Słodka uległość - Connie Brockway - ebook

Słodka uległość ebook

Connie Brockway

3,5

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfik
owanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Charlotte, znudzona rolą towarzyszki zabaw bogatej baronówny, podejmuje się misji wywiadowczej. Przemycając tajne informacje wagi państwowej, przysłuży się krajowi i uczci pamięć swego ojca. Czy jest jednak gotowa wystawić na szwank swą reputację? Niewysłowiona rozkosz, jaką znajdzie w ramionach tajemniczego potomka królewskiego rodu, jest najlepszą rekompensatą. 
Connie Brockway porywa nas w świat pełnych przepychu sal balowych i buduarów Londynu czasów regencji, i wiedzie przez wichrowe wzgórza Szkocji ku zapierającej dech namiętności, gorszącemu skandalowi i zdradzieckiemu podstępowi. 
[Opis wydawnictwa]

  

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (3) 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (4) 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (3) 
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 386

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Całkiem niezła

Urocza i przyjemna rozrywka na letni wieczór, jak wszystkie tego typu książki.
00

Popularność




 

Słodka uległość

Romans historyczny

W serii pojawią się m.in.:

Mary BaloghMiędzy występkiem a miłością„Miłosny skandal”„Niezapomniane lato”„Noc miłości”„Pojedynek”„Złodziej marzeń”

Adrienne Basso„Grzeszne pragnienia”„Poślubić wicehrabiego”„Skazany na miłość”„Uwieść aroganta”„Zakład o miłość”

Connie Brockway

„Bal maskowy”„Mój najdroższy wróg”„Sezon na panny młode”„Słodka uległość”„W labiryncie uczuć”

Meagan McKinney„Księżycowa Dama”„Lodowa panna”„Łowcy fortun”„Niegodziwa czarodziejka”„Uzurpator”„Zamek na wrzosowisku”

Amanda Quick

„Czekaj do północy”„Fascynacja”„Kłamstwa w blasku księżyca„Od drugiego wejrzenia”„Podstęp”

„Ryzykantka”„Rzeka tajemnic”„Wynajęta narzeczona”

 

CONNIEBROCKWAY

 

Przekład

MARTA WOLIŃSKA

 

Tytuł oryginału

My Surrender

Korekta

Elżbieta Steglińska

Druk

DRUK-INTRO S.A., Inowrocław

For the Polish edition

Copyright © 2009 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

Serię przygotowało Wydawnictwo Amberna zlecenie Amercom SA

Książka została wydrukowana na papierze Ecco Book Creamo gramaturze 55 g vol. 2.0

ISBN 978-83-241-3548-6

Warszawa 2009

 

Dedykuję tę książkę Buckborn Biergartners, którzy w mym sercu pozostaną na zawsze młodzi

 

Prolog

Opactwo St. Bride's, styczeń 1804 rokuCeremonia ślubnaChristiana MacNeilla i Katherine Nash Blackburn

Charlotte wyszła z kaplicy i ruszyła przed siebie krużgankiem, energicznie rozcierając obnażone ramiona. Styczeń w Szkocji jest diabelnie zimny, pomyślała. Gdyby szal, z którym jej siostra Helena uganiała się za nią całe popołudnie, nie burzył linii nowej sukni, może by i się nim okryła, choć jego rdzawy kolor kłócił się okropnie z delikatnym błękitem.

Sama nie wiedziała, co kazało jej nagle wyjść z ceremonii. Jej druga siostra Kate ze swym dzielnym żołnierzem tworzą idealną parę. Są tacy szczęśliwi. Mają przed sobą pewną przyszłość; to, co było, odeszło w zapomnienie. Jak to się mówi, wszystko dobre, co się dobrze kończy. A czyż historia dwojga pięknych, mądrych i szlachetnych ludzi, którzy odnaleźli się wzajemnie po latach zmagań z losem, może się kończyć lepiej niż na ślubnym kobiercu?

Nie! Tylko że... tylko że... Charlotte miała wrażenie, że właśnie przeczytała piękną bajkę. Chociaż Kate znalazła swego rycerza w błyszczącej zbroi i Charlotte cieszyła się jej szczęściem, obawiała się, że jej własna bajka będzie miała całkiem inne zakończenie.

Ich ojciec zginął trzy lata temu, gdy miała szesnaście lat. Jego śmierć pociągnęła za sobą następną tragedię - rok potem umarła matka. Rodzina przeżywała trudne chwile. Siostry, zabiegające - nie, to za mało powiedziane - zdesperowane, by zapewnić Charlotte wszelkie przywileje, należne córkom zamożnej szlacheckiej rodziny, oraz wytworne obejście, jakimś cudem zebrały dość pieniędzy, by ją wyprawić do prestiżowej londyńskiej szkoły dla młodych dam. Namawiały ją przy tym, by zawierała „cenne” znajomości. Powoli do Charlotte dotarło to, co dla postronnego obserwatora było zupełnie jasne: była ciężarem. Ukochanym brzemieniem, kulą u nogi. Inwestycją, która nieprędko się zwróci. Chyba że Charlotte zrobi dobry użytek ze swoich „cennych” znajomości.

Gdy tylko to zrozumiała, pogodziła się z losem. Nie tracąc czasu na opłakiwanie przeszłości, postanowiła żyć tak, jak tego oczekiwały siostry. Szybko okazało się, że potrafi doskonale przystosować się do nowej sytuacji. Już jako dziecko była bardzo praktyczna. Teraz stała się chłodna i gardziła sentymentami.

I tak, pól roku po śmierci matki, wszystkie trzy były dobrze, jeśli nie szczęśliwie urządzone. Łagodna i urocza Helena została damą do towarzystwa okropnej starej sekutnicy; zapalczywa Kate uczyła gry na fortepianie córki kupców, a Charlotte była ulubioną towarzyszką zabaw Margaret Welton, jedynej córki niezwykle zamożnego, dobrodusznego i strasznie niezrównoważonego barona i jego równie nieodpowiedzialnej żony.

Weltonowie nie oczekiwali od Charlotte niczego więcej niż przyjmowania podarunków i sukien, którymi hojnie ją obsypywali. Poza tym musiała zachowywać się w taki sposób, aby rodzice, porównując ją i jej podopieczną, mogli swą rozpuszczoną latorośl uznać za grzeczną panienkę. No i powinna być wobec niej absolutnie bezkrytyczna.

Całkiem przyjemne zajęcie, każdy to przyzna, pomyślała Charlotte drwiąco, zmierzając krużgankiem ku otwartym na oścież drzwiom. Wystarczy bawić sobą otoczenie, ładnie się prezentować i zgadzać się na wszystkie zwariowane pomysły, na jakie wpadnie Margaret. Stała się niesforną pannicą, figlarką i kokietką. Tylko że... ostatnio coraz częściej nachodziła ją obawa, że jest to jedyna rola, jaką przyjdzie jej odgrywać. Na pewno chcieli tego Weltonowie, ale wyglądało na to, że nikt nie oczekiwał ód niej innego zachowania. Co gorsza, być może pewnego dnia ją samą zacznie to zadowalać.

Życzyłaby sobie od życia czegoś więcej. Nie była pewna czego, wiedziała tylko, że czegoś innego niż siostry. Nie miała zrozumienia dla ślepej determinacji Kate w dążeniu do zabezpieczenia przyszłości. Dopięła swego u boku krzepkiego Szkota, którego fortuna pochodziła z jakiejś jaskini przemytników. Charlotte nie była też romantyczką jak Helena, pragnącą, by kochano w niej jej prawdziwą naturę. Uśmiechnęła się z goryczą. Nie była nawet pewna, co to takiego ta jej prawdziwa natura. Jest cukierkiem? Niesforną pannicą? Miłym dla oka przedmiotem? Pewnie wszystkim tym po trochu i na dodatek kimś znudzonym każdą z tych ról. A przecież życie powinno być czymś więcej niż tylko wypełnianiem przestrzeni.

Zerknęła do pomieszczenia, które wyglądało na bibliotekę; dwie przeciwległe ściany zakrywały przeładowane szafy na książki sięgające prawie pod sufit. Charlotte się uśmiechnęła. Uwielbiała książki, a jedną z przykrych stron jej obecnej sytuacji był fakt, że jakakolwiek lektura inna niż katalogi aukcyjne z Tatersall była rzadkością w gospodarstwie Weltonów. Wśliznąwszy się do środka, powiodła łakomym spojrzeniem po tłoczonych skórzanych grzbietach, obchodząc wielki porysowany stół ustawiony pośrodku pokoju.

Krzesło o prostym oparciu stało odsunięte nieporządnie z jednej strony, jak gdyby ktoś wstał w pośpiechu. Nowo wydrukowana mapa Europy leżała rozpostarta na kilku rozsypujących się stertach papierów, poznaczona gęsto atramentem. Arkusik papieru wystawał spod niej na tyle, by Charlotte rozpoznała, że jest napisany po francusku.

Znieruchomiała, a wzburzenie narastało w niej wraz z ponurym podejrzeniem. Dlaczego opat, ojciec Tarkin - zapewne trafiła do jego pokoju, niepodobna przecież, by inny zakonnik był na tyle ważny, by mieć własną bibliotekę - koresponduje z kimś po francusku? Przecież trwa wojna z Francją. Przysunęła się bliżej.

Rzuciło jej się w oczy nazwisko ojca: Roderick Nash. Odgarnęła mapę, chwyciła list i próbowała odcyfrować...

- Panno‘Nash?

Charlotte okręciła się w miejscu, a list zadrżał jej w ręku, gdy znalazła się twarzą w twarz z ojcem Tarkinem. Jeśli nawet poczuła zażenowanie, przyłapana na myszkowaniu w jego rzeczach, uleciało wyparte przez słuszny gniew. To nie ona zadaje się z wrogiem! Nie ona dostaje podejrzane listy!

- Dlaczego w tym liście jest nazwisko mego ojca? - spytała.

Ojciec Tarkin podszedł i przekrzywił głowę, by dojrzeć, co trzyma w ręku. Zaciekawienie na jego twarzy zastąpił smutek.

- Ach! To od człowieka, który wiele zawdzięcza pani ojcu. Napisał, aby mi przypomnieć o jego poświęceniu, a także o zasługach innych osób, dzięki którym może kontynuować swe obecne przedsięwzięcia. Widzi pani? - Podkreślił ciąg słów w liście długim kościstym palcem. - „Z szacunkiem, Ojcze Opacie, przypominam to, o czym Ojciec dobrze wie” - przetłumaczył - „że wszystkie wielkie przedsięwzięcia wymagają wielkich poświęceń. Te, wymagane ode mnie, które ostatnimi czasy wydają się tak bardzo niepokoić sumienie ojca, są niczym wobec ofiar poniesionych przez innych, że wspomnę pułkownika Rodericka Nasha, a także wielu innych bezimiennych ludzi, którzy oddali życie, bym mógł dokończyć mą pracę...” - Opat urwał i uśmiechnął się przepraszająco do Charlotte. - Reszta nie ma związku z panią, moje dziecko.

„Dokończyć mą pracę”. Trzy lata temu jej ojciec dobrowolnie oddał się Francuzom w zamian za trzech szkockich chłopców, których nawet nie znał, uwięzionych w lochach LeMons za szpiegostwo. Przed zmierzchem tego samego dnia został stracony. Charlotte zawsze przyjmowała, że wraz z powrotem trójki ocalonych do Anglii upadła intryga, którą ukartowali.

Świadomość, że ktoś kontynuuje dzieło, które tamci Szkoci zaczęli we Francji lata temu, poraziła Charlotte. Zaraz potem uświadomiła sobie następną rzecz. Nie zdziwiło jej, że bystrooki, łagodny opat ma w tym udział. Tamci młodzi ludzie byli wychowankami St. Bride’s, czyż nie?

