek szabli w skórzanej pochwie zwisającej u boku dotykał podłogi.

Wywierałby znakomite wrażenie, gdyby nie był tak niechlujny. Aksamitny kubrak pokrywał kurz, a wyblakła płócienna koszula dawno straciła pierwotną biel. Koronka przy jednym z rękawów, delikatna jak pajęcza nić, była porwana i brudna. Buty miał poplamione, a pochwę szabli sfatygowaną.

Zupełnie nie pasował do wyobrażeń Rhiannon o prawnikach.

Choć zaciekawiona, poczuła również lekką urazę: dżentelmen-zwłaszcza dżentelmen z Londynu - odwiedzający dom Fraiserów powinien był zatrzymać się w gospodzie Pod Oraczem, żeby doprowadzić się do porządku po podróży. Zaraz jednak pomyślała z uśmiechem, że dama podejmująca dżentelmena powinna była zadbać o swój wygląd po polowaniu.

Powoli odwrócił głowę, jakby bojąc się ją przestraszyć; zrozumiała, że daje jej czas, aby mu się przyjrzała. Wydawał się wychudzony i wyczerpany ponad miarę. Brwi nad czarnymi jak gagat oczami zakrzywiały się niczym ciemne skrzydła, ale skóra wokół oczu była podsiniała. Jego szczupłą, nieogoloną twarz zdobiła staromodna, krótko przycięta bródka, a blada cera robiła wrażenie niezmiernie delikatnej i nadawała mu wyraz nieokreślonej kruchości.

Jego twarz o ostrych rysach ożywiła na chwilę jakaś przelotna myśl.

- Rhiannon Russell, jak sądzę? - Mówił głębokim, ciepłym głosem. Nie zdobył się na to, żeby wstać, trwał w niepokojącym bezruchu, jak kot przy mysiej dziurze, skupiony, ale jeszcze nie głodny - jeszcze nie.

- Tak. - Uświadomiła sobie nagle, że jej nieuczesane włosy spływają po plecach, pod paznokciami ma pot i brud ze skórzanych rękawiczek, a zieloną spódnicę upstrzoną plamami błota.

Podniósł się. Był wysoki, szczupły, o prostych, szerokich ramionach. Usta wydawały się łagodne, ale oczy nie. Miał mocną szyję. Porwana koronka przy rękawie wplatała się w złoty sygnet z dużym niebieskim kamieniem na jego małym palcu. Strząsnął ją.

Rhiannon pomyślała, że nawet gdyby nie przyjechał z Londynu, dla dam z Fair Badden i tak stanowiłby dużą atrakcję. A że pochodził z owego wielkiego, sławnego miasta, nie byłyby w stanie oprzeć się jego urokowi. Ona sama mogłaby się zachwycić tym przystojnym młodzieńcem... gdyby wcześniej nie uległa urokowi chłopca o złotych włosach.

- Nie jesteś Angielką.
- Jestem. W jednej czwartej - powiedziała. - Ze strony ojca.
- Nigdy bym nie zgadł. - Znowu zamilkł, przyglądając jej się ciekawie.

Usiłowała sobie przypomnieć zasady grzecznego zachowania, jakie wpoiła jej Edith, ale żadna z nich nie pasowała do spotkania sam na sam z niezwykłym, ubranym niedbale, ale elegancko młodym człowiekiem w bibliotece przybranego ojca.

- Obawiam się, że masz nade mną przewagę, panie - odezwała się w końcu.
- Gdybym miał to szczęście, aby zyskać aż tyle poprzez wszystkie swoje koneksje... - rzeki. - Czy pani Fraiser nie wyjawiła ci, jak się nazywam? - spytał.
- Nie - odparła Rhiannon. - Pani Fraiser nie ma głowy do nazwisk, chyba że chodzi o nieuczciwych handlarzy. Powiedziała tylko, że przyjechałeś z Londynu, by się ze mną zobaczyć i że masz jakieś wieści dotyczące mojej przyszłości.
- Jestem Ash Merrick. - Skłonił się dwornie, patrząc na nią ze wzmożoną uwagą, jakby jego nazwisko powinno coś dla niej znaczyć. Kiedy stwierdził, że tak nie jest, odezwał się znowu. - Nazwisko Merrick nic ci nie mówi?

Zastanowiła się chwilę, ale nie znalazła w pamięci niczego, co mogłoby się wiązać z tym nazwiskiem.

- Nie - powiedziała. - A powinno?

Rozciągnął usta w szerokim uśmiechu. Był to piękny uśmiech, niewymuszony i czarujący, który jednak nie odbił się w jego oczach.

- Zapewne - stwierdził. - Jako że nosi je twój opiekun.

3

Nie mam opiekuna - powiedziała Rhiannon, a potem, z właściwą sobie łagodnością, dodała: - To jest, nie mam oficjalnego opiekuna. W każdym razie nic o tym nie wiem...

Urwała pod wpływem niejasnego wspomnienia. Miała może osiem lat i stała na ulicy jakiegoś dziwnego miasta, patrząc w otwarte drzwi, za którymi płonęło ciepłe żółte światło. Stara kobieta, która ją przyprowadziła, miała zimne, guzowate palce. Owinęły się wokół nadgarstka Rhiannon jak gałęzie winorośli. Głos mówiący z obcym akcentem odezwał się z oświetlonego wnętrza:

- Szukasz innego Merricka, wiedźmo. Nie lorda Carra.