- Nie jestem dzieckiem, proszę ojca - odpowiedziała z powagą, o jaką niewielu by ją posądziło. - Ale jeśli mój ojciec umarł za jakąś sprawę, do której nawiązuje autor tego listu, muszę się sprzeciwić. To ma związek ze mną.

Opat pokręcił głową.

- Jeśli już, to naprawdę niewielki.

Charlotte jęknęła niepewna, dlaczego nie może zostawić tej sprawy, ale słowa, które przetłumaczył opat, miały w sobie taką siłę. Brzmiały jej w myśli jak syreni śpiew, przywołując na pamięć tragiczne okoliczności śmierci ojca i jej skutki.

Dotąd ofiara ojca wydawała jej się szlachetnym i bezinteresownym aktem szlachetności. Ale zawsze bolało ją, że jego poświęcenie nie znaczyło nic więcej, że oddał życie za nieudany spisek. Teraz miała dowód, że misja, której podjęli się tamci młodzi ludzie, wciąż trwa, że ofiara jej ojca pozwoliła dalej prowadzić ważną pracę. Z pewnością list taką rzecz sugerował.

Żarliwie pragnęła, by i ona mogła zrobić coś, co uczciłoby ofiarę ojca.

- Mogę pomóc. - Słowa zawisły w ciszy ustronnej biblioteki opata.

- Drogie dziecko, nie pojmuję, co pani ma na myśli...

- Mogę się przydać, jeśli tylko ojciec pozwoli. - Przerwała opatowi, cokolwiek zamierzał powiedzieć. Spojrzała mu w oczy. Zmarszczył czoło.

- Co pani sugeruje, panno Nash? - spytał wreszcie i dziwnie dwornym gestem wskazał jej, by usiadła na krześle.

Była zbyt zdenerwowana, by skorzystać z jego propozycji.

- Niezależnie od tego, po co wysłano tylu szkockich chłopców do Francji, sprawa nie została zakończona. Chcę pomóc. Muszę to zrobić.

Opat nie zaprzeczył jej domysłom. Przechylił głowę i zapytał:

- Dlaczego?

- Zęby moje życie zaczęło coś znaczyć. Zęby nadać znaczenie śmierci mego ojca. Zęby jego ofiara nabrała wartości.

Na twarzy opata pojawiło się zakłopotanie.

- Uważa pani, że fakt, iż ocalił trzech młodych ludzi, nie ma większego znaczenia?

- Nie. - Srebrne brwi ojca Tarkina uniosły się w wyrazie zaskoczenia, a spojrzenie, które w niej utkwił, było pełne urazy. -Nie - powtórzyła stanowczo, myśląc o człowieku, który tak poruszająco napisał o ofierze jej ojca; pewna, że opat ją zrozumie. - To za mało, tym bardziej że jego poświęceniu można nadać o wiele większe znaczenie. Jeśli dzięki memu ojcu komuś we Francji udawało się działać na naszą korzyść przez te minione trzy lata, to chcę mu pomóc. Chcę, aby mu się powiodło. Jestem to winna pamięci ojca i memu krajowi. - Dostrzegła wahanie ojca Tarkina i gorączkowo szukała sposobu, by ją zrozumiał. - Jestem to winna sobie samej.

Stali naprzeciw siebie, opat nie oderwał od niej oczu nawet na chwilę.

- Może jest coś... - powiedział w zamyśleniu, lekko bębniąc palcami po stole.
- Cokolwiek.

- Od czasu do czasu - zaczął mówić powoli - do Londynu przybywają posłańcy z informacjami, które trzeba przekazać dalej. Często przebywają daleką drogę, podróżując krętymi trasami i nie zawsze da się przewidzieć, kiedy i gdzie się zatrzymają. Nasi przeciwnicy, przetrząsając miasto w poszukiwaniu adresata oraz informacji, które miały do niego dotrzeć, chcą znaleźć tego, kto kieruje naszymi ludźmi w Londynie. Odbiorca nie może więc pozostawać zbyt długo w jednym miejscu. Ciągle zmienia kwatery i stara się nie ściągać na siebie uwagi.

Czekał, a Charlotte zrozumiała, że to sprawdzian. Jeśli jest dość bystra, powinna wyciągnąć właściwe wnioski z jego słów.

- Odbiorca tak często się przeprowadza - powiedziała ostrożnie - i nigdy nie wie, kiedy oczekiwać kuriera. To utrudnia zorganizowanie spotkania.

Opat kiwnął głową. Zdała egzamin.

- W zeszłym roku kurier z Francji w ogóle nie przekazał informacji. Musiał wracać, zanim ktoś zauważyłby jego nieobecność, a odbiorca akurat zmienił mieszkanie.

- Zatem potrzebujecie pośrednika - ciągnęła Charlotte - kogoś, kogo obie osoby odnajdą. Kogoś, kogo nikt nie będzie podejrzewał, że może być wmieszany w jakiś spisek. Gdyby to był ktoś młody i niepoważny, niemający żadnych powiązań politycznych ani religijnych, ktoś łatwo dostępny, przebywający stale wśród ludzi: na jakimś kiermaszu, zabawie lub przyjęciu albo gdzie indziej, gdzie można się do niej łatwo zbliżyć, nie wzbudzając podejrzeń.

- Do niej?
- Do mnie - powiedziała Charlotte. - Byłabym idealną kandydatką do tego zadania, ojcze opacie. Cieszę się swobodą, do jakiej niewiele młodych dam może sobie uzurpować prawo. Obracam się w różnych kręgach, mogę chodzić, dokąd i kiedy chcę, nie wywołując komentarzy. - Skrzywiła wargi. - No, powiedzmy, nie wywołując komentarzy, do jakich nie przywykłam.

Opat odwrócił się od niej. Opuścił w zamyśleniu głowę. Powykręcane dłonie splótł za plecami i ruszył ku najdalszej szafie bibliotecznej. Obserwowała go, wstrzymawszy oddech.

Nie zdawała sobie sprawy, jak jest to dla niej ważne, dopóki nie nadarzyła się okazja, by zrobić coś dla sprawy ojca. Opat nie może jej odmówić. Ocenił ją jako modną, figlarną, płochą panienkę, jaką znał świat, czy raczej jako upartą, zdecydowaną kobietę, za jaką sama się uważała? Za chwilę wszystko się wyjaśni.

- To nie powinno być niebezpieczne - mruczał do siebie.

Czekała.

Obejrzał się na nią przez ramię, a jego poznaczona bruzdami twarz wyrażała troskę.

- Będzie pani musiała tylko zapamiętać kilka adresów i czasem powtórzyć je, przechodząc zatłoczoną salą.

Skwapliwie kiwnęła głową.

- Nasza grupka jest bardzo mała. Wysłannicy będą się z panią kontaktowali trzy razy w roku.
- Rozumiem.

Obrócił się do niej.

- Mimo wszystko wiąże się to z pewnym ryzykiem.
- Jestem gotowa je ponieść.
- Ale czyja jestem gotów?

- Tak - odpowiedziała za niego.

Zamyślił się na długą chwilę. Charlotte nie odezwała się, wiedząc, że naciskać teraz byłoby błędem. W końcu głęboko westchnął.

- Dobrze, panno Nash. Zgoda.

Uśmiech zakwitł na wargach Charlotte.

- Dziękuję.

- Nie, moje dziecko. Nie dziękuj mi. Stąpam po cienkiej linie i sumienie już nie daje mi spokoju. - Znów westchnął i sięgnął ku grubemu, ciężko tłoczonemu tomisku na półce nad swą głową. - Skoro postanowiliśmy, że zostaniesz łączniczką, możesz poznać jednego z mych agentów. Autora tego listu.

Mocno szarpnął ku dołowi książkę. Charlotte szeroko otworzyła oczy, gdy jedna z szaf bibliotecznych przesunęła się, odsłaniając korytarz oświetlony latarnią.

- Chodź! - ponaglił opat.

Serce Charlotte zabiło szybciej. Oto ma poznać śmiałka, który wytrwał i wypełniał plan rozpoczęty lata temu. Człowieka o głębokich przekonaniach i niezachwianej lojalności. W jej pojęciu już był bohaterem, szlachetnym, wartościowym, choć niewątpliwie lata ukrywania się i przeżyte niebezpieczeństwa uczyniły go ostrożnym i surowym...

- Nie tak głośno, ojcze. - Młody mężczyzna wyłonił się z mroku. Nieco zbyt długie, matowe, brązowe włosy okalały szczupłą twarz i kanciastą szczękę pokrytą kilkudniowym ciemnym zarostem, który prawie zasłaniał paskudną bliznę na lewym policzku. Brudna smuga przecinała mocną brązową szyję, znikając pod niechlujną koszulą. Kapotę miał luźną i przetartą przy mankietach, ale jeszcze luźniejsze były nędzne spodnie wiszące na wąskich biodrach. Uśmiech zabłysnął na jego opalonej twarzy.

- To jest... Dand Ross - powiedział ojciec Tarkin, przyglądając się jej uważnie.

Nie rozpoznałaby w nim jednego z trójki młodych Szkotów, którzy odwiedzili jej dom trzy lata temu. Trudno się dziwić, kto zauważyłby pozostałych, jeśli w tym samym pokoju był Ramsey Munro z jego spojrzeniem upadłego anioła? W dodatku młody człowiek, który stał w ich salonie w Yorku, dopiero co wyszedł z francuskiego więzienia po blisko dwu latach zamknięcia.

Ten tutaj trzymał się prościej, był smuklejszy, wyglądał groźniej. Ich oczy się spotkały. Uśmiech zamarł na jego twarzy, a jej coś zatrzepotało w piersi. Odruchowo zrobiła ku niemu krok. Lekko rozchyliła wargi, ale sama nie wiedziała, czy chciała się przywitać, czy tylko uśmiechnąć.

Coś błysnęło w mrocznym spojrzeniu mężczyzny.

- No proszę, kogo tu mamy? - Jego głos był nieco chrapliwy, słychać w nim było szkocki akcent. - Nie miałem pojęcia, że teraz przyjmuje ojciec też dziewczynki. Ale widać tak, bo inaczej dlaczego ta sierotka nosiłaby ubranie dwa rozmiary za ciasne i takie przetarte, że całkiem prześwieca?

I masz tu bohatera, pomyślała Charlotte.

Francja, późna jesień 1788 roku

- Czy muszę jechać z panem Johnstone’em, madame? - spytał chłopiec, spoglądając na nauczyciela angielskiego. W jego głosie nie było strachu, tak jak i prawdziwej nadziei, że odwiedzie matkę od jej planu. Mógł jednak próbować to zrobić.

- Tak. Wszystko jest przygotowane. - W głosie damy w aksamitnej sukni nie było ani śladu matczynych uczuć. Ścisnęła chłopca za ramię, spojrzenie utkwiwszy w Jeremym. - To mądry chłopiec. Dojrzalszy niż jego rówieśnicy. Nie sprawi panu kłopotu.

Była zdenerwowana i chciała jak najszybciej wyprawić chłopca w podróż. Było to widać po sposobie, w jaki uciekała spojrzeniem przed wzrokiem syna.

- Będę go strzegł jak źrenicy oka. Jestem zaszczycony, że pokłada pani taką wiarę we mnie. - Jeremy pochylił się nad dłonią damy. Nigdy przedtem z nią nie rozmawiał. Od czasu, gdy trzy lata temu przybył do Francji, by podjąć się edukacji jej małego synka, wszelkie polecenia wydawała mu przez służbę.

Przyglądał się jej ukradkiem, szukając podobieństwa między matką a synem, ale było niemal niezauważalne. Miała okrągłe i ładne rysy, ale wyraz twarzy cechowała twarda stanowczość, której chłopiec nie odziedziczył.

Był dobrym dzieckiem, bystrym, o niewymuszonym zachowaniu. Już mówił po angielsku bez śladu swego rodzimego akcentu. Jeremy nie tylko go lubił, ale podziwiał za siłę ducha. Zachował spokój mimo otaczającego go zamętu, co głęboko poruszyło nauczyciela.

Jeremy podejrzewał, że właśnie ten zamęt - zamieszki wybuchły w Grenoble zaledwie kilka tygodni wcześniej - był powodem, dla którego matka wysyłała chłopca do przyjaciół w Szkocji. Miał u nich zaczekać, dopóki sprawy we Francji się nie ułożą. Chociaż Jeremy wiedział, że chłopiec bez skargi postąpi tak, jak oczekiwali tego rodzice, nie potrafił obojętnie patrzeć na ból malujący się na twarzy małego. Odrywano go od bliskich i od wszystkiego, co znał, a Jeremy cierpiał razem z nim.

- Hm.

Dama oderwała wzrok od syna i popatrzyła na niego chłodno.

- O co chodzi, panie Johnstone?

- Może to nie jest potrzebne, proszę pani? Z pewnością król...
- Król jest głupcem, o królowej lepiej nie wspominać. To się źle skończy. Jego Wysokość nie chce widzieć tego, co dla moich oczu jest aż nazbyt wyraźne. Nie poświęcę mego dziecka dla jego krótkowzroczności. Nie. Chłopiec pojedzie do Szkocji.

- Tak, proszę pani. - Jeremy nisko się skłonił.

Dama uczyniła niecierpliwy ruch dłonią, a jeden ze służących, wyczekujących z tyłu, zbliżył się do nich z ciężką aksamitną sakiewką w ręku. Wzięła ją i przekazała Jeremy’emu.

- Tych pieniędzy jest aż nadto, aby wystarczyły dla was obydwu. W środku znajdzie pan list do moich przyjaciół z prośbą, by zaopiekowali się chłopcem. Powierzam go panu i proszę, by przekazał pan im tę korespondencję zaraz po przybyciu. - Pierwszy raz wątpliwości zmarszczyły jej gładkie czoło. - Żałuję, że nie miałam czasu, by ich zawiadomić o moich planach, ale sytuacja staje się niebezpieczna. Nie odważę się zwlekać.

Schyliwszy się, znalazła się twarzą w twarz z chłopcem. Odwzajemnił jej spojrzenie. Dotknęła ramienia syna, a Jeremy poznał po lekkim nachyleniu jego ciała, jak bardzo mały pragnie objąć ją ramionami. Nie zrobił tego jednak. Stał spokojnie.

- Nie zapomnij, kim jesteś, mój synu. Nigdy nie zapomnij, kim jesteś i czego się od ciebie oczekuje.

- Nie, madame - obiecał uroczyście. - Nie zapomnę.

1

Culholland Square, Mayfair  14 lipca 1806 roku

Cóż, panie Fox, gdyby przypadkiem zabłądził pan wzrokiem ponad mój dekolt, byłoby panu łatwiej zgadnąć, co naśladuję w tej grze - powiedziała Charlotte figlarnie. Rudowłosy młodzieniec, dziedzic ogromnej fortuny pewnego kupca, od ostatniej środy noszący tytuł baroneta, nabyty w podejrzany sposób, gwałtownie się zaczerwienił.

Charlotte była bezlitosna. Pryszczaty parweniusz nie przestawał wpatrywać się w jej biust, odkąd zawitał u niej w towarzystwie młodzieńców, których zaprosiła na gry i przekąski. Pierwszy raz przyjmowała gości, odkąd zamieszkała w Mayfair - skandaliczne posunięcie, biorąc pod uwagę, że wprowadziła się tu jako osoba niezamężna. Samotnie.

Ponieważ lady Welton pełniła na tym spotkaniu rolę przyzwoitki, wszystko było absolutnie stosowne, mimo że baronowa, zmęczona słonecznym popołudniem, znacznie wcześniej zapadła w sen. Przynajmniej, stwierdziła Charlotte, robiąc ukłon w stronę swego sumienia, wszystko sprawiało pozory przyzwoitości. W końcu o jej zachowaniu nigdy nie można było powiedzieć, że przystoi damie o tak wysokich koligacjach rodzinnych (była szwagierką Ramseya Munro, markiza Cotrell, a także szanowanego pułkownika Christiana MacNeilla) i zachwycających manierach.

I to właśnie, o czym Charlotte doskonale wiedziała, było w znacznym stopniu powodem, dla którego uważano ją za atrakcyjną. W uroczym kółku jej znajomych można było mówić rzeczy, których nie ośmielono by się powiedzieć gdzie indziej. Można było pokazać kilka kroków walca cieszącego się złą sławą. Suknie pań były modniejsze i bardziej przejrzyste. Śmiano się też swobodniej, a ripost, którymi Charlotte obdarzała regularnie swoich zalotników, żadna panna nie powtórzyłaby mężczyźnie ubiegającemu się ojej rękę. I tak sposób, w jaki beształa Robinsona, bez przerwy wybałuszającego na nią oczy, wywołał tyleż chichotów wśród pań, co wybuchów śmiechu wśród panów.

- Przepraszam. Nie wiem, co myślałem - jąkał się Robinson.

- Nie sądzę, żeby myślenie miało tu coś do rzeczy, chyba mam rację? - spytała Charlotte słodko, co spowodowało jeszcze jedną salwę skandalicznego śmiechu. - Proszę, przyjacielu, poćwiczmy patrzenie na twarz damy... nie, nie, nie! Nie na moje wargi, na całą twarz. Widzi pan? Dwoje brwi, para oczu trochę różniących się kolorem, całkiem zwyczajny nos, dość wydatna broda. O? Dobrze. Brawo!

Młode panny i kawalerowie, wszyscy uważani za świetne partie, zaczęli klaskać z uznaniem. Robinson, równie zdecydowany, żeby należeć do ich grona, jak i by oczarować pannę Nash, zdobył się na to, by śmiać się z siebie, kłaniając się jej i reszcie towarzystwa.

Goście znów zaczęli występować w szaradach, a Charlotte, zauważywszy, że w wazie jest coraz mniej ponczu, wyjrzała na korytarz, szukając pokojówki. Nie dotarła do drzwi kuchni, kiedy usłyszała męski zdyszany głos.

Wiedząc aż za dobrze, co teraz nastąpi, obróciła się. Wbrew jej przypuszczeniom szedł za nią nie Robinson, ale wysoki, jasnowłosy lord LeFoy. A to ci niespodzianka! Myślała, że oświadczył się o tę małą Henley.

- Panno Nash - rzekł bez tchu, podchodząc ku niej z rozpostartymi ramionami. Czekała grzecznie. Jego dłonie, nie znalazłszy nikogo do schwytania, opadły.

- Słucham?

- Proszę mi poświęcić chwilę.

- Tak.

- Sam na sam.

Rozejrzała się znacząco po korytarzu.

- Tak.

Zmarszczył brwi. Najwidoczniej rozmowa nie przebiegała tak, jak się spodziewał. Biedny lord LeFoy. To, co dotyczyło jej i dżentelmenów, rzadko układało się gładko. Przynajmniej dla dżentelmenów.

- Chce pan podzielić się czymś natury poufnej? - podpowiedziała.

- Tak - odparł, kłaniając się gorliwie. - Tak. Ja... ja...

- Tak?

- Uwielbiam panią!

- Aha.

Chwycił jej dłoń, przyciągnął do ust i wycisnął żarliwy pocałunek na wierzchu rękawiczki.

- Jestem pani niewolnikiem. Niech mnie pani prosi o wszystko, a ja to zrobię. Jestem na pani rozkazy. Wielbię cię, ty aniele, ty diable!

- Jak Lucyfer? - spytała, pozwalając, by jej dłoń spoczywała w jego dłoni jak martwy przedmiot. Doprawdy, zachęcać go byłoby zbyt okrutne. Z drugiej strony już zyskała sobie trochę zbyt ugruntowaną reputację osoby bez serca. W dodatku lubiła Henleyów, a kontrakt małżeński, który miał zaproponować ojciec LeFoya, wybawiłby ich z wielu kłopotów.

- Jak to? - Lord LeFoy zamrugał speszony.

- Anioł i diabeł. Jeśli dobrze pamiętam katechizm, tylko jedna istota zalicza się do obu tych kategorii i jest to Lucyfer.

- Ach. Tak. Nie. Myślę, że pani jest aniołem, ale pani anielskość opętała mnie jak diabeł. - Wydawał się całkiem zadowolony tym wyjaśnieniem. - Musisz być moja!

- A niech to! Pan się oświadcza, milordzie? Bo wołałabym tego tak nie zrozumieć, jeśli nie ma pan nic przeciwko. Widzi pan, lubię pana. A dałabym panu do wiwatu, gdybyśmy się mieli pobrać. - Westchnęła, widząc osłupiały wyraz jego twarzy.

- Pozwoli pan, że wyliczę swoje wady - powiedziała uprzejmie. - Wierność nie leży w mojej naturze. Nienawidzę zazdrości i zaborczości, więc zareagowałabym gwałtownie i być może w skandaliczny sposób, gdyby mi okazano jedną lub drugą. Zdaje mi się, że utrzymanie mnie byłoby diabelnie kosztowne. A na dodatek nie pragnę teraz ani w niedalekiej przyszłości wydać na świat potomstwa. - Uśmiechnęła się miło.

Okrągłe oczy lorda LeFoya stały się jeszcze okrąglejsze. Prawie mogła dojrzeć, jak rozsądek upomina się o swoje prawa w tym znękanym obliczu. Ale w końcu rozsądek nie jest najmocniejszą stroną mężczyzny, kiedy jest zdecydowany coś zrobić.

- To nieważne. Ubóstwiam panią!

- Oczywiście że tak - odpowiedziała, klepiąc go po dłoni wciąż ściskającej jej drugą rękę. - Rzecz nie w tym, co pan czuje, tylko w tym, co jest najlepsze. Za nic bym nie chciała, by pańskie uwielbienie obróciło się w nieszczęście. Nie lubię przebywać wśród ludzi nieszczęśliwych. Są męczący. A to by się obróciło w nieszczęście. Pański ojciec...? - Zaśmiała się na myśl o lubieżnym hrabim Mallestrough jako swym teściu. - Podejrzewam, że musiałabym zamykać się przed nim na klucz w sypialni, gdy pan wyjdzie z domu. Nie najlepsza recepta na harmonię małżeńską, nieprawdaż?

Na wzmiankę o ojcu lord DeFoy zesztywniał. Przynajmniej na tyle szanował Charlotte, by nie zaprzeczać temu, jak oceniła hrabiego.

- Nie, nie - powiedziała. - Dużo lepiej jest nam tak jak teraz, kiedy pan mnie uwielbia, a ja się opędzam od pana. Bardzo romantyczne. I bardziej taktowne, bo w ten sposób ani pana adoracja, ani moje opędzanie się nie muszą burzyć naszego życia. Pan poślubi Maurę Henley, która będzie uroczą żoną i wspaniałą matką pańskich dzieci i która nigdy nie wyrzuci pańskich rzeczy ze swego pokoju ani nie urządzi sceny u Almacka. Będzie pan bardzo szczęśliwy. I tylko dla zaspokojenia mej próżności może pan od czasu do czasu okazać się na tyle dżentelmenem, by westchnąć z żalu, kiedy spotkamy się publicznie, tak bym miała szansę to usłyszeć.

- Urządziłaby pani scenę u Almacka? - wyrzucił bez tchu zdumiony i przerażony.