Miała mieszkać z Anglikiem. Miał być jej opiekunem. Mówiła o tym stara kobieta. Wyleciało jej to z pamięci. Ale tak wiele zapomniała z tamtych dni i jeszcze wcześniejszych. Ucieczka, zimno, strach i niepewność. Dni - czy może tygodnie? - zlały się w jeden długi, niekończący się koszmar, z którego ocknęła się dopiero w Fair Badden. Nawet kiedy próbowała wrócić do wspomnień, były to niekonkretne, niejasne obrazy i bardziej emocje niż pamięć rzeczywistych wydarzeń.

Rhiannon ponownie skierowała wzrok na tajemniczego dżentelmena. Był niewątpliwie za młody...

- Czy jesteś lordem Carr?

Kolejny piękny uśmiech rozjaśnił jego przystojną twarz.

- Nie. Lord Carr jest moim ojcem. I masz rację, uważając go za nieodpowiedzialnego opiekuna. Jest taki w istocie.

Nie potrafiła odczytać intencji kryjącej się za rozbawionym tonem. Jego maniery, sposób bycia zupełnie nie przypominały młodych ludzi z Fair Badden.

- Nie rozumiem.

- Ja też nie, a sądziłem, że rozumiem - mruknął, unosząc jedną brew. - Podejrzewam, że lord Carr chciałby, byś myślała, że po prostu nie mógł cię odnaleźć przez te wszystkie lata.

- Czy tak było?

Ash Merrick uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Wątpię, by mój ojciec zgubił kiedyś choćby wykałaczkę.

Każda jego odpowiedź tylko prowokowała do dalszych pytań, każde zdanie wypowiedziane przez Asha Merricka tylko pogłębiało jej niepewność. Znowu miała wrażenie, że stoi przed drzwiami zakazanego, ale kuszącego domu. Bała się przestąpić próg. Musiałaby za to zapłacić w jakiś sposób; nie wiedziała, w jaki i nie była pewna, czy byłaby w stanie to zrobić. A jednak ten dom ją przyzywał.

- Czego właściwie życzysz sobie, panie?

- Ja? Niczego. Jestem tu tylko po to, żeby zapewnić ci eskortę do Rumieńca Ladacznicy, ponieważ on chce cię widzieć.

- Dlaczego? - Gładki kotek zmęczył się czuwaniem, teraz bawił się z myszką.

- Twoja ciotka była kuzynką jego żony - powiedział.

- Jesteśmy kuzynami? - zapytała, nie mogąc uwierzyć, że jest spokrewniona z tym niezwykłym człowiekiem.

- Och, nie. Moja matka miała zaszczyt być pierwszą lady Carr. Twoja matka była spokrewniona z jego drugą żoną... a może z trzecią? Carr ma nieszczęsny zwyczaj wczesnego chowania swoich żon.

- Rozumiem - rzekła, choć wcale nie rozumiała. Na jego twarz wrócił wyraz wyczerpania, budząc współczucie wrażliwej Rhiannon. - Przebyłeś długą drogę, panie. Czy chciałbyś się czegoś napić? Zjeść coś?

Podniósł głowę, marszcząc brwi.

- Nie - odparł. - Dziękuję. Teraz mamy sprawy do omówienia. Może później.

- Nie rozumiem - powiedziała Rhiannon. - Dlaczego po tylu latach ojciec przysłał cię po mnie?

- Nierozważna dziewczyno - zbeształ ją lekkim tonem. - Nie powinnaś zadawać żadnych pytań, lecz okazać szaloną radość z tego, że Carr raczył zaoferować ci opiekę... jakakolwiek by była.

Przyglądała mu się zmieszana, powstrzymała się jednak od komentarza.

- No i co? - rzekł po chwili. - Żadnego wybuchu radości? Carr będzie rozczarowany. Aby jednak zaspokoić twoją ciekawość, panno Russell, powiem, że Carr, skoro wreszcie cię odnalazł, jest gotów... nie posunął się do stwierdzenia, że tego pragnie, tylko że jest gotów... wziąć na siebie odpowiedzialność za twój los.

Powiedział to z ironią, ale miała wrażenie, jakby kpił bardziej z siebie samego niż z niej.

- A co ty o tym sądzisz, panie? - zapytała ostrożnie.

- Panno Russell, dama nigdy nie stawia dżentelmena w przykrej sytuacji, w której musi on dokonać osądu - odparł. Pod sarkazmem skrywała się życzliwość, a może litość. - Zwłaszcza co do motywów jego ojca. Nigdy nie osądzam, panno Russell, zatem nigdy się nie mylę. Gdybym miał zadośćuczynić własnym pragnieniom, nigdy bym tu nie przyjechał. Jestem tylko agentem ojca. Nie kwestionuję jego nakazów. Wypełniam je.

Jego głos nabrał szorstkości. Tak jakby postanowił jej nie lubić, zanim się jeszcze spotkali. Nie przychodził jej do głowy żaden powód, dlaczego miałoby tak być. Czyżby miał ojcu za złe, że się nią interesował? Może był utracjuszem z lekką sakiewką, myślała, zerkając na jego podniszczony strój, i obawiał się, że ojciec okaże się nadto hojny dla nowo odkrytej podopiecznej.

Tak, to by wyjaśniało subtelną niechęć Asha Merricka. Może więc przywrócić mu spokój. Nie chciała opieki hrabiego Carra ani jego hojności. Nie potrzebowała ich.

- Co masz na twarzy?

Zaskoczyło ją to pytanie. Podszedł, kiedy się zamyślała, i ująwszy ją za brodę, przechylił głowę w stronę smugi popołudniowego słonecznego światła.

- Na twarzy? - Czyżby zamierzał zetrzeć brud z jej policzków? Znieruchomiała, zmieszana i niepewna, czy chciałaby, aby ten egzotyczny, pełen męskiego uroku młodzieniec oddał jej tego rodzaju intymną przysługę.