- Och, jak mi się zdaje, ostatecznie to chyba nieuniknione, nie sądzi pan? - spytała słodko, przekrzywiając głowę.

Puścił jej dłoń.

- Na Boga, tak. Zrobiłaby to pani. Jest pani do tego zdolna.

- A teraz zanim ktoś z obecnych stwierdzi, że ta niewinna rozmowa oznacza, że pan mnie skompromitował, lepiej niech pan wróci do gości, a ja dopilnuję podania ponczu - powiedziała promiennie.

Przełknął ślinę, odwrócił się, zawahał i ponownie na nią spojrzał.

- Ach, dziękuję, panno Nash. Jest pani bardzo... trzeźwo myślącą kobietą.

Pochyliła się ku niemu i szepnęła:

- Proszę nikomu tego nie zdradzić.

Lord LeFoy kiwnął głową, równie chętny, by odejść, jak pięć minut wcześniej zdecydowany zalecać się do niej. Podreptał do salonu, zostawiając Charlotte, która wzniosła oczy ku niebu, mamrocząc słowa podzięki.

Ruszyła dalej korytarzem dopiero wtedy, gdy nadeszła jej pokojówka Lizette, fertyczna i bystra dziewczyna.

- Przepraszam, panno Nash, ale jest tu... człowiek, który nalega, by się z panią widzieć.

Człowiek, nie dżentelmen. I nie handlarz, bo w takim razie Lizette sama by go odprawiła. Charlotte poczuła zaciekawienie.

- Kto to taki?

- Mówi, że jest łapaczem złodziei, panno Nash, i przyszedł w sprawie jakichś klejnotów, które odzyskał. - Ładna, krągła twarzyczka Lizette zmarszczyła się z konsternacji, gdy zastanawiała się, jakie klejnoty mógł mieć na myśli nieznajomy. Nic jej z tego nie przyszło, pewnie dlatego, że Charlotte nigdy nie zginęły żadne kosztowności. Serce Charlotte zabiło szybciej i ciarki przeszły jej po skórze.

- Gdzie on jest?

- Nie wiedziałam, gdzie go wprowadzić, więc wpuściłam go do pokoju dziennego, proszę pani.

- Bardzo dobrze. Proszę, wytłumacz mnie przed gośćmi, to może trochę potrwać.

Nie sprawdziwszy, czy jej polecenia zostaną wykonane, Charlotte ruszyła korytarzem do pokoju dziennego.

Serce wciąż tłukło jej się w piersi.

- Łapacz złodziei? - Charlotte, rozbawiona, powoli okrążyła swoje ulubione krzesło, na którym z całą swobodą rozsiadł się Dand Ross. Nogi wyciągnął przed siebie, a stopy w tanich butach skrzyżował na jej ulubionym intarsjowanym stoliku. Była podekscytowana jego niezapowiedzianą wizytą, ale bynajmniej nie zamierzała mu tego mówić. Zacząłby się pysznić albo, co gorsza, wyśmiewałby się z niej. A przecież jej reakcja nie ma nic wspólnego z jego osobą, ale z aurą niebezpieczeństwa, która go otacza.

Gdy wkraczała w mroczny świat Danda Rossa, nie przypuszczała, że ryzyko wyda jej się tak... pociągające. Szybko to sobie uświadomiła. Wołała jednak, by Dand nie wiedział, jak bardzo wyczekuje jego niezapowiedzianych odwiedzin.

W zamyśleniu uderzyła się w wargi idealnie wymanikiurowanym paznokciem, jakby rozmyślając nad łamigłówką, po czym pochyliła się naprzód i lekko pociągnęła nosem. Jej twarz rozjaśniła się w nagłym przebłysku natchnienia.

- Rozumiem... Lizette źle cię zrozumiała. Musiałeś powiedzieć: łapacz szczurów!

Podniósł na nią oczy ocienione gęstymi, brązowymi jak czekolada rzęsami.

- Wiesz, droga Lottie - powiedział w zamyśleniu - w Paryżu ostatnio naprawdę noszą gorsety, a nie tylko to udają.

Zerknął w jej śmiały dekolt, po czym przeniósł wzrok w górę i napotkał jej spojrzenie. Spokojnie popatrzyła mu w oczy. Jeśli oczekiwał, że się zaczerwieni, miało go spotkać rozczarowanie. Więcej mężczyzn, niż potrafiła zliczyć, pożerało wzrokiem jej niezbyt obfite kształty, nie wywołując cienia rumieńca na jej policzkach.

Zresztą w ciągu tych kilku lat, które upłynęły od czasu, kiedy się poznali, spotkali się dziesiątki razy. Czasami Dand dawał jej do zrozumienia, że jest nią zainteresowany, ale nigdy czyny nie szły w ślady jego śmiałych słów. Poświęcił się swemu zadaniu. Obojętny i cyniczny nie pragnął związku z kobietą.

Przyglądała mu się badawczo, gdy podnosił do ust kieliszek klaretu. Był teraz wyższy i potężniejszy, ale wciąż miał w sobie jakąś urzekającą grację, jaką się widzi u zadowolonych kocurów.

Matowe brązowe włosy, przysłonięte powiekami ciemnobrązowe oczy, szczupła twarz o szerokich ustach i wąskich wargach i kwadratowa szczęka, teraz - wraz z blizną godną pirata - ukryta pod gęstą brodą. Kiedyś wyobrażała sobie, że szrama jest pozostałością po ranie odniesionej w pojedynku, ale Dand nigdy nie krył, że to skutek upadku z drabiny podczas kradzieży jabłek.

Nie była pewna, czy w to wierzy Zastanawiała się, co naprawdę wie o Dandzie? Taił swoje zamiary i głęboko skrywał uczucia, o ile w ogóle je miał.

- Naprawdę? - zapytała słodko. - No cóż, jest wojna, trwają różne blokady, więc poczytuję sobie za obowiązek dbałość, by moja krawcowa nie marnowała drogich materiałów.

- Jakiż patriotyzm, Charlotte - odparł oschle. - Oniemiałem wobec twych poświęceń. Czy może powinienem rzec: poświęcenia, w liczbie pojedynczej. Nie wygląda na to, żebyś zbytnio odmawiała sobie wygód.

Ironicznym spojrzeniem powiódł po wykwintnie urządzonym salonie, po szaroniebieskich ścianach i wspaniałych meblach: kanapkach z pięknie żłobkowanymi nogami, wyściełanych morowanym jedwabiem w kolorze biskupiego fioletu, krzesłach z oparciami uformowanymi w eleganckie liry, starannie dobranych poduszkach i siedzeniach z drogiego brokatu w kolorze żonkili. Na małym stoliku wyłożonym czarną laką stał olbrzymi chiński wazon wypełniony bukietem żółtych róż i woskowych białych gardenii. Zatrzymał na nich wzrok.

- Żółte róże?

- Poznajesz je.

- O, tak. - Głos miał spokojny. - Żywiłem je własną krwią. Skąd je masz?

- Pochodzą z krzaczka, który ty i twoi towarzysze daliście nam wiele lat temu. Przywiozłam pędy z Yorku. Najpierw do miejskiego domu Weltonów, a teraz tutaj - wyjaśniła - żeby przypominały mi dawne dobre czasy. Powinieneś zobaczyć, jaką sensację budzę, kiedy wpinam je we włosy albo ozdabiam nimi to, co uważam, oczywiście mylnie, za swój gorset. - Uśmiechnęła się szeroko. - Lubię wywoływać sensację. Poza tym pasują do wystroju - dodała, lustrując pokój z satysfakcją.

- Nowy adres. Odnowione wnętrze. Nowe meble. - Dand mruczał do siebie, również rozglądając się wkoło. - Ciśnie się na usta pytanie: czy to aby całkiem przyzwoite? Młoda kobieta mieszka zupełnie sama?

- Och, cóż w tym złego? - odparła bez zająknienia. - Zresztą... co mnie obchodzi przyzwoitość? Tylko wiąże mi ręce i nie pozwala pomagać tobie ani twoim przyjaciołom.

- Jesteś bardzo praktyczna, Lottie. Harda sztuka z ciebie.

- Chciałabym, żeby tak było.

- Wiem - powiedział z leniwym uśmiechem. - Ile serc złamałaś w tym tygodniu, okrutna panno Nash?

- Serc? - zamyśliła się. - Żadnego. Dumę? Parę razy.

- Biedne chłopaki. - Postawił kieliszek obok swych stóp, odchylił krzesło, kołysząc się na tylnych nogach, i skrzyżował dłonie na twardym, płaskim brzuchu.

Współpracowała z nim od tylu miesięcy, ale wciąż ledwie mogła uwierzyć w to, że jest jednym z najważniejszych angielskich tajnych agentów. Wydawało się to tak nieprawdopodobne. Podejrzany, przebiegły i niebezpieczny - gdy ujrzała go wyłaniającego się z zakamarków biblioteki ojca Tarkina, oceniła go zupełnie inaczej. I jakże nietrafnie.

Był wtedy moment, zanim jeszcze padło między nimi choć słowo, kiedy ich oczy się spotkały i jej oddech i serce zamarły. Czas stanął i poczuła, że może tak trwać już zawsze, zaklęta jego lśniącym, dzikim spojrzeniem. A potem się odezwał, kpiącą uwagą rozpraszając jednoczące ich uczucie. To nawet lepiej. I tak to, co ich łączyło, było wspaniałe. Nawet bez świętych więzów ani głębokiego zjednoczenia. Był cel i obowiązek. A to więcej niż trzeba, by zaczepić na czymś życie.

- A jednak. Coś musiało cię skłonić do zmiany adresu - naciskał Dand. - Co się stało, Lottie? Czy w końcu popełniłaś jakąś zbrodnię towarzyską, na którą nawet baronostwo Weltonowie nie mogli przymknąć oka? Nosiłaś brylanty przed południem? Włożyłaś tę samą suknię dwa razy tego samego miesiąca? - pytał. - Powiedz mi. Co takiego zrobiłaś, że Weltonowie schowali klucze do drzwi frontowych, żebyś nie mogła buszować po ich domu?

- Zupełnie nic. Po prostu Maggie Welton miała czelność się wydać - odpowiedziała beztrosko. - A jej mąż, biedaczysko, nie zgodził się zaprosić mnie, bym u nich zamieszkała. Wyobrażasz sobie co za tupet?

Dand uśmiechnął się szeroko.

- Istna bezduszność.

- Właśnie - przyznała zgorszona. - Jednak kierując się delikatnością, którą inni... - ukłuła go spojrzeniem - nie są obdarzeni tak szczodrze, wywnioskowałam, że to najstosowniejszy moment, by opuścić mych przyjaciół Weltonów i urządzić się samodzielnie. Na szczęście, dzięki Kate i Christianowi, było mnie na to stać.

Spojrzenie Danda przemknęło po jej nowej sukni, zatrzymało się na kaszmirowym szalu narzuconym na ramiona i kolczykach z pereł, kołyszących się delikatnie w uszach.

- Ta darowizna musiała być znacznie hojniejsza, niż sądziłem.

Uśmiechnęła się wymijająco. Nawet sobie tego nie wyobrażał.

- Skoro już przy tym jesteśmy, jakie masz wieści od pułkownika i pani MacNeill? - spytał Dand. - Oraz od pięknej Heleny i równie przystojnego Rama, oczywiście?

Na wspomnienie najstarszej siostry, nowej markizy Cottrell, Charlotte się zawahała. Ostatni list Heleny był krótki, a wysiłek, jaki włożyła w to, by nie krytykować swobodnego zachowania Charlotte, nader widoczny w każdym wierszu. Dobrze przynajmniej, że druga siostra, Kate, towarzysząca pułkowi swego męża w dalekich krajach, nie słyszała plotek, które kłuły w uszy Helenę.

- Niewiele - powiedziała. - Helena i Ramsey niedługo opuszczą Jamajkę, Ram likwidował tam jedną z plantacji starego markiza. Będą w Londynie za miesiąc. Kate i Christian są na kontynencie.

- I wszyscy wciąż myślą, że jestem mordercą?

To pytanie zaskoczyło Charlotte. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że Danda obchodzi, co sądzą o nim dawni towarzysze. Przejmowanie się tym, co ktoś o nas myśli, jedynie przyprawia człowieka o bezsenność i mąci jasność umysłu. Nauczyła się tego właśnie od Danda. Zbyt wiele nocy przeleżała bezsennie, rozmyślając o ryzyku, jakie podjął, wracając do Francji lub o niebezpieczeństwach, jakich dopiero co uniknął, gdy stawał na jej progu. W końcu zmusiła się, by w ogóle o nim nie myśleć. Inaczej zwariowałaby, mając wciąż przed oczami przerażające obrazy, jakimi mamił ją jej własny mózg.

I oto Dand pyta o pozostałych Łowców Róż. Zaskoczył ją. Czyżby miał serce bijące tak samo jak u reszty rodzaju ludzkiego? Czyżby ulegał słabościom? Zawsze myślała, że ma w głębokiej pogardzie uczucia. A tu, proszę.

- Nie wiem. Siostry nie mają do mnie zaufania. Proszę pamiętaj, że jako nad wyraz płoche stworzenie interesuję się jedynie własnymi kaprysami.

- W twych słowach słychać gorycz - powiedział.

Czy istotnie? Miała nadzieję, że nie. Nie wolno jej potępiać sióstr za to, że miały ją za osobę bardzo płytką, w końcu zdołała o tym przekonać całe londyńskie towarzystwo. Jednak... nierozsądna część jej istoty pragnęła czasem, żeby wierzyły w jej dobry charakter, wbrew wszelkim, świadczącym przeciwko temu dowodom.

- Chyba nie - odpowiedziała wymijająco. - W gruncie rzeczy staram się naśladować ciebie, Dand.

Przekrzywił głowę.

- Jak to?

- Doświadczony życiowo, sprytny - wyliczała jego cechy. - Jesteś pozbawiony skrupułów i sumienia. Do niczego się nie przywiązujesz, nikomu nie tłumaczysz.

- I jak doszłaś do tej dość niepochlebnej oceny mego charakteru? - spytał wyraźnie rozbawiony.

- Wcale nie uważam, żeby była niepochlebna - odpowiedziała z autentycznym zdziwieniem. - To cechy jak najbardziej praktyczne.

- Naprawdę? - spytał, mrużąc oczy. Był rozbawiony, ale i podejrzliwy. - Co każę ci myśleć o mnie w ten sposób?

- To, że twoi dwaj najlepsi przyjaciele, którzy przypadkiem są mymi szwagrami, byli zdania, że zdradziłeś ich Francuzom, zabiłeś strażnika, który miał dostarczyć dowodów twej perfidii, i starałeś się ich zamordować, ale wstrzymała cię w tym dziele Helena, kiedy zdołała pchnąć cię szpadą na moment przed tym, jak przebrany za pastora miałeś zamiar ją zabić.

- Jaka obrazowa relacja, Charlotte. Może powinnaś napisać jedną z tych podniecających gotyckich powieści, które są ostatnim krzykiem mody?

Zignorowała go.

- A jednak jesteś tu, wcale się tym nie przejmując, chłodny i opanowany, wbrew wszystkim brudnym podejrzeniom wokół ciebie. Jak ci się to udaje?

- Znajduję pocieszenie w wiedzy, że nie zrobiłem żadnej z wymienionych rzeczy. W istocie mam sumienie, Lottie. I chociaż daleko mu do nieskalanej czystości, nie jestem winny usiłowania morderstwa mych dawnych towarzyszy. Poza tym ojciec Tarkin poręczyłby za mnie.

- Cóż z tego? Przez długi czas przebywałeś poza klasztorem, ludzie się zmieniają. - Stanęła za jego krzesłem i utkwiła wzrok w mieniących się złoto, rozczochranych włosach. - Skąd mam wiedzieć, że jesteś niewinny?

Czujnie powiódł za nią wzrokiem.

- Nigdy nie widziałam rzekomego pastora Tawstera. Jedynie Helena potrafi go rozpoznać. Ja wiem tylko tyle, że bardzo ci zależy na tym, by się nie odkryć przed byłymi przyjaciółmi ani przed moją siostrą. Może nie bez powodu?

Nie trudził się, by odpowiedzieć. Jego koszula nie miała kołnierza. Rozchylała się, odsłaniając opalony i gładki bark. Nieco niżej powinien się znajdować hańbiący znak róży. Chociaż nigdy go nie widziała, obie siostry powiedziały jej o piętnie, jakim oprawca w lochach LeMons naznaczył ich mężów i Danda Rossa.

Pochyliła się tak, że jej wargi zawisły tuż nad jego uchem. Pachniał czystością, mydłem i kamforą. Nawet się nie obejrzał. Wszystko przyjmował, jakby mu się należało. Żaden mężczyzna z towarzystwa nigdy jej tak lekceważąco nie potraktował. A Dand Ross robił to nieustannie. Coś ją pchnęło do szelmowskiego postępku.

- Na dobitkę - szepnęła mu - nie pojawiłeś się w Londynie przez całe miesiące po tej historii. Może wróciłeś do Francji, żeby wyleczyć ranę? Może... - pochyliła się nad jego ramieniem - nosisz ślad... tutaj!

Wyciągnęła dłoń i dotknęła jego boku. Zanim zdała sobie z tego sprawę, chwycił ją za nadgarstek i przytrzymał jej rękę na swych żebrach. Nagle przerzucił ją sobie nad barkiem i posadził na kolanach. Zdumiona spojrzała w jego mroczną twarz, która nagle wydała jej się zupełnie obca. Wciąż więził jej dłoń w żelaznym uścisku, z dala od swego ciała.

Wstrząsnął nią dreszcz strachu. Nie przypuszczała, że Dand jest tak silny i szybki. Ani że jest zdolny patrzeć na nią tak twardo.

Zaczęła się wyrywać. Przytrzymał ją z upokarzającą łatwością. Gorąco jego ciała przenikało ją w zupełnie niestosownych miejscach, rozpalając skórę i wskrzeszając dawno zapomnianą umiejętność rumienienia się. Nawet tego nie zauważył.

- Naprawdę uważasz mnie za mordercę? - Nie mówił już rozbawionym tonem. - A jeśli tak, to czy naprawdę chcesz grać ze mną w tę grę?

2

Charlotte skuliła się w objęciach Danda, pierwszy raz prawdziwie się go bojąc. Nikt nigdy nie obszedł się z nią tak brutalnie. Nigdy. Odwróciła twarz, by nie zobaczył, jak jest wstrząśnięta.

- Dand...?

Natychmiast rozluźnił chwyt.

- To, moja mała, nauczy cię, że nie wolno używać przemocy wobec innych.

Ona? Ona użyła przemocy? Wmawiała sobie, że to tylko strach sprawił, że czuła drżenie w piersi i trudno jej było złapać oddech. Dand straciłby dla niej szacunek, gdyby wiedział, że coś tak błahego jak kilka ostrzejszych słów i poufałe zachowanie może ją tak poruszyć.

- Trudno to nazwać przemocą.

- Podejrzewam, że to zależy od punktu widzenia. Przemoc, widzisz, to wszystko, co ci zagraża.

Nie rozumiała. Wierciła się świadoma tego, jak silne jest jego ciało, jak twarde ramiona, które wciąż ją trzymają. Ich serca biły tuż obok siebie. Czuła, jakby tysiąc igiełek leciutko kłuło jej skórę wszędzie tam, gdzie stykały się ich ciała. Teraz, gdy strach ją opuścił, poczuła się... bezpieczna?

Wiele czasu minęło, odkąd po raz ostatni czuła, że ktoś ją chroni. Było to przyjemne, choć, niestety, złudne. Nie wątpiła, że Dand uznałby za swój obowiązek interweniować, gdyby znalazła się w niebezpieczeństwie. Ale rzadko bywał w Londynie i równie rzadko byłby w stanie jej bronić. Musi więc bronić się sama, tak jak to było przez te wszystkie lata.

Ale miło było choć przez parę chwil rozkoszować się iluzją. Chyba nie ma w tym nic złego?

Oparła się o jego ramię, podniosła wzrok ku jego niezgłębionym brązowym oczom. Ubierał się jak prostak, ale jego ciało było czyste, włosy zdrowe i lśniące. Górną wargę miał wygiętą, dolną mocną, lecz wypukłą. Sensualista miałby właśnie takie wargi.

- Naprawdę nie uważam, że jesteś mordercą.

- Twoja wiara pociesza mnie bezgranicznie. A teraz zmykaj, zanim mi pognieciesz spodnie - rozkazał dziwnym, szorstkim głosem, stawiając ją na nogi.

Odsunęła się. Czuła się odrzucona, choć wiedziała, że to niemądre. Szukała słów, które pokryłyby jej zmieszanie.

- Dlaczego nie powiesz Ramowi i Kitowi, że nie jesteś zdrajcą? - spytała. - Ojciec Tarkin nie miałby nic przeciwko temu.

- Dlatego, że zbyt długo pracowałem i zrobiłem za dużo... - urwał gwałtownie, po czym dokończył z udawaną beztroską. - Gdyby Kit i Ramsey odkryli, że ciągnę dalej tamtą sprawę, uparliby się mi pomagać. Z dymiącymi pistoletami i szpadą w ręku, czy tego potrzebuję, czy nie. Są honorowi i waleczni. Zawsze tacy byli.

Charlotte nie dała się oszukać.

- Chronisz ich.

- Nie - odparł Dand. - Chronię to, co razem tak długo staraliśmy się osiągnąć. Nie życzyłbym sobie spędzić reszty mych dni, obijając się po francuskich stajniach i garnizonach, przy całym ich uroku.

Wstał i przeszedł obok niej, kierując się do okna wychodzącego na mały park po drugiej stronie ulicy. Kiedy przemówił, jego słowa znów wprawiły ją w zdumienie.

- Obcięłaś włosy.

Dotknęła krótkiej fryzury z puszystych rudawych loków.

- Tak. Co z tego?

- Wyglądają wyzywająco. Nieprzyzwoicie.

- Nieprzyzwoicie? - Roześmiała się na tak pruderyjne słowo w ustach Danda Rossa. - Och, nie wydaje mi się, żeby to było nieprzyzwoite. Może trochę prowokujące.

- I to jest efekt, jaki chciałaś osiągnąć? Prowokować? - Nie odwrócił się, tylko dalej wyglądał przez okno. - Opat będzie zaniepokojony.

- Opat nie ma aż tak wielu agentów gotowych na każde skinienie, żeby być wybrednym. A ja się dobrze spisuję. Nie zaprzeczysz.

- Tak mi stale powtarzasz i, obawiam się, opatowi też - odpowiedział. - Czy mam uznać, że nowa fryzura ma cię uczynić jeszcze bardziej przydatną Kościołowi?

- I Anglii - dodała.

- I to dzięki umiejętności prowokowania ze zwykłej łączniczki stałaś się agentką?

- Przecież dopiero to ma sens, prawda? Im głębiej wejdę w pewne układy, tym więcej informacji zbiorę. Im więcej się dowiem, tym łatwiej będzie mi zdobywać dalsze informacje. - Nachmurzyła się. - Dlaczego mówisz z taką dezaprobatą?