- Wybacz, panie - wyjaśniła, oblewając się rumieńcem. - Właśnie wróciliśmy z polowania i nie miałam oka...

- Zraniłaś się na polowaniu? - spytał z niedowierzaniem, delikatnie przesuwając dłonią po jej policzku.

Jego dotyk wywołał niepokojące mrowienie. Palce miał szorstkie, kłykcie szerokie, nadgarstki naznaczone starymi bliznami. Żaden dżentelmen nie miał takich rąk. Zwłaszcza nie londyński dżentelmen. Kim jest Ash Merrick?

Błądziła spojrzeniem po jego twarzy, gdy ze zmarszczonym czołem przyglądał się śladowi na jej policzku. Rzęsy miał równie czarne jak włosy i długie jak u kobiety; był to jedyny kobiecy rys jego postaci.

- Czy tak? - Puścił jej brodę.

Pytał o bliznę, uświadomiła sobie.

- Nie - odparła, nie przejmując się już słowami, które padały między nimi, ale raczej jakąś grą, porozumieniem, umykającym racjonalnemu wyjaśnieniu.

- Więc jak to się stało? - nalegał. - Można by sądzić, że ktoś obdarzony takim atutem będzie starał się go zachować.

Atutem? Jej cera nie była zeszpecona ospą ani nie pociemniała zbytnio od słońca, lecz nikt nigdy nie nazwał jej atutem. Ash Merrick spojrzał jej w oczy i po chwili spuścił wzrok.

Po raz pierwszy, odkąd weszła do biblioteki, przestał się wydawać panem sytuacji. Odsunął się od niej, zdumiony jak chłopiec, który otworzył sekretną szufladę i znalazł coś, czego się nie spodziewał i nie był pewien, czy chciał znaleźć.

- Co chciałaś powiedzieć? - spytał łagodnie.

- Bandyta - odparła niepewnie. - Wracaliśmy do domu od sąsiada, kiedy zaczepił nas rozbójnik. Wystrzelił z pistoletów do powozu, podczas gdy woźnica zaciął konie. Jedna z kul mnie drasnęła. Jak widzisz, uciekliśmy.

- Rozbójnicy? Tutaj? - Jego głos zdradzał powątpiewanie.

- Rzadko - przyznała - ale się zdarzają.

Odwrócił się od niej, pocierając kciukiem brodę pokrytą ciemnym zarostem.

- Wygląda mamie, ale nie boli - powiedziała, ujęta jego troską.

Znów spojrzał na nią z błyskiem zdumienia w ciemnych oczach.

- To... dobrze.

- Boję się, że blizna jednak zostanie - dodała.

Jego zdumienie się pogłębiło.

- Blizna?

- Tak.

- Nonsens. Nikt tego nawet nie zauważy - stwierdził z szorstką stanowczością.

Miło z jego strony, że starał się ją pocieszyć - jeśli to miała na celu ta uwaga - ale Rhiannon naprawdę nie przejmowała się swoim wyglądem.

Dobrze znała swoje zalety i pięciocentymetrowa blizna na policzku nie umniejszała ich. Phillip z pewnością nie uważał, aby straciła przez to na atrakcyjności... Phillip.

Uświadomiła sobie nagle, że jeszcze nie skończyli omawiać powodów, dla których Ash Merrick pojawił się w Fair Badden.

- Doceniam twoją uprzejmość, panie - powiedziała, wyrywając się spod jego magnetycznego uroku - nie musisz się jednak o mnie martwić. Mam się świetnie. Wiodło mi się dobrze przez ponad dziesięć lat i chociaż jestem... - szukała odpowiednich słów, by mu oznajmić, że odbył tę długą podróż na próżno - ...szczerze wzruszona ofertą twego ojca, muszę ją odrzucić. Jak również twoją eskortę do jego domu.

- Ofertę?

- Tak. - Skinęła głową. - Ofertę jego opieki. Widzisz, ja już mam wspaniałą rodzinę, która zadbała o to, aby wszystkie moje potrzeby zostały nie tylko zaspokojone, ale żebym dostała więcej, niż potrzebuję.

- Nie sądzę, abyś mogła uważać to za ofertę, panno Russell.

- Nie?

- Mój ojciec życzy sobie stanowczo, abyś z nim zamieszkała.

On po prostu nie rozumiał. Wyraz jego twarzy, chłodny i wyniosły, odzwierciedlał twardą, nieustępliwą wolę, która nim kierowała. Zadrżała lekko, starając się uśmiechnąć. Nie mógł jej przecież porwać z własnego domu.

- Przykro mi, że muszę rozczarować pana hrabiego - powiedziała - ale, jak próbowałam wyjaśnić, nie ma potrzeby, aby roztaczał nade mną opiekę. Szczerze mówiąc, jestem temu przeciwna. Pani Fraiser, z którą spędziłam tyle lat, ostatnio owdowiała i nie mogłabym odpłacić jej za to, że zajmowała się mną z takim oddaniem, porzucając ją teraz.

- Mój ojciec zapewni ci wszelkie wygody i korzyści wynikające z bogactwa i uprzywilejowanej pozycji - rzekł Ash Merrick, przyglądając się pierścieniowi na jej palcu.
- Moja miłość do pani Fraiser jest szczera, panie - parsknęła w nietypowym u niej odruchu gniewu, dotknięta insynuacją, że chce zostać jedynie dla ładnych szmatek. - Moje współczucie dla niej płynie z serca. I nie pozwolę, byś sugerował, że jest inaczej!

Wciągnęła głęboko powietrze, zdenerwowana zarówno tym, że tak łatwo ją sprowokował, jak i obraźliwą sugestią.

- Być może pani Fraiser nie stać na luksus twojego szczerego współczucia - odparł, wskazując wzrokiem na pierścionek.

Myśl o tym, że Edith Fraiser mogłaby wyprzedawać rodzinne srebra, by zapewnić jej marne świecidełka, przywróciła Rhiannon naturalną pogodę ducha. Roześmiała się spontanicznie.

- Ten pierścionek i bursztyn to wszystko, co zostało mi po matce, panie. Proszę, rozejrzyj się dokoła. Zapewniam cię, że nie narażam pani Fraiser na żadne wyrzeczenia finansowe.

Rozejrzał się po pokoju, obejmując wzrokiem eleganckie meble, ozdobną półkę nad kominkiem - dumę i radość pani Fraiser - pokryte satyną kanapy i srebrne lustro.

Potem jego spojrzenie wróciło do Rhiannon.

Przemknęło wzdłuż jej ciała i powędrowało znowu w górę, zatrzymując się na chwilę na brokatowych klapach myśliwskiego kubraka. Wreszcie podniósł wzrok ku jej twarzy; oczy płonęły mu jak kociołki z rozgrzaną smołą.

- Przypuszczam, że nawet w Londynie nie zobaczyłbyś czegoś piękniejszego - powiedziała, przesuwając palcami po haftowanych jedwabnych serwetkach.
- W rzeczy samej - przyznał głębokim, łagodnym głosem.
- To francuskie.

Usta mu drgnęły.

- Myślałem, że szkockie.

Zaśmiała się nerwowo.

- O, nie. Coś takiego nie mogłoby wyjść spod szkockich palców.

- Wymaga delikatniejszej ręki - zgodził się gładko.

- Tak. - Skinęła głową, świadoma, że z niej żartuje, ale nie wiedziała, dlaczego. Uśmiechnęła się niepewnie.

Nie miał do niej najmniejszego żalu, kiedy warknęła na niego przed chwilą. Nie było w Fair Badden osoby, która nie zdumiałaby się, słysząc ostre słowa z ust Rhiannon Russell. Bo też nikt w Fair Badden nie miał okazji takich słów usłyszeć. Zawsze pomna, ile im zawdzięcza, uważała, aby nikogo nie urazić.

- Muszę przyznać, panno Russell, że dobrze się tobą zajmowano.

- Tak - powiedziała. Za kilka minut miał opuścić ten pokój i odjechać do Londynu. Nie chciała, żeby odszedł. Jeszcze nie.

- Ale dobre traktowanie to nie wszystko - ciągnął. - Jakkolwiek późno obejmuje tę rolę, mój ojciec jest twoim prawnym opiekunem. Chce cię widzieć w Rumieńcu Ladacznicy.

Rumieniec Ladacznicy? Pamiętała tę nazwę. Jej ciotka tam mieszkała.

- W górach?

- Tak. Kiedy ostatnio tam byłem, znajdował się, jak sądzę, w szkockich górach. Na wyspie McClairenów.

Ta nazwa ożywiła pamięć Rhiannon. Serce podeszło jej do gardła. Patrzyła na Merricka przerażonymi oczami. Nie zdawał sobie sprawy, że te słowa w jej uszach brzmiały jak groźba.

- Właśnie tam - oświadczył - udasz się i tam pozostaniesz, dopóki nie wyjdziesz za mąż, albo umrzesz, albo ojcu przejdzie ten dziwaczny kaprys roztaczania nad tobą opieki.

- Wyjdę za mąż? - Odetchnęła z ulgą. - Więc nie mamy problemu.

- A mieliśmy problem? - odparł, zachęcając ją do przedstawienia rozwiązania nieistniejącego problemu.

- Tak, panie - powiedziała. - Ale już nie mamy, ponieważ za trzy tygodnie zamierzam poślubić Phillipa Watta.

Twarz Merricka stężała na chwilę w wyrazie emocji, których Rhiannon nie potrafiła odczytać. Potem odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął głośnym śmiechem.

4

Dżentelmen z Londynu się śmiał.

Edith Fraiser, stojąca z uchem przyciśniętym do drzwi, niewiele usłyszała z rozmowy, która toczyła się w pokoju, ale bez trudu określiła charakter tego śmiechu. Nie był to miły śmiech.

Otworzyła drzwi i wpadła do pokoju, szeleszcząc grubymi halkami.

- Moje gratulacje, panno Russell - mówił ciemnowłosy młody człowiek.

- Dziękuję - odparła Rhiannon. Spojrzenie, jakie skierowała na Edith, wyrażało wdzięczność i lekkie zaskoczenie, ale nie było w nim śladu niepokoju.

Edith podeszła bliżej.

- Ach, panie... panie...

- Merrick, pani. Ash Merrick. - Skłonił się z wdziękiem. Edith się rozpromieniła.

Była to prosta, poczciwa dusza, wierząca mocno w dobro natury ludzkiej. Skoro Rhiannon nie poczuła się urażona tym wybuchem wesołości, to i ona nie miała powodu do urazy.

- Ależ oczywiście. I czyimż to jest pan reprezentantem, panie Merrick?

- On nie jest prawnikiem. - Rhiannon stanęła u boku Edith.

- Nie? - mruknęła Edith, wyraźnie rozczarowana. Tyle się spodziewała. - Nie ma więc brylantowej broszki? Nawet maleńkiego spadku?

Policzki Rhiannon spłonęły rumieńcem.

- Nie - szepnęła.

- Broszka? - zdziwił się Ash Merrick.

Edith zwróciła się do Rhiannon.

- Skoro nie przywiózł ci broszki i nie jest prawnikiem, to kim jest?

- Synem lorda Carra, pani - przedstawił się Ash Merrick.