- Z dezaprobatą? - spytał z uśmiechem, który nie objął jego oczu. - To tylko troska o ciebie. Widzisz, to chyba kwestia przysięgi, jaką złożyłem twej rodzinie, coś w rodzaju wieczystego zobowiązania. W razie potrzeby mam rzucić się w paszczę śmierci, aby ocalić twą uroczą głowę. Niestety, jestem bardzo przywiązany do własnego życia, choćby i nędznego. Pomyślałem więc, że może wystarczy pogrozić ci palcem, żebyś trzymała się z daleka od niebezpieczeństw. Ratowanie dziewic z opałów to diabelnie czasochłonne przedsięwzięcie, nie uważasz?

- Naprawdę uważasz, że jestem urocza? - spytała kokieteryjnie.

- Wiesz, że tak jest - odparł rzeczowo. - Byłoby wielkim marnotrawstwem, gdyby miały się tobą karmić robaki. Nie dopuszczę do tego. Jesteś jedyną z panien Nash, której nie strzeże żaden mężczyzna na co dzień sypiający w jej łóżku. Jeśli zginiesz, policzę to za osobistą porażkę. - Urwał. - Myślę, że mógłbym się z tobą ożenić.

Czekał na odpowiedź. A kiedy tylko uniosła pytająco jedną ze swych miedzianych brwi, pokiwał głową.

- Nie? Oczywiście, że nie. To byłoby niemądre z twojej strony. A tobie z pewnością nie brakuje rozumu, prawda, Lottie?

Nie czekając na odpowiedź, na pół się od niej odwrócił.

- A więc nie ma innego wyjścia, nadal będziesz żyć pozbawiona mej ochrony.

Roześmiała się.

- Nie martw się, Dand. Nie ściągnę na siebie żadnych kłopotów ani nie mam zamiaru stać się ucztą dla robaków. A choć kusi mnie, żeby rzucić ci żółtą różę i zażądać, żebyś, poślubiając mnie, wypełnił przysięgę, nie zrobię tego. Nawet po to, żeby zobaczyć, jak się zżymasz zmuszony uczynić to, o co mogłabym poprosić. Ja tylko słucham, Dand. A to, co usłyszę, przekazuję ludziom, którzy potrafią odpowiednio wykorzystać te informacje.

- No, no? - Dand wciągnął powietrze, wydając cichy gwizd. -Już nie ojcu Tarkinowi, tylko „ludziom, którzy potrafią odpowiednio wykorzystać informacje”. Czyżbyś pracowała jeszcze dla kogoś?

Wiedziała, że wcześniej czy później będzie musiała się przyznać.

- Tak - powiedziała. - Sam mówiłeś wiele razy, że na wojnie ma się dziwnych sprzymierzeńców. Kościół i rząd brytyjski mogą mieć różne motywy, ale mają wspólne cele.

Drgnął mu kącik wargi.

- W jaki sposób ten ktoś namówił cię do tego, byś służyła dwom panom, Charlotte? A może obeszło się bez słów? - Jego spojrzenie stało się zacięte i chłodne. - Kim on jest?

Charlotte się nachmurzyła.

- Kto?

- Agent rządu angielskiego, dla którego pracujesz. - Uśmiech Danda stał się bledszy, bardziej uszczypliwy i trochę drapieżny.

- Nie on, tylko ona - wypaliła Charlotte. - Ginny Mulrew.

Nie było powodu, dla którego miałby znać to nazwisko. Rzadko przyjeżdżał do Londynu, a zatrzymywał się tu zazwyczaj ledwie na parę dni - choć ostatnio pokazywał się częściej i zostawał na dłużej. Może skłoniły go do tego wdzięki jakiejś kobiety? Charlotte zignorowała ukłucia gniewu, które poczuła, myśląc o tym.

To śmieszne. Dand nigdy nie wspomniał o żadnej kobiecie. Nigdy nie dał też do zrozumienia, że żywi do kogoś gorące uczucia. Chociaż, stwierdziła po chwili namysłu, mało prawdopodobne jest, żeby to jej się zwierzał, jeśli tak było.

Czekała. Z jego twarzy z wolna znikał surowy wyraz. Zmrużył oczy w zamyśleniu.

- Ach tak. A jak poznałaś pannę Mulgrew?

- Panią Mulgrew. Jej mąż jest baronem, ale od lat żyją w separacji.

- Więc jak poznałaś panią Mulgrew?

- Dowiedziałam się od wspólnego znajomego, że wypytywała o kogoś, kto i mnie interesował. Poprosiłam, żeby nas sobie przedstawiono. - Charlotte pominęła fakt, że gdyby ktoś się o tym dowiedział, wykluczono by ją z towarzystwa. Ginny Mulgrew była kurtyzaną. Dand nie musiał o tym wiedzieć. - Pani Mulgrew okazała się niezwykle pomocna. Zależy jej tak samo jak tobie lub mnie na upadku Napoleona.

- Brawo - powiedział Dand, najwyraźniej błądząc myślami gdzie indziej. - Moje uznanie dla patriotyzmu tej damy. Byle nie usiłowała pokrzyżować mych planów.

- Planów? - To słowo ją zaniepokoiło. - Nie przyjechałeś tylko jako kurier? Jesteś tu w ważniejszym celu.

Nie zaprzeczył.

- Powiedz mi. Może mogłabym pomóc.

Dand przeczesał włosy dłonią i kiwnął głową.

- Ukradziono list. Jego treść może zburzyć sojusz, który położyłby koniec ekspansji Napoleona w Europie.

- List? - spytała Charlotte, zapominając o wszystkim innym. - List w specjalnie zapieczętowanym cylindrze skradziony w Paryżu?

- Tak. - Ręka opadła mu bezwładnie. - Skąd wiesz?

- Ten list jest tutaj. Albo raczej człowiek, który twierdzi, że go ma, jest z Londynu.

Dand przemierzył pokój pięcioma wielkimi susami, chwycił ją za rękę i pociągnął ku kanapie. Pchnął Charlotte na siedzenie i sam siadł obok.

- Chcę wiedzieć wszystko - zażądał. - Kto to taki?

- Hrabia Maurice St. Lyon, francuski lojalista, przynajmniej za takiego się podaje. Mieszka w Londynie od kilku lat. To bardzo bogaty człowiek, jest koneserem i kolekcjonerem dzieł sztuki. Nikt nie zna źródła jego dochodów, ale jest nadzwyczaj dobrze ustosunkowany. Wiemy, że kontaktował się z kilkoma zagranicznymi dygnitarzami, a także z ludźmi bez oficjalnej pozycji i tytułu, ale mimo to nadzwyczaj potężnymi. Dawał im do zrozumienia, że jest w posiadaniu zapieczętowanego listu, który zawieruszył się w drodze do pewnego „interesującego” adresata. Zaprosił ich wszystkich do swego zamku. Za trzy tygodnie staną tam do licytacji o list.

Dand opadł na oparcie kanapy.

- Diabli nadali! - Złożył dłonie przy ustach i zamilkł na długą chwilę. - Gdzie teraz jest hrabia St. Lyon?

- Szykuje się do wyjazdu do swego zamku, sześćdziesiąt kilometrów na północny zachód od Sterling. To istna forteca. Najął armię ludzi, by patrolowali teren i budynek. Okolica jest niezamieszkana z wyjątkiem osady handlarzy bydła kilka kilometrów na południe. St. Lyon zna wszystkich w sąsiedztwie. Obcy zostałby od razu zauważony i szybko by się go pozbyto - wyjaśniła, uprzedzając pytanie, czy lis znalazł się pomiędzy kurami.

- Dlaczego ktoś po prostu nie usunie tego człowieka? - spytał Dand z taką obojętnością, że Charlotte na nowo poczuła dreszcz przerażenia. Co nie znaczy, że Ginny Mulgrew nie pomyślała o tym samym, przypomniała sobie.

- Dlatego, że dał jasno do zrozumienia, iż jeśli stanie mu się coś złego, list zostanie otwarty, a jego treść ujawniona.

- Wykraść list? - podsunął Dand tonem mówiącym, że nie wątpi, iż to oczywiste rozwiązanie już zostało rozważone.

- Nikt nie wie, gdzie on jest. Najlepsi włamywacze w Londynie dwa razy próbowali dostać się do miejskiego domu hrabiego. Obaj nie żyją. - Udało jej się nie okazać, jak była roztrzęsiona, kiedy znaleziono ich ciała.

- Służba?

- Wszystkich osobiście wybrał St. Lyon, przywiózł ich ze sobą z Francji. Absolutnie lojalni albo tak się boją jego zemsty, że żadna łapówka ich nie skusi.

Charlotte przyglądała się zmrużonym oczom Danda, lekko zmarszczonemu czołu i zaciśniętej szczęce. Prawie widziała, jak różne projekty i plany przemykają przez jego głowę.

- Przekleństwo! Muszę wrócić do Francji przed upływem dwu tygodni. - Uderzył pięścią w kolano. - Jak rozumiem, zawiadomiono opata?

- Tak. Gołąb został wysłany, ale ojciec Tarkin nie odpowiedział. Ptak mógł zaginąć. Nie martw się - dodała Charlotte łagodnie - sprawa jest w dobrych rękach.

Na to Dand gwałtownie uniósł brwi.

- Ach tak? A w czyich to?

- Ginny Mulgrew. Wraz ze swymi współpracownikami wymyśliła, jak wykraść cylinder.

Dand wstał.

- Jaki mają plan?

- Kilka tygodni temu przedstawiłam ją hrabiemu...

- Ty? - przerwał Dand. - Skąd go znasz?

Rzuciła mu uważne spojrzenie.

- Przecież wiesz, jaką mam reputację. Jestem lubiącą zabawę kokietką, właśnie taką, jaką mężczyzna w rodzaju St. Lyona uznałby za interesującą. Powiedziałam ci, że on jest dobrze ustosunkowany. - Walała nie wspominać, że hrabia wybrał ją sobie nawet na obiekt bardzo konkretnych awansów, dopóki się nie dowiedział, że jej szwagrem jest potężny markiz Cottrell. - Skąd go znam, to nie ma znaczenia. Ważne jest tylko to, że Ginny Mulgrew została zaproszona do jego zamku. Jako jego kochanka. I ona wykradnie cylinder.

Spojrzała mu w oczy z wyćwiczoną powściągliwością, czekając, by skomentował jej znajomość z kurtyzaną. Nie zrobił tego.

- Jak jej się to uda, jeśli zamek jest tak dobrze strzeżony?

- Hrabia nie ma wysokiego mniemania o kobietach. Uważa nas za istoty płoche, interesowne, emocjonalne i mające kurzy móżdżek. Zagrożenie, jakie może stwarzać kobieta - bo dopuszcza myśl, że kobieta może być użyta jako narzędzie, ale tylko przez mężczyzn - jest w jego odczuciu bez znaczenia. Ginny na pewno będzie obserwowana, ale nie do takiego stopnia, jak by należało. Przestudiowaliśmy też plany zamku, o których istnieniu nie wie nawet właściciel. Znamy tajne przejścia i skrytki, o których hrabia nie ma pojęcia. To może zabrać kilka dni, ale Ginny znajdzie list. Już wcześniej robiła takie rzeczy.

- A twój udział?

- Mój? - spytała. - Ja w ogóle nie biorę w tym udziału. Wpatrywali się w siebie długą chwilę.

- I niech tak zostanie, zgoda?

3

Jermyn Street, Piccadilly 15 lipca 1806 roku

Wczesnowieczorne powietrze było nieruchome, ciepłe i ciężkie. Mężczyzna stojący w cieniu starych drzew na dziedzińcu kościoła St. James rozluźnił plastron pod szyją, nie odrywając wzroku od prostych eleganckich drzwi domu naprzeciwko. Długo czekał na stosowny moment, by zaatakować mieszkającą tam kurtyzanę. Zmarnował już dość czasu. Wkrótce będzie musiał coś zrobić.