Edith obróciła się gwałtownie na te słowa, onieśmielona swoim chwilowym brakiem manier: mówiła o nim, jakby nie był obecny.

- A kim jest lord Carr? - zapytała niepewnie. Ten młody człowiek wprawiał ją w zakłopotanie i nie wynikało to z jej braku obycia w wielkim świecie.

- Lord Carr jest prawnym opiekunem panny Russell - odparł. - Przybyłem na jego polecenie, aby ją zabrać.

- Co?! - sapnęła Edith. Wróciła jej pamięć, a z nią oburzenie. - Merrick, powiadasz?

Rhiannon wzięła ją za rękę.

- Pani, nie denerwuj się...

- Merrick! - Edith wyrwała się do przodu, ale Rhiannon zatrzymała ją w miejscu. - Teraz sobie przypominam. To nazwisko człowieka, który miał przyjąć Rhiannon, kiedy uciekała przed ludźmi Cumberlanda. Jej prawny opiekun. Bezduszny drań!

- Proszę - odezwała się Rhiannon błagalnym tonem. - Wszystko będzie do...

Edith otoczyła ją ramieniem i spojrzała gniewnie na Asha Merricka ponad jej głową.

- Łajdak, oto, kim jest ten człowiek! - oznajmiła.

Rhiannon wymamrotała coś niezrozumiale.

- Pozbawiony ludzkich uczuć, bezwzględ... - ciągnęła Edith.

- Zgadzam się całkowicie - przerwał jej spokojnie Ash Merrick.

Edith otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, zwalniając uścisk na tyle, że Rhiannon odskoczyła i odetchnęła głęboko.

- Niestety, nie jest sprawą podlegającą dyskusji, czy nadaje się on na opiekuna, czy nie - ciągnął Merrick. - Chociaż wydaje się, że panna Russell pokrzyżowała plany mego ojca.

Edith spojrzała na niego niepewnie.

- Zechcesz powtórzyć, panie?

- Panna Russell powiedziała mi, że wychodzi za mąż.

- Tak, zaiste. - Edith wysunęła wojowniczo mocno zarysowany podbródek. Jeśli ten człowiek zechce stanąć na drodze prawdziwej miłości, to chyba po jej trupie. - Za trzy tygodnie, zaraz po święcie majowym. Ona i Phillip Watt, ale nie... - Olśnienie spłynęło na nią jak światło błyskawicy. - Och... - mruknęła radośnie, oddychając z ulgą. - Rozumiem. Tak.

- Tak - potwierdziła Rhiannon uspokajająco.

- To kij w szprychy Carra, co? - powiedziała Edith. Wyraz twarzy Merricka wskazywał, że weźmie udział w spisku więcej niż z ochotą. - Nie można chyba wyciągnąć dziewczyny z małżeńskiego łoża, nieprawdaż?

Uśmiechnął się tajemniczo.

- Nie przyzwyczajaj się zbytnio do tej myśli, pani - rzekł.

- A dlaczegóż to?

- Bo to - wyjaśnił pogodnie - za bardzo by zwróciło uwagę. Wszak mój pater będzie musiał zrezygnować ze swoich planów, jakiekolwiek by były.

Edith skinęła głową. Teraz mogła sobie pozwolić na wspaniałomyślność wobec syna Carra.

- Uczynisz nam zaszczyt, panie, jeśli zostaniesz na zaślubiny. Jako rzecznik prawnego opiekuna Rhiannon powinieneś, może w jego zastępstwie, być świadkiem zawarcia tego związku.

- Świadkiem? - powtórzył Ash. - To rola, której jeszcze nie próbowałem.

- Zostań zatem, panie - powiedziała Edith.

Spojrzała na Rhiannon, zaskoczona niespodziewanym poparciem. Promienie słońca wpadające przez zachodnie okna rozświetliły włosy dziewczyny. Jej policzki zarumieniły się, a zielone plamki w orzechowych oczach płonęły jak szmaragdy.

Edith wydało się, że dostrzegła u swojej podopiecznej góralską śmiałość i hardość. Odrzuciła jednak tę myśl jako niesprawiedliwą. Rhiannon była zawsze kochaną, nieśmiałą dziewczyną. Błysk w jej oczach świadczył tylko o tym, że była życzliwa również wobec obcych.

Ale co oznaczał błysk w ciemnych oczach Asha Merricka?

Dość, pomyślała Edith. Nigdy nie zajmowała się fantazjami i teraz też nie zamierzała tego robić. Co dżentelmen z Londynu mógłby znaleźć interesującego w zwykłej wiejskiej dziewczynie - nawet tak ładnej jak Rhiannon Russell? Wszak lady Harąuist twierdzi, że w modnych salonach stolicy trudno się przecisnąć przez tłum pięknych kobiet.

- Nie brakuje nam miejsca, panie Merrick - powiedziała Edith, zdecydowana okazać gościnność. - Proszę zostać.

Uśmiech Asha Merricka poruszył ją do głębi. Mężczyzna o takim uśmiechu stanowił oczywistą groźbę, ale zaprosiła go już i nie mogła się wycofać.

- Jesteś zbyt łaskawa, madame. Przyjmuję twoje zaproszenie. Będę zaszczycony, mogąc uczestniczyć w przygotowaniach przedślubnych i zostać, dopóki panna Russell nie stanie bezpiecznie na ślubnym kobiercu.

Dobór słów wydawał się nieco dziwny, ale Edith przypisała to londyńskiej manierze.

- Dobrze! - Chwyciła Rhiannon za ramię i poleciła: - Rhiannon, każ przygotować pokój dla pana.

- Ale pan Merrick jest głodny, a nasi przyjaciele...