Z wysiłkiem wciągnął głęboko powietrze i powoli je wypuszczał. Szukał najlepszego rozwiązania. Kim powinien być, kiedy wprowadzi w życie swój plan? Konstablem? Starą kobietą? Handlarzem starzyzną? Żołnierzem?

W wyobraźni widział twarze ludzi, których udawał. Wirowały i mąciły się, aż przestawał widzieć własne rysy nałożone na maski i karykatury, które tworzył przez lata. Świadomość tego, kim jest, kim jest naprawdę, była jedyną rzeczą, która się liczyła.

Czuł leciutki dreszcz strachu. Zacisnął pięści, wbijając paznokcie w ciało. Z wysiłkiem zmusił się do zachowania spokoju.

Istnieje tylko jeden sposób, by się upewnić, że pamięta, kim jest. Musi wrócić do początku i odzyskać tożsamość, którą zatracił po drodze.

I to ona mu w tym pomoże.

Wygiął w lekkim uśmieszku zaciśnięte usta. Zadziwiający zbieg okoliczności, że to Charlotte Nash będzie kluczem do jego odkupienia. Dzięki niej powróci ze świata umarłych, niczym Feniks odrodzi się z popiołów. Paradoksalne, a jednak pasuje idealnie.

Czasami, widząc ją, rozmawiając z nią, zatracał się w jej dziwnych, cudownych oczach, zapominał, czego w istocie szuka. Ona jest absolutnie niezwykła. Niesamowicie urzekająca. Mężczyzna, zwykły porządny mężczyzna, mógłby się w niej zakochać.

Ale on nie jest takim mężczyzną.

Wieczorne cienie pogłębiły się, łagodząc pierwsze delikatne zmarszczki w kącikach wspaniałych oczu Ginny Mulgrew. Przechyliła głowę, dokładnie badając własne odbicie w lustrze, zastanawiając się, czy nadszedł już moment, by zastąpić kosztowne kandelabry i żyrandole nowymi mieszczącymi mniej świec, a przez to rzucającymi mniej światła. Zrobiła to spostrzeżenie bez sentymentów i żalu. Po prostu chłodno oceniła sytuację, niczym generał obmyślający kampanię.

Kurtyzana jest zawsze świadoma takich drobiazgów.

Tego wieczoru powinna się prezentować jak najlepiej. Na przedstawieniu w operze przyjmie zaproszenie hrabiego St. Lyona, by wziąć udział w kilkudniowym spotkaniu urządzanym dla przyjaciół w jego posiadłości w Szkocji.

Uniosła brodę, szukając śladów starzenia się. Gdyby je znalazła, niezwłocznie sięgnęłaby po naszyjniki. Chociaż do tej pory jej nieskazitelny dekolt nie wymagał ozdób, to gdy się ma trzydzieści sześć lat, taka brawura może być nieuzasadniona.

Uwolniła długi warkocz, niszcząc misterną fryzurę, i w zamyśleniu muskała go palcami. Wciąż lśniący i obfity, wciąż intensywnie kasztanowy. W klubach dla dżentelmenów wzniesiono za niego niezliczoną liczbę toastów. Skórę wciąż miała gładką. Tylko dłonie zdradzały jej wiek, trochę szczuplejsze, odkąd straciły młodzieńczą pulchność. Zacznie nosić rękawiczki. Koronkowe lub z cienkiej skórki.

Ginny Mulgrew była niezwykle praktyczną i dbającą o szczegóły kobietą. Rozumiała, że pięknością płaci czynsz, a także zdobywa sobie wstęp w kręgi towarzyskie, z których usiłował ją wykluczyć mąż.

Jej mąż. Na myśl o tej odrażającej kreaturze jej wargi gorzko się wykrzywiły. Nie zgodziłby się na rozwód, choćby nie wiadomo ile razy go błagała. Bez względu na to, jak się prowadzi, bez względu na to, ilu mężczyzn - nawet tych należących do jego klubu - cieszyło się jej względami. Odmawiał, bo wiedział, jak bardzo Ginny pragnie się od niego uwolnić.

W taki sposób karał ją za to, że nie mogła urodzić mu dzieci. Cóż, przynajmniej ma tę satysfakcję, że cierpią oboje.

Nie planowała, że zostanie kurtyzaną. Dopiero pięć lat wygnania, nędznej egzystencji w walącym się zamku w Irlandii, pomogło jej podjąć tę decyzję. Nie, nigdy nie chciała zostać ladacznicą, ani szpiegiem. Ale kiedy jeden z jej pierwszych kochanków, człowiek wysoko postawiony w tych mało znanych urzędach, które kierują takimi sprawami, zaproponował, że mogłaby się przysłużyć królowi - i zarobić na tym niezłą sumkę - chętnie na to przystała. Nie dla pieniędzy. W ten sposób, jak stwierdziła z właściwą sobie absolutną szczerością, mogła złagodzić obrzydzenie, które do siebie czuła.

Ciche pukanie do drzwi poprzedziło wejście wysokiego, jasnowłosego lokaja Finna.

- Przepraszam panią, na dole jest pewien dżentelmen. Domaga się, aby go pani przyjęła.

Nic nowego. Dżentelmeni zawsze domagali się, aby Ginny ich przyjęła... i dużo więcej. Ale brak wizytówki i coś w pełnym dezaprobaty wyrazie twarzy lokaja wzbudziło jej ciekawość i lekki niepokój. Od kilku dni miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Teraz to uczucie się nasiliło.

Oczywiście, szpiegowi zawsze wydaje się, że ktoś go śledzi.

- Kto to jest, Finn?
- Nie powiedział.

Jeszcze jeden arystokrata mający tak wysokie mniemanie o sobie, że ukrywał swą tożsamość, kiedy odwiedzał kurtyzanę. Dawno miała za sobą czasy, kiedy musiała schlebiać takiej próżności. Teraz to ona decydowała, kogo przyjmie.

- Powiedz, że nie ma mnie w domu.
- Już to zrobiłem - odparł Finn. Zaskoczył ją. Jeśli próbował odprawić gościa, nawet nie informując jej o jego przybyciu, musiał to być doprawdy jakiś prostak. Ten rodzaj ludzi interesował Ginny. Jeśli to on ją obserwuje z ukrycia, dobrze by było poznać jego twarz.
- Wprowadź go - rzekła. Wstała i rozejrzała się po pokoju, zastanawiając się, gdzie usiąść, aby zaprezentować się jak najlepiej. Każdy mężczyzna - choćby i prostak - może być wart jej starań. Wybrała różowy szezlong, wyciągnęła się na boku, podkuliwszy pod siebie bosą stopę. Dżentelmeni uwielbiali bose stopy i uznawali je za nadzwyczaj frywolny widok.

Usłyszała stukanie do drzwi.

- Proszę - powiedziała gardłowo.

- Pan Ross, proszę pani. - Finn zaanonsował wchodzącego.

Nieznajomy na pierwszy rzut oka rzeczywiście wydał się Ginny człowiekiem z plebsu. Ubrany był byle jak, miał porysowane buty, a rozczochrane włosy okalały twarz ocienioną brodą. Ale kiedy przyjrzała się mu uważniej, stwierdziła, że Finn wykazał się całkowitym brakiem przenikliwości, jeśli chciał się pozbyć tego człowieka, uważając go za niewartego jej uwagi.

Mężczyzna był wysoki i szczupły, prawie smukły. Miał szerokie ramiona. Wchodząc, poruszał się z gracją. Na jego twarzy malowało się znudzenie. Światło lampy odsłaniało sarkastyczny błysk w jego złotawobrązowych oczach i bliznę pod zarostem na brodzie.

Pomyślała, że nie przekroczył jeszcze trzydziestki. Bardzo miły wiek dla mężczyzny.

- To wszystko, Finn. - Skinęła na lokaja.

- Dziękuję, że mnie pani przyjęła. - Słaby obcy akcent. Szkocki?

- Bardzo mi miło, panie Ross - powiedziała. - Zechce pan usiąść?

- Dziękuję. - Opadł na krzesło ustawione na wprost szezlongu. Spodnie napięły mu się na udach, ukazując muskularne nogi. Silne dłonie lekko zacisnęły się na rzeźbionych poręczach. Ogorzała skóra poznaczona była mozaiką drobnych bladych blizn. Widać było, że nie oszczędzał dłoni.

Uśmiech zgasł na wargach Ginny.

- Kim pan jest?

On także przestał się uśmiechać. Tak, jak podejrzewała, tylko udawał nonszalancję.

- Jestem przyjacielem panny Charlotte Nash.

- Przyjacielem - powtórzyła bezbarwnym głosem, nie zdradzając się z nagłym zrozumieniem. Nadal przyglądała mu się nieco sceptycznie, co dla każdego innego mężczyzny byłoby poniżające.

- Tak - odparł, poddając równie szczegółowej lustracji jej głęboki dekolt, prawie przezroczystą suknię i rozpuszczone włosy - Najwidoczniej panna Nash ma zwyczaj dobierać sobie... - urwał znacząco - niezwykłych przyjaciół.

Riposta wywołała mimowolny uśmiech.

- Punkt dla pana.

To, zdecydowała Ginny, musi być mężczyzna, o którym słyszała tego popołudnia. Ten, który dopytywał się o nią, ale którego tożsamości nie zdołała ustalić. Nie spodziewała się, że będzie taki... niecywilizowany.

Jak ktoś taki może mieć coś wspólnego z Charlotte?

Wsunęła dłoń pod poduszkę obok siebie, gładząc wykładaną perłową macicą rękojeść pistoletu, który trzymała tam na wszelki wypadek.

- Miał pan pracowite popołudnie, panie Ross.

Spojrzał na nią pytająco.

- Słyszałam z kilku źródeł, że wypytywał pan o mnie. Ale nie zwrócił się pan do ludzi, którzy ułatwiają dżentelmenom zawarcie znajomości ze mną. N’est-ce pas?

- Tak.

- A więc, jestem skłonna wierzyć, że jest pan jednym z papistowskich wspólników Charlotte zajmujących się tą samą profesją co ja, choć dla innych celów, jeśli można tak powiedzieć.

- Tą samą profesją?

- Szpiegostwem - odparła zwięźle.

Dostrzegła błysk w jego oczach.

- Jeśli pani jest szpiegiem, brakuje pani dyskrecji - mruknął. - Może jestem francuskim agentem?

- W takim razie pytałby pan o mnie kogo innego - oświadczyła śmiało - albo już by pan nie żył. Ludzie, do których pan się zwrócił, są lojalni wobec przyjaciół. Nie odpowiedzieliby na pana pytania, gdyby nie wiedzieli, kim pan nie jest. Może skończymy z tą szermierką słowną i przejdziemy do rzeczy? - Wobec jego milczenia, ciągnęła dalej. - Po co pan tu przyszedł?

- Jak powiedziałem, jestem przyjacielem panny Nash.

- Co ma do tego Charlotte? - spytała.

- Obawiam się, że wmieszała ją pani w jakieś machinacje, które mogłyby przynieść jej szkodę. Przyszedłem, żeby mnie pani przekonała, że tak nie jest. - Chociaż mówił łagodnym tonem, Ginny przebiegł dreszcz i odruchowo zacisnęła dłoń na rękojeści ukrytego pistoletu.

- Jakaż głęboka troska ojej dobro - powiedziała, uśmiechając się trochę rzewnie i rzucając mu prowokujące spojrzenie. - Doprawdy zazdroszczę pannie Nash takich „przyjaciół”.

Nie podjął gry. Odpowiedział na jej kokieteryjne spojrzenie bez śladu zainteresowania.