Co wstąpiło w tę dziewczynę? - zastanawiała się Edith. Rhiannon zawsze robiła to, co jej kazano.

- Nasi przyjaciele poczekają - rzekła. - Oni zawsze czekają. Spędzają więcej czasu, włócząc się po moich pokojach niż siedząc w swoich własnych! Idź już. Dopilnuję, aby pan Merrick zjadł dobry posiłek, i przedstawię go twemu miłemu, nie bój się. Przyłączysz się do nas, kiedy usuniesz ślady stajni z rąk i włosów.

Rhiannon wyszła bez dalszych protestów, rzucając przez ramię przeciągłe spojrzenie na ciemnowłosego młodzieńca, który przyglądał jej się obojętnie. Zbyt obojętnie. To spojrzenie postawiło pod znakiem zapytania zwykłą pogodę ducha Edith Fraiser.

Edith, która uchodziła w swoim czasie za piękność - wiejską, ale jednak piękność - wątpiła, żeby mężczyźni pochodzący z Londynu byli ulepieni z innej gliny niż ci z prowincji. Przesadna nonszalancja oznaczała to samo niezależnie od miejsca.

Na szczęście, niezależnie od zamiarów owego Asha Merricka, Rhiannon dała słowo Phillipowi Wattowi. Nie było więc powodów do niepokoju, co najwyżej nadzieja na przychylność lorda Carra. Może jakieś wiano...

Edith zamknęła drzwi za Rhiannon i odwróciła się do Asha Merricka, który patrzył na nią z rozbawieniem, jakby doskonale wiedział, o czym myśli.

Podeszła do kanapy i usiadła ciężko.

- Słodka dziewczyna z tej mojej Rhiannon - powiedziała.

- Tak.

- I posłuszna jak jagnię, pomimo swojej krwi. Góralskiej krwi, jak pan wie.

- Tak mi powiedziano.

- A do tego lojalna. Wierna, można rzec.

- Prawdziwa święta.

- Nie - odparła Edith z uśmiechem. - Nie całkiem święta. Powinieneś ją zobaczyć, panie, na koniu, kiedy pędzi jak burza. Rosła na swobodzie w tych swoich górach - ciągnęła zamyślona - i wiem, że widziała rzeczy, których żadna dziewczyna widzieć nie powinna. Krwawe rzeczy. To ją uczyniło... sama nie wiem.

Nigdy nie potrafiła nazwać tej cechy charakteru Rhiannon. Ale to i tak nie miało znaczenia. Kochała Rhiannon, nawet jeśli jej do końca nie rozumiała, i była gotowa zrobić dla niej wszystko, co w jej mocy.

Plasnęła szerokimi dłońmi o kolana, kończąc chwilowe i rzadkie u niej zapatrzenie we własne wnętrze powrotem do rzeczywistości.

- Czy sądzisz, panie, że lord Carr zapewni jej jakąś wyprawę?

Ash wygiął usta w wyrazie łagodnej kpiny.

- Bardzo w to wątpię.

- Nie? - Edith zmarszczyła brwi.

- Nie da ani grosza.

- Cóż, świetny z niego opiekun. Szczęście, że nie zajął się nią wcześniej. Chodziłaby w łachmanach, gdyby nie miała się gdzie podziać.

Ash spojrzał jej w oczy.

- Ale ma? - zapytał.

- Tak. - Edith pokiwała głową. - Biedne dziecko przyszło tutaj zagłodzone i blade jak skrzydła mewy, owinięte w szal zmarłego ojca.

- Nie ma żadnej własności? - naciskał Ash.

- Własności? - parsknęła Edith. - Nędzny kawałek bursztynu i mały pierścionek z perłą.

- Kto ją tu przyprowadził?

- Jakaś stara wiedźma. - Edith wyrzuciła z pamięci obraz pomarszczonej, brudnej starej kobiety o surowych niebieskich oczach. - Przyprowadziła ją na mój próg, ale sama nie weszła do środka. Dostarczyła przesyłkę i poszła swoją drogą.

- Nie zostawiła żadnych kufrów czy bagażu razem z dziewczyną?

- Bagażu? - Edith parsknęła śmiechem. - Mój panie, one przyszły tu na własnych nogach. Pieszo pokonały całą drogę z domu twojego ojca w Londynie. Nie, nie miały żadnego bagażu.

Ash ściągnął brwi w zamyśleniu.

- A rodzina?

- Nie ma żadnej rodziny, panie. Ludzie Cumberlanda zabili jej jedynego brata. Ponoć spłonął we własnym gospodarstwie razem z wujem i wszystkimi kuzynami. Nie można było nawet ich pochować.

Nie powiedziała mu, że brat Rhiannon być może uniknął śmierci. Był wszak Anglikiem, synem hrabiego, a za każdego członka klanu, który opowiedział się po stronie pretendenta, wyznaczono nagrodę. Poza tym przez wszystkie te lata od Culloden nie dotarły do nich żadne wieści na jego temat.

Spuściła głowę i otarła oczy, zanim znowu podniosła jasny wzrok na Asha.

- Widzisz więc, panie, że dziewczyna nie ma nic, co mogłaby nazwać swoją własnością. Ani żadnej rodziny. Ja jestem tylko jej daleką krewną. Kocham Rhiannon, jakby była moją własną córką, ale sama miłość nie zapewnia strawy ani dachu nad głową, prawda?

Milczał, postanowiła więc dalej naciskać, aby mu uświadomić, jak powinien postąpić w tej sytuacji jego ojciec.

- Panie Merrick, pozwól, że wyrażę się jasno. Nie mam majątku, który mogłabym przeznaczyć dla Rhiannon. Mam dwór i dochód z ziemi, z których mogę korzystać do śmierci, ponieważ taka była wola pana Fraisera, Panie, świeć nad jego duszą. Ale kiedy umrę, wszystko przejdzie w ręce syna, który mieszka na pogańskim wschodzie i pracuje dla Kompanii Wschodnioindyjskiej. - To ostatnie dodała z wyraźną dumą.

- Naprawdę?

- Tak. Miałam nadzieję, że skoro Rhiannon wychodzi za mąż, mógłbyś skłonić ojca, aby ją wyposażył. Nie chodzi o nic wielkiego, nie. Zaledwie tyle, by uczynić życie tych dwojga kochaneczków wygodniejszym. Co do Phillipa, to jest on trzecim synem i ma szczęście, że ojciec chce, w związku z ożenkiem, dać mu pieniądze.

- Niezwykłe. Większość młodszych synów nie może się tym pochwalić. - Ash mówił głosem zimnym jak lód.

- Tak. Ale Watt uwielbia Phillipa, który urodził się, gdy ojciec był już w podeszłym wieku. Watt nie odmówi Phillipowi niczego, co jest tylko w stanie mu dać.

- Ale dlaczego ten młodzieniec chce się ożenić z biedną sierotą? - rzeki Ash, ściągając ciemne brwi.

- Bo poznał jej wartość - odparła Edith stanowczym tonem.

- I najwyraźniej docenił? - mruknął.

5

Skoro obaj mężczyźni zginęli, kto zapłacił zakład? - usłyszała Rhiannon głos Margaret Atfrerton, kiedy uczesana, przebrana i spryskana wodą różaną wślizgnęła się niezauważona do bawialni.

- Wdowa po hrabim - wyjaśnił Ash Merrick - twierdząc, że warto było zapłacić te pieniądze, by zobaczyć, jak jej mąż w końcu dotarł do mety.

Przyjaciele Rhiannon zebrani w bawialni zachichotali. Phillip, ładna, ale głupiutka Susan Chapham, dojrzała Margaret Atherton, zrównoważony, wrażliwy John Fortnum - wszyscy skupili się wokół Asha. Nawet Edward St. John, wnuk brata markiza Snowdena - którego już i tak ogromna pycha jeszcze wzrosła po paru sezonach w Londynie - kręcił się w pobliżu.

- Ach! Oto i ona. Nasza Diana! - zawołał John Fortnum na widok Rhiannon.

- Moja Diana. - Phillip Watt podszedł do narzeczonej z twarzą promieniejącą dumą. O pół głowy wyższy od pozostałych mężczyzn w pokoju, krzepki, ale proporcjonalnie zbudowany, był niezwykle przystojny. Złapał Rhiannon w pasie, podniósł i zaczął obracać nad głową, aż straciła oddech ze śmiechu.

- Phillipie! - zawołała błagalnie. - Co pan Merrick o nas pomyśli? Wątpię, żeby londyńskie damy pozwalały swoim kawalerom podrzucać się w ten sposób w powietrze.

- Ale ja jestem kimś więcej niż kawalerem, jestem narzeczonym - odparł Phillip, uśmiechając się triumfalnie. - Pan Merrick wie, że to nie Londyn, a jeśli rażą go nasze wiejskie obyczaje, tym gorzej dla niego.

- Pan Merrick wcale źle o was nie myśli - zapewnił Ash. - Sądzę, że pan Watt jest wyjątkowym szczęśliwcem.

- Cóż, cokolwiek sądzą pan Watt i pan Merrick - odezwała się stojąca w drzwiach Edith - pani Fraiser uważa, że to niewłaściwe, i przypomina panu Wattowi, że jest gotowa użyć szpicruty. Jeśli ktoś postępuje jak nieokrzesany prostak, może ponieść taką prostacką karę!

- Nie mów tak, pani! - zawołał Phillip, stawiając Rhiannon na ziemi i podchodząc do drzwi. Chwycił Edith za obszerną talię i podniósł nad głową. - Zazdrość przez ciebie przemawia, pani, ale zapewniam, że bez powodu. Tylko to, że odmówiłaś mi swojej ręki, każę mi się zadowolić dziewczyną.

Wojownicza mina znikła z twarzy Edith, a jej policzki zabarwiły się szkarłatem, gdy tłukła Phillipa pięściami po głowie, sapiąc z udawanego oburzenia.

- Postaw mnie na ziemi, ty młody hultaju! Lepiej zachowaj ten pokaz męskiej siły na swoją noc poślubną!

Pozostali zaczęli się śmiać, a Phillip, rozpromieniony, postawił Edith na ziemi i skłonił się przed nią nisko.

- Wezmę sobie do serca twoją mądrą radę, pani. Bądź pewna, że zachowam swoją... męską siłę na właściwą okazję - powiedział, patrząc na Rhiannon.

Żart był trochę zbyt śmiały. Dziewczynie zrobiło się gorąco, kiedy towarzystwo, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia, zwróciło się ku niej.

- Co na to powiesz, Rhiannon? - zapytał Edward, wieczny prowokator.

- Ja? Nic nie wiem o mężczyznach.

Ten unik z jej strony potraktowano gwizdami i pohukiwaniem. Rhiannon uśmiechnęła się figlarnie i uciszyła towarzystwo machnięciem ręki, świadoma, że Ash Merrick na nią patrzy. Nagle zapragnęła, by z jego twarzy zniknął ten nieznośny wyraz obojętności.

- O zwierzętach jednak wiem sporo - ciągnęła - i mogę stwierdzić, że to, co wiewiórka tak skrzętnie gromadzi przed zimą, często okazuje się niczym więcej niż... zgniłymi orzechami.