- Jest pan jej bratem? Kuzynem? Wujem? - ciągnęła. - Kim pan jest, że jej dobro leży panu na sercu? Samo zapewnienie o „przyjaźni” niewiele dla mnie znaczy.

- Ale będzie musiało pani wystarczyć - odparł. - Dość rzec, że jestem zobowiązany dbać ojej dobro.

Dopiero teraz przypomniała sobie plotki i pogłoski krążące wokół Ramseya Munro, markiza Cottrell i pułkownika Christiana MacNeilla. Łowcy Róż, jak sami siebie nazywali, młodzi ludzie uwięzieni we Francji za spiskowanie w celu obalenia rządu Napoleona, ujęci, nim zdołali zrealizować swój plan. Straciliby życie, gdyby nie ojciec Charlotte, pułkownik Nash. Zapłacił za to własnym życiem. Dlatego przysięgli chronić wdowę Nash i osierocone córki pułkownika.

Próbowała przypomnieć sobie więcej szczegółów. Kiedy przebywali we francuskim więzieniu, zdradził ich ktoś z własnego kręgu. Nie wiadomo, czy był to jeden z nich, czy ktoś z opactwa, gdzie się wychowali. Kilka lat później anonimowy zdrajca chciał dokonać zamachu najpierw na MacNeilla, a potem na Cottrella. W czasie tego ostatniego ataku siostra Charlotte, Helena, pchnęła napastnika szpadą. Potem zniknął. Przyjęto, że zmarł z powodu odniesionej rany.

Wszyscy uważali, że człowiek, w którym Helena rozpoznała zdrajcę i mordercę, i jej dzisiejszy gość to jedna i ta sama osoba. Dand Ross.

Ginny nie czuła już obawy. Ogarnęło ją najprawdziwsze przerażenie.

- To pan - powiedziała cicho. Palec wskazujący oparła na spuście. - Ostatni Łowca Róż.

Nie odpowiedział. Wyglądał na całkiem spokojnego. Tylko oczy czujnie rozglądały się dokoła.

Jedyna rzecz, która powstrzymywała Ginny od wyciągnięcia pistoletu, to świadomość, że gdy inni snuli różne przypuszczenia i nieodmiennie dochodzili do wniosku, że Dand Ross jest zdrajcą i mordercą, jedna Charlotte powstrzymywała się od komentarzy.

Trzeba przyznać, że było to dość dziwne. Czyżby Charlotte wiedziała, że Dand Ross nie zginął? A może uważała, że jest niewinny? Albo jedno i drugie?

Charlotte, Charlotte, powtarzała w myśli, jakie sekrety ukrywasz przede mną?

Oczywiście, jeśli Dand Ross jest papistowskim szpiegiem, Charlotte musiałaby zachować w sekrecie zarówno jego tożsamość, jak i istnienie. Jak się zdaje, ta dziewczyna dotrzymuje tajemnicy.

- No dobrze, panie Ross, w jaki sposób mogę pana upewnić, że naszej wspólnej przyjaciółce nie grozi niebezpieczeństwo?

- Proszę wyjaśnić mi rolę panny Nash w planie, który mi nakreśliła. Chodzi o spotkanie w zamku hrabiego St. Lyona.

Ginny o mało nie podskoczyła na kanapie, tak zaskoczyły ją te słowa.

- Co dokładnie powiedziało panu to nieznośne dziecko? - Zawiódł ją pobłażliwy ton, w którym pokładała nadzieję. Komu naprawdę to „dziecko” dochowuje lojalności?

- Wiem, że interesuje panią list obecnie znajdujący się w posiadaniu hrabiego St. Lyona. Wiem, że hrabia planuje wystawić list na licytację, a pani chce go wykraść. Wszystko, czego się pragnę dowiedzieć, to jaką rolę odegra w tym wszystkim panna Nash.

- Żadnej.

Na jego twarzy malował się sceptyczny wyraz.

Wzruszyła ramionami.

- Po prostu odwróci uwagę obecnych, to wszystko. Jest tak zachwycająco pomysłowa. Mężczyźni, starając się przed nią popisać, stają się niedyskretni. W dodatku Charlotte ma talent do poznawania ludzi o, powiedzmy, przeróżnych umiejętnościach.

- Takich jak architekci.

Kiwnęła głową.

- To właśnie ona znalazła dżentelmena z planami zamku St. Lyona. Podsłuchała, jak pewna stara wdowa radziła drugiej, by zleciła przebudowanie garderób w rodowym zamku temu samemu architektowi, który tak doskonale wykonał tę pracę w nowo nabytym zamku St. Lyona. - Tak więc, widzi pan, nasza Charlotte, przy swej młodości i pozornej płochości, jest niezwykle użyteczna. Nie wspominając o tym, jak jest odważna i...

- Wołałbym, żeby nie musiała się wykazywać odwagą - wszedł jej w słowo. - Właśnie po to tu przyszedłem, by pani uzmysłowić, że moim najgorętszym pragnieniem jest, aby Charlotte nie musiała wykazywać się odwagą podczas tego zadania. W istocie nalegam na to.

Spojrzała mu prosto w oczy.

- Nie widzę powodu, by miało być inaczej. Przynajmniej nie w obecnej sytuacji. Zatem rozproszyłam pańskie obawy, teraz proszę rozproszyć moje - powiedziała. - Kim pan jest? I proszę, niech pan zrobi mi uprzejmość i przyzna, iż jestem inteligentna.

- Nigdy w to nie wątpiłem - odparł z uprzedzającą grzecznością. - Jak pani już wywnioskowała, mamy, przynajmniej na razie, podobny cel.

- W takim razie powinniśmy pracować wspólnie - podsunęła.

Pokręcił głową.

- Wkrótce wracam do Francji. Są sprawy, których muszę przedtem dopilnować. Mogę... - urwał nagle. - Zostałbym, gdybym mógł, choćby po to, by dopilnować, żeby pani dotrzymała słowa w kwestii bezpieczeństwa panny Nash.

Uśmiechnęła się miło, ukazując dołeczki w policzkach; używała wszystkich swych sztuczek, by go rozbroić.

- Jak mam pana przekonać? Pana własny kontakt, człowiek któremu Charlotte przekazuje pana listy i który organizuje naszą siatkę tutaj w Londynie, daje swoje błogosławieństwo jej współpracy ze mną.

- Mój kontakt?

Pozwoliła sobie na zwycięski uśmiech. Nie tylko on wie, jak zdobyć poufne informacje.

- Tak, Toussaint.

Widząc wyraz jego twarzy, wyprostowała się.

- Pan nie wiedział?

Dand rzucił jej pogardliwe spojrzenie.

- Nigdy nie pytałem. Wystarczy mi, że ten człowiek istnieje, nie muszę wiedzieć, kim jest. Odkryłem, że nieznajomość rzeczy, które inni są gotowi wydobyć nadzwyczaj przykrymi środkami, jest jedynym pewnym sposobem uniknięcia ich wyjawienia. Gdyby na nas... naciskano.

Zrozumiała aluzję w jego słowach i nabrała dla niego większego szacunku. Znów zerknęła na drobne blizny na jego palcach. Torturowano go we Francji.

- Skąd pani wie o Toussaincie? - spytał.

- Och, nie od Charlotte, zapewniam. Odkryliśmy go całkiem przypadkiem. Jeden z gołębi, których używa, by się komunikować z opactwem, padł od strzały łucznika. Łucznik, niski funkcjonariusz sekretarza spraw zagranicznych, uznał wiadomość niesioną przez gołębia za na tyle intrygującą, by ją doręczyć swemu zwierzchnikowi, a przez to... - skromnie wzruszyła ramionami - nam. Toussaint zapewne nawet nie wie, że znamy jego tożsamość.

- Ale wie, że Charlotte należy do waszej siatki i sankcjonuje to? - spytał Dand, obserwując ją w skupieniu.

- Tak. Nawet jeśli nie powiedział tego wprost, to dał milczące przyzwolenie. Rola Charlotte jest większa, niż pan sądzi. Stała się jednym z ważniejszych współpracowników. Sądzę, że gdyby Toussaint zabronił jej działać na rzecz Anglii, i tak by to robiła. Może powinien pan wziąć z niego przykład?

- Problem w tym, że cele Toussainta niekoniecznie muszą być takie same jak moje.

- Myślałam, że agentowi papiestwa najbardziej zależeć będzie na przywróceniu monarchii we Francji, a wraz z nią Kościoła rzymskiego ze wszystkimi jego prawami i przywilejami - powiedziała znacząco. Leciutki błysk uznania mignął w jego ciepłych brązowych oczach. Naprawdę jest niezwykle atrakcyjnym mężczyzną.

- Ma pani rację, ale mam też pewne... osobiste powody. - Zacisnął dłonie na krześle i wstał. Przechyliła głowę, cały czas patrząc mu w oczy. - Czy uda się pani zrealizować swój plan?

Kiwnęła głową.

- Jest pani pewna?

Nachmurzyła się poirytowana.

- Zawsze istnieje jakieś ryzyko, ale jestem przekonana, że nam się uda.

- Proszę mi opowiedzieć o St. Lyonie.

Nie widziała powodu, by odmówić.

- St. Lyon jest kolekcjonerem. Dzieł sztuki. Win. Starych książek. A zwłaszcza kobiet. Nabywa kochanki, jak inni mężczyźni kupują tabakierki. Im trudniej je dołączyć do jego kolekcji, tym bardziej mu zależy, by je mieć. Żadna konkretna kobieta nie wzbudza jego namiętności; podnieca go pogoń, wyzwanie, by zabrać ją innemu mężczyźnie. Musi mieć to, czego mu się odmawia.

- A nie myśli pani, że mężczyzna o takich apetytach stanowi zagrożenie dla panny Nash?

- Charlotte nie grozi żadne niebezpieczeństwo ze strony hrabiego. - Nie dodała, że w innych okolicznościach mogłoby być inaczej.

Podniosła wzrok. Za późno. Uświadomiła sobie, że Dand wyczytał z jej twarzy niepokój. Patrzył na nią podejrzliwie, więc pospiesznie zaczęła go zapewniać.

- Hrabia nigdy by nie ryzykował swojej reputacji, zalecając się do dobrze urodzonej panny, w dodatku do takiej, która ma tak wspaniałe koneksje jak Charlotte. Zbyt wysoko ceni sobie swą pozycję towarzyską, by pozwolić sobie ulec zauroczeniu. Gdyby nawet był rzeczywiście zauroczony.

Dand zmrużył oczy. Odszedł kilka kroków od miejsca, gdzie spoczywała na jedwabnych poduszkach.

- Poza tym - dodała gardłowo - hrabia obdarzył już względami kogo innego. Jak pan wie, zaprosił mnie, bym była jego „specjalnym” gościem w zamku.

Przyglądał się jej badawczo, choć w obraźliwie beznamiętny sposób. Wstała z szezlongu, podeszła do niego i położyła dłoń na piersi mężczyzny.

- Ten list nie może ujrzeć światła dziennego. Poinformowano nas, że jego zawartość może obciążyć kilku wysokich funkcjonariuszy w zagranicznych rządach obecnie rozważających, czy pomagać, czy przeszkadzać wysiłkom Anglii. Funkcjonariuszy, którzy sprzyjają naszej sprawie. List może ich zniszczyć.

- Naprawdę jest pani zdumiewająco niedyskretna - mruknął.

Wbiła w niego wzrok, próbując odgadnąć, o czym myśli. Jeśli okaże się, że Dand nie zasługuje na jej zaufanie, będzie martwy, nim dojdzie do frontowych drzwi. On albo jej lokaj Finn. Wołałaby uniknąć konfrontacji między nimi.

- Czy pan to rozumie?