Towarzystwo ryknęło śmiechem. Nawet Edith, wydawszy z siebie zgorszone „Rhiannon!”, roześmiała się głośno. W oczach Merricka, ku zachwytowi dziewczyny, pojawiło się zaskoczenie, zanim przyłączył się do powszechnego wybuchu wesołości.

Tylko Phillip nie w pełni docenił jej dowcip. Rzadko bywała śmiała, a nigdy rubaszna, patrzył więc teraz na nią, jakby uświadomił sobie, że kotek, którego przygarnął, okazał się lisem. Spochmumiał na chwilę, ale wreszcie górę wzięła jego wrodzona dobroduszność.

- Panie Merrick! - zawołał w stronę gościa. - Co londyński kawaler uczyniłby z taką zuchwałą dziewczyną?

- To zależy... - odparł Ash, podchodząc do Rhiannon. Położył rękę na biodrze w pozie konesera, który ogląda oferowane dobra. Młodzi ludzie, spodziewając się zabawy, otoczyli ich kołem.

Zaczął powoli krążyć wokół Rhiannon. Podniosła dumnie brodę, rzucając mu wyzwanie; sama nie byłaby w stanie wyjaśnić, co ją do tego skłoniło.

- Zależy od czego? - Nie chciała się obracać jak osaczona łania. Czuła jego wzrok na sobie z równą intensywnością, jakby jej dotykał.

- Od wielu rzeczy. - Jego głos był słodki jak francuski koniak podgrzany nad świecą, jego oddech... poruszał włosy na jej karku? Wargi znajdowały się o parę centymetrów od jej skóry. Na oczach Phillipa nie mógł... Nie powinien...

Odwróciła się gwałtownie. Podniósł brwi pytająco... stojąc o dobre dwa metry od niej. Ich spojrzenia się spotkały. Szare i przejrzyste. Miękkie jak kwietniowa mgła i chłodne jak morze w listopadzie. Nie sposób patrzeć na nic innego niż te ocienione czarnymi rzęsami oczy, zajrzeć w nie głęboko i odkryć... znużenie. Straszliwe znużenie pod maską spokoju i dworności.

- Na przykład? - dopytywał się Phillip.

Wzrok Asha oderwał się od Rhiannon niczym pajęcza nić przecięta brzytwą.

- Na przykład od tego, w której części Londynu jest owa dziewczyna - odparł. - W różnych krainach panują różne obyczaje.

- Krainach? - zdziwiła się Susan Chapham.

- Tak - potwierdził Ash. - Londyn nie jest jak jednolita skała. To cały świat złożony z miriady maleńkich, sąsiadujących ze sobą krain, ledwie zdających sobie sprawę z istnienia tych drugich. Covent Garden i Seven Dials, Spitalfields i Whitechapel. To są księstwa na ogromnym obszarze Londynu rządzone przez królów i książęta, którzy nie mają nazwisk.

- A czy Rhiannon byłaby tam księżniczką? - zapytała Susan i się roześmiała.

- Sądzę, że wszędzie byłaby księżniczką - odrzekł Ash dwornie.

- Cóż, lepiej zatem, żeby nie jechała do Londynu, bo to by oznaczało spadek jej pozycji w świecie - stwierdził John Fortnum.

- Dlaczego tak uważasz? - zdziwił się Phillip.

- Bo za trzy tygodnie zostanie królową Fair Badden - powiedział John.

- Królową? - spytał Ash Merrick, przy wtórze śmiechu pozostałych.

- Królową majowego święta - wyjaśniła Susan markotnie. - Trzy lata z rzędu. To niesprawiedliwe.

- To prawda - wtrąciła się Edith. - Ale to się nie skończy, dopóki dziewczyna nie wyjdzie za mąż i nie będzie można jej wybierać. W tym dniu mogą panować tylko dziewice, jak zapewne pan wie.

- Nie - powiedział Ash. - Nie wiedziałem.

- Nie martw się, panno Chapham - odezwał się Phillip. - Obiecuję, że Rhiannon nie będzie mogła się ubiegać o ten urząd w przyszłym roku. Czy też w przyszłym miesiącu, skoro o tym mowa.

To, że patrzył nie na nią, ale na przyjaciół, tak jakby mówił bardziej do nich niż do niej, sprawiało, że Rhiannon poczuła się niezręcznie.

- Co powiesz na to, żebyśmy pobrali się wcześniej i dali innym ślicznotkom szansę na koronę? - zapytał ją z uśmiechem.

Towarzystwo ucichło, ciekawe odpowiedzi. Oświadczyny Phillipa Watta były wynikiem najbardziej niezwykłego - w oczach niektórych szaleńczego - romansu, jaki miał miejsce w Fair Badden za ludzkiej pamięci. Ojciec Phillipa, niezmiernie bogaty - a niektórzy twierdzili, że niezmiernie głupi - nie tylko zgodził się na ślub, ale też zapewnił synowi dość pieniędzy, aby ten wybrał sobie pannę, którą pokocha, a nie taką, która da mu majątek. Tą dziewczyną była Rhiannon, ładna i dobra, ale pozbawiona nazwiska, rodziny i wiana.

Teraz mogła skorzystać z okazji, by zalegalizować ten związek, zanim Phillip albo jego ojciec pójdą po rozum do głowy. Wszyscy spojrzeli na nią, oczekując, że przyjmie propozycję z wdzięcznością.

- Nie - powiedziała Rhiannon.

- Nie? - powtórzył Phillip.

Towarzystwo nie posiadało się ze zdumienia. Niewielu ludzi słyszało to słowo z ust Rhiannon, a nigdy wypowiedziane tak stanowczo.

Zacisnęła dłonie w zdenerwowaniu, którego nie zdradzał wesoły głos.